8

— Chryste, patrzcie na ten czerwony syf nad planetą! Nie pamiętam, żeby to było tu ostatnio. Chyba nawet błyszczy. No nie, to świństwo przykryło całe dorzecze Juliffe! — Joshua oderwał się od sygnałów napływających z sensorów statku i odwrócił do Melvyna Ducharme’a, który siedział obok w fotelu amortyzacyjnym.

— Nie patrz na mnie, ja jestem tylko prostym inżynierem. Znam się na silnikach, meteorologia to nie moja działka. Popytaj najemników. Każdy urodził się na jakiejś planecie.

Joshua zamyślił się. Stosunków między załogą a oddziałem zwiadowczym, który mieli na pokładzie, nie dało się nazwać dobrosąsiedzkimi. Obie strony zachowywały rezerwę, przy czym Kelly Tirrel pełniła funkcję łączniczki… o ile nie siedziała w klatce do uprawiania seksu. O tak, pomyślał z zadowoleniem, dziewczyna wywiązywała się ze swej części umowy.

— Macie jakieś pomysły? — zapytał głośno.

Reszta załogi, zebrana na mostku, oglądała obrazy, lecz nikt nie wyrwał się z żadną hipotezą.

W miarę jak zbliżali się do planety, Amarisk wchodził pełniej w ich pole widzenia. Światło dnia opromieniało już blisko połowę kontynentu. Z tej odległości, która mimo wszystko wynosiła jeszcze sto tysięcy kilometrów, większość dopływów Juliffe jawiła się w otuleniu niewyraźnej czerwonej mgiełki. Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby woda lśniła ciemnym szkarłatem za sprawą jakiegoś osobliwego załamania się fal świetlnych. Ale kiedy sensory optyczne dalekiego zasięgu skupiły się na Lalonde, złudzenie szybko prysło. Ów niesamowity efekt powodowały tysiące długich, wąskich pasów chmur, które wisiały nad powierzchnią wód, lgnąc do rozwidlających się fantazyjnie koryt rzecznych z niepokojącą wręcz dokładnością. Aczkolwiek, co zauważył Joshua, pasy chmur były znacznie szersze niż same rzeki: w miejscu, gdzie powstawał pierwszy z nich, tuż przy ujściu Juliffe, czerwona mgła miała bez mała siedemdziesiąt kilometrów szerokości.

— Nie spotkałem się z czymś takim na żadnej planecie — wyznał Ashly zdecydowanie. — Dziwnie to wygląda, Joshua, i jeszcze na dodatek świeci. Widać, jak ciągnie się na zaciemnionej półkuli aż do samego wybrzeża.

— To krew — odezwał się Melvyn z powagą. — W rzece jest pełno krwi, która teraz zaczęła parować.

— Zatkaj się! — warknęła Sara, choć ten pomysł był dość zbieżny z jej własnymi przemyśleniami. — To wcale nie jest śmieszne.

— Mamy się tego bać? Jak myślicie? — spytał Dahybi. — Może to sprawka Latona?

— Pewnie ma z nim jakiś związek — przyznał z ociąganiem Joshua. — Ale nawet jeśli to jest wrogo do nas nastawione, nie zagrozi nam na taką odległość. Trzyma się wyłącznie dolnych warstw atmosfery. Co oznacza, że może dać się we znaki zwiadowcom.

Sara, powiedz im, żeby obejrzeli sobie te obrazki. — Kobiety pewnie nie obrażą.

Sara niechętnie poprosiła o kanał łączności z modułem C. Siedmiu najemnych zwiadowców, a wśród nich Kelly Tirrel, leżało tam w fotelach amortyzacyjnych, ponieważ „Lady Makbet” przyspieszała w kierunku Lalonde. Joshua uśmiechnął się pod nosem, gdy z kolumny AV popłynęła burkliwa odpowiedź.

Wtem komputer pokładowy powiadomił go o odebraniu kodowanego sygnału z „Gemala”.

— Wykryliśmy nad Amariskiem nieznane zjawisko atmosferyczne — wyjaśnił pedantycznie Terrance Smith.

— Chodzi o te czerwone chmury nad rzekami? — odparł Joshua. — Tak, i my je widzimy. Co mamy teraz robić?

— Chwilowo czekamy. Na razie wygląda to na zanieczyszczone obłoki pary, która unosi się nad wodą. Jeżeli sensory wykryją radioaktywność, będziemy musieli zweryfikować procedury lądowania. Póki to się nie stanie, postępujcie zgodnie z planem.

— Aye, aye, komandorze — prychnął Joshua, kiedy kanał się zamknął.

— Zanieczyszczone obłoki, dobre sobie — rzekł Melvyn ze wzgardą.

— Atak biologiczny — zasugerował Ashly, zafrasowany. — Nic przyjemnego. Zauważcie, że to typowe u Latona. Ale z pewnością nic przyjemnego.

— Ciekawe, czy to jego sławny wirus mutagenny? — zapytał Dahybi.

— Raczej nie, tamten miał mikroskopijne rozmiary. No i nie świecił w ciemności. Myślę, że to pyl radioaktywny.

— Tak, tylko dlaczego nie rozwiewa się na wietrze? — wyraziła wątpliwość Sara. — Nie mówiąc już o tym, skąd się wziął.

— Wszystkiego dowiemy się w swoim czasie — stwierdził Warlow ze zwykłym sobie pesymizmem. — Po co się martwić na zapas?

— Święta racja — zgodził się Joshua.

„Lady Makbet” zbliżała się do planety ze stałym przyspieszeniem 1 g. Zaledwie flotylla wynurzyła się po ostatnim skoku w układzie Lalonde, statki rozleciały się promieniście z przyspieszeniem 5 g, żeby nie stanowić w zwartej grupie łatwego celu dla nieprzyjaciela.

Teraz leciały w szyku o kształcie koła średnicy dwudziestu tysięcy kilometrów. Pośrodku znajdował się „Gemal” i statki transportowe.

Sześć czarnych jastrzębi hamowało już ku niższej orbicie Lalonde, aby dokonać wstępnej oceny zagrożenia. Cholerne popisy, pomyślał Joshua. „Lady Makbet” z łatwością dorównałaby ich manewrom przy przyspieszeniu 6 g, gdyby nie powierzono jej zadań eskortowych.

Terrance Smith postępował z wielką ostrożnością mimo programów taktycznych działających w trybie nadrzędności. Brak odzewu z Durringham był złą wróżbą, choć w sumie można się było tego spodziewać. Co jednak napawało dowódcę floty największym strachem, to nieobecność na orbicie jakichkolwiek statków. Zniknęły zarówno frachtowce, jak i transportowce kolonizacyjne. Międzyorbitalne jednostki z Kenyona poruszały się bezwładnie po równikowej orbicie parkingowej na wysokości pięciuset kilometrów; systemy pokładowe były wyłączone, a nawet latarnie nawigacyjne, co kłóciło się z surowymi zaleceniami Komisji Astronautycznej. Nie było też śladu po leciwym satelicie obserwacyjnym, wykorzystywanym przez biuro szeryfa generalnego. Działały jedynie satelity centrum kontroli ruchu lotniczego i geostacjonarne platformy telekomunikacyjne, których procesory wysyłały monotonne, regularne sygnały. Znając kod wywołania transpondera, mógłby sprawdzić, czy satelity obserwacyjne typu ELINT są sprawne.

Po wstępnej ocenie sytuacji Smith zarządził zejście na pułap tysiąca kilometrów. Flotylla ruszyła. Okręty wojenne rozrzucały wokół siebie małe satelity, które miały utworzyć na wysokiej orbicie rozległą sieć czujników wykrywania dystorsji grawitonicznych.

Każdy statek kosmiczny wynurzający się w promieniu pięciuset tysięcy kilometrów od Lalonde zostałby natychmiast namierzony.

Mknąc ku planecie, czarne jastrzębie wystrzeliły pięć wojskowych satelitów telekomunikacyjnych. Silniki jonowe pchnęły je na orbitę geostacjonarną i tak ustawiły, żeby mogły odbierać sygnały z całej powierzchni planety, ze szczególnym uwzględnieniem Amariska.

W odległości dwudziestu tysięcy kilometrów od Lalonde czarne jastrzębie podzieliły się na dwie grupy i skierowały na siedemsetkilometrowe orbity o różnych nachyleniach do ekliptyki. Każdy z nich wypuścił zespół piętnastu satelitów obserwacyjnych, kul wielkości piłki futbolowej, które opadały, hamując, na dwustukilometrową orbitę; mogły przeczesywać szczegółowo równoległe pasy lądu o szerokości tysiąca kilometrów. Same czarne jastrzębie, których potężne pęcherze sensoryczne współpracowały z elektronicznymi skanerami, wnosiły spory wkład w obserwację Durringham i dorzecza Juliffe.

Celem przedsięwzięcia było opracowanie dla oddziałów zwiadowczych drobiazgowej mapy terenu o rozdzielczości poniżej dziesięciu centymetrów.

— To się nie mieści w głowie — stwierdził Idzerda, dowódca czarnego jastrzębia „Cyanea”, w rozmowie z Terrance’em Smithem po otrzymaniu wyników pierwszych obserwacji. — Czerwona chmura jest zupełnie nieprzezroczysta, może z wyjątkiem brzegów, gdzie się przerzedza. Ale nawet w tych miejscach uzyskujemy bardzo zniekształcone obrazy tego, co jest pod spodem. Trudno tu w ogóle mówić o chmurach. To nie porusza się jak chmury. Zupełnie jakby w powietrzu zastygła błona z komórek elektroforescencyjnych. Analiza spektrograficzna nic nie daje przy tym świetle. W dodatku zauważyliśmy pewną osobliwość. Po porównaniu zdjęć ze starymi nagraniami kartograficznymi satelity obserwacyjnego okazało się, że chmury są najjaśniejsze nad miastami i wioskami. Durringham błyszczy tak, jakby pod spodem schowana była gwiazda. Nie sposób powiedzieć, co się dzieje na dole. Widzimy jedynie kilka wsi daleko na wschodzie, gdzie chmury już tak nie błyszczą. Z tymi wsiami jest coś nie tak.

— Coś nie tak? — zdziwił się Terrance Smith.

— Przecież to te najpóźniej założone, najbardziej prymitywne, prawda?

— Owszem.

— A jednak widać domy z kamienia, ogrody, budowle z kopułami, utwardzane drogi, nawet wiatraki, których nie ma na zdjęciach zrobionych miesiąc temu.

— To nie może być prawda.

— Właśnie. A zatem mamy do czynienia z hologramami lub iluzją ładowaną bezpośrednio do procesorów satelitów obserwacyjnych przez te przemyślne systemy zakłócania, o których pan mówił.

Chociaż trudno pojąć, jak można zakłócić pracę sensorów optycznych czarnego jastrzębia. Kto wytworzył tę chmurę, ten musi dysponować niewiarygodną techniką projekcyjną. Tylko co z tego ma?

Na co mu ta iluzja? Tego właśnie nie rozumiemy.

— A co z punktami dystrybucji energii? Pewnie potrzeba jej mnóstwo do wytworzenia tego rodzaju warstwy maskującej.

— Nie znaleźliśmy ani jednego. Po zaburzeniach pola magnetycznego powinniśmy rozpoznać każdy generator termonukleamy, i to bez względu na zakłócenia radioelektroniczne. — Udało się zlokalizować źródło zakłóceń?

— Przykro mi, ale jest bardzo rozproszone. Wiadomo tylko, że to jakiś system naziemny. Oddziałuje na satelity i na nas, kiedy przelatujemy nad Amariskiem.

— Czy te czerwone chmury są radioaktywne?

— Nie, o tym jesteśmy przekonani. Nie stwierdzono emisji promieniowania alfa, beta ani gamma.

— A jak tam zanieczyszczenia biologiczne?

— Brak danych. Nie próbowaliśmy jeszcze pobierać próbek.

— Zajmijcie się tym. Muszę wiedzieć, czy mogę bezpiecznie posłać na ziemię jednostki rozpoznawcze.

W czasie drugiego przelotu nad kontynentem „Cyanea” wystrzelił dwa próbniki atmosferyczne, będące zmodyfikowaną wersją modelu wykorzystywanego przy badaniach nowo odkrywanych planet: trzymetrowe roboty z trójkątnymi skrzydłami i cylindrycznym korpusem szczelnie wypełnionym aparaturą pomiarową i mechanizmami do pobierania próbek biologicznych.

Oba ustawiły się osłonami ciepłochronnymi do dołu, wykonując manewr hamowania atmosferycznego podczas spadania łukiem ku powierzchni planety. Kiedy zeszły do prędkości poddźwiękowej, u wierzchołków otworzyły się wloty czerpaków powietrza i zabuczały cicho silniczki kompresorów. Zgodnie z planem misji, zagłębiły się w skraj czerwonej chmury piętnaście kilometrów na południowy wschód od Durringham. Do nowo zbudowanej sieci satelitów telekomunikacyjnych popłynęły pierwsze zaszyfrowane informacje.

Powietrze było wyjątkowo czyste, wilgotność spadła o trzydzieści procent poniżej przeciętnej w tym rejonie. Terrance Smith odbierał nie obrobiony obraz przekazywany przez kamerę na czubku jednego z próbników, który — wydawałoby się — płynął nad powierzchnią czerwonego karła. Czerwonego karła z lazurową atmosferą. Chmura, czy może mgła, była zupełnie jednolita, jakby czoło fali elektromagnetycznej zatrzymało się i uzyskało masę, a potem ktoś wypolerował je do połysku rubinu. Nie było na czym skupić wzroku, żadnych punktów odniesienia, żadnych pyłków czy zaródników. Jasność absolutnie niezmienna. Optycznie nieprzenikliwa warstwa zawieszona dwa kilometry nad ziemią. Grubość nieznana.

Temperatura nieznana. Promieniowanie zawarte wyłącznie w dolnym zakresie czerwonego spektrum.

— Nie ma nad tym ani jednej prawdziwej chmury — mruknął Joshua. I on, podobnie jak większość załóg, odbierał przekaz datawizyjny z próbników. Czuł dziwny niepokój z powodu braku chmur, może nawet większy niż na widok czerwonej mgły unoszącej się nieruchomo w powietrzu. — Niebo nad Amariskiem zawsze było pochmurne.

Sara sięgnęła do obrazów nagranych przez okręty zwiadowcze, kiedy zbliżali się do planety. Zaczęła przyglądać się formacjom chmur.

— O mój Boże, one się rozdzielają! — wykrzyknęła z niedowierzaniem. — Mniej więcej sto kilometrów od brzegu chmury się rozdzielają, jakby w coś uderzały. — Odtworzyła całość w przyspieszonym tempie, a neuronowe nanosystemy członków załogi pokazywały wizualizację wzburzonych chmur. Wielkie skłębione pasy cumulusów i stratocumulusów pędziły nad oceanem w stronę zachodniego wybrzeża Amariska, gdzie pękały i rozwidlały się, gnając dalej na północ i południe od ujścia Juliffe.

— Jezu, co trzeba mieć, żeby zrobić coś takiego? Nawet na Kulu nie próbują manipulować klimatem. — Joshua przełączył się na odbiór sygnału z zespołu czujników „Lady Makbet”. Zobaczył cyklon, wyraźnie rozkrajany na dwie nierówne części, szalejący przed niewidzialną barierą. Otworzył kanał łączności z „Gemalem”.

— Tak, my też to widzieliśmy — powiedział Terrance Smith.

— Wszystko musi mieć związek z tą czerwoną zasłoną. Najprawdopodobniej wróg dysponuje zaawansowanymi metodami manipulacji energią.

— Co pan powie! Teraz chodzi o to, co dalej!

— Zniszczymy mechanizm sterujący.

— Jezu, chyba nie mówi pan poważnie! Flota nie może schodzić niżej. Oni są potężni! Gdy tylko wejdziemy w zasięg ich broni, zaraz nas wytłuką. Do licha, pewnie mogą nas ściągnąć z orbity.

Trzeba odwołać operację.

— Urządzenia wroga znajdują się na powierzchni planety, Calvert. Tego jesteśmy pewni, bo w innym miejscu po prostu być nie mogą. Czarne jastrzębie wykryją każdy przedmiot większy od piłeczki tenisowej, nie da się ukryć masy przed ich polami dystorsyjnymi. Musimy posłać na dół oddziały zwiadowcze, które namierzą bazy nieprzyjaciela. W naszych planach nic się nie zmieniło. Każdy wiedział, że tak będzie, kiedy się zaciągał. Najpierw znajdziemy wroga, potem okręty zbombardują jego pozycje z orbity. Po to pan tu jest, Calvert. Nikt panu nie obiecywał łatwej przeprawy. Proszę zostać w szyku.

— No, pięknie. — Joshua rozejrzał się po kabinie, aby sprawdzić, czy wszyscy podzielają jego trwogę. Podzielali. — Co robimy? Pamiętajcie, że z przyspieszeniem 5 g mogę w ciągu dwunastu minut dotrzeć do punktu o współrzędnych skoku.

Melvyn sprawiał wrażenie głęboko wzburzonego.

— Zwariował ten Smith. Nad jego programami taktycznymi musiał pracować najbardziej porąbany admirał w galaktyce. Jestem za tym, żeby skakać.

— Smith mówi do rzeczy — huknął Warlow.

Joshua popatrzył ze zdumieniem na wielkiego kosmonika. To on przecież najmniej się garnął, żeby tu przylecieć.

— Nic nam nie grozi na orbicie — zagrzmiał basowy głos.

— Ale oni mogą pociąć cyklon na kawałki! — wykrzyknął Ashly.

— Czerwona chmura to zjawisko atmosferyczne. Cokolwiek ją wytwarza, wpływa jedynie na pogodę w dolnych warstwach atmosfery. Ta siła ma swe źródło na planecie i koncentruje się w Amarisku. Czarne jastrzębie nie zostały zniszczone. Czy możemy opuścić flotę w tym krytycznym momencie? Załóżmy, że Smith wyzwoli Lalonde. Co wtedy?

Jezu, on ma rację, pomyślał Joshua. Wiedziałeś, w co się pakujesz, podpisując kontrakt. Jednak… znów instynkt. To cholernie natarczywe, nieuzasadnione przeczucie, które tak często go dręczyło… i któremu ufał. Teraz instynkt mu mówił: uciekaj. Uciekaj, nie patrz na nic, byle dalej.

— W porządku — powiedział. — Na razie z nimi zostaniemy. Ale przy pierwszych oznakach — słyszysz, Warlow? — przy pierwszych oznakach gówna pod nogami pryskamy z orbity z maksymalnym przyspieszeniem. Mam gdzieś kontrakty.

— Dzięki Bogu, że ktoś tu jeszcze ma trochę rozsądku — mruknął Melvyn.

— Sara, będziesz monitorować dane napływające z satelitów.

Natychmiast mnie powiadomisz, jeśli w atmosferze zaczną dziać się jakieś cuda.

— Tak jest.

— A ty, Melvyn, uruchom program kontrolny, niech zbiera dane satelitarnych detektorów grawitonicznych. Nie będę czekał, aż „Gemal” łaskawie nas powiadomi, że mamy towarzystwo.

— Robi się, Joshua — zapiał Melvyn.

— Dahybi, dopóki sytuacja się nie zmieni, węzły mają być maksymalnie naładowane. Chcę mieć możliwość skoku w ciągu trzydziestu sekund.

— Nie są obliczone do długiego trwania w stanie gotowości…

— Pięć dni wytrzymają. Do tego czasu wszystko się wyjaśni.

Poza tym stać mnie na naprawy.

Dahybi wzruszył ramionami pod siatką ochronną.

— Rozkaz.

Joshua próbował się odprężyć, lecz po chwili zaniechał wysiłków i polecił nanosystemowi uruchomić obejścia nerwowe dla mięśni. Gdy zaczęły się rozluźniać, ponownie wszedł na kanały komunikacyjne dowódcy floty i zaczął optymalizować program, który miał go ostrzec, jeśliby jeden ze statków niespodziewanie wypadł z sieci. Nic wielkiego, a jednak mogło mu dać kilka cennych sekund na reakcję.

Próbniki atmosferyczne zaczęły tracić wysokość, opadając na powierzchnię czerwonej chmury.

— Wszystkie urządzenia działają poprawnie — zameldował oficer kontrolujący lot pojazdów. — Brak jakichkolwiek zakłóceń radioelektronicznych. — Podprowadził je na odległość pięciu metrów od wierzchniej warstwy chmur i wyrównał ich lot. Czerwona równina pozostawała niewzruszona. — Analiza składu powietrza daje wynik negatywny. Cokolwiek trzyma tę czerwoną substancję, nie wypuszcza jej z pola swego oddziaływania. Nic się nie unosi do góry.

— Poślij próbniki na dół — zakomenderował Terrance.

Pierwszy z nich, obserwowany przez kamerę drugiego, zaczął się wolno zniżać. Zaledwie dotknął wierzchniej warstwy, w górę strzelił czerwony tuman mgły, rozchodząc się w powietrzu z majestatyczną powolnością, całkiem jak miałki proszek w warunkach niskiej grawitacji.

— To ciało stałe! — wykrzyknął Terrance Smith. — Wiedziałem!

— Żadnych konkretnych odczytów, sir. Żadnych cząsteczek, jedynie para wodna. Gwałtownie wzrasta wilgotność.

Próbnik wpadł głębiej, znikając z „oczu” swojemu bliźniakowi.

Pojawiły się częste przerwy w transmisji danych.

— Coraz silniejsze pole elektrostatyczne na kadłubie próbnika — doniósł oficer. — Tracę nad nim kontrolę.

Przekaz datawizyjny zamienił się w szum, a chwilę potem urwał.

Terrance Smith rozkazał opuścić drugi próbnik. Nie dowiedzieli się niczego nowego. Po dwudziestu pięciu sekundach stracili kontakt z urządzeniem.

— Naładowana elektrycznie para — zdumiał się dowódca floty. — I to ma być wszystko?

Oliver Llewelyn odwołał przekaz datawizyjny z komputera pokładowego „Gemala”. Na mostku panował półmrok. Oficerowie leżeli z zamkniętymi oczami na fotelach amortyzacyjnych, koordynując ruchy okrętów.

— Przychodzą mi na myśl pierścienie gazowego olbrzyma — rzekł kapitan. — Drobne naładowane cząsteczki, uwięzione w strumieniu magnetycznym.

— Czarne jastrzębie twierdzą, że nie wykryły żadnych strumieni magnetycznych — przypomniał mu Terrance. — Jest tylko zwyczajne pole magnetyczne planety. A co z oznakami aktywności biologicznej? — zwrócił się do oficera z „Cyanei” odpowiedzialnego za próbniki.

— Nie ma takiej, sir. Również brak związków chemicznych.

Tylko woda.

— To dlaczego świeci?

— Nie wiem, sir. Pewnie niżej, gdzie nie mogą dotrzeć próbniki, znajdują się jakieś źródła światła.

— Co pan zamierza zrobić? — zapytał Olwer Llewelyn.

— To tylko zasłona, przykrycie, ale na pewno nie broń. Widocznie wolą działać w tajemnicy.

— Może to rzeczywiście zasłona, ale my nie umiemy takiej stworzyć. Nie posyła się żołnierzy przeciwko nieznanemu wrogowi, nie przy takiej dysproporcji sił. Podstawowa zasada wojenna.

— Tam na dole mieszka przeszło dwadzieścia milionów ludzi, w tym wielu moich przyjaciół. Nie mogę tak po prostu odlecieć, muszę przynajmniej sprawdzić, co się dzieje. Podstawowa zasada wojenna mówi, że najpierw należy zbadać teren. I to właśnie zrobimy.

— Wziął głęboki oddech, załadował do neuronowego nanosystemu świeżo przetworzone dane z próbników, a następnie poczekał, aż program taktyczny opracuje względnie mało ryzykowną strategię rozpoznania sytuacji na planecie. — Oddziały zwiadowcze zostaną wysadzone zgodnie z ustalonym planem, tyle że z dala od czerwonej chmury. Wprowadziłem kilka poprawek do głównych założeń rozpoznania. Trzy oddziały w dorzeczu Quallheimu poszukają pierwszych baz nieprzyjaciela, ta część operacji nie ulega zmianie. Oprócz tego dziewięć oddziałów wyląduje w innych punktach dorzecza Juliffe, żeby ocenić ogólną sytuację osadników i zniszczyć napotkane cele nieprzyjaciela. Ostatnie dwa oddziały mają za zadanie zbadać kosmodrom w Durringham. Ich misja składa się z dwóch części. Po pierwsze sprawdzą, czy kosmoloty McBoeinga są w stanie pomóc nam w wysadzeniu jednostek piechoty, które mamy na pokładzie. Po drugie przejrzą nagrania w centrum kontroli ruchu lotniczego i dowiedzą się, dokąd odleciały statki. I dlaczego.

— A jeśli wcale nie odleciały? — zapytał Oliver Llewelyn. — Jeśli kapitan Calvert ma racją i najeźdźcy mogą rozwalić statek na orbicie?

— To gdzie podziały się szczątki? Czarne jastrzębie skatalogowały każdy kawałek materii nad planetą, nie znalazły nic podejrzanego po tej stronie orbity Rennisona.

Oliver Llewelyn obdarzył go szyderczym uśmiechem.

— Leżą w dżungli pod czerwoną chmurą.

Terrance’a zaczynały już denerwować ciągłe docinki kapitana.

— To były bezbronne cywilne statki. My takimi nie jesteśmy.

A to wielka różnica. — Oparł głowę na zagłówku fotela, zamknął oczy i szyfrowanymi wojskowymi kanałami telekomunikacyjnymi zaczął przekazywać rozkazy dotyczące lądowania.


* * *

Flotylla zatrzymała się na pułapie tysiąca kilometrów, przy czym poszczególne okręty tak się ustawiły, aby w każdej chwili trzy z nich miały na celowniku Amariska. Kolejne obserwacje przeprowadzone przez rój satelitów nie zdołały wyjaśnić warunków naziemnych pod czerwoną chmurą. Sześć czarnych jastrzębi opuściło siedemsetkilometrową orbitę, aby połączyć się z resztą statków; załogi okazywały zadowolenie z oddalenia się od kuriozalnego zjawiska atmosferycznego.

Po jeszcze jednym okrążeniu planety, mając się na baczności przed niespodziewanym atakiem wroga, najemnicy z jednostek zwiadowczych zajęli miejsca w kosmolotach. Terrance Smith dał sygnał do rozpoczęcia lądowania. Jeden po drugim okręty wchodziły w strefę cienia, kosmoloty odcumowywały i na ciągu wstecznym wchodziły w atmosferę. Dziewięć tysięcy kilometrów na zachód od Amariska, nad pogrążonym w ciemnościach oceanem, rozpoczynały w mezosferze manewr hamowania, mącąc serią gromów dźwiękowych ciszę nad falami.


* * *

Brendon nie mógł oderwać myśli od czerwonej chmury. Pilotował kosmolot z „Villeneuve’s Revenge”, wioząc sześciu zwiadówców do wyznaczonej strefy zrzutu sto kilometrów na wschód od Durringham. Przednie czujniki dostrzegły chmurę, gdy mieli jeszcze sześćset kilometrów do wybrzeża. Z dużej odległości mógł się zachwycać kolosalnym meteorologicznym fenomenem, z bliska jednak przytłaczała go skala zjawiska. Świadomość, że chmurę wytworzyły nieznane istoty, że rozmyślnie rozścieliły w powietrzu świetlistą drogę z pary wodnej, była niezwykle deprymująca. Wisiała dwadzieścia kilometrów od prawego skrzydła, niezmienna i niewzruszona. Daleko przed sobą zobaczył, jak rozwidla się nad jednym z mniejszych dopływów. Kierowała się określonym celem, co dobitnie wskazywało na jej sztuczne pochodzenie.

Kiedy maszyna zeszła do pułapu chmur, ujrzał leżącą w dole ciemną, nieprzerwaną połać dżungli, zabarwioną czerwonawym odcieniem.

— Niewiele światła dociera do ziemi — zauważył Chas Paske, dowódca jednostki zwiadowczej.

— Oui — zgodził się Brendon, nie oglądając się za siebie. — Komputer oblicza, że na skraju chmura ma osiem metrów grubości, ale im dalej w głąb, tym więcej. Pewnie w samym środku, nad rzeką, trzysta lub czterysta metrów.

— Co z tym polem zakłóceń radioelektronicznych?

— Już nam się daje we znaki. Mam kłopoty z procesorami sterowania lotem i zniekształcenia w kanale telekomunikacyjnym.

Gwałtownie spada szybkość transmisji bitów.

— Mnie to obojętne, byle dało się przesłać okrętom współrzędne celów do zbombardowania.

— Oui. Za trzy minuty lądujemy.

Kosmolot zbliżał się do polany, którą wcześniej wybrali. Brendon połączył się z czarnymi jastrzębiami odpowiedzialnymi za obserwację powierzchni planety. Otrzymał zapewnienie, że w promieniu dwóch kilometrów nie ma śladów człowieka.

Miejsce lądowania otaczały młode gigantee i drzewa kaltukowe.

Między nimi, w plątaninie roślin płożących się po ziemi, widać było spalone i złamane kikuty drzew — świadectwo pożaru, który tu szalał przed kilkudziesięciu łaty. Kosmolot przesunął się powoli nad czubkami drzew, jakby lękał się tego, co może napotkać. Ptaki poderwały się do lotu, wystraszone ostrym wyciem silników i widokiem olbrzymiej drapieżnej sylwetki. Ziemię omiótł impuls radarowy, mający wykryć pod chaszczami co większe pniaki. Z podwozia wysunęły się płozy i po chwili ostrożnego kołysania maszyna delikatnie siadła na ziemi. Powietrze wyrzucane z kompresorów wzbiło fontannę zeschłych liści i gałązek.

Zanim na polanę wróciła na dobre cisza, już otwierał się zewnętrzny właz komory śluzowej. Chas Paske wyskoczył pierwszy.

W niebo wzbiło się pięć aerowet w kształcie dysku; badały okoliczną dżunglę zamontowanymi na obwodzie czujnikami ruchu i temperatury.

Najemnicy zaczęli wyciągać sprzęt z otwartych komór ładunkowych. Wszyscy mieli wzmacnianą budowę ciała i znacznie odbiegali wyglądem od przeciętnego człowieka. Chas Paske przewyższał rozmiarami kosmoników, jego syntetyczna skóra miała kolor zwietrzałego kamienia. Za jedyne odzienie służyły mu pasy z bronią i rzemienie worków z ekwipunkiem.

— Lepiej się pośpieszcie — powiedział Brendon. — Mam coraz większe zakłócenia, satelity z trudem odbierają mój sygnał.

Na kobiercu pogniecionej roślinności zaczęły się piętrzyć skrzynki i zasobniki. Chas dźwigał właśnie przenośną kapsułę zerową ze związanym z nim afinicznie orłem, kiedy aeroweta powiadomiła go, że w lesie coś się rusza. Podniósł karabin magnetyczny. Urządzenie unosiło się metr nad wierzchołkami drzew, przesyłając obraz głów jakichś ludzi w gęstwinie. Było ich dziewięciu i nie próbowali się chować.

— Hej, wy tam! — zabrzmiał kobiecy głos.

Najemnicy rozbiegali się na boki, ustawiając aerowety tak, żeby zapewniły im optymalną osłonę ogniową.

— Na miłość boską! — krzyknął Chas Paske. — Czarne jastrzębie twierdziły, że nikogo tu nie ma!

— Zakłócenia optyczne — odparł Brendon. — Jest gorzej, niż myśleliśmy.

Na polanę wyszła nieznajoma kobieta. Pomachała ręką i znowu krzyknęła. Za nią ukazywały się następne postacie: kobieta i dwóch nastoletnich chłopców w brudnych ubraniach.

— Dzięki Bogu, że jesteście! — zawołała, biegnąc do Chasa.

— Tyleśmy na was czekali. Nawet nie wiecie, jak tam strasznie!

— Zatrzymaj się! — rozkazał Chas.

Nie usłyszała go albo zignorowała. Patrzyła pod nogi, żeby nie zaplątać się w roślinność.

— Zabierzcie nas stąd! Na statki, gdziekolwiek. Byle dalej od tej planety!

— Kim wy jesteście, do diabła? Gdzie mieszkacie? — Patrzył ze zdziwieniem na kobietę, która nie okazywała lęku na widok żołnierzy, co zdarzało się niezwykle rzadko.

Neuronowy nanosystem ostrzegał o kłopotach z procesorem celowniczym karabinu magnetycznego.

— Stój! — ryknął, kiedy zbliżyła się na odległość sześciu metrów. — Nie mogę ryzykować. Mogliście zostać zasekwestrowani.

Odpowiadaj: gdzie mieszkacie? — huknął na nią jak z armaty.

Przystanęła.

— W wiosce, tu niedaleko — odparła, lekko zdyszana. — Siedzi tam cała zgraja tych czartów.

— Gdzie?

Kobieta zrobiła kolejny krok i wskazała za ramię.

— Tam. — Kolejny krok. — Prosimy, pomóżcie… — Na wychudłej twarzy malowało się błaganie.

Spadły wszystkie aerowety. Ziemia pod stopami Chasa zaczęła pękać z głuchym odgłosem darcia. Z długiej szczeliny trysnęło białe światło. Neuronowy nanosystem wytłumił uczucie strachu, zmuszając ciało do zdecydowanego działania. Chas uskoczył, by wylądować tuż obok uśmiechniętej kobiety. Wtedy go uderzyła.


* * *

Terrance Smith utracił łączność z trzema spośród jedenastu kosmolotów na ziemi, a te trzy, które zmierzały do hrabstw nad Quallheimem, jeszcze nie wylądowały. Satelity obserwacyjne nie potrafiły dostarczyć wielu informacji na temat losu, jaki spotkał milczące kosmoloty, gdyż obrazy stref zrzutu pogarszały się z każdą minutą.

Żaden się jednak nie rozbił, a poważne kłopoty zaczynały się dopiero po wylądowaniu. Ośmielony założeniami programu taktycznego, które dopuszczały czterdziestoprocentowe straty podczas pierwszej fazy wysadzania oddziałów, Terrance przyjął najgorszy wariant i połączył się z trzema ostatnimi kosmolotami.

— Zastąpcie proponowaną strefę zrzutu jedną z awaryjnych — rozkazał. — Macie lądować przynajmniej sto pięćdziesiąt kilometrów od czerwonej chmury.

— Ona się rusza! — krzyknął Oliver Llewelyn, gdy Terrance otrzymywał potwierdzenia od pilotów.

— Co takiego?

Terrance otworzył kanał łączności z zespołem procesorowym, który zestawiał obrazy satelitarne. Z chmur, gdzie na skraju wiły się i skręcały czerwone pasy, rozkładały się na boki, niczym protuberancje słoneczne, płaskie wstęgi kilometrowej długości. Łamała się osobliwa symetria aksamitnych obłoków, a ich jasność oscylowała, gdy długie, faliste cienie przemykały chaotycznie pod powierzchnią.

— Ona wie, że tu jesteśmy — stwierdził Oliver Llewelyn. — Zdenerwowaliśmy ją.

Przez chwilę Terrance Smith zmagał się z paskudną myślą, że potężna rozgałęziająca się formacja chmur jest żywą istotą z gazowego olbrzyma, która przewędrowała przestrzeń kosmiczną między Murorą a Lalonde. Niech to szlag, to dziwadło do złudzenia przypominało zawiłe pasma burzowe, które w atmosferze gazowego olbrzyma toczyły ze sobą zażarte, trwające tygodniami boje wśród wodoru i zamrożonych kryształków amoniaku.

— To absurdalne — skonstatował. — Coś rozmyślnie wytwarza te zaburzenia. Trafia się świetna okazja do odkrycia, jak powstają. Proszę się połączyć z dowódcami czarnych jastrzębi, niech skierują na chmurę wszystkie dostępne sensory. Pod spodem odbywa się przetwarzanie energii, którego ślad na pewno da się zarejestrować w jakimś widmie promieniowania.

— Ja bym się nie zakładał — mruknął pod nosem Oliver Llewelyn.

Zaczynał żałować, że dał się skłonić do udziału w tym przedsięwzięciu. I do licha z konsekwencjami odmowy. Niektóre rzeczy były cenniejsze od pieniędzy, a w pierwszym rządzie jego życie.

Niechętnie zabrał się do przesyłania wskazówek czarnym jastrzębiom.

Urwała się łączność z następnymi dwoma kosmolotami. Trzem jednak udało się bez przeszkód wysadzić najemników i te powracały na orbitę.

A więc to możliwe, pomyślał Terrance Smith z dziką satysfakcją, kiedy śnieżnobiałe punkciki wzbijały się bezpiecznie ponad sieć dopływów Juliffe. Jeszcze się dowiemy, co tam się wyrabia na dole.

Patrzył, jak z czerwonej chmury odrastają gigantyczne burzowe ramiona i przetaczają się z furią nad dżunglą. Mapa nawigacyjna nałożona na ich obraz pokazywała pozycje kosmolotów, które jeszcze nie wystartowały. Największe odnogi wydłużały się w kierunku stref zrzutu ze ścisłą dokładnością.

— Prędzej — ponaglał przez zaciśnięte zęby. — Do góry. Zabierajcie się stamtąd.

— Sensory wskazują zupełny brak jakichkolwiek zaburzeń energii — powiedział Oliver Llewelyn.

— Niemożliwe. Coś tym kieruje. A co z czujnikami, których nieprzyjaciel używa do namierzenia naszych kosmolotów? Nie zostały wykryte?

— Nie.

Kolejnych pięć kosmolotów wzbiło się w powietrze, umykając przed drapieżnymi szponami czerwonej chmury. Dwa należały do maszyn, z którymi przedtem utracili łączność. Terrance usłyszał spontaniczne okrzyki radości na pokładzie „Gemala”, sam też wrzasnął uszczęśliwiony. W końcu operacja zaczęła przebiegać po jego myśli. Skoro mieli w terenie jednostki zwiadowcze, wkrótce poznają też cele. Wreszcie będą mogli odpowiedzieć na agresję.

Ostatnie trzy kosmoloty wylądowały w dorzeczu Quallheimu.

Jeden z nich należał do „Lady Makbet”.


* * *

„Villeneuve’s Revenge” mieścił w swym wnętrzu cztery kuliste moduły mieszkalne w standardowym piramidalnym układzie. Dzieliły się na trzy pokłady i były na tyle przestronne, że sześcioosobowej załodze życie w nich mogło się wydać niemal komfortowe, przy niewielkim ograniczeniu wygód dało się rozlokować piętnastu pasażerów. Żaden z sześciu najemników, których wieźli na Lalonde, nie wyraził słowa skargi. Wyposażenie kabin, podobnie jak resztę urządzeń na statku, można byłoby uznać za nie najgorsze, choć niejedno wymagało odnowienia, naprawy albo wręcz całkowitej wymiany.

Erick Thakrar i Bev Lennon przepływali przez luk przejściowy w suficie, prowadzący na pokład mieszkalny. Powierzchnie w przedziale pokryte były cienką warstwą szarozielonej pianki. W regularnych odstępach znajdowały się zaczepy, chociaż większość z nich straciła już swą przyczepność. Meble z lekkiego kompozytu zostały złożone i schowane w niszach, odsłaniając pod spodem osobliwą mozaikę kwadracików, sześciokątów i kółek z oznaczeniami producenta. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy szafek, przerywane gdzieniegdzie lukiem prowadzącym do prywatnej kabiny, czerwoną skrzynką ze sprzętem awaryjnym czy wbudowaną na stałe kolumną projektora AV. Unosił się wilgotny zapach warzyw. Włączone były tylko dwa pasy świetlne. W powietrzu, niczym zagubione stworzenia wodne, fruwały fioletowe folie do owijania jedzenia, z których kilka utkwiło pod sufitem na kratkach wentylacyjnych.

Czarny fleks kręcił się ospale. Wszystko to potęgowało nastrój zaniedbania.

Erick ze stoickim spokojem chwycił się powleczonej plastikiem drabinki, która łączyła sufit z lukiem w podłodze. Neuronowy nanosystem powiadomił go, że Andre Duchamp otworzył bezpośredni kanał łączności.

— Właśnie cumuje — przekazał datawizyjnie kapitan. — A przynajmniej próbuje.

— Co z łączem telekomunikacyjnym? Odbierasz sygnały z maszyny?

— Nie. Szybkość transmisji bitów wciąż wynosi trzy procent normy. Ledwie starcza, żeby skoordynować procedury cumowania.

Procesorom wszystko musiało się pochrzanić.

Erick zerknął przez ramię na Beva, lecz ten tylko wzruszył ramionami. Obaj byli uzbrojeni: Bev w neuroparalizator, a Erick w pistolet laserowy, którego wolałby jednak nie używać.

Po wyjściu z górnych warstw atmosfery kosmolot zdołał — za pomocą szwankującego rezerwowego transpondera — nawiązać rwącą się łączność ze statkiem. Brendon twierdził, że maszyna wpadła w straszliwe pole zakłócające, które zdziesiątkowało procesory pokładowe. Musieli wierzyć mu na słowo, ponieważ łącze z największym trudem przekazało jego wiadomość; nie było mowy o pełnym sygnale datawizyjnym, pozwalającym ocenić uszkodzenia wewnętrznych urządzeń elektronicznych.

Mając na uwadze zdolności sekwestracyjne najeźdźców, Andre Duchamp wolał nie igrać z losem.

— Ten Angol powinien był to przewidzieć — burknął. — Ustanowić jakieś procedury kontrolne.

— Zgadza się — odparł Erick. On i Bev wymienili uśmiechy.

— Ale czego innego można się spodziewać podczas tej porąbanej operacji? — gderał Andre. — Jeśli szukał porządnego doradcy, mógł sobie znaleźć kogoś doświadczonego, jak na przykład ja, a nie tego durnia Llewelyna. Ja bym mu powiedział, że gdzie w grę wchodzi sekwestracja, tam trzeba mieć się na baczności. Mam za sobą, do licha, pięćdziesiąt lat doświadczeń, a tego nie zastąpi żaden nanosystemowy program taktyczny. Mierzono do mnie z każdej parszywej broni, jaką zna Konfederacja, a wciąż żyję. Tymczasem on dobiera sobie do pomocy Celta, który zarabia na przewozie uśpionych mózgów. Merde!

Bev przeciągnął nogi przez otwór luku i datawizyjnie przesłał kod ryglujący. Karbotanowa grodź zamknęła się, szczęknęły zaciski mocujące.

— No to idziemy. — Erick prześliznął się przez luk na dolny pokład. Neuronowy nanosystem przekazywał mu obrazy zbierane przez zespół zewnętrznych czujników statku. Kosmolot poruszał się niezgrabnie kilka metrów od kadłuba. Bez datawizyjnego wsparcia nawigacyjnego Brendon miał poważny kłopot z wprowadzeniem dzioba maszyny do kołnierza cumowniczego w hangarze. Nawet świeżo upieczony pilot poradziłby sobie lepiej, pomyślał Erick, krzywiąc się, kiedy bluznęły ogniem silniki sterujące, a kopułka anteny radiolokatora zadrapała kadłub statku. — O bogowie. Jeśli tak dalej pójdzie, nie zostanie nam nic do badania.

Na dolnym pokładzie panowała niemiłosierna ciasnota: w warsztacie technicznym naprawiało się średniej wielkości podzespoły elektromechaniczne, a przy mniejszych stanowiskach — sprzęt elektroniczny. Z dwóch komór śluzowych jedna zawierała hangar dla kosmolotu, druga zaś pomieszczenie, gdzie wykonywało się prace w próżni. Było tu również wiele zasobników i szafki ze skafandrami kosmicznymi. Po nagich tytanowych ścianach biegły niezliczone rury i przewody.

— Kołnierz zatrzaśnięty — powiedział Andre. — Madeleine już wciąga kosmolot.

Wycie siłowników niosło się słabym echem po konstrukcji skorupowej statku. Erick połączył się z kamerą w hangarze, by zobaczyć, jak kosmolot wpływa do cylindrycznej komory niczym ćma wpełzająca z powrotem do srebrnego kokonu. Prześwit między ścianami a złożonymi skrzydłami wynosił kilka centymetrów.

Przesłał wskazówki do procesorów w urządzeniach hangaru.

Kiedy kosmolot wreszcie się zatrzymał, do gniazd wokół kadłuba podłączyły się kable światłowodowe, przewody zasilające i węże z cieczą chłodzącą.

— Niewiele da się odczytać. — Patrzył na holoekran konsolety nadzorującej manewry cumownicze, aby zapoznać się ze wstępnymi rezultatami kontroli diagnostycznej. — Żaden wewnętrzny czujnik nie chce odpowiedzieć.

— Wysiadły procesory czy same czujniki? — zapytał Andre.

— Trudno ocenić. — Bev zawisł za Erickiem i spoglądał mu przez ramię. — Działa tylko dziesięć procent wewnętrznych ścieżek danych. Nie możemy dostać się do procesorów nadzorczych w kabinie, żeby sprawdzić, co właściwie nawaliło. Cud, że Brendon zdołał wylecieć na orbitę. Brakuje mu połowy układów kontrolnych.

— Jemu nikt nie dorówna — powiedziała Madeleine Collun.

Kolumna projektora AV cicho piknęła, sygnalizując otwarcie pojedynczego łącza telekomunikacyjnego z kosmolotem. Dźwiękowi nie towarzyszył obraz.

— Jest tam kto? — zapytał Brendon. — Czyście może na lunch poleźli?

— Jesteśmy, Brendon — odpowiedział Erick. — Co u ciebie?

— Okropna duchota, regulacja składu powietrza diabła warta…

Łykam tlen z zapasowego hełmu… Łączcie ten przewód śluzowy…

Zaraz rozsadzi mi płuca… Czuję coś jakby swąd palonego plastiku… Gaz kwaśny…

— Nie mogę oczyścić powietrza w kabinie — przekazał Erick kapitanowi. — Pompy pracują, węże szczelnie zamocowane, ale nie chcą się otworzyć zawory ciśnieniowe kosmolotu. Nie działa wentylacja.

— Trudno, niech wyjdzie do komory śluzowej, ale nie wpuszczajcie go jeszcze na pokład mieszkalny.

— Aye, aye.

— Prędzej tam! — krzyknął Brendon.

— Już idziemy.

Na polecenie Beva wydłużył się rękaw tunelu śluzowego. Jedna z płyt kadłuba kosmolotu wsunęła się do środka, odsłaniając okrągłą grodź luku śluzowego.

— Dobrze, że chociaż to zadziałało — mruknął Erick.

Bev nie spuszczał wzroku z projektora AV, obserwując, jak koniec rękawa zaciska się na pierścieniu wokół grodzi.

— To prosty obwód zasilający, co mogłoby się z nim stać?

— Nie zapominaj o procesorze nadzorczym… Do diabła!

Kiedy otworzyła się grodź kosmolotu, czujniki w rękawie śluzowym wykryły śladowe ilości trujących gazów. Holoekran przełączył się na obraz z kamery usytuowanej wewnątrz metalowego tunelu. Z wnętrza maszyny wydobywały się rzadkie kłęby sinego dymu. W kabinie błyskały zielone światła. Po chwili pokazał się Brendon. Ruszył przed siebie, chwytając się gęsto powieszonych klamer. Na jego żółtym jednoczęściowym kombinezonie widniaty plamy z sadzy. Twarz przykrywał wizjer z miedzianego szkła, a sam hełm połączony był z przenośną walizką ratunkową.

— Czemu nie włożył skafandra? — zdziwił się Erick.

Brendon pomachał w stronę kamery.

— Dzięki Bogu, dłużej bym tam nie wytrzymał. Hej, nie otworzyliście włazu.

— Musimy być ostrożni, Brendon — powiedział Bev. — Wiemy, że najeźdźcy sekwestrują ludzi.

— Cóż, skoro tak, to trudno… — Zaniósł się kaszlem.

Erick ponownie sprawdził wskazania czujników. Z kabiny kosmolotu nadal wydobywały się opary, z którymi ledwo radziły sobie filtry w tunelu śluzowym.

Brendon otworzył wizjer. Twarz miał śmiertelnie bladą, zroszoną gęstym potem. Znów zakaszlał, kuląc się z bólu.

— Chryste — bąknął Erick. — Brendon, prześlij nam natychmiast odczyt fizjologiczny.

— Co za ból, mówię wam… — O mało się nie zadławił mokrym, chrapliwym kaszlem.

— Musimy go stamtąd zabrać — rzekł Bev.

— Jego nanosystem nie odpowiada — powiedział Erick. — Próbuję połączyć się z nim za pośrednictwem procesora śluzy, ale nie dostaję potwierdzenia kodu fali nośnej.

— Erick, on się zaraz wykończy!

— Wiesz to na pewno?

— Jak on wygląda!

— A jak wygląda Lalonde? Oni budują w powietrzu rzeki światła. Symulacja jednego rannego człowieka nie sprawi im większego problemu.

— Na miłość boską. — Bev gapił się na holoekran.

Brendon trząsł się konwulsyjnie i wymiotował, trzymając się jedną ręką klamry. Z jego ust chlusnęły strugi żółtawych wymiocin, które rozchlapały się na stalowoszarej ścianie tunelu.

— Nie wiemy nawet, czy jest sam — dodał Erick. — Właz kosmolotu nie chce się zamknąć. Nie reaguje na moje polecenia. Nie mogę go zamknąć, a cóż dopiero mówić o zaryglowaniu kodem.

— Kapitanie, nie możemy go tak po prostu zostawić — powiedział Bev.

— Erick ma racją — odparł Andre z żalem. — Cała ta sprawa jest mocno podejrzana. Ktoś mógłby tym sposobem łatwo dostać się na statek. Zbyt łatwo.

— Ależ on umiera!

— Nie wolno wam wejść do komory śluzowej, póki otwarty jest właz kosmolotu.

Bev rozejrzał się rozpaczliwie po surowym wnętrzu dolnego pokładu.

— W porządku, co powiesz na to? Erick wróci na pokład mieszkalny i zarygluje za sobą klapę luku przejściowego. Ja zostanę tutaj.

Nałożę Brendonowi pakiet nanoopatrunku i rozejrzę się po kabinie kosmolotu, czy nie ukrywają się tam jakieś ksenobionty.

— Co o tym myślisz, Erick? — zapytał Andre.

— Nie widzę przeszkód.

— Świetnie. No to do dzieła.

Erick wfrunął z powrotem na pusty pokład pasażerski i zatrzymał się przy drabince. Bev patrzył na niego z uśmiechem przez otwór w podłodze.

— Powodzenia. — Erick przesłał datawizyjnie kod ryglujący procesorowi włazu, po czym przekręcił o dziewięćdziesiąt stopni zawór awaryjny.

Ledwie zatrzasnęła się karbotanowa klapa, Bev odwrócił się i z pierwszej z brzegu apteczki na ścianie wyciągnął pakiet nanoopatrunku.

— Trzymaj się, Brendon, już do ciebie idę.

Na panelu kontrolnym obok okrągłego włazu do komory śluzowej mrugały czerwone lampki alarmowe. Bev odwołał automatyczną procedurę procesora nadzorczego i właz zaczął się otwierać.

Erick połączył się z procesorem sieci telekomunikacyjnej pokładu pasażerskiego i uzyskał dostęp do kamer na dolnym pokładzie. Patrzył, jak Bev wykrzywił twarz, gdy z otwartego luku buchnęły kłęby oparów. Wtem z kabiny kosmolotu trysnęło szmaragdowe światło, którego oślepiająco jasny snop przemknął tunelem śluzowym i zalał dolny pokład. Bev stał dokładnie na jego drodze: wrzasnął, próbując instynktownie zasłonić oczy. Środkiem zielonego światła popędził niespójny strumień białej energii.

Kamera przestała działać.

— Bev! — krzyknął Erick.

Przesłał do procesora całą serię instrukcji. Przed jego oczami zmaterializowała się wizualizacja urządzeń na dolnym pokładzie, upiorny labirynt kolorowych linii i migających symboli.

— Erick, co tam się dzieje? — zapytał Andre.

— Są w środku! Wrąbali się do statku! Rygluj grodzie! Wszystkie, i to zaraz, do cholery!

Na schemacie kolorowe linie znikały jedna po drugiej. Erick wpatrywał się uparcie w podłogę, jakby chciał przewiercić wzrokiem metalowe poszycie pokładu. Naraz zgasły światła.


* * *

— Za pięć minut lądujemy w awaryjnej strefie zrzutu, napięcie w kabinie zaczyna sięgać zenitu — wyrecytowała Kelly Tirrel, zapisując wszystko w nanosystemowej komórce pamięciowej. — Wiemy, że coś złego spotkało przynajmniej pięć kosmolotów. Wszystkich trapi jedno pytanie: czy nieprzyjaciel działa wyłącznie pod osłoną czerwonej chmury? Czy gdy się oddalimy, będziemy bezpieczniejsi?

Połączyła się z czujnikami kosmolotu, żeby raz jeszcze popatrzeć na ów imponujący, monumentalny spektakl. W powietrzu rozciągały się lśniące czerwienią tysiąckilometrowe wstęgi nicości.

Budziły zdumienie. Tutaj, daleko w głębi lądu, były wiotkie i poskręcane, splątane nad krętymi rzekami niczym pajęczyna pijanego pająka. Z orbity wydawały się tak przerażająco spokojne i regularne. Z bliska budziły jedynie lęk.

Skłębione pasy zdawały się sięgać do prawego skrzydła kosmolotu, powiększać się w miarę zbliżania do przelatującej maszyny.

Sam obraz był śliczny, choć jego realność burzyła spokój ducha.

Ale przecież zespół czujników kosmolotu wykonany był w technologii wojskowej. Długie opływowe wnęki w dolnej części kadłuba mieściły w sobie cylindryczne zasobniki, a w nich działka maserowe zapewniające kompletną osłonę ogniową, sprzęt do walki radioelektronicznej i generator efektu maskującego. Nie lecieli co prawda myśliwcem szturmowym, ale też nie byli kaczką na strzelnicy, jak niektóre inne kosmoloty.

No tak, cały Joshua: musiał się wystarać o wielozadaniowy kosmolot. Co ja mówię! Dzięki Bogu, że się o niego wystarał!

Czterdzieści minut lotu, a ona już za nim tęskniła. Aleś ty słaba, wyrzucała sobie w duchu.

Kelly zaczynała się poważnie zastanawiać nad sensem swojej misji. Chyba jak każdy korespondent wojenny, pomyślała. Być w terenie to zupełnie co innego, niż siedzieć w biurze i rozmyślać, jak tam będzie. Zwłaszcza gdy w grę wchodziła ta czerwona chmura.

Siedmiu najemników omawiało to zjawisko w najdrobniejszych szczegółach, aż do obrzydzenia. Reza Malin, dowódca jednostki, wydawał się wręcz podekscytowany perspektywą zajrzenia pod chmurę. Twierdził, że tego typu nie sprzyjające warunki stanowią dla nich wyzwanie, są czymś nowym.

Miała sporo czasu, aby ich w miarę dobrze poznać, wiedziała więc, że słowa Rezy nie wynikają ze zwykłego chojractwa. Swego czasu był żołnierzem piechoty w oddziałach Sił Powietrznych Konfederacji. Prawdopodobnie nawet oficerem. Rzadko wracał w rozmowach do tamtego okresu życia czy też późniejszych kontraktów na rozmaitych planetach pierwszego stadium zasiedlania. Chyba jednak był dobry w tym prawie najstarszym zawodzie świata, ponieważ musiał zapłacić furę pieniędzy za wszystkie te fizyczne wzmocnienia i przeróbki. Teraz należał do elity. Podobnie jak kosmonicy, zacierał granicę między człowiekiem a maszyną. Właśnie taki ultranowoczesny twór był wzorem dla zwykłych żołnierzy śpiących w kapsułach na pokładzie „Gemala”.

Reza Malin zachował humanoidalne kształty, chociaż miał teraz dwa metry wzrostu i odpowiednio do tego ważył. Miał sztuczną skórę z twardego, wytrzymałego na uderzenia szaroniebieskiego kompozytu z wbudowaną warstwą maskującą. Nie dbał o ubranie i nie miał genitaliów (nie miał ich na zewnątrz, sprostowała z przekonaniem Kelly). Pierwotne dłonie zostały zastąpione cybernetycznymi sześciopalczastymi kleszczami. Oba poszerzane przedramiona miały wbudowane małokalibrowe karabiny magnetyczne; przebudowany szkielet radził sobie bez trudu z odrzutem broni. Na twarzy, tak samo jak u Warlowa, nie malowało się nigdy żadne uczucie. Baniaste przesłony z czarnego szkła zakrywały oczy, a w miejscu nosa pojawił się płaski wlot powietrza, gdzie następowało odfiltrowanie chemicznych i biologicznych zanieczyszczeń. W łysej czaszce z tyłu i po bokach tkwiło pięć implantów sensorowych, gładkich centymetrowych wyrostków.

Oblicze Rezy nie wyrażało emocji, lecz Kelly dowiadywała się wiele z tonu jego głosu, który sienie zmienił. Reza zawsze sprawiał wrażenie opanowanego. Ten fakt oraz niepodważalne kompetencje, jakimi zdobył sobie posłuch u pozostałej szóstki, dodawały jej otuchy podczas tej misji zwiadowczej. Bądź co bądź, to w jego rękach spoczywało jej życie.

Kosmolot gwałtownie się przechylił. Kelly zobaczyła, że Ashly Hanson kieruje czujniki optyczne na niewielką rzekę płynącą trzy kilometry pod nimi. Na skrzącej się wodzie pełno było dziwnych białych kropeczek.

— A ten co sobie myśli? — odezwał się siedzący przy Kelly zastępca Rezy, Pat Halahan, który sam siebie nazywał zwiadowcą doskonałym. Miał taką samą jak Reza niebieskoszarą skórę, ale choć był od niego niższy i szczuplejszy, wyróżniał się muskularnymi nogami. Każde przedramię rozgałęziało się na dwa nadgarstki: jeden dla zwyczajnej dłoni, drugi dla wielofunkcyjnego gniazda, gdzie podłączało się broń lub implanty. Wszystkie zmysły miał udoskonalone, o czym świadczył wałek wypukłego ciała biegnący od kącików oczu wokół całej głowy. — Hej, Ashly, co ty robisz? — zawołał. Każdy z najemników myślał teraz pewnie o zakłóceniach radioelektronicznych.

— Zamierzam was tutaj wysadzić.

— Zaszło coś wyjątkowego? — spytał Reza Malin spokojnym, choć autorytatywnym tonem. — Zostało nam siedemdziesiąt kilometrów do awaryjnej strefy lądowania.

— Słuchajcie: czy ten, kto wytworzył tę przeklętą chmurę, nie przechwyci z łatwością naszych rozmów? Wszystkie miejsca, do których Terrance Smith skierował kosmoloty, od dawna są w czerwonych kółkach z napisem „Tu walić”.

Przez chwilę panowało milczenie.

— Facet ma głowę — szepnął Pat Halahan do ucha Kelly. — Takich nam brakowało podczas operacji na Camelocie. Kupa dobrych ludzi tam poległa, bo generał zatrudnił zbyt wielu żółtodziobów.

— Ląduj — zadecydował Reza.

— Dziękuję — odparł Ashly z zadowoleniem. Kosmolot ostro zanurkował, mknąc ku ziemi pod takim kątem, że Kelly poczuła żołądek gdzieś pod obojczykiem. — Jesteście pewni, że chcecie tu wysiadać? — zapytał jeszcze pilot. — Moje zdanie jest takie, że wpadliśmy po uszy. Terrance Smith nie umiałby zorganizować nawet orgii w burdelu.

— Jeśli Smith ma dokopać najeźdźcom, okręty muszą znać cele — rzekł Reza. — Po to jesteśmy mu potrzebni. Zawsze ślą nas tam, gdzie największe gówno. Możemy się wtedy wykazać.

— Jak sobie chcecie.

— Nie musisz się o nas martwić. Supertechnologia rzadko zdaje egzamin w porośniętym terenie, przyroda stawia opór. A nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem gorszą dżunglę. Pewnie mogą w nas rąbnąć jakimś ładunkiem energetycznym, a może nawet spuścić nam na głowę małą atomówkę, jeśli mocno się wkurzą. Najpierw jednak muszą nas znaleźć. Dlatego postaram się, żeby wygrzebanie nas z tej dziczy było cholernie trudnym zadaniem. Ty i młody Joshua nie dajcie się zabić! Macie nas stąd jeszcze zabrać.

— Jeśli tylko będę żył, na pewno was zabiorę.

— Świetnie, trzymam cię za słowo.

Kosmolot odchylał się w locie to w jedną, to w drugą stronę.

Kelly zaciskała na podłokietnikach zbielałe knykcie, kiedy siatka ochronna przesuwała się po jej ciele. To nie był czysty aerodynamiczny lot nurkowy, przypominał bardziej karkołomny upadek.

— Jak tam samopoczucie, Kell? — zawołał Sewell rozradowanym tonem.

W tej grupie był jednym z trzech żołnierzy od brudnej roboty… i na takiego wyglądał: wzrost dwa trzydzieści, matowoczarna skóra, ciało oplecione pajęczyną włókien pochłaniających i rozpraszających energię. Lśniąca osłona czujników nadawała osadzonej na krótkiej szyi głowie niemalże kulistą formę. Grube ramiona kończyły się podwójnymi łokciami; do górnych stawów przyłączone były karabiny magnetyczne dużego kalibru.

W kabinie rozległy się chichoty. Kelly zdała sobie sprawę, że z całej siły zaciska powieki. Otworzyła je z trudem. Kosmolotem rzucało.

— Powinnaś coś zjeść, przestać o tym myśleć — szydził Sewell. — Mam w plecaku takie świeże, mięciutkie ciasto z kremem truskawkowym. Chcesz trochę?

— Lekarze, gdy pompowali ci mięśnie, kretynie, musieli podłączyć nanosystem do wątroby — odcięła się. — Była bez porównania mądrzejsza od mózgu.

Sewell ryknął śmiechem.

Maszyną zatrzęsło jeszcze mocniej, kiedy skrzydła zaczęły się szerzej rozkładać.

— Ashly, proszę napromieniować strefę zrzutu — rzekł Reza.

— Załatwione.

— Tam w dole mogą być cywile — zaprotestował Sal Yong, drugi z typów od brudnej roboty.

— Wątpliwe — odparł Ashly. — Stąd do najbliższej osady jest pięćdziesiąt kilometrów.

— Nie uczestniczymy w akcji humanitarnej Czerwonego Krzyża, Sal — powiedział Reza.

— Tak, sir.

Z nieskazitelnie czystego nieba padły śmiercionośne snopy promieniowania maserowego. Po obu brzegach płytkiej rzeczki setki ptaków spadały na ziemię lub pluskały do wody z popalonymi, dymiącymi piórami. Pnączaki odrywały się od gałęzi z drgającymi kończynami. Sejasy wyły krótko przed śmiercią, gdy ich skóra marszczyła się i pękała, a mózgi smażyły się z gorąca. Skubiące trawę danderile przewracały się, wierzgając smukłymi nogami, kiedy gotowały się ich trzewia. Szmaragdowe liście drzew i niższych roślin nabierały ciemniejszego, zgniłego odcienia zieleni. Kwiaty więdły.

Jagody i owoce pękały wśród kłębuszków pary.

Kosmolot wylądował prędko i bez przechyłu. Właściwie to siadł w korycie rzecznym: płozy wgryzły się w żwirowe podłoże, dziób sterczał nad trawiastą skarpą. Powietrze z kompresorów wzbiło wielką fontannę pary z wodą, która wylewała się aż poza skarpę.

Pierwsi wyskoczyli Sewell i Jalal. Potężni najemnicy nie czekali na rozłożenie się aluminiowych schodków. Wpadli w spienioną rzekę, skierowali karabiny magnetyczne w stronę cichych, umierających drzew i pognali do brzegu. W biegu nawet nie czuli, że woda sięga im do kolan.

Reza wypuścił dwie aerowety w celu zbadania okolicznej dżungli. Latające roboty bojowe o kształcie dysku i średnicy półtora metra wykonane były w technologii obniżonej wykrywalności. W środkowej części modelowana siatka chroniła szerokie łopatki wirnika przeciwbieżnego. Wokół krawędzi rozmieszczono pięć laserów pracujących w podczerwieni i rozbudowany zespół czujników pasywnych. Aerowety wzleciały nad wierzchołki najbliższych drzew, oddalając się z cichym szumem.

Następni z pojazdu wyłonili się Pat Halahan i Theo Connal. Ten ostatni miał zaledwie półtora metra wzrostu, lecz został przysposobiony do poruszania się w lesie. Jego ciało okrywała ta sama co u Rezy wytrzymała skóra z kameleonową warstwą maskującą, lecz uwagę zwracał przede wszystkim nieproporcjonalnie długimi kończynami. U stóp miał palce podobne jak u rąk. Chodził pochylony niczym orangutan. Nawet łysa głowa wykazywała pewne małpie cechy: guzikowaty nos, ściśnięte okrągłe usta, skośne oczy osłonięte ciężkimi powiekami.

Po wylądowaniu w wodzie uaktywnił obwody maskujące i wdrapał się na lekko pochyłą skarpę. Tylko delikatnie drżące powietrze zdradzało jego postać. Zaledwie dotarł do pierwszego drzewa, wydawać by się mogło, że je obejmuje i następnie lewituje do góry, płynąc spiralnie wzdłuż pnia. Gdy dotarł do korony, zniknął czujnikom kosmolotu, nawet tym na podczerwień.

— O mój Boże — westchnęła Kelly.

A przedtem zachodziła w głowę, czemu Reza przyjmuje do grupy kogoś, kto wygląda tak niewinnie jak Theo. Zaczynała odczuwać pierwsze słabe oznaki podniecenia. Tego rodzaju absolutny profesjonalizm wzbudzał jakieś ciemne emocje; nareszcie zrozumiała, dlaczego misje wojskowe uzależniają niektórych jak narkotyk.

Nad dżunglę poszybowały kolejne dwie aerowety.

Sal Yong i Ariadnę, drugi zwiadowca, zeszli po schodkach do wody. Ariadnę była jedyną, nie licząc Kelly, kobietą w grupie, choć jej płci nie dało się rozpoznać. Od Pata różniła się bardzo niewiele: kilkoma centymetrami wzrostu, szerszą obręczą z sensorami.

— Teraz albo nigdy, Kelly — powiedział Reza.

— Jasne, że teraz. — Wstała i opuściła wizjer hełmu powłokowego.

Biuro Collinsa w Tranquillity dało jej wolną rękę w wyborze sprzętu, więc poprosiła o radę Rezę Malina i kupiła wszystko, co zasugerował. Bądź co bądź, to w jego własnym interesie leżało, żeby nie taszczyć ze sobą w dżungli kogoś, kto sprawia same kłopoty.

„Ma to być proste i najlepszej jakości — powiedział wtedy. — Nie szkolono cię do walki, więc wystarczy, że będziesz się nas trzymać i nie zdradzisz swojej obecności”.

„Mogę załadować programy bojowe do nanosystemu” — zaproponowała wspaniałomyślnie.

Reza tylko się uśmiechnął.

Ostatecznie nabyła wyprodukowany w układzie Nowej Kalifornii, jednoczęściowy kombinezon z elastycznym pancerzem, który chronił przed skutkami niezbyt ciężkich trafień pocisków i ładunków energetycznych. Reza zabrał ją do człowieka zajmującego się serwisem sprzętu używanego przez najemników, gdzie zamówiła jeszcze warstwę maskującą.

Gdy schodziła pośpiesznie do rzeki, zabuczały im nad głowami kolejne aerowety. Wszędzie unosiły się kłęby pary. Cieszyła się, że hełm powłokowy zaopatrzony jest w filtr powietrza: co i rusz trącała kolanem zwęglone szczątki ptaków.

Pat Halahan i Jalal wyciągali sprzęt z przedniej komory ładunkowej.

— Pomóż im — rozkazał Reza.

Sam brnął po mieliźnie, dźwigając kompozytowe pojemniki.

W nylonowej uprzęży tuż nad pasem z narzędziami tkwiła czarna metalowa kula średnicy mniej więcej dwudziestu centymetrów. Kelly głowiła się, do czego może służyć; neuronowy nanosystem nie mógł jej rozpoznać, ponieważ nie wyróżniała się żadnymi szczególnymi cechami, które mogłyby pomóc programowi porównawczemu. Nie miał takiej kuli żaden z pozostałych najemników. Wiedziała jednak, że teraz nie pora na pytania.

Schodki kosmolotu kryły się już w kadłubie. Kelly zabrała się do pracy, układając na zabłoconej trawie blaszane skrzynki i kompozytowe pojemniki.

Reza i Pat Halahan przenieśli na brzeg kapsułę zerową wielkości sporej kłody. Czarna nieprzenikniona powierzchnia wieka rozjaśniła się, ukazując pod spodem biały plastikowy cylinder. Po chwili wieko się uchyliło i na zewnątrz z ociąganiem wyszedł genetycznie zmodyfikowany czerwonobrunatny pies myśliwski. Kelly przypuszczała, że mógłby zębami rozerwać jej opancerzony kombinezon.

Reza przyklęknął obok rosłego zwierzęcia i czułym ruchem pogłaskał je po głowie.

— Jak się masz, Fenton? Co u ciebie słychać?

Fenton ziewnął, wywieszając różowy jęzor między białymi kłami.

— No biegnij, piesku. Rozejrzyj się w sąsiedztwie.

Wstając, Reza poklepał Fentona po zadzie, na co ten obrócił kanciastą głowę i zmierzył swego pana spojrzeniem pełnym urażonej dumy. Podreptał jednak posłusznie między chaszcze.

Kelly wolała nie ruszać się z miejsca.

— Dobrze ułożony — bąknęła niepewnie.

— Dobrze związany — sprostował Reza. — Mam symbionty neuronowe więzi afmicznej.

— Aha.

Pat i Jalal nieśli na brzeg drugą kapsułę zerową.

— Adieux — pożegnał się datawizyjnie Ashly.

Kosmolot poderwał się z przeraźliwym gwizdem. W karbotanowe podwozie uderzyły dzikie gejzery wody wzbijane powietrzem z kompresorów. Po chwili był już nad drzewami, płozy się chowały, a po gejzerach pozostała tylko biała piana.

Kelly skierowała czujniki hełmu na groźną, ochlapaną wodą ścianę dżungli. No, pięknie. Ale mi się dostało.

Patrzyła, jak kosmolot gwałtownie przyspiesza z ostro zadartym dziobem, oddalając się na wschód z wielką prędkością. Neuronowy nanosystem poinformował ją, że wylądowali przed niespełna trzema minutami.


* * *

Eksplozja była na tyle duża, że wychwyciły ją standardowe zespoły czujników „Gemala”, gdy statek wlatywał nad zaciemnioną półkulę planety, zostawiając za sobą Amariska. Bez porównania czulsze satelity obserwacyjne na niskiej orbicie zarejestrowały ją w postaci szalonych rozbłysków w całym spektrum częstotliwości, co przeciążyło niektóre skanery.

Neuronowy nanosystem powiadomił Terrance’a Smitha, że chodzi o kosmolot z „Cyanei”, który lądował w dorzeczu Quallheimu.

Do wybuchu doszło, zanim uniósł się w powietrze.

— Co to, u diabła, było? — zapytał.

— Nie mam pojęcia — odparł Oliver Llewelyn.

— Cholera. Siedemdziesiąt kilometrów od najbliższego skrawka czerwonej chmury. Czy oddział zwiadowczy zdążył się oddalić?

— Osobiste bloki nadawczo — odbiorcze nie odpowiadają — zameldował jeden z oficerów łącznościowych na mostku.

— No to przesrane. — Na nanosystemowym planie sytuacyjnym ujrzał pozostałe cztery kosmoloty, które pięły się na orbitę.

Siedem już wcześniej połączyło się ze swoimi macierzystymi statkami. Dwa przeprowadzały manewr cumowania.

— Zamierza pan wysłać kosmolot na ratunek? — spytał Oliver.

— Tylko jeśli się okaże, że na dole ktoś przeżył. Co za potworna eksplozja. Może doszło do spięcia w matrycach elektronowych?

— Oho, to nie takie proste. Mają mnóstwo wbudowanych zabezpieczeń.

— Sądzi pan, że to pole zakłóceń…?

— Wiadomość z „Villeneuve’s Revenge”, sir — wpadł mu w słowo oficer łącznościowy. — Kapitan Duchamp twierdzi, że najeźdźcy wdarli się na jego statek.

— Co takiego?!

— Posłużyli się jednym z kosmolotów, z którymi straciliśmy kontakt — rzekł Oliver.

— To znaczy, że są na orbicie?

— Na to wygląda.

— Chryste panie.

Połączył się datawizyjnie z procesorem nadzorującym wojskowe kanały telekomunikacyjne, gotów ogłosić stan najwyższej gotowości, gdy raptem nanosystem powiadomił go o dwóch statkach, które opuszczały swoje dotychczasowe miejsca na orbicie. Na planie sytuacyjnym zobaczył, jak „Datura” i „Gramine” unoszą się z dużym przyspieszeniem ponad wyznaczony im pułap tysiąca kilometrów. Uderzył pięścią w materac przeciwwstrząsowy fotela amortyzacyjnego.

— Kosmoloty z tych statków miały kłopoty z utrzymaniem łączności — zauważył Oliver z naciskiem. Przyjrzał się uważniej Smithowi. Zwykle opanowany biurokrata wyglądał teraz na zdezorientowanego.

— Odetnijcie je niezwłocznie od naszej sieci telekomunikacyjnej — zarządził Terrance Smith. — Nie chcę, żeby mieli dostęp do informacji zbieranych przez nasze satelity.

— One uciekają — zauważył Oliver. — Pewnie lecą ku współrzędnym skoku.

— To już nie mój problem.

— A czyj, u licha? Jeśli to ksenobionty, pozwala pan im właśnie rozproszyć się po Konfederacji!

— Jeśli dysponują technologią zdolną do wytworzenia tej chmury, to już musieli zdobyć statki. Moja misja związana jest z Lalonde i tylko ona mnie interesuje. Czarne jastrzębie nie będą się z nimi ścigać, mamy zbyt mało okrętów, żeby jeszcze uszczuplać nasze siły.

— Ich silniki działają nieprawidłowo — zauważył Oliver. — Nie spalają paliwa, jak trzeba. Wystarczy spojrzeć na analizę spektroskopową.

— Nie teraz, cholera jasna! — wykrzyknął Terrance, piorunując Olivera wściekłym spojrzeniem. — Wymyśl pan coś konstruktywnego, a jak nie, to się zamknij! — Neuronowy nanosystem połączył go z procesorem komunikacyjnym, otwierając bezpośrednie kanały łączności z pozostałymi okrętami. — Uwaga, to ostrzeżenie o niebezpieczeństwie — przesłał datawizyjnie, choć wymawiając to bolesne zdanie, zastanawiał się, jak wielu z tych, którzy go słuchają, jest jeszcze pod jego rozkazami.


* * *

Na mostku „Lady Makbet” zapanowała grobowa cisza, gdy przebrzmiał wydobywający się z projektora AV głos Terrance’a Smitha.

— No, tak! — jęknął Joshua. — Tego nam tylko było trzeba.

— Zdaje się, że „Datura” i „Gramine” przygotowują się do skoku — powiedziała Sara. — Chowają czujniki i panele termozrzutu.

— Zmarszczyła brwi. — Przynajmniej większość z nich. I ciąg silników mają bardzo nierówny. Za cztery minuty oddalą się na pięć tysięcy kilometrów od planety i wyjdą poza obręb pola grawitacyjnego.

— Siły inwazyjne są zbyt potężne — stwierdził Joshua. — Z tym, co mamy, na pewno nie uratujemy Lalonde.

— Na to wychodzi — mruknął Dahybi, przygnębiony.

— No, dobrze. — W umyśle Joshui pojawiły się nagle dziesiątki wektorów lotu. Wyświetliły się współrzędne skoku do pobliskich zamieszkanych układów planetarnych.

Porzucasz Kelly w potrzebie, odezwał się jakiś głos w jego głowie.

Sama chciała.

Ale nie wiedziała, w co się pakuje.

Polecił komputerowi pokładowemu złożyć panele termozrzutu.

W pełnym rozłożeniu panele nie wytrzymałyby dużego przyspieszenia. A skoro miał uciec, chciał to zrobić szybko.

— Odlatujemy zaraz po powrocie Ashly’ego — oświadczył.

— A co z najemnikami? — spytał Warlow. — Polegają na nas, przecież mamy rozwalić namierzone bazy wroga.

— Wiedzieli, w co się pchają.

— Kelly jest z nimi.

Joshua zacisnął usta. Załoga patrzyła na niego z mieszaniną troski i współczucia.

— Myślę także o was — powiedział. — Nieprzyjaciel dobierze się do naszej skóry. W takiej sytuacji nie mogę od was wymagać, żebyście zostali. Jezu, zrobiliśmy, co tylko było w naszej mocy. Nie będzie już więcej majopi. A przecież to z powodu drewna tu jesteśmy, nie?

— Chociaż spróbujmy ich stamtąd wyciągnąć — rzekła Sara.

— Zróbmy jeszcze jedno okrążenie. Chyba nic nam się nie stanie w ciągu tych stu minut.

— Tak, tylko jak powiedzieć Ashly’emu, że ma tam jeszcze raz lądować? Nieprzyjaciel pewnie już czeka na jego powrót.

— Jeśli Ashly się nie zgodzi, ja siądę za sterami — zaofiarował się Melvyn.

— Ona jest moją przyjaciółką, a kosmolot należy do mnie — powiedział Joshua.

— Jeśli na orbicie zaczną się kłopoty, Joshua, będziemy cię potrzebować — rzekł Dahybi. Szczupły specjalista od węzłów był niezwyczajnie stanowczy. — Jesteś najlepszym kapitanem, jakiego znam.

— Hej, niepotrzebnie się rozklejacie — powiedział Warlow. — Wszyscy wiemy, że Ashly zgodzi się pilotować kosmolot.

— Racja — przyznał Joshua.

— Joshua! — krzyknął raptownie Melvyn.

Lecz i Calverta zaalarmował już neuronowy nanosystem, że satelity systemu ostrzegania przed zmianami grawitonicznymi wykryły dziewięć otwierających się gwałtownie szczelin w przestrzeni.

W odległości trzydziestu pięciu tysięcy kilometrów od Lalonde wynurzyła się dowodzona przez Mereditha Saldanę eskadra jastrzębi z 7. Floty Sił Powietrznych.


* * *

Technika walki radioelektronicznej, która uszkadza nie tylko procesory, ale i obwody zasilania? Do licha ciężkiego, z czym my tu walczymy?

Przez okienko kontrolne w klapie włazu na pokład pasażerski wpadła pojedyncza smuga zielonego światła. Pod spodem coś się ruszało.

— Erick, co tam się dzieje? — zapytał datawizyjnie Andre Duchamp.

W kanale łączności z procesorem zarządzającym siecią pokładu pojawiały się liczne zakłócenia. Nanosystem Ericka musiał przetwarzać sygnał od kapitana w programie rozpoznawczym, inaczej byłby niezrozumiały.

— Na całym statku mamy spadki mocy! — ostrzegła Madeleine.

Erick odepchnął się od drabinki i złapał za uchwyt włazu. Z najwyższą ostrożnością przybliżył twarz do piętnastocentymetrowego okienka, aż padł na niego snop światła. Sekundę później frunął już w powietrzu, młócąc szaleńczo rękami i nogami, krzycząc z trwogi. Wyrżnął plecami o sufit, odbił się i odruchowo przylgnął do drabinki.

Spojrzał w otchłań piekieł. Zaludniona była groteskowymi postaciami o odrażających kościstych twarzach, długich patykowatych rękach i wielkich sękatych dłoniach. Nosiły rzemienne uprzęże spięte złotymi kółkami. Przynajmniej tuzin wyłonił się już z luku śluzowego. Szczerzyły drobne, zaostrzone zęby.

Trzy typy nachylały się nad Bevem, rozrywając jego kombinezon pożółkłymi pazurami. Głowę miał odchyloną i usta rozdziawione w nieopisanym przerażeniu, gdy z rozciętego brzucha wypływały sznury półprzeźroczystej jasnoniebieskiej galarety. Śmiertelny strach wyzierał mu z oczu.

— Widziałeś to? — jęknął Erick.

— Niby co takiego? Merde — Cała sieć wariuje, są przerwy w ścieżkach danych. Zaraz stracę, nad nią kontrolę.

— Święty Boże, to ksenobionty! Cholerne, pieprzone ksenobionty!

— Erick, infant, dziecko drogie, uspokój się nareszcie.

— Oni go zabijają! Robią to z przyjemnością!

— Opamiętaj się! Jesteś oficerem na moim statku. Musisz się opanować. Melduj, co się stało!

— Jest ich dwunastu, może piętnastu. Humanoidzi. Dorwali Beva. Boże, kroją go na kawałki. — Erick uruchomił w trybie nadrzędności program uspokajający i od razu poczuł, że może równo oddychać. Jakkolwiek wydawało mu się czymś bezdusznym, a nawet okrutnym, że odgradza się od cierpień Beva sztuczną zaporą z cyfr binarnych. Musiał jednak nad sobą zapanować. Bev na pewno by go zrozumiał.

— Są dobrze uzbrojeni? — spytał Andre.

— Nie zauważyłem żadnej broni. Ale mają coś chyba w kosmolocie, bo widziałem światło…

Sześć sterowanych elektronicznie zasuw zabezpieczających klapę włazu odsunęło się jednocześnie z metalicznym szczęknięciem, które rozległo się wyraźnym echem na pokładzie.

— Boże… Andre, oni właśnie złamali kod ryglujący włazu. — Gapił się na luk przejściowy, czekając, kiedy odemkną się ręczne zasuwy.

— Przecież w tym module nie działa poprawnie żaden procesor!

— Wiem, ale jakoś złamali ten kod!

— Możesz wydostać się z pokładu?

Erick odwrócił się w stronę luku w suficie i przesłał datawizyjnie kod otwierający klapę. Zasuwy nawet nie drgnęły.

— Właz nie reaguje.

— A jednak oni potrafią go otworzyć.

— Moglibyśmy przepalić klapę — zasugerował Desmond Lafoe.

— Wszystkie włazy i poszycia pokładów mają wewnątrz warstwę węgla monolitycznego — odparł Erick. — Tego materiału nie ruszysz ostrzem rozszczepieniowym.

— Mogą użyć lasera.

— Wtedy dostaną się do innych modułów i na mostek — rzekł Andre. — Nie mogę na to pozwolić.

— Erick nie ma innego wyjścia.

— Nie zdobędą mojego statku.

— Andre… — zaczęła Madeleine.

— Non. Madeleine, Desmond, wsiadajcie do szalup ratunkowych. Ja zostanę. Przykro mi, Erick, ale chyba rozumiesz. To mój statek.

Erick uderzył pięścią w drabinkę, ocierając boleśnie palce. W tym module do szalupy ratunkowej docierało się z dolnego pokładu.

— Jasne. — Kanalia, pirat i morderca. Co taki mógł wiedzieć o honorze?

Ktoś zaczął walić od dołu w klapę włazu.

Trochę czasu i się przebiją, pomyślał Erick. Nie licz na szczęście. Nie zatrzyma ich nawet węgiel monolityczny.

— Poproś Smitha o pomoc — powiedział Desmond. — Do licha, on ma przecież na pokładzie „Gemala” pięć tysięcy uzbrojonych po zęby żołnierzy, którzy aż się palą do zabijania.

— To nie takie proste.

— A masz inne wyjście?

Erick rozejrzał się po pokładzie, zapisując w pamięci wszystkie detale: kabiny, szafki z jedzeniem i ubraniami, skrzynki ze sprzętem awaryjnym. Dysponował jedynie pistoletem laserowym.

Rusz głową!

Otworzyć właz i wykańczać ich jednego po drugim?

Wycelował w drzwi jednej z kabin i nacisnął guzik spustowy.

Strzeliła słaba różowa wiązka, która szybko zamrugała i zgasła.

Trafiony kompozyt wybrzuszył się delikatnie i popękał w kilku miejscach.

— A czego się spodziewałeś? — rzekł do siebie na głos.

Rozejrzyj się uważnie i spokojnie. Na pewno coś znajdziesz.

Tyle męczących miesięcy spędziłeś na treningach. Improwizuj, kombinuj. Zrób coś.

Przebył przestrzeń dzielącą go od ściany z szafkami, gdzie złapał się wprawnie klamry uchwytu. W skrzynce ze sprzętem ratunkowym niewiele znalazł: nanoopatrunki, opaski zaciskowe, narzędzia, maski, butle z tlenem, latarkę, bloki procesorowe ze wskazówkami dotyczącymi naprawy uszkodzonych układów, gaśnice, ręczny czujnik termiczny. Nie było wszakże skafandra.

— Nikt ci nie mówił, że łatwo sobie poradzisz.

— Erick? — odezwał się Andre. — Co u ciebie?

— Mam pewien pomysł.

— Erick, właśnie rozmawiałem ze Smithem. Kilka statków zostało porwanych. Wyciąga część żołnierzy z uśpienia, ale upłynie jeszcze z pół godziny, nim ktoś będzie w stanie do nas przycumować.

Na pokładzie zrobiło się jakby jaśniej. Zerknąwszy przez ramię, Erick ujrzał pierścień niebieskich półkulistych płomyków, które wyżerały skrawek szarozielonej pianki pokrywającej poszycie pokładu. Z brzegów ulatywały małe wirujące kłębki dymu. Po chwili ukazał się metrowy krąg nagiego tytanu, jarzący się mdłym pomarańczowym światłem.

— Kiepsko to wygląda, kapitanie. Robią dziurę w pokładzie jakimś polem termicznym. Zostało nam góra pięć minut.

— Dranie.

Erick otworzył skrzynkę z narzędziami i wyciągnął nóż rozszczepieniowy. Proszę, tylko zadziałaj. Ostrze zalśniło chłodnym cytrynowym blaskiem, kiedy włączył narzędzie. Słodki Jezu, dziękuję!

Podfrunął spokojnie do sufitu, gdzie zakotwiczył nogę na zaczepie. Przebił nożem kanał wentylacyjny ze wzmacnianego kompozytu i zaczął wyrzynać w nim otwór o średnicy trzydziestu centymetrów.

— Madeleine? Desmond? — odezwał się datawizyjnie. — Jesteście już w skafandrach?

— Tak — odparł Desmond.

— Chcesz oddać mi naprawdę wielką przysługę?

— Erick, oni nie mogą zostać na pokładzie — ostrzegł Andre.

— Czego ci trzeba, Erick? — zapytał Desmond.

— Wyciągniesz mnie stąd, kiedy dam znak.

— Zabraniam! — powiedział Andre.

— Wypchaj się! — rzucił mu Desmond. — Schodzę do ciebie, Erick. Wiesz, że możesz na mnie liczyć.

— Desmond, jeśli oni wedrą się na pokład pasażerski, wysadzę statek — przesłał datawizyjnie Andre. — Muszę to zrobić, zanim uszkodzą główny komputer.

— Wiem, ale zaryzykuję.

— Przynajmniej zaczekaj, aż wyjdą na górny pokład — powiedział Erick. — W ten sposób Desmond będzie miał szansę uciec, jeżeli mój pomysł nie wypali.

Nie było odpowiedzi.

— Jesteś mi to winien! Staram się uratować twój statek, do cholery!

— Oui, d’accord. Dopiero jeśli przejdą na górny pokład.

Rozgrzane tytanowe poszycie z rażąco żółtego przeszło w białe.

Zaczęło syczeć, pęcznieć pośrodku, uniósł się nad nim metrowy stożek światła. Z wierzchołka oddzieliła się kula ognia, uniosła w powietrze i rozbiła pod sufitem na rój mniejszych kuleczek, które rozleciały się we wszystkich kierunkach.

Erick uchylił się, gdy kilka z nich przemknęło blisko niego.

Skończył wycinać drugi otwór w kanale wentylacyjnym i przesunął się dalej.

Od czubka stożka oderwała się kolejna ognista kula. Po niej następna. Powiększała się strefa rozgrzanego poszycia, pianka topiła się z dymem.

— Jestem za włazem, Erick — odezwał się datawizyjnie Desmond.

Po całym pokładzie hasały paciorki białego światła. Kilka razy ugodziły Ericka — kąśliwe szpile bólu, które pozostawiały po sobie centymetrowe kratery zwęglonego ciała. Popatrzył na okienko kontrolne w klapie górnego włazu, za którym widać było nabity czujnikami kołnierz skafandra kosmicznego SIL Pomachał ręką.

Erick wyciął już osiem otworów w kanale wentylacyjnym, kiedy wśród ogólnego syku posłyszał ostry odgłos pękania. W dole zaczęła się wydymać płyta podłogowa: metal był rozgrzany do czerwoności, deformował się i puchł niczym owrzodzony wulkan.

Patrzył jak urzeczony, gdy środkowa część ostatecznie pękła.

— Erick, wypuść nas stąd, po co masz cierpieć? — doleciał głos spod szczeliny. — Nie o ciebie nam chodzi.

Trójkątne strzępy rozżarzonego metalu zaczęły się odwijać niby płatki kwiatu na powitanie wschodzącego słońca. Poniżej w mroku przesuwały się niewyraźne kształty.

Erick oderwał się od zaczepu, który przytrzymywał go pod sufitem. Wylądował obok luku.

— Potrzebny nam statek, Erick, nie ty. Obiecujemy, że odejdziesz w pokoju.

Przez okienko kontrolne łypało na niego wielkie przekrwione oko z ciemnozieloną źrenicą. Zamrugało i w tym samym momencie na pokładzie pasażerskim zapaliły się światła.

Erick położył ręce na ręcznym zaworze, przekręcił go o dziewięćdziesiąt stopni i podniósł klapę.

Opętani zaczęli wyłaniać się z otwartego luku, zrazu powoli, rozglądając się ciekawie po dusznym, zadymionym pokładzie pasażerskim. Ich tłuste, czarne włosy rozsypywały się bezładnie, a skóra, jasna niczym wyblakłe kości, zdawała się z trudem naciągnięta na długie powrozy mięśni. Ruszyli w jego stronę, chichocząc i szczerząc zęby.

— Ericku — podśmiewali się. — Ericku, przyjacielu. Jak to miło, że nas wpuściłeś, gdyśmy zapukali.

— Nie ma sprawy. — Erick czekał obok drzwi do kabiny, gdzie taśmą z włókna krzemowego uwiązał się w pasie do metalowej klamry. Blisko jego ramienia odemknęła się osłona tablicy kontrolnej układów wentylacji. Położył prawą dłoń na mocnej czerwonej dźwigni. — Przyjaciele.

— Chodź z nami — rzekł najbliższy z opętanych, gdy cała grupa płynęła ospale do Ericka. — Przyłącz się do nas.

— Chyba jednak odmówię. — Erick szarpnął za dźwignię systemu odpowietrzania.

Na statkach takie systemy projektowane były jako ostatnia deska ratunku na wypadek pożaru. Powietrze z palącego się modułu mieszkalnego uchodziło gwałtownie na zewnątrz, więc płomienie szybko gasły, pozbawione tlenu. A ponieważ pożar w zamkniętej kabinie pojazdu kosmicznego mógł mieć katastrofalne następstwa, system musiał działać błyskawicznie, opróżniając w ciągu minuty cały pokład.

— Nie!!! — ryknął z wściekłością i strachem przywódca opętanych.

Rzucił się na Ericka, próbując poniewczasie zatrzymać dźwignię. Strzelił z czubków palców włóczniami białego ognia.

Dłoń Ericka, tablica kontrolna wraz z dźwignią i całym zespołem obwodów elektronicznych, a także półmetrowy wycinek kompozytowej ściany, uległy natychmiastowemu stopieniu. Płonące krople kompozytu i ciekłego metalu trysnęły na wszystkie strony.

Erick wrzasnął przeraźliwie, kiedy prawa ręka wysmażyła się do samej kości. Neuronowy nanosystem zareagował w mig, tworząc blokadę analgetyczną. Wstrząs był jednak na tyle silny, że Erick doznał chwilowego zamroczenia; powrócił do przytomności tylko dzięki programom stymulacyjnym. W rozstrojonym, zaćmionym umyśle wyświetliły mu się schematy fizjologiczne i różnorakie pozycje menu. Opcje błyszczały na czerwono. Żądania przyjęcia lekarstw i wykonania zabiegów chirurgicznych. Wskaźnik ciśnienia zewnętrznego alarmował o zagrożeniu życia.

Wzburzone powietrze uciekało z pokładu z wyciem rozwścieczonej strzygi. Cienkie, wielowarstwowe smużki dymu, dryfujące dotąd wokół czerwonych strzępów rozdartej podłogi, teraz się zagęszczały i tworzyły kłęby pod pięcioma klatkami wentylacyjnymi.

Zasysane do kanału, wirowały z niesamowitą prędkością, obrazując ruch cząsteczek powietrza.

Opętani przeżywali straszne chwile, chwytając się rozpaczliwie klamer i siebie nawzajem. Ich przybrane kształty rozmywały się jak zakłócana projekcja AV, ukazując pod spodem zwyczajne ludzkie ciała. Huraganowy wicher porwał ich w kleszcze, ciągnął bezlitośnie do sufitu. Jeden wleciał przez luk przejściowy z dolnego pokładu, wywijając młynka w powietrzu, by na koniec przywrzeć do kratki wentylacyjnej. Mógł tylko wić się z bólu, daremnie walcząc z siłą ssącą.

Kolejny, który puścił klamrę, został natychmiast przyssany plecami do kratki. Obaj próbowali się odepchnąć, lecz nic już nie mogli zdziałać. Próżnia kosmiczna ciągnęła swe ofiary z nieprzepartą siłą. Czuli, jak wciska ich w ostre pręty kraty, które zaczęły przecinać ubranie i wżynać się w ciało. Wokół ich postaci błyskały przez chwilę niebieskie i czerwone wężyki wyładowań, ale na ratunek było już za późno — upiorne światło szybko zgasło. Metalowe pręty dotarły do żeber. Odrywały się pasy pociętego mięsa. Z tysiąca rozerwanych żył i arterii tryskała krew i wpadała spieniona do kanału wentylacyjnego. Narządy wpychały siew odstępy między żebrami.

Erick uruchomił nanosystemowy program ratunkowy, pomagający przeżyć w warunkach próżni. Serce zaczęło bić wolniej, a mięśnie i narządy wewnętrzne zostały praktycznie odłączone od reszty organizmu, dzięki czemu pobierały z krwi minimalną ilość tlenu, co z kolei przedłużało życie mózgu. Z rękami ściąganymi do sufitu zawisł bezwładnie na opasującej go taśmie. Zwęglone resztki prawej dłoni oderwały się od ręki i rozsypały na kratce wentylacyjnej.

Z osmalonego ramienia sączyła się krew.

Papierowe kartki, części garderoby, narzędzia, rozmaite śmieci i przedmioty osobistego użytku frunęły po pokładzie, by uderzyć o kratki. Może i znalazłoby się tego dość, żeby je zatkać, co dałoby opętanym czas na wstrzymanie odpowietrzania lub ucieczkę do kosmolotu, lecz dodatkowe otwory wycięte w kanale wentylacyjnym pozwalały mniejszym przedmiotom swobodnie wydostać się na zewnątrz statku. Do najbliższego z nich wpadały wydobywające się zza otwartych drzwi łazienki rozkołysane strugi wody z prysznica i kurków.

Uciekające z pokładu powietrze ryczało coraz słabiej.

Wzrokiem przyćmionym z bólu Erick patrzył, jak w tym mikroorkanie dowódca opętanych przeobraża się z półnagiego goblina w przysadzistego czterdziestoletniego mężczyznę w farmerkach.

Mężczyzna trzymał się klamry dwa metry od Ericka, z nogami wyprostowanymi w stronę najbliższej kratki wentylacyjnej. Jego spodnie i koszula trzepotały hałaśliwie w porywie wichury. Ruszał ustami, wyrzucając z siebie niesłyszalnym głosem przekleństwa i wulgaryzmy. Wokół jego dłoni wytworzyła się czerwona poświata: krwista iluminacja przeświecała przez skórę, podkreślając kontury kości. Z nosa wypływała ślina ze śluzem, dołączając do strumienia śmieci i płynów znikających w kanale. Wydzielina zaczęła przybierać barwę najpierw różową, potem szkarłatną.

Teraz lśnienie wokół dłoni słabło już wraz z rykiem i furią ulatującego powietrza. Mężczyzna przeszywał Ericka zdumionym spojrzeniem, gdy z powierzchni gałek ocznych zaczęły wyrywać się krople łez. Kulki krwi wypływały z jego nozdrzy przy każdym uderzeniu serca.

Uciekły resztki powietrza.

Wciąż uwiązany na taśmie do ściany, Erick zaczął się kołysać na boki, gdy znikła ciągnąca go siła. Schemat fizjologiczny wyświetlany przez neuronowy nanosystem przedstawiał, rzec by można, czerwony posąg, jeśli nie liczyć zupełnie czarnej prawej ręki.

Podczas każdego obrotu miał krótką okazję rozejrzeć się po pokładzie. Widział, jak opętani, którzy ocaleli, przepychają się w stertach rupieci wypełniających cichy pokład pasażerski. Na dobrą sprawę, trudno było stwierdzić, gdzie jeszcze są żywi. Trupy, z czego dwa potwornie okaleczone, trącały tych, co próbowali dotrzeć do luku przejściowego. Żywym czy martwym, wszystkim sączyła się krew z ciała za sprawą popękanych naczyń włoskowatych i przepon rozerwanych na skutek ogromnej różnicy ciśnień. Na wielu płaszczyznach jednocześnie, w zwolnionym tempie, rozgrywały się jakby przedziwne zawody w zapasach, w których zwycięstwo dawało dotarcie do otwartego włazu. Makabra. Wkrótce jednak zniknęła z jego pola widzenia.

Następnym razem panowało już mniejsze poruszenie. I twarze: zapamiętałby je nawet bez pomocy nanosystemowego programu zapisującego obrazy. Obrócił się dalej.

Ruszali się wolniej, podobni do mechanoidów, którym wyczerpuje się rezerwa mocy. W próżni gęstniała mgła płynów ustrojowych. Uświadomił sobie, że i on wnosi do niej swój udział. Była czerwona. Bardzo czerwona.

I obrót.

Na pokładzie zamarły wszelkie ruchy. Pływały wolno tylko mokre przedmioty.

Obrót, jeden i drugi. Czerwień przechodziła w szarość statecznie i miarowo, jak niebo o zachodzie słońca.

I znowu obrót.


* * *

Ośmiu krewniaków „Ilexa” wraz z nim samym uformowało standardowy szyk obronny o kształcie sfery średnicy dwóch i pół tysiąca kilometrów. Rozszerzone pola dystorsyjne badały okoliczną przestrzeń, identyfikując masy i kształty. W owym szczególnym polu percepcji Lalonde jawiła się jako głęboki szyb wywiercony w jednorodnej przestrzeni kosmosu, promieniując wątłymi strumieniami grawitacji, którymi wiązała do siebie trzy księżyce i planetoidę Kenyon, podobnie jak sama była uwiązana do jasnej, niebieskobiałej gwiazdy. W międzyplanetarnej próżni rozchodził się wiatr słoneczny i pulsowały energie. Otaczające planetę pasy van Allena błyszczały jak promienie słońca na skrzydłach anioła. Na orbicie zauważone zostały statki kosmiczne i kosmoloty — supły w materii czasoprzestrzeni, roztaczające wokół siebie silne pole elektromagnetyczne.

Czujniki elektroniczne wykryły kanonadę cienkich wiązek promieniowania maserowego między małymi satelitami wartowniczymi na wysokiej orbicie, telekomunikacyjnymi satelitami przekaźnikowymi i flotyllą statków kosmicznych. Terrance Smith został powiadomiony o przybyciu gości, lecz nie podejmował żadnych wrogich działań. Jastrzębie, uspokojone brakiembezpośredniego zagrożenia, nie zmieniały szyku przez następne dziewięćdziesiąt sekund.

Niemal dokładnie w środku pomiędzy statkami maleńki wycinek przestrzeni o wielkości kwarka powiększył raptownie swe rozmiary, gdy jego masa wzrosła do nieskończoności. Wynurzyła się pierwsza fregata. W ciągu następnych sześciu minut pojawiło się pozostałych dwadzieścia okrętów wojennych. Ten ściśle podręcznikowy manewr taktyczny dawał admirałowi Meredithowi Saldanie największą ilość możliwych opcji działania. Potrzebował jedynie aktualnych informacji.

Nagle zwykły na mostu „Ankary” szum głosów ucichł i zapadła martwa cisza, kiedy nadeszły pierwsze odczyty sensorów.

Cały Amarisk znajdował się akurat na nasłonecznionej półkuli planety. Pasma czerwonych chmur nad dorzeczem Juliffe przypominały widlastą błyskawicę, która zastygła w pół wyładowania.

— Widywano przedtem coś takiego na tej pokaranej przez Boga planecie? — zapytał Meredith Saldana głosem, w którym dało się wyczuć ledwo powstrzymywany lęk.

— Nie, sir — odparł Kelven.

— A zatem to skutek inwazji? Nowy etap?

— Tak, sir. Wszystko na to wskazuje.

— Kapitanie Hinnels, wiemy już, co to takiego?

Oficer sztabowy odwrócił głowę, zajęty do tej pory rozmową z dwiema osobami kontrolującymi wskazania czujników.

— Nic jeszcze nie możemy powiedzieć, admirale. Ta rzecz z pewnością promieniuje w paśmie widzialnym, lecz nie odbieramy żadnej emisji energetycznej. Oczywiście, dopiero zaczęliśmy pomiary. Aha, i wpływa na miejscowe warunki klimatyczne.

Oglądając datawizyjne obrazy nadsyłane z czujników, Meredith mruknął ze zdziwieniem: potężne zwały chmur rozrywane były jak konstrukcje z cukrowej waty.

— Ile do tego trzeba mocy?

— To by zależało od precyzji zmian… — Hinnels urwał pod uważnym spojrzeniem admirała. — Kontrola pogody nad czwartą częścią kontynentu? Przynajmniej sto, dwieście gigawatów, sir. Nie mogę udzielić dokładniejszych wyjaśnień, póki nie dowiem się, jak oni to robią.

— Aż tyle energii mają na zbyciu? — dumał głośno admirał.

— I co ważniejsze, skąd ją biorą? — dodał Kelven. — W kontenerach zrzutowych w Durringham było trzydzieści pięć generatorów termonuklearnych, a w siedzibie Floty jeszcze trzy mniejsze urządzenia. Suma mocy wyjściowych, rzekłbym, dwadzieścia megawatów.

— Ciekawa uwaga, komandorze. Czyżby w czasie pańskiej nieobecności nieprzyjaciel przeprowadził wielką operację desantową?

— Logika podpowiada, że sprowadził własne generatory.

— Ale?

— Jakoś w to nie wierzę. To musiałoby być kolosalne przedsięwzięcie z zaangażowaniem ogromnej liczby statków kosmicznych.

A sam pan widział na fleksie, do czego jest zdolna Jacąueline Couteur. Skąd ona czerpie energię, tego również nie wiemy.

Admirał zdawał się powątpiewać.

— Jest różnica między rzucaniem kulami ognia a tym, co tu widać. — Zamaszystym gestem ręki wskazał na jeden z dużych holoekranów przedstawiających planetę.

— Różnica skali, sir. Ale na Lalonde mieszka dwadzieścia milionów ludzi.

Meredithowi nie podobał się żaden z tych wariantów, ponieważ oba mówiły o siłach nieporównywalnie większych niż te, jakimi dysponowała jego eskadra. A pewnie i całe cholerne Siły Powietrzne, pomyślał z niepokojem.

— Hinnels, co nowego? Mogę bezpiecznie zbliżyć się z eskadrą?

— Biorąc pod uwagę możliwości demonstrowane przez wroga, wygląda na to, że nawet tu nie jest bezpiecznie, admirale. Zejście na niższą orbitę z pewnością zwiększy ryzyko, ale jak bardzo, tego wolałbym nie zgadywać.

— Dziękuję — rzekł kwaśno Meredith. Wiedział, że nie powinien zdradzać lęku przed załogą… jakkolwiek ta czerwona chmura mogła napędzić stracha.

— Cóż, spróbujemy wypełnić rozkazy naczelnego admirała i powstrzymać flotę Smitha przed użyciem siły. Z zaznaczeniem, że wycofujemy się przy pierwszych oznakach agresji ze strony wroga.

Nie zamierzam posyłać eskadry do walki z… czymś takim. — Dostrzegł wyrazy ulgi na twarzach oficerów, lecz dyplomatycznie ich nie skomentował. — Poruczniku Kanuik, dokonał pan przeglądu sytuacji okrętów najemniczych?

— Tak, sir.

Meredith połączył się datawizyjnie z komputerem, prosząc o plan sytuacyjny. W szyku okrętów najemniczych panował chaos, trzy z włączonymi silnikami opuszczały orbitę. Zapewne zmierzały ku współrzędnym skoku. Przy pięciu czarnych jastrzębiach cumowały małe kosmoloty pionowego startu. Wszystkie jednostki adamistów czekające na orbicie miały otwarte wrota hangarów. Z powierzchni planety wzlatywały kolejne dwa kosmoloty. Zaklął pod nosem. Oddziały zwiadowcze z pewnością już wylądowały.

Jeden ze statków adamistów został rozhermetyzowany, z modułu mieszkalnego wydobywały się kłęby szarego gazu. Jonowe silniki sterujące błyskały niebieskimi ognikami, kompensując niepożądaną siłę odrzutu.

Zobaczył też, jak fioletowy tor lotu jednego z czarnych jastrzębi zaczyna wyginać się na kształt korkociągu. Czujniki optyczne dalekiego zasięgu pokazały statek technobiotyczny, który skręcał się i miotał obłąkańczo.

— Sir!

Odwołał sygnał datawizyjny. Porucznik Rhoecus, oficer sztabowy odpowiedzialny za koordynację działań jastrzębi, skrzywił się.

— Czarny jastrząb… Jego… — Edenista wydął policzki i zeskoczył z fotela amortyzacyjnego, jakby dostał pięścią w żołądek.

— …Jego dowódca został zaatakowany… torturują go… Słychać głosy. Śpiewanie. Statek jest przerażony. — Zamknął oczy i zazgrzytał zębami. — Chcą dostać dowódcę.

— Kto?

Rhoecus potrząsnął głową.

— Nie wiem, wszystko cichnie. Miałem wrażenie, jakby tysiące ludzi do niego przemawiało. Coś jak w wieloskładnikowej osobowości habitatu.

— Transmisja z „Gemala”, admirale — zameldował szeregowy łącznościowiec. — Terrance Smith prosi o rozmowę.

— Opamiętał się? Dawajcie go.

Meredith przeniósł spojrzenie na kolumnę projektora AV, by ujrzeć wyjątkowo przystojnego bruneta z idealnie ułożoną fryzurą.

Prosto z taśmy, pomyślał admirał. Jakkolwiek typowa dla takich ludzi aura władczej pewności siebie w tym przypadku wydawała się mocno rozproszona. Terrance Smith wyglądał na człowieka łamiącego się pod ciężarem obowiązków.

— Tu admirał Saldana, dowódca eskadry. Działając z upoważnienia Zgromadzenia Ogólnego Konfederacji, rozkazuję panu niezwłocznie zakończyć operację wojskową na Lalonde, odwołać ludzi wysłanych na powierzchnię planety i wstrzymać się od starć z siłami nieprzyjaciela. Ponadto odda pan Flocie wszystkie osy bojowe i głowice nuklearne. Okręty znajdujące się pod pańskim dowództwem będą mogły opuścić układ po spełnieniu określonych wymagań. Jedyny wyjątek to „Lady Makbet”, na którą nałożony jest areszt. Czy wyraziłem się jasno?

— Oni są już na górze.

— Przepraszam, ale nie rozumiem.

Oczy Terrance’a Smitha pobiegły gdzieś w bok: popatrzył na kogoś nie mieszczącego się w polu widzenia kamery.

— Najeźdźcy są na orbicie, admirale. Dostali się tu kosmolotami, które przetransportowały na planetę oddziały zwiadowcze. Sekwestrują moje załogi.

Upłynęła sekunda, nim Meredith doszedł do siebie. Cztery minuty trwania operacji i już katastrofa.

— Które załogi? Które okręty? — Rzucił szybkie spojrzenie na porucznika Rhoecusa. — Czy to właśnie spotkało dowódcę czarnego jastrzębia? Sekwestracja?

— Całkiem prawdopodobne — odparł zakłopotany edenista.

— Chcę, żeby dwa jastrzębie natychmiast ruszyły za tym okrętem. Za wszelką cenę mają go powstrzymać od opuszczenia układu.

Wolno użyć os bojowych, jeśli będzie stawiał opór. Reszta jastrzębi ustawi się w szyku uniemożliwiającym ucieczkę pozostałym okrętom adamistów. Komandorze Kroeber.

— Tak, sir?

— Eskadra przystępuje do działań zaczepnych, należy unieszkodliwić te jednostki. Oddziały komandosów mają być postawione w stan gotowości i czekać na rozkaz wkroczenia na pokłady nieposłusznych okrętów.

— Aye, aye, sir.

Odwrócił się z powrotem do projektora AV.

— Terrance Smith?

— Tak, admirale?

— Które okręty zostały przechwycone przez wroga?

— Nie mam w tej kwestii pewności. Wszystkie wysłały na powierzchnię kosmoloty z wyjątkiem „Gemala”, „Lythrala”, „Nicol” i „Inuli”. Kosmolot z „Cyanei” w ogóle nie powrócił.

— Admirale — wtrącił się Kelven.

— Słucham, komandorze.

— Skąd mamy wiedzieć, czy „Gemal” nie wysłał na dół kosmolotu? Sekwestracji nie można rozpoznać gołym okiem, a cóż dopiero kanałem telekomunikacyjnym.

Na mostku „Arikary” pojawiła się siła ciężkości, kiedy włączono silniki termonuklearne i wolno zaczęło rosnąć przyspieszenie.

Admirał skulił się w ramionach, chcąc znaleźć możliwie najwygodniej szą pozycję ciała, zanim przeciążenie przyciśnie go do fotela.

— Dziękuję, komandorze Solanki, celna uwaga. Komandorze Kroeber, przechwytujcie wszystkie okręty, żadnych wyjątków.

— Aye, aye, sir.

Meredith ponownie przejrzał plan sytuacyjny. Tylko jeden kosmolot nie zacumował jeszcze do statku macierzystego.

— Niech ten kosmolot zostanie na swoim miejscu. Nie wolno mu wchodzić do hangaru. Solanki, niech pan zacznie kombinować, jak uwięzić członków załóg, które zostały zasekwestrowane.

— Sir, jeżeli ta sekwestracja daje załogom takie same możliwości sterowania energią, jakie dała Jacąueline Couteur, to sugerowałbym nie wprowadzać komandosów na pokłady okrętów.

— Zapamiętam to sobie. Ale tak czy inaczej, będziemy musieli raz spróbować.

— Admirale — wycedził porucznik Rhoecus przez zaciśnięte zęby. — Sekwestrują dowódcę drugiego czarnego jastrzębia.

— Zrozumiałem, poruczniku. — Meredith zapoznał się z bieżącym planem sytuacyjnym, patrząc na czarnego jastrzębia, który gnał zwariowanym kursem niczym ćma w objęciach tornada. — Wyślijcie jastrzębia z zadaniem przechwycenia i upoważnieniami do zastosowania wszelkich koniecznych środków. — Już trzy jastrzębie wykonywały jego polecenia. Reszta była niezbędna do pilnowania okrętów adamistów. Jeśli wróg przechwyci kolejne czarne jastrzębie, trzeba będzie wydać rozkaz do odpalenia os bojowych.

Nieprzyjaciel zapewne odpowie ogniem.

Zdając sobie sprawę, że gwałtownie kurczy się ilość środków, jakimi dysponuje, Meredith syknął ze zniecierpliwieniem, kiedy przyspieszenie „Arikary” przekroczyło 6 g. Czujniki zasygnalizowały, że włączył się napęd termojądrowy kolejnego okrętu najemniczego.


* * *

Ashly Hanson wyszedł z kosmolotu przez rękaw śluzy, by nadziać się na lufę strzelby laserowej. Warlow celował w jego głowę.

— Wybacz — huknął rosły kosmonik — ale musimy być pewni. — Do zapasowego gniazda w jego lewym łokciu wetknięta była piła rozszczepieniowa, błyszczące szafirowo ostrze blisko metrowej długości.

— Czego znowu pewni?

Warlow obrócił wokół ostrza główne lewe przedramię. Trzymał w dłoni blok procesorowy.

— Prześlij tu coś datawizyjnie.

— Niby co?

— Cokolwiek, to bez znaczenia.

Ashly przesłał kopię rejestru napraw kosmolotu.

— Dzięki. To pomysł Joshui. Z tego, cośmy słyszeli, oni nie mogą korzystać z neuronowych nanosystemów.

— Kto taki?

— Piloci kosmolotów, którzy zostali zasekwestrowani.

— O Boże. Wiedziałem, że mogą przechwytywać nasze wiadomości.

— Zgadza się. — Warlow wykonał zwinny półobrót w powietrzu i ruszył w głąb rękawa śluzy. — Nie miej urazy, ale sprawdzę teraz kabinę kosmolotu, czy nie masz tam jakiegoś towarzystwa.

Ashly popatrzył na luk przejściowy w suficie. Właz był zamknięty. Czerwone diody wskazywały, że po drugiej stronie zasunięte są ręczne rygle.

— Najeźdźcy dostali się na orbitę?

— Tak, zajmują się porywaniem statków.

— Co na to Smith?

— Nic nie może zrobić. Przybyła eskadra Sił Powietrznych i ona teraz wszystkim kieruje. Nasza operacja została odwołana.

Aha, i jesteśmy aresztowani. — Membrana Warlowa wydała metaliczny zgrzyt naśladujący chichot.

— Cała flota? Nie mogą tego zrobić. Podpisaliśmy legalną umowę z rządem Lalonde.

— Miałem na myśli nas, „Lady Makbet”.

— A to czemu? — Mówił już jednak tylko do znikającej pary butów.


* * *

— Erick, Erick, słyszysz mnie?

— Narządy ledwie się trzymają. Jeszcze trochę i komórki zaczną obumierać. Na miłość boską, wyłącz ten program awaryjnego podtrzymania życia.

— Robi się. Mam już odczyty fizjologiczne.

— Zaprogramuj pakiety nanoopatrunku, żeby zajęły się wyłącznie głową. Musimy uratować mózg. Andre, gdzie to cholerne osocze? Mało krwi mu zostało.

— Masz tu, Madeleine. Erick, ty cudowny, zbzikowany Angolu! Załatwiłeś ich, słyszysz? Załatwiłeś ich!

— Przyłóż wstrzykiwacz do tętnicy szyjnej.

— Coś wspaniałego. Jedno pociągnięcie dźwigienką i trach, wszyscy martwi.

— Cholera, Desmond, przyłóż nanoopatrunek na ten kikut!

Okład nabłonkowy jest za słaby, wszędzie cieknie osocze.

— I płuca mu się wypełniają, pewnie uległy jakiemuś uszkodzeniu. Zwiększ stopień utlenienia. Mózg nadal wykazuje aktywność elektryczną.

— Naprawdę? Chwała Bogu!

— Erick, nie przesyłaj nam żadnych sygnałów datawizyjnych.

Już się tobą zajmujemy. Wyliżesz się z tego.

— Włożymy go do kabiny zerowej?

— Pewnie, a co? Dopiero za kilka dni dolecimy do porządnego szpitala. Ale najpierw jego stan musi się ustabilizować. Erick, drogi chłopcze, o nic się nie martw. Za to, coś zrobił, kupię ci najlepsze, najwspanialsze klonowane ciało w Tranquillity. Przysięgam. Bez względu na cenę.

— Zamknij się, kapitanie. I tak jest już w szoku. Erick, za chwilę znowu stracisz przytomność, ale nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze.


* * *

Ostatnia z sześciu aerowet przestała nadawać sygnały. Reza Malin nastawił czaszkowe receptory dźwięku na pełną czułość, próbując wyłowić odgłos spadającego pojazdu. Do jego mózgu wdarł się leśny gwar: piski owadów, śpiewy zwierząt, szelest listowia, a wszystko to filtrowane i wyciszane przez programowe deskryptory. Policzył do dziesięciu, ale nie doczekał się trzasku.

— Teraz jesteśmy zdani tylko na własne siły — oznajmił.

Aerowety zostały wysłane na zachód z prędkością maszerującego szybkim krokiem człowieka: służyły za przynętę, aby oddział zwiadowczy miał czas wtopić się w dżunglę. Reza podejrzewał, że wróg jest w stanie wytropić każdy sprzęt elektroniczny. Jak powiedział Ashly, jeśli potrafił wytworzyć tego typu chmury, to potrafił prawie wszystko. Ale przecież dało się z nim walczyć, czego dowodził fakt, że zdołali wylądować. Z pewnościąjednak dysponował straszliwą siłą. Chyba nigdy jeszcze Reza nie był zmuszony sprostać tak wielkiemu wyzwaniu. Nawet się z tego cieszył.

Dwa jego psy myśliwskie, Fenton i Ryall, przemykały w zaroślach dwieście metrów przed oddziałem, próbując wywęszyć ludzi.

Na razie dżungla sprawiała wrażenie opustoszałej. Octan, krwiożerczy orzeł połączony więzią afiniczną z Patem Halahanem, szybował nad czubkami drzew, wychwytując implantami wzrokowymi najdrobniejsze poruszenia pod drżącym baldachimem liści. Zwierzęta radziły sobie w terenie niewiele gorzej niż aerowety.

Oddział posuwał się po śladach danderila mniej więcej na północny wschód, w stronę wyznaczonego celu, to jest hrabstw nad Quallheimem. Na przedzie szedł Sal Yong, przesuwając się w gęstwinie niemalże bezgłośnie. Po uruchomieniu obwodów kombinezonu maskującego wyglądał niczym miniaturowy wiaterek, który hasa po ścieżce. Zaraz za nim maszerowała pozostała szóstka (Theo znajdował się gdzieś w koronach drzew), wszyscy objuczeni plecakami, nawet Kelly. Jakoś za nimi nadążała, z czego Reza się cieszył. Inaczej dostałaby w głowę impulsem maserowym, co mogłoby spotkać się z oburzeniem części jego oddziału. Nie pozwoliłby, żeby jakaś reporterka narażała misję na fiasko. Zastanawiał się, czy Kelly zdaje sobie z tego sprawę, czy ta świadomość zmusza ją do szybszego marszu. Prawdopodobnie tak. Była wystarczająco rozgarnięta, a poza tym jej szef w biurze prasowym musiał wiedzieć, kogo posyła. Podobnie Joshua wiedział, kogo zabiera — młodzieniec nadzwyczaj mądry mimo młodego wieku.

Fenton dotarł nad rzekę i wyściubił nos poza krzaki porastające stromą skarpę. Reza połączył się z blokiem inercjalnego naprowadzania i sprawdził ich pozycję na wyświetlonej mapie.

— Pat, osiemdziesiąt metrów przed nami jest rzeka, która dalej wpada do Quallheirnu. Poślij Octana, niech zobaczy, czy nie pływają po niej jakieś łodzie.

— W porządku — doleciał głos jakby z drzewka kaltukowego.

— Skorzystamy z okazji? — zapytała Ariadnę, stojąca gdzieś przy kępie poplątanych pnączy tinnusa.

— Tak, chyba że Octan kogoś zauważy. Jest dostatecznie wąska, zakryta konarami. Możemy nadrobić dzień marszu. — Przywołał w myślach psy i rozkazał im osłaniać tyły oddziału.

Trzy minuty później doszli nad rzekę i stanęli nad krawędzią czterometrowej skarpy.

— A co to za świństwo? — zdziwił się Jalal.

Na wodzie unosiły się wolno pływające mięsiste liście, śnieżnobiałe kilkumetrowe koła z maleńką fioletową gwiazdą w środku. Brzegi każdego podwinięte były do góry na kilka centymetrów, co upodobniało je do prymitywnych łódeczek. Trącały się, kręciły i spływały statecznie z nurtem rzeki, rozkołysane na falach. Jedne nachodziły na siebie, inne zderzały się i odpychały, lecz wszystkie posuwały się naprzód. W górę czy w dół rzeki, gdziekolwiek spojrzeć, kłębiły się ich setki.

Kelly uśmiechnęła się wewnątrz hełmu powłokowego: przypomniały jej się baśniowe wyobrażenia o Lalonde, które miewała podczas kursów dokształcających.

— Śnieżne lilie — powiedziała. — Robią wrażenie, co? Kwitną w tym samym czasie, a potem spływają w dół rzeki, aby zrzucić nasiona. Kiedy jest ich sezon, blokują całe dorzecze Juliffe i statki nie mogą pływać.

Powiodła wzdłuż brzegu implantami wzrokowymi. Wszystkie obrazy z Lalonde nagrywały się do komórki pamięciowej neuronowego nanosystemu. Liczyło się jak najwierniejsze oddanie atmosfery miejsca: reportaż zyskiwał przez to na jakości, łatwiej trafiał do odbiorców.

— Będą przeszkadzać jak cholera — burknął Reza. — Sewell, Jalal, uruchomcie poduszkowiec. Pat, Ariadnę, wy staniecie na warcie.

Żołnierze rozpięli rzemyki ogromnych tobołów, które dotąd taszczyli na plecach, skąd wyciągnęli dwa pojazdy z programowalnego silikonu, na razie w formie cylindrów długości sześćdziesięciu centymetrów i grubości piętnastu. Stoczyły się po skarpie nad sam brzeg wody.

Kelly skierowała uwagę na niebo w dole rzeki. W maksymalnym powiększeniu północny horyzont jawił się powleczony bladoczerwoną barwą.

— Są blisko — stwierdziła.

— Godzina drogi stąd, może dwie — odparł Reza. — To bardzo kręta rzeka.

Sewell odgarnął na bok kilka śnieżnych lilii i wrzucił cylinder na czysty skrawek powierzchni wody. Poduszkowiec zaczął nabierać kształtu: silikonowa błona, delikatna niby pajęczyna, rozkładała się w ściśle określony sposób, zgodnie z programem wpisanym w układ cząsteczek. Najpierw wyodrębnił się płaski, podobny do łódki kadłub, długi na pięć metrów i gruby na piętnaście centymetrów. Do porowatego tworzywa zaczęła być pompowana woda, balast zapobiegający rozerwaniu pojazdu. Podnosiły się nadburcia.

Obok Kelly zeskoczył lekko z drzewa Theo Connal. Wzdrygnęła się, kiedy wyłączył obwody kombinezonu kameleonowego.

— Coś ciekawego? — spytał Reza.

— Chmura ciągle się przemieszcza, ale teraz wolniej.

— A jakże, kosmoloty pewnie już w górze.

— Wszystkie ptaki stamtąd uciekają.

— Wcale im się nie dziwię — rzekł Pat.

Blok nadawczo-odbiorczy zasygnalizował Kelly, że satelity geostacjonarne emitują sygnał kodowany dla ich oddziału. Przekaz był bardzo silny i zupełnie bezkierunkowy.

„Kelly, Reza, tylko mi nie odpowiadajcie — mówił Joshua. — Wygląda na to, że nasze rozmowy są podsłuchiwane przez wroga, dlatego właśnie nadaję rozproszoną wiązką. Inaczej szybko by was namierzyli. Dobra, teraz zapoznam was z sytuacją. Mamy tu masę kłopotów. Najeźdźcy jeszcze na ziemi przechwycili kilka kosmolotów i teraz przejmują kontrolę nad statkami, choć nikt nie wie nad którymi. Dobrze wiecie, że nie zasekwestrowali Ashly’ego, więc powinniście mi wierzyć. Ale nie słuchajcie żadnych innych rozkazów, a przede wszystkim nie zdradzajcie swojej pozycji. Problem numer dwa to eskadra Sił Powietrznych, która niedawno przybyła, aby odwołać naszą operację. Rany, co za gówno wyrabia się tu na orbicie. Niektóre porwane statki próbują osiągnąć współrzędne skoku. Jastrzębie blokują węzły „Lady Makbet”, a dwa przysposobione do boju statki handlowe, moi przyjaciele, zamierzają pokrzyżować szyki eskadrze. W tych warunkach najlepiej zrobicie, jeśli dacie sobie spokój z tą chmurą i odejdziecie gdzieś daleko w niezamieszkane strony. Nie ma już sensu szukać baz nieprzyjaciela. Postaram się zabrać was jutro lub pojutrze, jeśli to szambo trochę się uspokoi.

Nie dajcie się zabić, to wasze jedyne zadanie. W miarę możliwości będę was o wszystkim informował. Koniec przekazu”.

Oba poduszkowce były już przygotowane do drogi. Sewell i Jalal wypakowali matryce elektronowe i silniki wentylatorowe z uzwojeniem nadprzewodnikowym, gotowi podłączyć je do pojazdów.

— I co teraz? — spytała Ariadnę.

Cały oddział skupił się wokół Rezy.

— Robimy swoje — odparł.

— Przecież słyszałeś, co powiedział Joshua! — wykrzyknęła Kelly. — To nie ma sensu. Nie będzie wsparcia ogniowego z orbity, operacja skończona. Jeśli zdołamy tu przeżyć kilka dni, to chyba tylko cudem!

— Ech, Kelly… Widzę, że jeszcze niczego nie pojęłaś — rzekł Reza. — Tu już nie chodzi jedynie o Lalonde, o odwalenie brudnej roboty za pieniądze. Już nie. Najeźdźcy wystąpią przeciwko całej Konfederacji. Są wystarczająco silni. Umieją zmieniać ludzi, ich umysły i ciała. Umieją przerabiać planety w coś zupełnie nowego, coś, w czym dla nas nie przewiduje się miejsca. Prędzej czy później okręty na orbicie będą musiały zaatakować, spróbować zatrzymać inwazję. I nieważne, czy to będzie Smith, czy eskadra Sił Powietrznych. Jeśli nie powstrzymamy wroga, on pójdzie za nami. Będziemy uciekać, ale on nas dopadnie. Jeżeli nie w tej dziczy, to choćby i w Tranquillity. Nawet na Ziemi, gdy tam się schronimy. Ale ja nie uciekam. Każdy kiedyś musi się okopać, a mój szaniec jest tutaj.

Zamierzam znaleźć bazę wroga i powiadomić okręty.

Kelly powstrzymała się od komentarza. Mogła sobie tylko wyobrazić reakcję Rezy na jej biadolenia.

— I to mi się podoba! — oświadczył Sal Yong.

— Dobra — rzekł Reza. — Zmontujcie wreszcie te poduszkowce i bierzcie się do ładowania sprzętu.

Dokończenie przygotowań i zajęcie miejsc w pojazdach trwało zdumiewająco krótko, bo zaledwie pięć minut. Kompletnie zmontowany poduszkowiec wyglądał dość prosto — z wielkim wentylatorem z tyłu i dwoma wirnikami o cykloidalnych śmigłach, które wytwarzały poduszkę powietrzną. Pojazdem sterowało się ręcznie, za pomocą łopatek sterczących za wentylatorem.

Kelly siedziała z tyłu na ławeczce, jadąc razem z Salem Yongiem, Theo Connalem i Ariadnę. Skoro decyzja zapadła, pozostawało jej cieszyć się, że nie musi już dźwigać plecaka i drałować przez dżunglę.

Pierwszy poduszkowiec, na którym dowodził Reza, odsunął się od brzegu i ruszył w dół rzeki, ślizgając się z łatwością nad śnieżnymi liliami. Na dziobie siedziały psy; ustawiały do wiatru nieforemne głowy, gdy pojazdy nabierały szybkości.

Загрузка...