2

Horyzont zdarzeń wokół „Villeneuve’s Revenge” zniknął, zaledwie statek kosmiczny wyłonił się z tunelu w całej swojej czterdziestoośmiometrowej okazałości. Na odsłonięty w ten sposób ciemny krzemowy kadłub padł od razu wraz z wiatrem słonecznym nikły blask odległego słońca Nowej Kalifornii. Ze schowków wysunęły się z tajoną wrogością czujniki systemów bojowych krótkiego zasięgu — okrągłe złociste soczewki w czarnej metalicznej oprawie. Zaczęły przeszukiwać obszar przestrzeni o średnicy pięciuset kilometrów, polując na pewien specyficzny obiekt.

Napływające z czujników strumienie danych rozbłyskiwały w umyśle Ericka Thakrara, spisywane monochromatycznym światłem w sformalizowanym symbolicznym języku. Po rozległych, ulegających ciągłym przeobrażeniom sceneriach biegały kursory, szukając określonego zbioru informacji — niczym fotonowe sępy kołujące na wirtualnym niebie. Aż w końcu laserowe odczyty promieniowania i masy pokryły się z predefiniowanymi parametrami.

Wśród chaotycznych binarnych fraktali pojawił się „Krystal Moon”, zawieszony w próżni w odległości dwustu sześćdziesięciu kilometrów. Był to międzyplanetarny statek handlowy długości osiemdziesięciu metrów: na jednym końcu znajdował się cylindryczny moduł mieszkalny, na drugim otulone srebrną folią zbiorniki i bladoczerwona rura silnika termonuklearnego. Obok pomostu technicznego jeżył się wieniec paneli termozrzutu — tuż obok modułu mieszkalnego, przed którym ze szkieletowej wieżyczki sterczały miski anten telekomunikacyjnych. Na śródokręciu heksagonalna konstrukcja kratowa dawała oparcie dla pięciu pierścieni standardowych zasobników, z których kilka było połączonych z pomostem technicznym grubymi kablami i wężami.

Główny napęd wypluwał w równomiernych odstępach czasu wąski dwudziestopięciometrowy strumień niebieskiej plazmy, nadając statkowi stałe przyspieszenie 0,6 g. Przed pięcioma dniami opuścił asteroidę Tehama z ładunkiem maszyn przemysłowych i mikroprądnic termojądrowych. Osiedle docelowe położone było na Ukiahu w zewnętrznym pasie planetoid Dana, w pobliżu gazowego olbrzyma Sacramento. Spośród trzech pasów planetoid ten był najsłabiej zaludniony i statki kosmiczne rzadziej tam latały. Jedynym ogniwem łączącym „Krystal Moona” z cywilizacją (i okrętami patrolowymi) był promień mikrofalowy wymierzony w odległego o trzysta dwadzieścia milionów kilometrów Ukiaha.

Neuronowy nanosystem powiadomił Ericka, że przyrządy celownicze ukończyły namierzanie celu. Przesłał polecenie do działek laserowych, aby otworzyły ogień.

Wiązka promieniowania sprawiła, że po antenach telekomunikacyjnych odległego o sto pięćdziesiąt kilometrów statku pozostał rój aluminiowych płatków. Na przedniej części powłoki modułu mieszkalnego pojawiła się brązowa smuga.

Boże, oby nikogo nie było w najbliższej kabinie.

Erick próbował ukryć tę myśl w najgłębszym zakamarku umysłu. Mógłby się pożegnać z życiem, gdyby wypadł z roli choćby na sekundę. Tyle razy powtarzano mu to w akademii. Miał nawet zainstalowany nanosystemowy program wymuszający konsekwencję w działaniu, aby ustrzec się podejrzanie nieodpowiednich reakcji. Zgubić go mógł nawet drobny odruch czy zachłyśnięcie się powietrzem.

„Villeneuve’s Revenge” uruchomił silnik termonuklearny i z przyspieszeniem 5,5 g ruszył w stronę uszkodzonego frachtowca. Erick jeszcze dwukrotnie ostrzelał go laserami, celując w główny napęd. Zniknęły strumienie wylotowe. Przez dziurę w obudowie, ukrytą gdzieś w głębokim cieniu po stronie nie oświetlonej promieniami słońca, wylewało się chłodziwo szarobłękitną fluoryzującą fontanną.

— Dobra robota, Erick — podsumował Andre Duchamp.

Na wszelki wypadek zainstalował w neuronowym nanosystemie awaryjny program kierowania ogniem. Gdyby ów niedawno pozyskany członek jego załogi nie strzelił, on w ułamku sekundy przejąłby kontrolę nad całym uzbrojeniem. Mimo pamiętnego popisu Ericka w barze „Catalina” Andre żywił wobec niego pewne wątpliwości. Bądź co bądź, 0’Flaherty również był piratem i nikt nie miałby specjalnych wyrzutów po jego zlikwidowaniu. Co innego ostrzelanie bezbronnego statku cywilnego… Zasłużyłeś sobie na miejsce wśród załogi, rzekł w duchu, odwołując program kierowania ogniem.

„Villeneuve’s Revenge” dzieliło sto dwadzieścia kilometrów od „Krystal Moona”, kiedy Andre odwrócił i wyhamował statek. Wrota hangaru rozsuwały się wolno. Zaczął pogwizdywać z cicha pomimo rosnącej siły ciężkości.

Miał podstawy do zadowolenia. Chociaż wykonał jedynie malusieńki skok interplanetarny, wynurzył się niezwykle precyzyjnie w odległości dwustu sześćdziesięciu kilometrów od upatrzonej ofiary. Po opuszczeniu Tehamy „Villeneuve’s Revenge” krążył wokół Sacramento. Rozłożyli wszystkie czujniki, przeczesując wycinek przestrzeni wzdłuż trajektorii zdradzonej im przez Lance’a Coulsona. Aż wykryli nikły ślad gazów wylotowych frachtowca. Skoro znali pozycję i przyspieszenie statku, wystarczyło już tylko obliczyć współrzędne skoku.

Dwieście sześćdziesiąt kilometrów: nawet niektóre jastrzębie manewrowały z mniejszą dokładnością.

Panele termozrzutu wciąż kryły się w kadłubie z monolitycznego krzemu, kiedy „Villeneuve’s Revenge” zatrzymał się przy „Krystal Moonie”. Węzły modelowania energii były naładowane. Andre nie zaniedbywał ostrożności, gdyż mogli zostać zmuszeni do szybkiej ucieczki. Zdarzały się już takie przypadki: jastrzębie przyczajone w trybie pełnej niewykrywalności, jednostki specjalne Sił Powietrznych ukryte w ładowniach. Jemu dotychczas dopisywało szczęście.

— Bev! Zobacz, co pokażą czujniki aktywne — rozkazał.

— Tak jest, kapitanie.

Już po chwili czujniki systemów bojowych omiatały badawczo frachtowiec wiązkami promieniowania.

Świetlista lanca ognia wydobywającego się z dyszy silnika „Villeneuve’s Revenge” zgasła, tylko u samego wylotu błąkał się jeszcze lśniący bąbelek helu. W odległości sześciu kilometrów „Krystal Moon” kołysał się lekko na skutek siły oddziałującej na jego bok, a wywołanej przez wyciekające chłodziwo. Na rufie zapaliły się kompensacyjne silniki korekcyjne, próbując ustabilizować statek.

Jonowe silniki sterujące pchnęły pękaty „Villeneuve’s Revenge” w stronę unieszkodliwionej zdobyczy. Brendon wyleciał z hangaru w wielofunkcyjnym pojeździe serwisowym. Za nim unosiły się wolno wrota jednej z ładowni.

— Prędzej, Brendon — mruknął Andre ze zniecierpliwieniem, kiedy niewielki pojazd pokonywał dzielącą oba statki odległość, bluzgając jasnożółtym strumieniem z silnika rakietowego.

Za dwanaście minut w centrum kontroli ruchu lotniczego na Ukiahu będą już wiedzieć, że coś przerwało łączność z frachtowcem. Biurokraci zareagują po krótkiej zwłoce, czujniki zbadają trajektorię lotu „Krystal Moona”. Wyjdzie na jaw, że statek nie wzywa pomocy mimo uszkodzonych silników napędowych. Coś takiego mogło oznaczać tylko jedno. Zostanie powiadomiona flota wojenna, a nawet jeśli będą mieli wielkiego pecha, dorwie ich jastrząb na patrolu. Andre przewidział dwadzieścia minut na przeprowadzenie akcji.

— Nic podejrzanego — zameldował Bev Lennon. — Załoga musiała przeżyć pierwszy ostrzał laserowy, wykrywam emisje elektroniczne z modułu mieszkalnego. Komputery pokładowe nadal są włączone.

— I nie nadają sygnału wzywania pomocy — rzekł Andre. — To mądre z ich strony. Wiedzą, że przecięlibyśmy na pół tę puszkę, aby uciszyć ich wołania. Może będą skłonni pójść na współpracę.

— Zwrócił się do komputera pokładowego o otworzenie kanału łączności między statkami.

Gdy włączyła się kolumna AV, szum zakłóceń wypełnił mętnie oświetlony mostek kapitański. Erick usłyszał serię melodyjnych dźwięków, a zaraz potem wyraźny płacz dziecka. Kątem oka dostrzegł, jak Madeleine Collum unosi głowę nad fotelem amortyzacyjnym, kierując spojrzenie na konsolę komunikacyjną. Po jej smukłej, krótko ostrzyżonej głowie wędrowały czerwone i niebieskie cienie.

— „Krystal Moon”, potwierdź kontakt — powiedział Andre.

— Mam potwierdzić kontakt?! — ryknął z kolumny głos rozwścieczonego mężczyzny. — Ty śmierdzący bydlaku, zginęło dwóch członków mojej załogi. Usmażyli się! Tina miała dopiero piętnaście lat!

Neuronowy nanosystem wygasił w oczach Ericka nagłe błyski gniewu. Piętnastoletnia dziewczyna. Boże wszechmogący! Takie międzyplanetarne frachtowce dawały utrzymanie całym rodzinom, większość członków załogi łączyły często więzy pokrewieństwa.

— Zwolnijcie rygle w zasobnikach DK-30-91 i DL-30-07 — polecił Andre jakby nigdy nic. — Niczego więcej od was nie chcemy.

— Idźcie w diabły!

— Jeśli nie, to je potniemy, a wtedy będziemy musieli pociąć również moduł mieszkalny. Rozerżnę wasz kadłub jak paczkę liofilizowanej żywności.

Na obrazie przekazywanym przez czujniki systemów bojowych Erick ujrzał pojazd serwisowy w odległości dwustu metrów od „Krystal Moona”. Desmond Lafoe zaopatrzył manipulatory maszyny w palniki laserowe; chude białe ramiona wykonywały zaprogramowany test sprawności. „Villeneuve’s Revenge” sunął ospale za mniejszym, bardziej zwinnym pojazdem. Dzieliły ich teraz trzy kilometry.

— Zastanowimy się — odparł głos.

— Tato! — rozległ się w tle szloch dziewczynki. — Tato, powiedz im, żeby nas zostawili!

Uciszyła ją jakaś kobieta, choć sama wydawała się przestraszona.

— Nie zastanawiajcie się, tylko róbcie, co wam każę — rzekł Andre.

Łączność została przerwana.

— Dranie — burknął Andre. — Erick, strzel no jeszcze wiązką w ten moduł.

— Jeśli zginą, kto otworzy zasobniki?

Andre nachmurzył gniewnie czoło.

— Postrasz ich, nie zabijaj.

Erick uruchomił jedno z obronnych działek laserowych krótkiego zasięgu, będące zwykle ostatnim środkiem ratunku przed nadlatującymi osami bojowymi. Potężne i niezwykle dokładne. Ograniczył moc lasera do pięciu procent i wycelował w powłokę modułu mieszkalnego. Promieniowanie wypaliło czterdziestocentymetrowy otwór w pokrytym pianką kadłubie. Przez wyrwę buchnęły kłęby pary.

Andre prychnął, zirytowany skrupułami Ericka, po czym wszedł na kanał łączności.

— Otwórzcie zasobniki.

Nie było odpowiedzi. Erick nie słyszał już głosu dziewczynki.

Brendon prowadził pojazd serwisowy wokół pierścieni baryłkowatych zasobników rozmieszczonych na śródokręciu frachtowca.

Po odnalezieniu pierwszego z tych, które zawierały mikroprądnice termonuklearne, skierował na niego zewnętrzne kamery maszyny.

Zaciski mocujące w przegrodach ładunkowych zatrzaśnięte były wokół stalowych sworzni. Wzdychając z żalem na myśl o wysiłku i czasie zmarnowanym na odcięcie zasobnika, uruchomił dysze korygujące położenie pojazdu serwisowego tuż przy zasobniku, po czym polecił komputerowi sterującemu manipulatorami wysunąć ramię. Tam, gdzie palnik laserowy ciął zaciski mocujące, krople roztopionego metalu pryskały niczym rój mikrometeorytów wchodzących w atmosferę planety.

— Mam złe przeczucie — stwierdził Bev Lennon. Czujniki elektroniczne przekazały mu, że w module mieszkalnym „Krystal Moona” włączają się obwody zasilania. Przez dziurę wypaloną laserem z wnętrza statku wciąż uciekało powietrze. — Uwaga…

Okrągły fragment kadłuba rozleciał się na kawałki. Umysł Ericka natychmiast skierował działka laserowe na wyrwę odsłoniętą przez pogięte płaty metalu, które pognały ku gwiazdom. Z wnętrza wyskoczył niewielki pojazd, mknąc w przestrzeń na słupie płomieni. Jego wygląd nie pozostawiał żadnych wątpliwości: szalupa ratunkowa. Miała kształt stożka o podstawie średnicy czterech metrów i wysokości pięciu metrów. Blisko wierzchołka oplatały ją wieńcem zbiorniki i urządzenia mechaniczne. Na matowosrebrnej piance ochronnej odbijały się krzywo gwiazdy. W takiej szalupie nawet sześć osób mogło dryfować przez miesiąc, a w razie potrzeby, po odrzuceniu urządzeń rozmieszczonych na kadłubie, wylądować na terrakompatybilnej planecie. Wychodziło to taniej niż zapewnienie wszystkim członkom załogi kapsuł zerowych, a zarazem było równie bezpieczne, zważywszy że statki macierzyste poruszały się tylko w zamieszkanych układach słonecznych.

— Mer de, teraz trzeba będzie rozcinać każdy zacisk mocujący — utyskiwał Andre. Zauważył, że Brendon uporał się już z połową zasobnika. Zgodnie z jego wyliczeniami zostało im jeszcze dziewięć minut. Będzie miał szczęście, jeśli zmieści się w czasie. — Hej, zdmuchnąć mi tę przeklętą szalupę!

— Nie — sprzeciwił się stanowczo Erick.

Szalupa przestała przyspieszać, gdy silnik rakietowy na paliwo stałe został odrzucony.

— Wydałem rozkaz.

— Co innego piractwo, a co innego przykładanie ręki do morderstwa. W tej szalupie są dzieci.

— On ma rację, Andre — poparła go Madeleine Collum.

— Merde! Niech wam będzie, ale gdy Brendon odetnie zasobniki, macie zamienić frachtowiec w obłok pary! Te łotry wystawiły na ryzyko nasze życie. Chcę, żeby zbankrutowali.

— Tak jest, kapitanie.

Typowe, pomyślał Erick. Nam wolno ostrzeliwać statki z działek laserowych, ale kiedy się bronią, uważamy, że to „nie fair”. Po powrocie do Tranquillity, choć to nie przystoi w moim zawodzie, z radością dopilnuję, żeby Duchampa zesłano na planetę karną.

Wyrobili się z czterdziestopięciosekundowym zapasem. Brendon odciął oba zasobniki i wprowadził je do ładowni „Villeneuve’s Revenge”. Kiedy wielofunkcyjny pojazd serwisowy zatrzymał się na platformie i został wciągnięty w głąb hangaru, lasery zaczęły szatkować frachtowiec. Resztę zasobników zniszczono; ich zawartość rozsypała się żałośnie w próżni. Elementy konstrukcyjne topiły się i gięły, jakby je przeżuwano. Z pękniętych zbiorników wydobywały się ogromne kłęby pary, które mknęły w przestrzeń, doganiając uciekającą szalupę ratunkową.

Zamknęły się wrota hangaru statku kosmicznego. Czujniki systemów bojowych skryły się do wnęk ciemnego kadłuba. Wokół „Villeneuve’s Revenge” utworzył się horyzont zdarzeń. Statek skurczył się i momentalnie zniknął.

Z szalupy wędrującej samotnie wśród porozbijanych szczątków i zmrożonych oparów wyleciało bezgłośne, elektromagnetyczne wołanie o pomoc.


* * *

„Lady Makbet” nie zdążyła jeszcze wejść do doku na kosmodromie w Tranquillity, a już rozniosła się wieść, że Joshua trafił na żyłę złota. I to podczas swej pierwszej podróży na Norfolk, na miłość boską! Jak on to robi? Ten facet jest jakiś podejrzany. Drań ma fart!

Joshua przyprowadził załogę do zatłoczonego baru Harkeya.

Kapela grała na trąbkach basowych wojskowe powitanie, a na ochlapanym piwem barku tańczyły cztery kelnerki w czarnych minispódniczkach, pozwalając wszystkim podziwiać swoje majteczki (lub ich brak, w jednym przypadku). Załogi i grupki pracowników kosmodromu gwizdały, wiwatowały i ryczały śmiechem. Jeden z długich stołów uginał się od butelek wina i szampana w kubełkach z lodem. Obok stał sam Harkey, uśmiechając się ujmująco.

Zrobiło się ciszej.

Joshua z niezwykle uradowaną miną powiódł wolno wzrokiem po twarzach zebranych. Takie właśnie obrazki oglądał codziennie Alastair II ze swego królewskiego powozu. Fantastyczne wrażenie!

— Czekacie na mowę?

— Nie!!!

Zatoczył szeroki łuk ręką i teatralnym ruchem pokłonił się nisko Harkeyowi.

— W takim razie otwierajcie butelki.

Ruszono gremialnie do stołu. Jakby ktoś włączył rząd kolumn AV: gwar rozmów wzmógł się tak bardzo, że zagłuszył nawet Warlowa. Kapela grała żywo, kelnerki zmagały się z korkami od butelek. Żeby dosięgnąć kieliszków, Joshua odepchnął zdumionego i nieco wystraszonego Gideona Kavanagha. W drodze do stolika, gdzie czekali na niego Barrington Grier i Roland Frampton, dostał mnóstwo całusów. Wizerunki i imiona trzech dziewcząt zapisał do późniejszego wglądu w pamięci neuronowego nanosystemu.

Frampton już podnosił się z krzesła. Na jego ustach błąkał się niepewny uśmiech, gdyż ilość towaru musiała go zaniepokoić: przecież zobowiązał się kupić wszystko. Tym niemniej gorąco potrząsnął ręką Joshui.

— Pomyślałem sobie, że dobrze będzie przyjść tu osobiście — rzekł wesołym tonem. — Mogłoby upłynąć wiele dni, nim dotarłbyś do mojego biura. Jesteś na ustach całego habitatu.

— Naprawdę?

Barrington Grier poklepał go po ramieniu i wszyscy usiedli.

— Pytała się o ciebie ta dziewczyna, no wiesz, Kelly — powiedział Barrington.

— Aha. — Joshua pokręcił się na krześle. W pliku nanosystemowym wyszukał informację: Kelly Tirrel, dziennikarka pracująca dla konsorcjum prasowego Collinsa. — Co u niej?

— Całkiem nieźle sobie poczyna. Ostatnio często ją widać w dziennikach. Trzy razy w tygodniu prezentuje wiadomości poranne w stacji Collinsa.

— Miło słyszeć, cieszę się. — Z wewnętrznej kieszeni złotożółtej marynarki, która przykrywała górną część kombinezonu, Joshua wyciągnął buteleczkę „Norfolskich Łez”.

Roland Frampton przewiercał ją wzrokiem kobry.

— To bukiet uzyskiwany w Cricklade — wyjaśnił lekkim tonem Joshua. Ustawił na stole trzy kieliszki i powoli wykręcił korek. — Degustowałem. Jeden z najlepszych na całej planecie. Z rozlewni w hrabstwie Stoke. — Z gruszkowatej butelki polał się klarowny trunek.

Podnieśli kieliszki. Roland wpatrywał się w swój pod światło żółtych lamp ściennych.

— Zdrowie. — Joshua napił się z rozkoszą. Jakby smok zionął diabolicznym ogniem prosto do jego trzewi.

Roland upił drobny łyczek.

— O Boże, co za smak. — Zerknął na Joshuę. — Ileś tego nawiózł, co? Ludzie różnie gadają…

Joshua z namaszczeniem wyłożył na stół egzemplarz umowy.

Była to kartka pięknie drukowanego papieru, podpisanego zamaszyście przez Granta Kavanagha czarnym atramentem.

— Trzy tysiące skrzynek?! — jęknął Roland Frampton z wytrzeszczonymi oczami.

Barrington Grier spojrzał bystro na Joshuę, po czym wyciągnął umowę z rąk Rolanda.

— Jasny gwint… — bąknął.

Roland przetarł czoło jedwabną chusteczką.

— Cudownie, po prostu cudownie. Chociaż nie spodziewałem się, Joshua, że będzie tego aż tyle. Nie zrozum mnie źle, ale świeżo upieczeni dowódcy statków handlowych zwykle nie przywożą takich ilości. Muszę załatwić parę formalności, głównie w banku. Potrzebuję czasu.

— Oczywiście.

— Zaczekasz? — zapytał Roland z nadzieją w głosie.

— Okazałeś mi dużo życzliwości, kiedy się do tego brałem.

Myślę, że nic się nie stanie, jeśli poczekam kilka dni.

Roland przeciął dłonią powietrze i zacisnął ją w pięść nad stolikiem. Determinacja przywracała mu dawną werwę.

— Świetnie. Do trzydziestu godzin przygotuję dla ciebie przelew w Banku Jowiszowym. Nie zapomnę tego, Joshua. I kiedyś poproszę cię, byś mi opowiedział, jak do tego doszedłeś.

— Zobaczymy.

Roland wychylił duszkiem kieliszek i powstał.

— Trzydzieści godzin.

— W porządku. Jeśli mnie nie znajdziesz, daj czek komuś z mojej załogi. Na pewno będą tu się jeszcze kręcić.

Joshua patrzył, jak starszy człowiek toruje sobie drogę w rozochoconym tłumie.

— Postąpiłeś wspaniałomyślne — rzekł Barrington. — Bo mogłeś zarobić od ręki, gdybyś zwrócił się do jednej z wielkich sieci handlowych.

Joshua stuknął się z nim kieliszkiem z promiennym uśmiechem.

— Jak już mówiłem, poszedł mi na rękę, gdy tego potrzebowałem.

— Roland Frampton inaczej na to patrzy. Sądził, że wyświadcza ci przysługę, godząc się kupić wszystko, co przywieziesz. Dowódca lecący po raz pierwszy na Norfolk może mówić o szczęściu, jeśli zdobędzie dwieście skrzynek.

— I mnie się to obiło o uszy.

— A teraz wracasz z ładunkiem o wartości pięciokrotnie przekraczającej majątek jego firmy. Powiesz nam kiedyś, jak ci się to udało?

— Nie.

— Tak też myślałem. Sam nie wiem, co ty w sobie masz, młodzieńcze, ale na Boga, chciałbym mieć w tobie udziały.

Joshua dopił wino i wyszczerzył zęby w żartobliwym uśmiechu.

Wręczył Barringtonowi buteleczkę „Norfolskich Łez”.

— A to ode mnie. Z podziękowaniami.

— Nie zostaniesz? Przecież to jest przyjęcie na twoją cześć.

Joshua omiótł wzrokiem wnętrze baru. Chichoczące dziewczęta otaczały ciasnym wiankiem Warlowa; jedna z nich, usadowiona w zgięciu jego wyciągniętej ręki, dyndała nogami wysoko nad podłogą. Ashly siedział wygodnie przy stoliku — także w towarzystwie wielu dziewczyn, które karmiły go smakowitymi owocami morza.

Reszta załogi gdzieś przepadła.

— Nie — powiedział. — Mam randkę.

— Ho, ho, pewnie z kimś wyjątkowym.

— Owszem, są wyjątkowe.


* * *

„Isakore” wciąż kotwiczył tam, gdzie go zostawili: z dziobem wrytym w mieliznę i kadłubem zasłoniętym przed oczami niepożądanych gości przez olbrzymi dąb czereśniowy, którego konary rozkładały się nad rzeką, a niższe gałęzie taplały w wodzie.

Na widok znajomego kształtu porucznik Murphy Hewlett aż jęknął z ulgą. O zmroku jego implanty siatkówkowe przełączyły się na podczerwień. Kuter jawił mu się różowym zarysem, zniekształconym ciemniejszymi wiśniowymi plamkami liści dębu czereśniowego, zupełnie jakby krył się za znieruchomiałym wodospadem.

A już zaczynał wątpić, czy zobaczy jeszcze ten statek. Nie spodziewał się, aby misja miała zakończyć się szczęśliwie. Koledzy żartowali sobie z niego w koszarach. Prawo Murphy’ego, mówili: jeśli cokolwiek może pójść źle, to pójdzie. I tak się działo, tym razem nie miało być wyjątku.

Od pięciu bitych godzin bronili się przed atakami. Przed kulami białego ognia, wyskakującymi spomiędzy drzew bez ostrzeżenia, i postaciami na pół skrytymi w gęstwinie, które zawsze dotrzymywały im kroku, nękając ich bez ustanku. Postaciami, które czasem nie przypominały ludzi. Już siedem razy palili okolicę ogniem z karabinków impulsowych: przeszywali las bagnetami niewidzialnej energii, a następnie biegli co tchu po tlących się pnączach i lepkim popiele.

Wszyscy czterej odnieśli lżejsze lub cięższe rany. Kiedy biały ogień trafił w ciało, nic nie mogło go ugasić. Murphy kulał na lewą nogę, obłożoną w kolanie pakietem nanoopatrunku. Nie mógł posługiwać się lewą dłonią — nie był nawet pewien, czy nanoniczny opatrunek uratuje palce. Najbardziej martwił go jednak stan Nielsa Regehra: chłopak oberwał prosto w twarz kulą ognia. Stracił oczy i nos, jedynie czujniki umieszczone w pancerzu kombinezonu pokazywały mu drogę, przesyłając datawizyjne obrazy bezpośrednio do neuronowego nanosystemu. Pomimo nanosystemowych środków znieczulających i ciągłego wstrzykiwania hormonów męczyły go zwidy i gubił się w terenie. Krzyczał do kolegów, żeby zostawili go w spokoju i odeszli. Wygłaszał monologi, a czasem fragmenty modlitw.

Murphy polecił mu pilnować jeńca, z którego to obowiązku młodzieniec wywiązywał się z trudem. Powiedziała, że nazywa się Jacqueline Couteur. Była kobietą w średnim wieku, niewysoką i trochę otyłą, nosiła dżinsy i grubą bawełnianą koszulę. Potrafiła zadać mocniejszy cios niż którykolwiek z komandosów o wzmacnianych mięśniach (o czym dobitnie świadczyła złamana ręka Louisa Beitha), górowała nad nimi pod względem wytrzymałości i umiała zakłócać działanie elektronicznych urządzeń kombinezonu — na co miała ochotę zawsze wtedy, gdy nie dźgali jej w plecy bronią ciężkiego kalibru, taką jak na przykład bradfield na pociski chemiczne.

Schwytali ją dziesięć minut po straceniu kontaktu z Jenny Harris. To wtedy porzucili konie. Zwierzęta wpadały w popłoch, kiedy z nieba zlatywały białe ognie jak w czasie pokazów świetlistych fajerwerków.

Coś zaszeleściło w czerwonoczarnej dżungli na prawo od Murphy’ego. Garrett Tucci strzelił z bradfielda, masakrując roślinność pociskami wybuchowymi. Kątem oka Murphy dostrzegł jasnoczerwoną postać, która dała nura w gąszcz; był to albo człowiek z szeroko rozpostartą ciepłą peleryną, albo olbrzymi nietoperz stojący na tylnych łapach.

— Wysiadają implanty, do cholery — mruknął pod nosem.

Sprawdził zapas energii do karabinka impulsowego. Została mu już ostatnia wysokowydajna bateria, do tego wyczerpana w osiemdziesięciu ośmiu procentach. — Niels, Garrett! Zabierzcie jeńca na statek i uruchomcie silniki. Louis! Podpalamy dżunglę. Może zyskamy trochę czasu.

— Rozkaz, sir.

Murphy był niezwykle dumny z postawy swej niewielkiej jednostki. Nikt nie poradziłby sobie lepiej od nich. Byli najlepsi. Najlepsi z najlepszych. I służyli pod jego komendą.

Odetchnął głęboko i uniósł broń. W tym czasie Niels lufą bradfielda poszturchiwał Jacąueline Couteur, aby szła prędzej na statek.

Murphy uzmysłowił sobie nagle, że kobieta widzi drogę w ciemnościach, lecz przestał się już przejmować niespodziankami, jakie niósł im ten dzień.

Karabinek zaczął strzelać impulsami energii, naprowadzany na cel przez neuronowy nanosystem. W gęstwinie wybuchały płomienie: przeskakiwały z drzewa na drzewo, spopielając gałązki i wgryzając się głęboko w grube konary. Liany wyginały się i iskrzyły niczym przewody elektryczne przy zwarciu, kołysząc się i spadając na ziemię, gdzie skręcały się z sykiem. Murphy’ego ogarnęła fala gorąca, odprowadzona szybko do ziemi przez warstwę ochronną kombinezonu. Dym poszedł spod butów. Zawinięty na kolanie pakiet opatrunkowy ostrzegał neuronowy nanosystem o niebezpieczeństwie przegrzania.

— Prędzej, panie poruczniku! — krzyknął Garrett.

Mimo ryku płomieni Murphy dosłyszał znajomy terkot silników „Isakore”. Tylne czujniki optyczne pokazały mu kuter wysuwający się spod zasłony dębu czereśniowego. Woda kotłowała się silnie za rufą.

— Biegiem! — rzucił do Louisa Beitha.

Odwrócili się i popędzili co tchu w stronę statku. Murphy czuł się, jakby celowano mu w plecy.

Za nim płomienie strzelały na trzydzieści metrów w czarne niebo. „Isakore” wypłynęła już całkowicie spod gałęzi. Niels wychylał się nad krawędź nadburcia z wyciągniętą ręką. Zielonkawy pakiet nanoopatrunku wczepiony w jego twarz wyglądał niczym jakaś olbrzymia, groteskowa narośl.

Murphy rozchlapywał butami wodę. Raz omal nie upadł w błoto, zahaczywszy o liście śnieżnych lilii. Ostatecznie jednak dopadł do burty drewnianego kutra i wciągnął się na pokład.

— Ale numer, udało nam się! — Śmiał się histerycznie. Łzy popłynęły mu ciurkiem z oczu. — Nie mogę w to uwierzyć! Naprawdę nam się udało! — Zdjął hełm powłokowy i położył się na plecy, patrząc na pożar. Czterokilometrowy pas dżungli stał w płomieniach, z których wystrzeliwały w niebo snopy pomarańczowych iskier.

Na nieprzeniknionych wodach Zamjanu kładły się czerwone refleksy. Garrett kręcił sterem, kierując statek dziobem w dół rzeki.

— A co będzie z agentami z Kulu? — zapytał Louis.

Po zdjęciu hełmu pokazał twarz zroszoną gęstym potem. Oddychał ciężko.

— Wydaje mi się, że to, co słyszeliśmy po południu, to był grom dźwiękowy. — Ze względu na trzask ognia Murphy musiał podnieść głos. — Łajdaki z Kulu są zawsze o krok przed resztą.

— Mięczaki, to wszystko! — krzyknął Garrett ze sterówki. — Nie są w stanie wytrzymać ciśnienia. W przeciwieństwie do nas. Bo to my jesteśmy, cholera, komandosami Sił Powietrznych Konfederacji! — zawył dziko.

Murphy uśmiechnął się szeroko, choć wszystkie kończyny bolały go z przemęczenia. Niemal bez przerwy wykorzystywał swe wzmacniane mięśnie, co oznaczało, że będzie musiał zjeść mnóstwo wysokobiałkowych racji żywnościowych, aby zrównoważyć bilans energetyczny organizmu. Zapisał to sobie w nanosystemowym notatniku.

Po raz pierwszy od pięciu godzin jego blok nadawczo-odbiorczy wydał ciche piknięcie, informując go datawizyjnie o otwartym kanale łączności z satelitą ELINT.

— Jasny gwint. — Murphy wszedł na kanał. — Czy to pan, szefie?

— Chryste, Murphy! — wlał się do jego głowy przekaz datawizyjny Kelvena Solankiego. — Co tam u was?

— Drobne kłopoty, sir. Nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić. Wróciliśmy na statek i płyniemy w dół rzeki.

Louis roześmiał się zmęczonym głosem i osunął na deski pokładu.

— Jednostka specjalna z Kulu została już ewakuowana — oznajmił Kelven Solanki. — Dziś wieczorem cały personel ambasady opuścił planetę i odleciał „Ekwanem”. Ralph Hiltch powiadomił mnie z orbity, że nie było dla was miejsca w kosmolocie.

Murphy wyczuł złość kryjącą się pod spokojnymi słowami komandora porucznika.

— Nieważne, sir. Mamy jeńca.

— Fantastycznie. Jednego z zasekwestrowanych?

Murphy obejrzał się przez ramię. Jacąueline Couteur siedziała wsparta plecami o ścianę sterówki. Zmierzyła go posępnym wzrokiem.

— Chyba tak, sir. Jeśli spuścić ją na moment z oczu, zaraz dobiera się do naszych urządzeń elektronicznych. Trzeba jej dobrze pilnować.

— W porządku, kiedy możecie z nią dopłynąć…? — Przekaz datawizyjny Kelvena Solankiego zgubił się wśród szumów i trzasków. Blok nadawczo-odbiorczy zawiadamiał o zaniku sygnału.

Murphy chwycił karabinek impulsowy i wycelował w Jacąueline Couteur.

— To twoja sprawka?

Wzruszyła ramionami.

— Nie.

Murphy wbił wzrok w płomienie szalejące na brzegu, od którego dzieliło ich już pół kilometra. Wzdłuż rzeki, gdzie niedawno kotwiczyła „Isakore”, przemieszczali się ludzie. Wielki dąb czereśniowy stał nie tknięty żywiołem, czarny cień na tle ściany ognia.

— Mogą zakłócać nasz sprzęt z takiej odległości?

— Wasz sprzęt nas nie obchodzi — odparła. — Tego typu rzeczy nie liczą się w naszym świecie.

— Rozmawiasz z nimi?

— Nie.

— Sir! — wrzasnął Garrett.

Murphy odwrócił głowę. Ludzie zgromadzeni na brzegu trzymali się w kole za ręce. W samym środku kręgu uniosła się nad ziemię wielka kula białego ognia, zakręciła w powietrzu i poszybowała nad wodę.

— Padnij! — zawołał Murphy.

Gdy kula przelatywała im nad głowami, podmuch powietrza zakołysał statkiem, zalewając go na moment jasnym światłem. Murphy zacisnął zęby, spodziewając się, że lada moment poczuje potworny ból, nim wyparują mu nogi lub kręgosłup. Zza sterówki dobiegł przeraźliwy huk, statek rozhuśtał się na falach, światło zgasło.

— Cholera! Cholera! — krzyczał Garrett.

— Co się stało? — Murphy powstał ociężale.

Po kanciastej drewnianej dobudówce pozostały dymiące zgliszcza. Do góry sterczały smętnie połamane deski z poczerniałymi krawędziami. W środku mieściła się mikroprądnica termonuklearna, teraz zamieniona w masę okopconego żelastwa i stopionego plastiku.

— Przyjdzie czas, że wszyscy do nas dołączycie — odezwała się spokojnie Jacąueline Couteur. Nie ruszała się ze swegomiejsca.

— Nam się nie spieszy.

Woda bulgotała z cicha wokół kadłuba „Isakore” na zakolu rzeki. Wkrótce zniknął im z oczu widok płonących drzew. Noc i cisza, izolujące szczelniej niż kosmiczna pustka, zamknęły kuter w swych objęciach.


* * *

Ione miała na sobie sukienkę z jedwabnej gazy w ciemnym niebieskozielonym odcieniu. Pojedynczy pas materiału lgnący do talii rozszerzał się niżej w długą spódnicę, a pod szyją rozdzielał na dwie spadające za ramiona wstążki. Włosy, którym nadała wygląd wilgotnych, związała i spięła z tyłu wytworną czerwoną broszą w kształcie kwiatu; płatki grubości motylich skrzydeł były wykonane z jakiegoś egzotycznego minerału. Długi platynowy łańcuszek splatał się pod szyją na podobieństwo pajęczyny.

Tak wytworna postać była wszakże źródłem rozterek Joshui, który z jednej strony pragnąłby patrzeć na nią w nieskończoność, a z drugiej chętnie podarłby na strzępy sukienkę, żeby dobrać się do ciała. Wyglądała doprawdy szałowo.

Przesunął palec po kołnierzyku czarnego smokinga. Trochę go uciskał. A mucha nie leżała prosto.

— Zostaw, niech już tak zostanie — rzekła stanowczo Ione.

— Ale…

— Nie musisz poprawiać.

Opuścił rękę i spojrzał ponuro na drzwi windy. Stała przy nich para miejscowych sierżantów, stwarzając wrażenie tłoku. Winda zatrzymała się na dwudziestym piątym piętrze wieżowca świętego Ouena, gdzie hol miał mniejsze niż przeciętnie wymiary. Jedną połowę piętra zajmowały apartamenty Parrisa Vasilkovsky’ego, a drugą biura i mieszkania pracowników.

— Cieszę się, że mi towarzyszysz — powiedział Joshua, kiedy stanęli pod drzwiami apartamentu.

Zjadały go nerwy i czuł ucisk w żołądku. Zbliżała się niezwykle ważna chwila. Ione, uwieszona na jego ramieniu, powinna wywrzeć duże wrażenie na Parrisie Vasilkovskym, któremu przecież niełatwo było zaimponować.

— Bo chcę być z tobą — szepnęła.

Pocałował ją z wdzięcznością.

Za rozsuniętą błoną mięśniową czekała już na nich Dominiąue.

Włożyła na siebie czarną, powłóczystą, mocno wydekoltowaną suknię bez rękawów. Gęste ciemnoblond włosy spadały na ramiona lekko falistą kaskadą. Szerokie, wiśniowe usta rozchyliły się w uśmiechu na widok czułego uścisku Joshui.

Joshua wyprostował się z zakłopotaniem, aczkolwiek nie potrafił oderwać wzroku od dekoltu Dominiąue. Opadł go rój wspomnień, i to bez jakiegokolwiek odwoływania się do neuronowego nanosystemu. Zapomniał już, ile jest w niej wdzięku.

— Mną się nie przejmujcie — powiedziała Dominiąue aksamitnym głosem. — Uwielbiam, jak młodzi się kochają.

Ione zachichotała.

— Witaj, Dominiąue.

Dziewczęta pocałowały się lekko. Przyszła kolej na Joshuę.

— Trzeba uważać — rzekła rozbawiona Ione — bo jeszcze się czymś zarazimy. Nie wiadomo, kogo tam sobie podłapał na Norfolku.

Dominiąue wyszczerzyła zęby.

— Myślisz, że był niegrzeczny?

— Znam go przecież. On nigdy nie jest grzeczny.

— Ejże! — wtrącił Joshua. — Poleciałem tam w celach wyłącznie handlowych.

Dziewczyny parsknęły śmiechem. Dominiąue wprowadziła gości do apartamentu. Joshua zauważył, że jej spódnica składa się z długich pasm rozkrojonych aż po same biodra. Gdy kołysały się na boki, raz po raz wyławiał okiem fragmenty nóg w białych, obcisłych szortach.

Omal nie jęknął. I jak tu skupić się na poważnych sprawach, kiedy uwagę rozpraszają tego rodzaju widoki?

Za dwoma owalnymi oknami jadalni lśnił mdiawo półksiężyc Mirczuska; od sześciu już dni olbrzymie białe cyklony toczyły z sobą spektakularny bój na południe od równika. Od podłogi po sufit polipowe ściany wyłożone były podświetlanymi płytkami z kolorowego szkła, ozdobionymi podobiznami zwierząt zarysowanych delikatnymi, szarymi konturami. Były to przeważnie gatunki ziemskie: lwy, gazele, słonie czy sokoły, aczkolwiek między nimi przewijały się czasem co ciekawsze egzemplarze nisko rozwiniętych gatunków ksenobiotycznych. Kontury zmieniały się z niezauważalną prędkością: ptaki machały skrzydłami, a zwierzęta biegały w cyklach trwających godziny. Stół wykonano z drewna halketowego (rosnącego dziko na Kulu), ciemnozłotego o jasnoczerwonych słojach. Na błyszczącym blacie stały trzy antyczne kandelabry ze srebra, w których osadzono wąskie białe świeczki — ich knoty paliły się maleńkimi płomyczkami.

Na obiedzie było sześć osób. Najważniejsze miejsce zajmował sam Parris w eleganckim smokingu. Oficjalny strój wieczorowy w połączeniu z kręconymi szarosrebrnymi włosami dodawał mu dystynkcji. Na drugim końcu stołu siedziała Symone, jego obecna kochanka, śliczna dwudziestoośmiolatka, której zmodyfikowane chromosomy dały ciemnoorzechową cerę i jasnoblond włosy — uderzający, wyśmienity kontrast. Była w ósmym miesiącu ciąży i miała urodzić trzecie dziecko Parrisa.

Joshua i Dominiąue zajęli miejsca po jednej stronie stołu. Długie nogi Dominiąue do samego końca przyjęcia tarły zapamiętale o jego spodnie. Starał się zachować spokój, lecz nagłe drżenia ust zdradzały go zapewne przed Ione, a prawdopodobnie również przed Symone.

Naprzeciwko, obok Ione siedział Clement, syn Parrisa. Miał osiemnaście lat i choć brakowało mu łobuzerskiego wigoru siostry, był miły i wesoły. No i przystojny, pomyślała Ione, jakkolwiek pozbawiony twardych, wilczych rysów Joshui; jego chłopięcą twarz okalały jasne kędziory, nieomylne dziedzictwo po Parrisie. Niedawno wrócił z Kulu, gdzie od roku studiował na jednym z tamtejszych uniwersytetów.

— Nie byłem jeszcze nigdy na Kulu — stwierdził Joshua, kiedy ubrany w białą kamizelkę kelner z pomocą dwóch serwoszympansów uprzątnął stół po deserze.

— A co, nie chcieli cię wpuścić? — zapytała Dominiąue z ironicznym uśmieszkiem.

— Kupcy handlujący z Kulu tworzą zwarty kartel, ciężko się przez nich przebić.

— Już ja wiem coś o tym — rzekł Parris z ponurą miną. — Dopiero po ośmiu latach starań pozwolili mi przywozić tkaniny z Oshanko. Wcześniej posyłałem tam statki z pustymi ładowniami po układy nanoniczne. Sporo mnie to kosztowało.

— Zaczekam spokojnie na czarter — powiedział Joshua. — Nie zamierzam walić głową o tak twardą ścianę. Ale chciałbym kiedyś wybrać się tam na wycieczkę.

— Na Norfolku też było co penetrować. — Dominiąue patrzyła niewinnie znad kryształowego kieliszka z szampanem.

— No proszę, jaki miły wstęp — rzekł Joshua z rozbawieniem.

— Ten temat jakoś sam się nawinął, prawda? Nie wiadomo kiedy.

Pokazała mu język.

— Zgrabnie się odciąłeś — stwierdził Parris. — A ja muszę znosić jej zjadliwe docinki dzień w dzień, od rana do wieczora.

— Normalnie córki w tym wieku opuszczają dom rodzinny.

— Tylko kto by ją zechciał?

— Święta racja.

Dominiąue rzuciła w ojca małą kiścią winogron.

Parris złapał je niezdarnie, śmiejąc się wesoło. Jeden z owoców potoczył się po mchowym dywanie.

— Powiedz, Joshua, ile mam ci do niej dopłacić. Rozważę każdą ofertę do sumy dziesięciu fuzjodolarów.

W oczach Dominiąue pojawiły się ostrzegawcze błyski.

— Dziękuję, ale chyba się jeszcze zastanowię.

— Tchórz — burknęła Dominiąue.

Parris odłożył winogrona na osobny talerzyk i wytarł dłoń serwetką.

— A więc jak tego dokonałeś, Joshua? Dowódcy moich statków dostają najwyżej trzy tysiące skrzynek, a przecież latają na Norfolk od pięćdziesięciu lat.

Joshua uaktywnił komórkę pamięciową w neuronowym nanosystemie.

— Obowiązuje klauzula tajności, w porządku? — Potoczył wzrokiem po twarzach, czekając, aż wszyscy po kolei wyrażą zgodę. Zobowiązywali się niniejszym do nie rozpowszechniania usłyszanych nowin. Chociaż nie wiedział, co w tej sytuacji sądzić o Ione, której procesy myślowe można było uznać w Tranquillity za cały system prawny. — Dałem im na wymianę coś, czego potrzebują: drewno. — Wytłumaczył im wszystko o majopi.

— Bardzo sprytnie — wycedziła wolno Dominiąue, kiedy skończył. Nuta udawanego znudzenia nie kryła podziwu w jej głosie. — Masz głowę, nie tylko jaja.

— Ciekawa historia. — Parris wpatrywał się w kryształowy kieliszek. — Tylko czemu nam o tym mówisz?

— Jest popyt, musi być i podaż. Znalazłem lukę na rynku i chcę ją zapełnić.

— Tylko że „Lady Makbet” nie ma odpowiednich zdolności ładunkowych, prawda? — odezwał się Clement.

Joshua przekonał się, że młodzieniec dysponuje przenikliwym umysłem. Doprawdy: kość z kości starego Vasilkovsky’ego.

— Zgadza się. Szukam wspólnika. Poważnego wspólnika.

— Dlaczego nie pójdziesz do banku? — spytała Dominiąue. — Wyczarteruj sobie kilka statków i po kłopocie.

— Nie tety, jest pewien haczyk, z którym muszę się uporać.

— Ach, tak… — Parris wreszcie okazał większe zainteresowanie. Pochylił się nad stołem. — Mów dalej, słucham.

— Można zbić fortunę dzięki majopi, ale trzeba mieć monopol, inaczej ceny spadną. Podpisałem wstępną umowę z dystrybutorem na Norfolku, który zgodził się brać wszystko, co mu przywieziemy.

Pozostaje nam ograniczyć źródło surowca do jednego dostawcy, który będzie zaopatrywać wyłącznie nas. Trzeba sypnąć z góry pieniędzmi na cele trudne do wytłumaczenia pracownikom banku.

— Dasz sobie z tym radę?

— Parris, nie byłem jeszcze na planecie bardziej skorumpowanej niż Lalonde. To świat prymitywny, a w konsekwencji ubogi.

Przenieś się tam z całym swoim majątkiem, a zostaniesz królem.

— Dziękuję, tu mi dobrze — odparł Vasilkovsky z powagą.

— Jeśli przelejemy szmal na odpowiednie dyski kredytowe, dostaniemy gwarancję, że nikt inny nie otrzyma licencji eksportowej. Nic nie trwa wiecznie, wiadomo: przychodzą nowi urzędnicy, a przedsiębiorcy wpychają się ze swoimi łapówkami, gdy tylko zwęszą, co się święci. Mimo to uważam, że dwie koniunkcje Norfolka mogą być nasze. Dwie koniunkcje, kiedy twoje frachtowce zapełnią ładownie po brzegi „Norfolskimi Łzami”.

— Wszystkie? Mam ich całkiem sporo.

— Nie, nie wszystkie. Musimy wytyczyć granicę między chciwością a łupiestwem. Mój norfolski dystrybutor potraktuje nas jak swoich najważniejszych partnerów, nic więcej. Sami będziemy musieli oszacować, ile można z nich wycisnąć, by nie zaczęli protestować. Wiesz, jak zazdrośnie strzegą swej niezależności.

— Wiem. — Parris pokiwał głową w zadumie.

— A co z Lalonde? — zapytała cicho Ione. Bawiła się kieliszkiem, kołysząc go na boki i patrząc, jak na dnie kręci się szampan.

— Jak to: co z Lalonde? — zdziwił się Joshua.

— Co z jej mieszkańcami? — odezwała się Symone. — Wątpię, czy będą mieć z tego wielką korzyść. A przecież majopi to ich drzewo.

Joshua uraczył ją uprzejmym uśmiechem. Tylko krwawiących serc mu tu jeszcze brakowało.

— A co mają z niego dzisiaj?

Symone zmarszczyła czoło.

— Chodzi mu o to, że nie mają nic — wyjaśniła Dominiąue.

— Rozwiniemy przecież rynek na Lalonde — powiedział Joshua. — Wpompujemy w gospodarkę wielkie środki pieniężne. No, może nie wielkie według naszych standardów, lecz oni kupią sobie za nie mnóstwo potrzebnych rzeczy. Pieniądze trafią nie tylko do urzędników, ale i szarych ludzi, osadników, którzy żyły z siebie wypruwają w tym dzikim świecie. Płacimy drwalom na prowincji, kapitanom barek, robotnikom w składach. Im, ich rodzinom, właścicielom sklepów, gdzie robią zakupy. Wszystkim będzie się lepiej powodziło. W dodatku my na tym nieźle wyjdziemy i Norfolk zrobi dobry interes. Czy nie o to chodzi w handlu? Jasne, że bankom i rządom nasze przedsięwzięcie przyniesie wymierne zyski, a my będziemy próbować jak najwięcej zarobić, lecz u podstawy wszystkiego leży dobro zwykłych ludzi. — Uświadomił sobie, że świdruje Symone wyzywającym spojrzeniem, jakby chciał, żeby wyraziła sprzeciw. Spuścił wzrok z niejaką konsternacją.

Dominiąue pocałowała go lekko w policzek, po raz pierwszy ze szczerą czułością.

— Naprawdę, wybrałaś sobie najlepszego — zwróciła się do Ione z zazdrością.

— Oczywiście.

— Czy zadowala cię ta odpowiedź? — spytał Parris swoją kochankę, uśmiechając się do niej z lekka.

— Tak, raczej tak.

Parris sięgnął po srebrny nożyk i zaczął obierać z pomarszczonej łupinki purpurowy owoc wielkości daktyla. Joshua rozpoznał śliwkę wodną z Atlantydy.

— Myślę, że Joshua mógłby sprawnie poprowadzić nasze interesy na Lalonde — stwierdził Parris. — Jak sobie wyobrażasz współpracę między nami?

— Sześćdziesiąt procent wpływów dla ciebie — odparł Joshua uprzejmym tonem.

— Ile miałbym w to włożyć?

— Dwa do trzech milionów fuzjodolarów jako wkład inwestycyjny w rozpoczęcie operacji eksportowej.

— Osiemdziesiąt procent — powiedziała Dominiąue.

Parris ugryzł różową śliwkę wodną, obserwując pilnie swojego wspólnika.

— Siedemdziesiąt — targował się Joshua.

— Siedemdziesiąt pięć.

— Ten podział ma obowiązywać przy wszystkich naszych rozliczeniach, póki nie stracimy monopolu na majopi.

Parris skrzywił się i kiwnął głową w stronę córki.

— Jaki dasz zastaw? — zapytała.

— Wpiszemy w zastaw mój ładunek majopi, obliczony po cenach obowiązujących na Norfolku.

— Umowa stoi.

Joshua odchylił się na oparcie krzesła i odetchnął z ulgą. Mogło mu pójść o wiele gorzej.

— Widzisz? — powiedziała Dominiąue z kpiną. — Mam głowę, nie tylko piersi.

— I nogi — dodał Joshua.

Oblizała prowokacyjnie wargi i na dłuższą chwilę przystawiła do ust kieliszek.

— Jutro skontaktujemy się z biurem prawnym, żeby zawrzeć formalną umowę — rzekł Parris. — Nie powinno być z tym żadnych problemów.

— Na początek założymy biuro na Lalonde i zapewnimy sobie monopol na drewno. Muszęjeszcze opróżnić ładownie „Lady Makbet”, potem poddać ją paru zabiegom konserwacyjnym. Czeka nas wizyta inspektorów Komisji Astronautycznej i kontrola stopnia E, a to za sprawą kogoś, kto nas spotkał na orbicie Norfolka. Żaden kłopot, chociaż strata czasu. Tak czy inaczej, za dziesięć dni powinienem być gotów do odlotu.

— To lubię, Joshua — stwierdził Parris. — Żadnego owijania w bawełnę, przechodzisz od razu do sedna sprawy.

— Czy tak się dochodzi do fortuny?

Parris uśmiechnął się szeroko i włożył do ust ostatnią śliwkę wodną.

— Biorąc pod uwagę skalę przedsięwzięcia, poślę z tobą na Lalonde swojego przedstawiciela, żeby pomógł ci z tym biurem. I żeby miał oko na mój kapitał, którym będziesz dysponował.

— Czemu nie? Kto to ma być?

Dominique nachyliła się nad ramieniem Joshui, głaszcząc go po udzie stalową dłonią.

— Zgadnij — szepnęła mu zalotnie do ucha.


* * *

W Durringham zapanowała anarchia. Ogarnięci zwątpieniem mieszkańcy miasta czekali już tylko, kiedy spadnie na nich ostatni, miażdżący cios.

Ludzie bali się najeźdźców maszerujących i płynących w dół rzeki, któż bowiem nie słyszał potwornych opowieści o kolonistach zniewolonych przez ksenobionty, o torturach, gwałtach i wymyślnych krwawych rytuałach? Pogłoski z każdym kilometrem ulegały zniekształceniu i wyolbrzymieniu. Na dodatek rozeszły się wieści o ambasadzie Kulu, która w ciągu jednej nocy ewakuowała w pośpiechu cały swój personel. Potwierdzały się zatem najgorsze przypuszczenia, ponieważ sir Asquith nie powziąłby tak rozpaczliwej decyzji, gdyby pozostał mu choć cień nadziei. Durringham, a w nim ich domy, majątki i fabryki, miało znaleźć się na linii ognia nieznanej, niezwyciężonej siły, tymczasem oni nie mieli nawet dokąd uciekać. Dżungla należała do najeźdźców. Siedem transportowców kolonizacyjnych czekało bezradnie na orbicie z kompletem pasażerów. Jedyną drogę ratunku zapewniały jeszcze ludziom rzeka i dziewiczy ocean.

Rankiem drugiego dnia po tym, jak Ralph Hiltch znalazł schronienie na pokładzie „Ekwana”, dwadzieścia osiem kołowców cumujących w okrągłych portach wystraszonego miasta ruszyło w konwoju w dół rzeki. Bilet kosztował tysiąc fuzjodolarów i nie było mowy o zniżkach dla dzieci. Nie uzgodniono z góry celu, choć jedni radzili przepłynąć ocean i osiąść na kontynencie Sarell, a drudzy wspominali o północnych cyplach Amariska. Nie to było jednak najważniejsze: ludziom zależało na tym, żeby uciec z Durringham.

Zważywszy na wyśrubowane ceny biletów, których żądali dowódcy statków, oraz powszechne na planecie ubóstwo, zdziwienie budzić mogła ilość chętnych do podróży. Statki dysponowały ograniczoną liczbą miejsc, toteż wraz ze wschodzącym słońcem narastała złość i rozpacz oczekujących. Przy pośpiesznie wciąganych trapach rozegrało się kilka nieprzyjemnych scen.

Gdy rozwiały się ostatnie nadzieje na ucieczkę z miasta, rozjuszony tłum ruszył na kolonistów zabarykadowanych na drugim końcu portu. Najpierw poleciały kamienie, później koktajle Mołotowa.

Candace Elford posłała oddział porządkowy, zasilony świeżymi rekrutami i uzbrojony w paralizatory mózgu i strzelby laserowe, do stłumienia zamieszek — jednych z wielu, jakie ostatnio wybuchły.

Oddział natknął się jednak na gang plądrujący magazyny. Wywiązała się walka uliczna, w trakcie której osiem osób zginęło, a ponad dwadzieścia odniosło obrażenia. Oddział nawet nie dotarł do portu.

Dopiero po tym incydencie Candace połączyła się z Colinem Rexrewem i przyznała, że utraciła kontrolę nad miastem.

— W większości dystryktów utworzyły się komitety obrony — przekazała datawizyjnie. — Ludzie widzą, jak niewiele mogą zdziałać służby porządkowe w obliczu większego zagrożenia. Wszystkie te wystąpienia w ciągu ostatnich kilku tygodni wyraźnie im to unaoczniły, poza tym każdy chyba słyszał o losie „Swithlanda”. Nie wierzą, że zdołamy ich obronić, więc biorą sprawy w swoje ręce.

Zgromadzili zapasy żywności i teraz myślą, że są samowystarczalni.

Nie wpuszczą żadnych obcych na teren swych dystryktów. A to znowu zapowiada kłopoty, bo dochodzą wieści, jakoby osadnicy z wiosek położonych na wschód od Durringham porzucali ziemię i szukali w mieście ratunku. Mieszkańcy miasta nikogo nie chcą wpuszczać.

Czują się jak w oblężeniu. Wszyscy czekają, aż wróci Terrance Smith z armią najemników. Mają nadzieję wytrzymać do tego czasu.

— Nieprzyjaciel blisko?

— Trudno powiedzieć. Przesuwa się z szybkością, którą określamy po tym, jak urywa się łączność z kolejnymi wioskami. Mogę się mylić, ale uważam, że główne siły znajdują się nie dalej niż dziesięć, może piętnaście kilometrów od wschodnich dystryktów Durringham. Przemieszczają się głównie piechotą, co daje nam dwa lub trzy dni na złapanie oddechu. Oczywiście oboje wiemy, że wróg zagnieździł się już w samym mieście. Od dobrych paru dni chodzą opowieści o spotkaniach z dziwnymi ludźmi i poltergeistami.

— Co radzisz?

— Skupmy się na obronie strategicznych miejsc: kosmodromu, tego sektora, może jeszcze obydwu szpitali. Chciałabym także uwzględnić port, ale obawiam się, że zabrakłoby mi ludzi. Ostatnio coraz częściej zdarzają się dezercje, zazwyczaj wśród nowych rekrutów. Poza tym od rana stopniowo pustoszeją pomosty cumownicze. Za konwojem kołowców wyruszają łodzie rybackie, a nawet barki. W takim razie nie ma chyba sensu przejmować się portem.

— Rozumiem — odparł Colin, kryjąc twarz w dłoniach. — Rób, jak uważasz. — Wyjrzał przez okno gabinetu na dachy skąpane w blasku słońca. Nie było śladu pożarów, które od tygodni gnębiły miasto. — Wytrzymamy do powrotu Terrance’a?

— Nie wiem. Póki walczymy między sobą, trudno określić, jakie siły możemy przeciwstawić wrogowi.

— No, tak. Na Lalonde to przecież normalka.

Candace siedziała za masywnym biurkiem ze wzrokiem wbitym w wyświetlacze konsolety, na których raporty sytuacyjne przeobrażały się w złowieszcze wykresy. Za pośrednictwem swego personelu wydawała rozkazy, choć czasami zastanawiała się, czy jeszcze ktoś je odbiera, nie mówiąc już o ich wypełnianiu.

Połowę szeryfów oddelegowała na kosmodrom, gdzie przez całe popołudnie okopywali się i ustawiali duże działka maserowe do obrony drogi. Reszta zajęła pozycje wokół dystryktu administracyjnego w śródmieściu, pilnując kontenera będącego siedzibą gubernatora, głównego sztabu służb porządkowych, rozmaitych gmachów publicznych i biura Sił Powietrznych Konfederacji. Pięć ekip inżynieryjnych obchodziło pod eskortą szeryfów kontenery zrzutowe, do których dało się dotrzeć, aby wyłączyć generatory termonuklearne. Jeżeli najeźdźcy chcieli zdobyć skromne zaplecze przemysłowe Durringham, to Rexrew zamierzał im w tym przeszkodzić. Pojemniki z helem i deuterem zostały zebrane i złożone w magazynie na kosmodromie. Późnym popołudniem miasto ciągnęło już tylko na rezerwach mocy matryc elektronowych.

Dopiero ten fakt uświadomił ludziom powagę sytuacji. Ustały bójki i kłótnie między gangami i dystryktami, barykady zostały wzmocnione, wystawiono warty. Przechodnie rozeszli się do domów, na ulicach z wolna zaległa cisza. Deszcz, który przez cały dzień ich oszczędzał, teraz lunął gwałtownie. Pod powłoką posępnych, nisko zawieszonych chmur miasto wstrzymało oddech…

Stewart Danielsson obserwował, jak krople deszczu bębnią o szyby biura. Wentylator cicho warczał, skutecznie usuwając wilgoć z powietrza. Od tygodnia biuro było jego drugim domem, firma notowała bowiem niespotykane obroty. Wszyscy na gwałt dawali do przeglądu baterie matryc elektronowych, zwłaszcza te mniejsze modele, które w razie potrzeby mogły służyć jako amunicja do strzelb.

Kable przejściowe szły jak woda.

Interes kręcił się znakomicie. Darcy i Lori powinni mieć po powrocie powody do zadowolenia. Wprawdzie nie powiedzieli mu otwarcie, że może tu spać, ale w tej sytuacji nie widział innego wyjścia. Dwukrotnie odstraszył włamywaczy.

W śpiworze na dmuchanym materacu spało się wygodnie, a lodówka w biurze była lepsza od tej, jaką miał w domu. Z chaty za magazynem przyniósł sobie kuchenkę mikrofalową. Czuł się jak w luksusowym apartamencie na krótkich wczasach. Gaven Hough dotrzymywał mu towarzystwa do późna w nocy. Żaden z nich nie widział Cole’a Este’a od tamtej nocy, kiedy po raz pierwszy wybuchły starcia z zesłańcami. Stewart zanadto się tym nie przejmował.

Gaven uchylił drzwi w szklanej przegrodzie i wetknął głowę do biura.

— Coś mi się zdaje, że pan Crowther nie przyjdzie już po swój sprzęt. Minęła czwarta.

Stewart przeciągnął się w ramionach i wyłączył blok procesorowy. Próbował zapisywać na bieżąco postępy w pracy i należności pieniężne. A wyglądało to tak prosto, kiedy zajmował się tym Darcy.

— Dobra, zamykamy.

— Jesteśmy ostatni w mieście. Ulice wyludniły się już dwie godziny temu. Kto może, ten chowa się w domu ze strachu przed tymi najeźdźcami.

— A ty się nie boisz?

— A czemuż by? Nie mam niczego, co mogłoby chcieć ode mnie wojsko.

— Możesz tu zostać na noc. Niebezpiecznie teraz włóczyć się po ulicach, ludzie są zdenerwowani. Starczy nam jedzenia.

— Dzięki. Pójdę pozamykać drzwi.

Stewart obserwował przez szklaną przegrodę młodszego od siebie mężczyznę, który kluczył między stołami warsztatowymi w stronę wielkich drzwi magazynu. Czyż nie ma powodów do niepokoju?, pomyślał. Niektóre pogłoski krążące po mieście były wyssane z palca, lecz w górze rzeki naprawdę działy się jakieś dziwne rzeczy. Omiótł warsztat zamyślonym wzrokiem. Mocne ściany z majopi powinny oprzeć się przygodnym wandalom. Wewnątrz składowano jednak wiele cennych urządzeń i narzędzi, o czym każdy wiedział. Może trzeba zabić okna deskami? Na Lalonde nie istniało coś takiego jak firmy ubezpieczeniowe, gdyby więc stracili magazyn, razem z nim straciliby pracę.

Wrócił spojrzeniem do okien biura, by przyjrzeć im się uważniej. Framugi były na tyle solidne, że można by przybić do nich gwoździami dechy.

Na zewnątrz ktoś szedł błotnistą drogą. Chyba mężczyzna w szarym garniturze, choć deszcz spływający po szybach utrudniał widoczność. W garniturze dość cudacznym, bo z długą marynarką i staroświeckimi guzikami. Obcy miał na głowie czarny kapelusz, który wyglądał jak półmetrowy komin z gładkiego aksamitu. Prawą dłoń zaciskał na srebrnym uchwycie laski. Deszcz nie wyrządzał jegomościowi żadnej szkody, jakby jego przedpotopowe ubranie zrobione było z idealnie gładkiej tkaniny.

— Stewart! — rozległ się krzyk Gavena z głębi magazynu. — Stewart, chodź tu prędko!

— Nie mogę, mam gościa.

— A ja trzech. Stewart!

Odwrócił się niechętnie od okna, słysząc wyraźny strach w głosie Gavena. Próbował coś wypatrzyć za szklaną ścianą. W przestronnym wnętrzu magazynu panowała ciemność, tym bardziej że zostały zamknięte główne drzwi. Stewart nie mógł dostrzec swojego przyjaciela. Między spiętrzonymi skrzyniami poruszały się humanoidalne sylwetki, większe od ludzi. Mrok nie pozwalał zorientować się…

Okno za jego plecami zazgrzytało przeraźliwie. Obrócił się błyskawicznie. Framugi znowu zaskrzypiały, jakby uderzył w nie huraganowy podmuch. Deszcz padał całkiem zwyczajnie, więc to nie mógł być wiatr. Mężczyzna w szarym garniturze stał na środku drogi: wciskał laskę w błoto, wspierając dłonie na jej srebrnym uchwycie. Przewiercał wzrokiem Stewarta.

— Chodź tu! — wrzasnął Gaven.

Szyby zaczęły pękać, rysy wydłużały się i krzyżowały. Stewart odwrócił się błyskawicznie, chroniąc głowę rękami. Zaraz posypie się szkło!

Przy samej szybie przegrody stał dwuipółmetrowy yeti. Piaskowe futro było tłuste i zmierzwione, a czerwone pawianie wargi odsłaniały brudne zębiska.

Stewart gapił się na stwora z bezgranicznym zdumieniem.

Wszystkie szyby w biurze trzasnęły w jednym momencie. Tuż przed zaciśnięciem powiek ujrzał wokół siebie przepiękną chmurę błyszczących diamentów, które w półmroku pomieszczenia mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Zaraz jednak szklane drzazgi wbiły mu się w ciało. Krew trysnęła z tysiąca płytkich ran, zabarwiając każdy centymetr kwadratowy ubrania jasną czerwienią. Nie czuł już skóry, gdy mózg przestał rejestrować niezliczone bodźce bólowe.

Widział tylko zamgloną czerwień, poznaczoną gdzieniegdzie szkarłatnymi plamami. Błysnęły purpurowe iskry bólu, a potem świat osnuł się nieprzeniknioną ciemnością. Pomimo ogarniającej ciało drętwoty czuł rozpalone węgle w oczodołach.

— Nic nie widzę, oślepłem! — Nie miał nawet pewności, czy go słychać.

— Nie musisz wcale cierpieć — usłyszał czyjś głos. — Możemy ci pomóc. Możemy przywrócić ci wzrok.

Spróbował odemknąć powieki. Doznał ohydnego uczucia pękających tkanek. Nadal widział jedynie ciemność. Ból zaczął wdzierać się w głąb ciała, na całej jego powierzchni. Wiedział, że się przewraca, uderza o ziemię.

Wtedy ustąpił ból w nogach, zastąpiony cudownie kojącym chłodem, jakby zamoczył stopy w górskim jeziorze. Znowu mógł coś zobaczyć: widmowy kontur dziewczyny na tle doskonałej czerni.

Zdawało mu się, że jest zbudowana z białej, półprzeźroczystej gazy: owinięta z czułą troską wokół jej wiotkiego ciała, czasem rozwijała się na kształt zwiewnej szaty. Było to rozkoszne dziecko, młodziutka nastolatka w pół drogi między dziewczynką a kobietą.

Spełniała wszystkie jego wyobrażenia o aniołach i wróżkach. Przez cały czas tańczyła, przeskakując bez wysiłku z nogi na nogę — z większym wdziękiem i zwinnością niż najzdolniejsza baletnica.

Na jej twarzy promieniał czarujący uśmiech.

Wyciągnęła ku niemu ramiona. Luźne rękawy fruwały lekko na niewyczuwalnym wietrze.

— Wierzysz teraz? — zapytała. — Możemy powstrzymać ból.

— Uniósłszy ręce, splotła dłonie nad głową i zawirowała. Rozległ się wesoły chichot.

— Błagam, pomóżcie — poprosił. — Błagam.

Nogi znowu zapłonęły bólem. Krzyknął. Śliczne widziadło zaczęło się oddalać, pląsając zgrabnie w pustce.

Dziewczę zawahało się jednak i przekrzywiło główkę.

— Czy tego chcesz? — Na jej anielskiej buzi pojawiła się troska.

— Nie! Wróć! Proszę, wróć!

Uśmiechnęła się drapieżnie, po czym objęła go ramionami w rytualnym uścisku. Stewart uległ jej namiętnym pieszczotom, pogrążył się w cudownej fali białego światła.


* * *

„Ilex” wynurzył się z terminalu tunelu czasoprzestrzennego w odległości stu tysięcy kilometrów od Lalonde. Zakrzywiona brama prowadząca do normalnej przestrzeni zniknęła za jastrzębiem, kiedy zogniskował swe pole dystorsyjne. Sensory wychynęły ostrożnie z kadłuba. Stanowiska bojowe technobiotycznego okrętu były gotowe do walki.

Kapitan Auster, leżąc z napięciem na fotelu amortyzacyjnym w toroidzie załogi, przekopywał się przez ogrom informacji napływających z technobiotycznych i elektronicznych urządzeń statku. Przede wszystkim pragnął się upewnić, że w promieniu ćwierć miliona kilometrów nie ma wrogich okrętów i żadne czujniki systemów bojowych nie ogniskują się na kadłubie jastrzębia. Efekt rezonansowy pola dystorsyjnego pozwolił odkryć na orbicie Lalonde kilka ciał o masie przeciętnego statku, a oprócz tego asteroidy, satelity, księżyce, mniejsze bryły skalne. W bezpośrednim sąsiedztwie jastrzębia nie znajdował się żaden masywny obiekt. Po ośmiu sekundach „Ilex” i Ocyroe, operator uzbrojenia, ustalili wspólnie, że chwilowo nic im nie zagraża.

— Dobra, wejdziemy na orbitę parkingową — rozkazał Auster. — Siedemset kilometrów nad powierzchnią planety.

— Siedemset? — zdziwił się „Ilex”.

— Owszem. Na tej wysokości pole dystorsyjne będzie tylko trochę osłabione. W razie czego możemy szybko uciec.

— Cóż, zgoda.

Ich połączone umysły wyliczyły optymalny wektor lotu. „Ilex” ruszył wzdłuż wyimaginowanej linii ku jasnej białoniebieskiej planecie.

— Wchodzimy na orbitę parkingową — oświadczył Auster głośno, gdyż trzej obecni na mostku oficerowie Floty byli adamistami.

— Alarm na stanowiskach bojowych. Pamiętajcie, kto tam może na nas czekać. — Chcąc podkreślić wagę swoich słów, pozwolił, aby edeniści z załogi odczuli jego lęk. — Ocyroe, jak wygląda sytuacja w okolicznej przestrzeni?

— Dziewięć statków na orbicie parkingowej: siedem transportowców kolonizacyjnych i dwa frachtowce. Z asteroidy Kenyon zmierzają w stronę Lalonde trzy międzyplanetarne wahadłowce z napędem termojądrowym. Nie ma w układzie innych statków.

— Nie zgłasza się centrum kontroli ruchu lotniczego na Lalonde — zameldował Erato, pilot kosmolotu. Oderwał wzrok od konsoli komunikacyjnej. — Geostacjonarna platforma telekomunikacyjna działa, z tego, co tu widzę. Po prostu nikt nie odpowiada.

Auster spojrzał na porucznika Jeroena van Ewycka, oficera Wywiadu Sił Powietrznych Konfederacji, który dołączył do nich na Avonie.

— Co pan o tym myśli?

— To przecież prymitywna planeta, tutaj zawsze się czeka na odpowiedź. Zważywszy jednak na zawartość tych fleksów, wolałbym nie podejmować zbędnego ryzyka. Spróbuję skontaktować się bezpośrednio z Solankim poprzez satelity ELINT. A wasi agenci nie nadają niczego z planety?

— Sprawdzimy — odparł Auster.

— Świetnie. Erato, pogadaj z dowódcami innych statków. Prawdopodobnie tkwią tu od dawna, skoro jest ich tak wiele na orbicie.

Auster dołączył swój głos do afinicznego zawołania „Ilexa”, które objęło swym zasięgiem kolosalny obszar przestrzeni aż do gazowego olbrzyma. Otrzymali natychmiastową odpowiedź od Aethry, aczkolwiek niedojrzały habitat nie był w stanie zaświadczyć o prawdziwości informacji zgromadzonych przez Darcy’ego i Lori, a zapisanych na fleksie, który dotarł do ambasady edenistów na Avonie. Odkąd Kelven Solanki przesłał pliki na Murorę, z Lalonde napływały jedynie zwykłe cotygodniowe aktualizacje. Ostatnia, sprzed czterech dni, zawierała zbiór wiadomości o narastających trudnościach administracji cywilnej.

— Możecie nam powiedzieć, co tam się właściwie dzieje? — zapytał Gaura kanałem afinicznym łączącym Aethrę z „Ilexem”.

Był zarządcą stacji na odległym krańcu Układu Słonecznego, gdzie dbał o prawidłowy wzrost habitatu.

— Na razie nikt się nie zgłasza — odpowiedział Auster. — Jak dowiemy się czegoś, „Ilex” was powiadomi.

— Jeżeli na Lalonde przebywa Laton, może spróbować zawładnąć Aethrą. Udoskonalał swą technikę przez dwadzieścia lat. Brakuje nam broni, żeby stawić mu opór. Możecie nas ewakuować?

— Zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja. Dostaliśmy rożkazy ze sztabu naczelnego admirała, aby zweryfikować informacje o Latonie i zniszczyć go, o ile to możliwe. Jeżeli stał się na tyle potężny, żeby oprzeć się naszej broni, udamy się z ostrzeżeniem do Sztabu Generalnego Sił Powietrznych. To będzie nasze nadrzędne zadanie.

— Rozumiem. Życzę udanej misji.

— Dziękuję. — Auster zwrócił się do „Ilexa”: — Zauważyłeś Darcy’ego i Lori?

— Nie zgłaszają się, ale wyczuwam w paśmie afinicznym pewną melodię, której tu nigdy nie słyszałem.

Umysł Austera sprzągł się z wyczulonymi zmysłami jastrzębia.

Wychwycił coś jakby odległy sopran… albo cichy gwizd. Nie dało się tego sprecyzować. Było to adagio, ton bardzo wolny, który pojawiał się i wymykał ze świadomości niczym sygnał radiowy w czasie sztormowej nocy.

— Skąd to dochodzi? — zapytał Auster.

— Z przodu — odparł „Ilex”. — Z powierzchni planety, ale jakby z wielu miejsc naraz. Nie mogę tego zlokalizować.

— Próbuj aż do skutku. Daj mi znać, kiedy już namierzysz źródło dźwięku.

— Rozumie się.

Jeroen van Ewyck datawizyjnie polecił procesorowi konsoli skierować miskę jednej z pomocniczych anten „Ilexa” na satelitę obserwacyjnego typu ELINT, po czym otworzył kanał łączności z biurem w Durringham. Szybkość transmisji bitów pozostawiała wiele do życzenia, a i siła wiązki mikrofal była dużo mniejsza od standardowej. Zgłosił się skonsternowany operator, który błyskawicznie powiadomił Kelvena Solankiego.

— Przybywamy w odpowiedzi na fleks wysłany statkiem „Eurydice” — powiedział van Ewyck. — Czy mógłby nas pan zapoznać z sytuacją na planecie?

— Za późno — odparł Kelven datawizyjnie. — Do cholery, przybywacie za późno!

Auster polecił technobiotycznemu procesorowi konsoli sterującej wejść na otwarty kanał.

— Komandorze Solanki, tu kapitan Auster. Wyruszylibyśmy natychmiast, lecz trzeba było przed misją przezbroić okręt. Mogę zapewnić, że admiralicja potraktowała z najwyższą powagą raport zarówno od pana, jak i agentów naszego wywiadu.

— Co takiego? Przysyłają jeden okręt i to ma być poważne traktowanie sprawy?

— Zasadniczo przeprowadzamy tylko misję rozpoznawczą, a to oznacza, że w razie konieczności nadejdą posiłki. W sztabie chcą wiedzieć, czy Laton rzeczywiście tu się ukrywa i jakie siły będą potrzebne do odparcia inwazji.

Nastąpiła chwila milczenia.

— Przepraszam, jeśli się uniosłem — rzekł Kelven. — U nas z każdym dniem gorzej. Najeźdźcy dotarli do Durringham.

— Pod wodzą Latona?

— Nie mam pojęcia. — Kelven zaczął streszczać wydarzenia z ostatnich kilku tygodni.

Auster słuchał z rosnącym przerażeniem, dzieląc się swymi uczuciami ze wszystkimi edenistami na pokładzie. Strach ogarnął także adamistów, o ile zmarszczki na twarzach trafnie odzwierciedlały ich myśli.

— A zatem ciągle pan nie wie, czy za tą inwazją stoi Laton? — zapytał Auster, gdy sprawozdanie dobiegło końca.

— Nie, choć moim zdaniem to nie on. Lori i Darcy po dotarciu do Ozark stanowczo temu zaprzeczali. Jeśli faktycznie winowajcą jest Laton, to musiał obmyślić bardzo skomplikowany podwójny blef. Czemu ostrzegł Darcy’ego i Lori o pojawieniu się wirusa energetycznego?

— Zdołał pan to sprawdzić? — spytał Jeroen van Ewyck.

— Nie, aczkolwiek zebrało się wiele silnych argumentów na potwierdzenie tej hipotezy. Najeźdźcy powszechnie i z powodzeniem stosują niezwykle zaawansowaną technikę zakłóceń radioelektronicznych. Myślę, że wiele na ten temat powiedzą wam na Kulu. Jednostka specjalna ESA wywiozła jeńca poza układ.

— To dla nich typowe — stwierdził gorzko Erato.

Auster pokiwał głową w milczeniu.

— Aż tak źle z wami w mieście? — zapytał van Ewyck.

— Wieczorem w peryferyjnych dystryktach słychać było odgłosy walki. Służby porządkowe strzegą kosmodromu i budynków rządowych, ale wątpię, czy wytrzymają dwa dni. Wracajcie na Avon.

Powiadomcie naczelnego admirała i Zgromadzenie Ogólne Konfederacji, co się tutaj dzieje. Na razie, nie można wykluczyć, że mamy do czynienia z atakiem ksenobiontów. Przekażcie admirałowi, że armia najęta przez Terrance’a Smitha nie może tu lądować.

Kilka tysięcy zwykłych żołnierzy niczego już nie rozwiąże.

— To oczywiste. Cały podległy panu personel zostanie niezwłocznie ewakuowany.

— Czterdziestu pięciu ludzi? — zdziwił się Ocyroe. — A jak nie wydoli system regulacji składu powietrza?

— Zawsze możemy skoczyć na Jospoola, to tylko siedemdziesiąt pięć lat świetlnych stąd. Toroid załogi powinien tyle wytrzymać.

— Mam tu paru szeregowców i podoficerów, których chciałbym zabrać — przekazał datawizyjnie Kelven. — Nikt im nie mówił, że ich placówka może się znaleźć na linii frontu. To jeszcze dzieciaki.

— Zabierzemy wszystkich, rzecz jasna — zapewnił go Auster stanowczym tonem.

— Chciałbym pojmać jednego z tych zasekwestrowanych najeźdźców, jeśli to możliwe — wtrącił szybko Jeroen van Ewyck.

— A co z komandosami, Erato? — zapytał Auster. — Warto spróbować?

— Polecę z misją ratunkową, gdy ich zlokalizujemy.

Z umysłu pilota wydobyło się wrażenie rosnącego podniecenia.

Auster skwitował je ironiczną myślą. To właśnie wśród pilotów, nawet u edenistów, najczęściej spotykało się twardzieli nie cofających się przed żadnym wyzwaniem.

— Trudno spenetrować dorzecze Juliffe — oznajmił „Ilex” z domieszką zniecierpliwienia. — Sensory optyczne nie potrafią złożyć dostatecznie ostrego obrazu rzeki i jej dopływów na obszarze do tysiąca kilometrów w głąb lądu.

— Teraz panuje tam noc, poza tym dzieli nas odległość siedemdziesięciu tysięcy kilometrów — zauważył Auster.

— Mimo to rozdzielczość optyczna powinna być znacznie lepsza.

— Komandorze Solanki, zamierzamy uratować żołnierzy — rzekł Auster.

— Od dwóch dni nie mogę złapać z nimi kontaktu. Boże, nie wiem nawet, czy jeszcze żyją, a cóż dopiero, gdzie są.

— Tak czy inaczej, należą do naszego personelu wojskowego.

Musimy spróbować, jesteśmy im to winni.

Jeroen van Ewyck i pozostali dwaj adamiści spojrzeli z zaskoczeniem na kapitana. Szybko ukryli swoją gafę. Auster nie zwrócił na to w ogóle uwagi.

— Chryste, to… W porządku — przesłał Kelven Solanki. — Ale sam przeprowadzę akcję ratunkową. Nie możecie ryzykować zniszczenia kosmolotu. Bądź co bądź, to ja ich tam posłałem. Odpowiadam za nich.

— Jak pan chce. Nasze sensory powinny zlokalizować kuter.

Ma pan środek transportu?

— Coś się znajdzie. Chociaż najeźdźcy strącili ostatni samolot, który zapuścił się na ich terytorium. Jedno wiem na pewno: dysponują naprawdę potężną siłą ognia.

— Podobnie jak „Ilex” — odrzekł twardo Auster.


* * *

Joshua Calvert opadł na półprzeźroczystą matę i wypuścił z płuc powietrze. Galaretowata substancja w materacu kołysała nim łagodnie, kiedy fale się uspokajały. Pot zrosił mu obficie pierś, ręce i nogi. Przyglądał się ogniwom elektroforescencyjnych na suficie.

Ostatnio piękny wzór liścia stał się dla niego bardzo swojski.

— O tak, to z pewnością jeden z lepszych sposobów na przebudzenie — powiedział.

— Jeden z lepszych? — Ione cofnęła nogi zaplecione nad biodrami Joshui i usiadła mu na udach. Przeciągnęła się prowokacyjnie z rękoma na karku.

Joshua jęknął, pożerając ją łakomym wzrokiem.

— Opowiedz mi o innych sposobach — poprosiła.

Usiadł i zatrzymał usta dwadzieścia centymetrów od twarzy Ione.

— Uwielbiam na ciebie patrzeć — rzekł ochrypłym głosem.

— Czy to cię kręci?

— Tak.

— Solo czy z inną dziewczyną? — Poczuła, jak odruchowo naprężył mięśnie. Cóż, mam swoją odpowiedź, pomyślała. Ale przecież wiedziała, jak bardzo Joshua gustuje w trójeczkach. Łatwiej było zaspokoić jego chuć niż próżność.

Wyszczerzył zęby w tym swoim łobuzersko czarującym uśmiechu.

— Założę się, że zaraz w naszej rozmowie pojawi się Domini que.

Ione musnęła wargami jego nos. Po prostu znali się na wylot; podobnego rodzaju więź łączyła ją z osobowością habitatu. Dająca ukojenie i zarazem dreszcz tajemnicy.

— Pierwszy o niej wspomniałeś.

— Denerwujesz się, że zabieram ją na Lalonde?

— Nie. Potrzebna ci będzie w interesach.

— Widzę, że jednak tego nie pochwalasz. — Pogłaskał ją z boku po piersi. — Nie masz powodów do zazdrości. Dobrze wiesz, że już z nią sypiałem.

— Wiem. Pamiętasz chyba, że patrzyłam, jak się zabawiacie na jej wielkim łożu.

Położył dłonie na jej piersiach i pocałował kolejno oba sutki.

— Przyprowadźmy ją do twojego łóżka.

Popatrzyła na niego z góry.

— Wybacz, ale nic z tego nie będzie. Trzysta lat temu Saldanowie usunęli z DNA gen odpowiadający za skłonności homoseksualne. Nie mogli ryzykować, że kiedyś wybuchnie skandal. Stoją przecież w królestwie na straży dziesięciu przykazań boskich.

Joshua nie wierzył w ani jedno jej słowo.

— W takim razie zapomnieli usunąć gen rozwiązłości.

Uśmiechnęła się.

— Co tak się na nią napalasz? Nie wystarczy ci, że zamkniecie się na tydzień w klatce do uprawiania seksu w stanie nieważkości?

— Aleś ty zazdrosna.

— Nigdy nie rościłam sobie wyłącznego prawa do ciebie. Bo czy skarżyłam się na coś, gdy wróciłeś z Norfolka?

Odsunął twarz od jej piersi.

— Ione, jak możesz!

— Rzucało się w oczy, że cię sumienie gryzie. Bardzo ładna była?

— Była… słodka.

— Słodka? No nie, Joshuo Calvercie, czyżbyś na starość stawał się romantykiem?

Joshua westchnął i opadł z powrotem na materac. Wolałby, żeby się zdecydowała: jest zazdrosna czy nie jest.

— A czy mnie interesują twoi kochankowie?

Nikły rumieniec wypłynął na jej policzki. Hans był całkiem miły, póki trwał ich romans, ale przy nim nie czuła się nigdy taka wolna jak przy Joshui.

— Nie — przyznała.

— Oho! Widzę, że nie tylko ja mam tu coś do ukrycia.

Przesunęła palec po jego mostku i brzuchu, aż dotarła do uda.

— Zmieniamy temat?

— No chyba. — Dotknął jej bioder. — Przywiozłem ci jeszcze jeden prezent.

— Rany, Joshua! Co takiego?

— Ziarenko gigantei. Takiego drzewa, które rośnie dziko na Lalonde. Widziałem kilka okazów niedaleko Durringham, miały wysokość osiemdziesięciu metrów, ale Marie powiedziała, że to jeszcze maleństwa, prawdziwe olbrzymy rosną dalej w głębi lądu.

— Marie ci to powiedziała, co?

— Tak. — Nie dał się zbić z tropu. — Powinna sobie spokojnie rosnąć gdzieś na błoniach Tranquillity. Ale trzeba posadzić ją w głębokiej glebie, gdzie jest dużo wilgoci.

— Zapamiętam.

— Kiedyś dorośnie do samej tuby świetlnej.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

— Najpierw będę musiał przeprowadzić testy kompatybilności środowiskowej — odezwała się osobowość habitatu. — Nasza biosfera znajduje się w delikatnej równowadze.

— Nie bądź cyniczny. Dziękuję, Joshua — powiedziała na głos.

Joshua znów miał erekcję.

— Może byś się nieco pochyliła do przodu?

— Wolę sprawić ci pewną niespodziankę — rzekła Ione uwodzicielsko. — Spełnienie marzeń każdego prawdziwego mężczyzny.

— To znaczy?

— Otóż mam przyjaciółkę, z którą chciałabym cię zapoznać.

Co rano chodzimy popływać. Pewnie z przyjemnością popatrzysz, jak chlapiemy się razem w wodzie, całe mokre i śliskie. Ona jest młodsza ode mnie. I nigdy, przenigdy nie nakłada kostiumu kąpielowego.

— Rany. — Twarz Joshui z rozmarzonej zrobiła się podejrzliwa. — Coś kręcisz.

— Wcale nie. Ona też nie może się doczekać tego spotkania.

Uwielbia być myta, a ja zawsze pieszczę jej nagie ciało. Masz ochotę się przyłączyć?

Patrząc na szyderczo niewinną minę Ione, zastanawiał się, w co ona, u licha, chce go teraz wpakować. Opowieść o genach włożył między bajki.


* * *

Eskortowani przez trzech sierżantów, którzy trzymali się dyskretnie dziesięć kroków za nimi, przeszli pięćdziesiąt metrów wąską piaszczystą dróżką w stronę zatoczki, kiedy Joshua przystanął i rozejrzał się uważnie.

— To przecież południowa czapa biegunowa.

— Zgadza się — odparła tajemniczo.

Dogonił ją, gdy stanęła na szczycie skarpy. Poniżej rozległa, zarysowana delikatnym łukiem zatoka wyglądała niezwykle ponętnie. W pewnym oddaleniu od brzegu widniała maleńka wysepka, a na plażę tu i ówdzie wdzierały się kępy pochyłych drzew palmowych. W dali można było dostrzec zgrabne budynki ośrodka badawczego.

— Wszystko w porządku — powiedziała. — Nikt cię nie aresztuje, póki jesteś ze mną.

Wzruszył ramionami i zszedł za nią ze skarpy. Gdy poczuł pod stopami piasek, Ione biegła już pędem do wody. Po drodze odrzuciła szlafroczek.

— Na co czekasz, Joshua? — Rozbryzgiwała nogami pianę.

Naga dziewczyna, tropikalna plaża. Kto by się temu oparł?

Zrzucił ubranie i pokłusował za Ione. Coś się jednak za nim poruszało, coś tupało głucho, coś masywnego. Odwrócił się.

— O Boże!

Prosto na niego szarżował Kiint. Nie widział jeszcze tak małego przedstawiciela tej rasy — mającego zaledwie trzy metry długości, a wzrostem tylko nieznacznie górującego nad człowiekiem. Kiint przebierał ośmioma grubymi nogami w niemożliwym do uchwycenia rytmie.

Joshua stał jak wrośnięty w ziemię.

— Ione!

Śmiała się histerycznie.

— Dzień dobry, Haile! — krzyknęła piskliwym głosem.

Kiint zatrzymał się niezgrabnie. Joshua patrzył prosto w szkliste fioletowe oczy o rozmiarach połowy jego twarzy. Z otworów oddechowych wydostał się strumień ciepłego, wilgotnego powietrza.

— Ee…

Jedno z traktamorficznych ramion wygięło się, a czubek przybrał formę ludzkiej dłoni, choć troszkę za dużej.

— Nie przywitasz się? — Ione podeszła do nich i stanęła za jego plecami.

— Jeszcze się z tobą policzę, Saldana.

Zachichotała.

— Joshua, poznaj moją przyjaciółkę Haile. Haile, to jest Joshua.

— Czemu w nim taka sztywność? — zapytała Haile.

Ione, zgięta niemal w pół, ryknęła dzikim śmiechem. Joshua spiorunował ją wzrokiem.

— Nie chce ręki podać? Nie inicjuje ludzkiego rytuału powitalnego? Nie chce być przyjacielem? — Kant wyglądał na rozczarowanego i przygnębionego.

— Joshua, podaj rękę. Haile smuci się, że nie chcesz być jej przyjacielem.

— Skąd wiesz? — zapytał kącikiem ust.

— Kiintowie posługują się kanałami afinicznymi.

Uniósł rękę. Haile wydłużyła ramię i poczuł, jak sucha, nieco szorstka skóra opływa delikatnie jego palce. Łaskotała. Neuronowy nanosystem przeszukiwał w trybie nadrzędności pliki o ksenobiontach, które miał zgromadzone w komórce pamięciowej. Kiintowie posiadali zmysł słuchu.

— Niech twoje myśli szybują zawsze wysoko, Haile — powiedział z lekkim oficjalnym ukłonem.

— Już bardzo go lubię!

Ione zmierzyła Joshuę taksującym spojrzeniem. Mogłam przewidzieć, że jego urok podziała również na ksenobionta, pomyślała.

Obce ciało wywarło delikatny nacisk na dłoń Joshui, potem nibyręka wyśliznęła się z uścisku. Pozostało po nim dziwne mrowienie w palcach, które zdawało się wędrować po kręgosłupie aż do głowy.

— Twoja nowa przyjaciółka? — spytał z przekąsem.

Ione uśmiechnęła się promiennie.

— Haile przyszła na świat kilka tygodni temu, ale rośnie jak na drożdżach.

Haile zaczęła popychać Ione na głębszą wodę: bodła ją z ożywieniem swą płaską trójkątną głową, kłapiąc dziobem. Jednym z traktamorficznych ramion skinęła nagląco na Joshuę.

Wyszczerzył zęby.

— Już pędzę. — Doznawał wrażenia, jakby przebywał za długo na palącym słońcu. Dziwnie swędziała go czaszka.

— Woda rozmiękcza skórę, a to pomaga jej, gdy rośnie — wytłumaczyła Ione, biegnąc przed uradowanym Kiintem. — Musi r kąpać się co najmniej dwa razy dziennie. W każdym domu Kiintów jest kryty basen, ale ona uwielbia plażę.

— No cóż, chętnie pomogę ci ją wyszorować, skoro już tu przyszedłem.

— Duża wdzięczność.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł Joshua i raptownie przystanął. Haile czekała na płyciźnie, wpatrując się w niego uważnie wielkimi oczami. — Ty to powiedziałaś.

— Tak.

— Niby co takiego? — lone patrzyła to na niego, to na Haile.

— Słyszę, co mówi.

— Ależ ty nie masz genu aflnicznego. — Była zaskoczona, a może i trochę oburzona.

— Silne myśli u Joshui. Nawiązanie dialogu bardzo trudne, lecz możliwe. Nie jak u innych ludzi. Beznadziejność czują.

Smutek z niemożności.

Uniósł dumnie czoło.

— Silne myśli, widzisz?

— Haile nie opanowała dostatecznie naszego języka, to wszystko. — lone uśmiechnęła się szelmowsko. — Pomyliła siłę z prostotą. Ty masz bardzo przyziemne myśli.

Joshua zatarł wojowniczo ręce i ruszył w jej stronę. lone cofnęła się, odwróciła i pobiegła z chichotem przez wodę. Dopadł ją po sześciu metrach i oboje runęli w przejrzyste fale, śmiejąc się i krzycząc.

— Duża radość. Duża radość.

Joshua był ciekawy, czy młody Kiint umie dobrze pływać. Wyobrażał sobie, że takie cielsko będzie poruszać się w wodzie niezgrabnie, lecz bardzo się pomylił. Haile radziła sobie doskonale: traktamorficzne ramiona przekształciły się w płetwy i ustawiły wzdłuż grzbietu. Mimo to lone nie pozwoliła jej płynąć do wysepki, twierdząc, że to wciąż za daleko. Haile zareagowała na ten zakaz buntowniczym parskaniem.

— Widziałam fragment przestrzeni parkowej tego wokół — powiedziała z dumą do Joshui, kiedy pocierał wypukłość grzbietową nad jej zadem. — Ione mnie oprowadzała. Tak wiele do chłonięcia. Posmak przygody. W zazdrość mnie wprawiasz.

Joshua nie bardzo wiedział, jak układać słowa w myśli zrozumiałe dla Haile, dlatego odezwał się na głos:

— Zazdrościsz mi? Dlaczego?

— Wędrować, gdzie przyjdzie ochota. Latać do gwiazd odległych. Podziwiać widoki dziwne. Takie moje wielkie pragnienie!

— Wątpię, czy zmieściłabyś się na pokładzie „Lady Makbet”.

Poza tym statki ludzi, które chcą zabierać Kiintów na pokład, muszą otrzymać licencję od waszego rządu. Ja nie mam takiej licencji.

— Żal. Złość. Przygnębienie. Nie mogę przekraczać granic wyznaczonych przez dorosłych. Dużo dorastania, zanim mi pozwolą.

— Rozbijanie się po wszechświecie nie zawsze jest takie piękne, jak by się mogło zdawać. Planety w Konfederacji są raczej cywilizowane, a podróże statkiem nudzą. Są też niebezpieczne.

— Niebezpieczne? Podniecające?

Joshua zbliżył się do giętkiej szyi Haile. Ione szczerzyła do niego zęby zza białego korpusu Kiinta.

— Na pewno nie podniecające. Niebezpieczne jest to, że każda mechaniczna usterka może okazać się zgubna.

— U ciebie podniecenie. Spełnienie. Ione opisała mnogość twoich wojaży. Triumf w Pierścieniu Ruin. Wielkie wynagrodzenie. Taka śmiałość okazana.

Śmiech Ione przeszedł w kaszel.

— Flirciara z ciebie, dziewczyno.

— Prawidłowy tryb dostępu do ludzkiego samca. Pochwała charakteru, bezkrytyczny podziw dla osiągnięć; twoje wyjaśnienie.

— Owszem, mówiłam coś takiego. Tylko trochę inaczej to ujęłam.

— Stare dzieje — rzekł Joshua. — Oczywiście, życie w tamtych czasach lubiło płatać figle. Jeden fałszywy krok mógł skonczyć się katastrofą. Pierścień Ruin to parszywe miejsce. Zbieracz niczego nie osiągnie bez determinacji. Skazuje siebie na żywot samotnika. Nie każdy jest to w stanie wytrzymać.

— Status legendy osiągnąłeś. Najsławniejszy ze wszystkich zbieraczy.

— Nie przeciągaj struny — ostrzegła Ione.

— Masz na myśli moduł elektroniczny Laymilów? Racja, nie lada znalezisko, przyniosło mi kupę forsy.

— Duży wkład w poznanie obcej kultury.

— A tak, to też.

Ione przestała szorować szyję Haile i zmarszczyła czoło.

— Joshua, czytałeś nagrania, które odszyfrowujemy?

— Ee, jakie znowu nagrania?

— Twój moduł elektroniczny przechowywał sensywizyjne nagrania Laymilów. Zdobyliśmy olbrzymie ilości informacji na temat ich kultury.

— Świetnie. To dobra wiadomość.

Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem.

— Pod względem biologicznym byli bardzo rozwiniętą rasą, wysoko nad nami na drabinie ewolucyjnej. Żyli w niemal doskonałej harmonii ze środowiskiem swoich habitatów, co każe nam postawić sobie pytanie, do jakiego stopnia były one sztuczne. Nastawienie Laymilów do żywych organizmów różniło się zasadniczo od naszego pojęcia w tej kwestii. Wielbili każdą żywą istotę. Ich psychologia jest dla nas trudna do pojęcia: zachowując indywidualność, zamykali się jednocześnie w pewnego rodzaju duchowej wspólnocie. Dwa całkowicie odmienne stany świadomości. Podejrzewamy, że byli autentycznymi telepatami. Genetycy z ośrodka badawczego prowadzą zażarte spory, próbując zrozumieć odpowiedzialną za to sekwencję genową. Gen afiniczny edenistów działa na podobnych zasadach, lecz psychologia Laymila rozszerza tę sekwencję w sposób nieosiągalny dla jakiejkolwiek ludzkiej techniki. Edenista po śmierci zatrzymuje przy sobie rdzeń swej tożsamości, przekazując wspomnienia habitatowi, lecz to, w jaki sposób Laymil dzieli się najbardziej prywatną cząstką swego wnętrza, musi być rezultatem o wiele większej psychicznej dojrzałości. Nie da się wszczepić instynktu zachowawczego w łańcuch DNA.

— Udało się stwierdzić, co zniszczyło im te habitaty? — zapytał Joshua. Poczuł pod ręką drżenie Haile, jakże ludzki odruch.

Dziwny niepokój wkradł się w jego myśli. — Dobra, przepraszam.

— Strach. Przelęknienie czuję. Tyle śmierci. Mieli siłę, a jednak zostali pokonani. Jaka tego przyczyna?

— Żebym to ja wiedziała — odparła Ione. — Przecież tak bardzo cieszyli się życiem.


* * *

„Isakore” kołysał się niemrawo na wodzie, jakby był dryfującą kłodą o wymyślnym kształcie. Fale chlupały o kadłub z cichą natarczywością. Tego dnia sporządzili kilka prymitywnych wioseł do kierowania statkiem, gdyż sam ster nie wystarczał. Udawało im się utrzymać mniej więcej pośrodku rzeki. Zamjan miał tutaj osiemset metrów szerokości, co zostawiało im pewien zapas na wypadek, gdyby prąd zaczął znosić kuter w stronę brzegu.

Murphy Hewlett otrzymał informację z bloku inercjalnego naprowadzania, że przepłynęli już trzydzieści kilometrów, odkąd mikroprądnica termonukleama została zniszczona. Nurt rzeki niósł ich nieprzerwanie w swych kleszczach, dzięki czemu oddalali się od spalonej, wrogiej im dżungli. Przed sobą mieli jeszcze osiemset kilometrów z drobnym okładem.

Jacąueline Couteur przesiadywała na dziobie pod płóciennym zadaszeniem, nie sprawiając nikomu kłopotów. Gdyby jednak nie męka, jakiej tu zaznali, i cena, jaką musieli zapłacić, by schwytać jeńca, Murphy uwiązałby kobiecie do szyi zepsutą mikroprądnicę i wypchnął ją za burtę. Prawdopodobnie o tym wiedziała, ale to dzięki niej ich misja miała sens. Przecież wszyscy żyli, jednostka nadal działała. Dopóki to się nie zmieniało, porucznik Murphy Hewlett zamierzał trzymać się rozkazów i dostarczyć ją do Durringham. Nic innego mu nie pozostało, teraz był to jedyny cel jego życia.

Nikt nie próbował ich atakować, aczkolwiek kanały łączności z pewnością były zagłuszane (inne bloki działały bez zarzutu). W mijanych wioskach nie okazywano zainteresowania ich widokiem.

Pierwszego ranka do statku podpłynęły wprawdzie dwie łódki wiosłowe, lecz strzały z bradfielda skutecznie odstraszyły intruzów. Po tym incydencie „Isakore” płynął w spokoju.

Podróż przebiegała niemalże sielankowo. Jedli do syta, czyścili i sprawdzali broń, próbowali opatrzyć rany. Niels Regehr raz po raz popadał w obłąkanie, lecz dzięki pakietowi nanoopatrunku, którym obkleił sobie twarz, jego stan się nie pogarszał.

Murphy jużjuż zaczynał łudzić się nadzieją, że jednak wrócą do Durringham. Cisza na rzece skłaniała człowieka do naiwnych myśli.

Kiedy drugiego dnia żeglugi zapadła noc, siedział na rufie, zaciskając palce na naprawionym sterze i robiąc wszystko, żeby statek trzymał się środka rzeki. Lewą ręką nie był w stanie kierować drążkiem, lecz przynajmniej nie musiał używać nogi, sztywnej i bolącej w kolanie. Mundur roboczy lepił się nieprzyjemnie do ciała w przesyconym wilgocią powietrzu.

Dostrzegł Louisa Beitha, który zmierzał na rufę z butelką. Pakiet nanoopatrunku tworzący szeroką bransoletę wokół jego ramienia, gdzie Jacąueline Couteur złamała mu kość, połyskiwał mętnie w paśmie podczerwonym.

— Mam tu trochę soku — powiedział Louis. — Prosto z lodówki.

— Dzięki. — Murphy przyjął oferowany kubek. Implanty wzrokowe przełączone na podczerwień pozwalały mu widzieć nalewany płyn w ciemnogranatowym, niemal czarnym kolorze.

— Niels znowu rozmawia z demonami — oświadczył spokojnie Louis.

— Niewiele możemy mu pomóc, chyba żeby uruchomić w jego nanosystemie program usypiający.

— Zgoda, ale panie poruczniku, co on wygaduje! Zupełnie jakby to się działo naprawdę. Myślałem, że halucynacje pozbawione są sensu. Sam przez niego oglądam się za plecy.

Murphy łyknął soku. Był lodowato zimny, mroził w gardle. Po prostu taki jak trzeba.

— Zanadto się tym przejmujesz. Jeśli chcesz, będę miał na niego oko.

— Aż tak źle nie jest, tylko to trochę straszne, biorąc pod uwagę wszystko, cośmy tu widzieli.

— Kto wie, czy ta sztuczka wroga z zakłóceniami nie działa na nanosystemy bardziej, niż nam się wydaje.

— Tak pan myśli? — Louis się wypogodził. — Może to i racja.

— Stał z rękami na biodrach i twarzą skierowaną na zachód. — To się nazywa deszcz meteorów. Nie widziałem jeszcze, żeby tyle ich spadało.

Murphy spojrzał na bezchmurne nocne niebo. Wysoko nad dziobem „Isakore” gwiazdy spadały z wyznaczonych im konstelacji. Jarzyły się i migotały w długim, szerokim paśmie. Murphy nawet się uśmiechnął: wyglądały tak malowniczo. Rozbłysków przybywało, w miarę jak nowe meteory wpadały w atmosferę na zachodniej stronie nieba. Musiał to być niezwykle liczny rój, który mknął w przestrzeni międzyplanetarnej jako pozostałość po wypalonej przed wiekami komecie. Najdalsze obiekty ciągnęły za sobą olbrzymie świetliste warkocze, spiekając się w powietrzu. Z pewnością pokonywały w atmosferze długą, przynajmniej kilkudziesięciokilometrową drogę.

Naraz Murphy przestał się uśmiechać.

— O mój Boże… — odezwał się przez ściśnięte gardło.

— Co jest? — zapytał wniebowzięty Louis. — Jakie to piękne.

Rany, mógłbym tak patrzeć godzinami.

— To nie meteory.

— Że jak?

— Do diabła, to nie meteory!

Louis popatrzył na niego z przestrachem.

— Cholera jasna, przecież to harpuny kinetyczne! — Na tyle szybko, na ile pozwalało mu kolano, Murphy pobiegł na dziób kutra. — Uwaga! — krzyknął. — Chwyćcie się czegoś i nie puszczajcie! Zaraz zaczną spadać nam na głowę!

Noc zamieniała się w dzień, na czarnym niebie rozszerzała się jasna lazurowa plama. Na zachodzie błyszczące smugi raziły w oczy.

Zdawały się wydłużać z przerażającą prędkością, wydzierając w ścianie mroku szczeliny, przez które wpadał blask słoneczny.

Harpuny kinetyczne były standardową bronią taktyczną (nie powodującą zanieczyszczeń radioaktywnych) na wyposażeniu Sił Powietrznych Konfederacji, wykorzystywaną w operacjach militarnych na powierzchni planet. Taką drzazgą z hartowanego, żaroodpornego kompozytu, ostrą jak igła i długą na pół metra z krzyżowym usterzeniem ogona, kierował procesor z zaprogramowanym wektorem lotu.

Harpun nie przenosił materiałów wybuchowych ani ładunków energetycznych, niszczył cele wyłącznie dzięki swej szybkości.

„Ilex” zbliżał się do Lalonde z przyspieszeniem 8 g wzdłuż ściśle określonej trajektorii o kształcie hiperboli, której ognisko znajdowało się tysiąc dwieście kilometrów nad Amariskiem i dwieście kilometrów na wschód od Durringham. W najbliższej odległości od planety jastrząb wypuścił z komór uzbrojenia pięć tysięcy harpunów, które pomknęły w stronę osnutego ciemnością kontynentu.

„Ilex” odwrócił kierunek fali przyspieszającej, generowanej przez pole dystorsyjne, walcząc z grawitacją Lalonde. Załoga rozciągnięta w fotelach złorzeczyła bezradnie na straszne przeciążenie; błonowe suplementy nanoniczne usztywniały się, aby kruche ludzkie ciała nie rozpadły się, gdy jastrząb zaczynał oddalać się od planety.

Chmara harpunów wdarła się z impetem w atmosferę. W wyniku hiperprędkości cząsteczki kompozytowej warstwy zewnętrznej ścierały się, tworząc błyszczące jonowe ogony stukilometrowej długości.

Z dołu widowisko przypominało deszcz płynnego, rażącego światła.

Towarzysząca temu cisza napawała trwogą. Przejaw tak wielkiej potęgi powinien brzmieć niczym ryk rozwścieczonego Boga.

Murphy złapał się relingu przy sterówce, zerkając przez wpółprzymknięte powieki na pędzące na niego zwiastuny nieuchronnej zagłady. Pojękiwania wystraszonej Jacąueline Couteur sprawiały mu perfidną, złośliwą satysfakcję. Po raz pierwszy okazywała jakiekolwiek uczucie. Do uderzenia pozostały sekundy.

Dokładnie nad statkiem harpuny wypełniły niebo niczym powietrzna rzeka słonecznego blasku, będąca lustrzanym odbiciem Zamjanu. Rozdzieliły się pośrodku na dwie doskonale symetryczne płaszczyzny światła. Jedne spadły w dżunglę na zachodnim brzegu rzeki, drugie prześliznęły się nad „Isakore” z tak dużą prędkością, że ludzkie zmysły, nawet udoskonalone, nie były w stanie nadążyć za ich lotem. Ani jeden z nich, dosłownie, nie wylądował w wodzie.

Setki eksplozji obracały las w popiół. Na brzegach Zamjanu tryskały w górę jęzory szkarłatnych płomieni, gdy harpuny wbijały się w ziemię, zamieniając swą kolosalną energię kinetyczną w śmiercionośny żar. Pas zniszczeń miał długość siedmiu kilometrów i sięgał na półtora kilometra w głąb dżungli. Powietrze wypełniło się gęstą, paskudną chmurą ziemi, kamyków i kawałków drzew, które zasłoniły częściowo blask pożarów. Fala uderzeniowa rozchodząca się w obu kierunkach kładła pokotem dalsze partie lasu.

I wtedy grzmot przewalił się nad kutrem. Ryki poszczególnych eksplozji nakładały się na siebie, tworząc swoisty dźwiękowy taran, który wszystkie deski statku wprawiał w drżenie jak struny gitary.

Zaraz potem rozległ się piekielny huk powietrza przecinanego spadającymi harpunami, gdy fala dźwiękowa dogoniła wreszcie pociski.

Murphy przycisnął ręce do uszu, aby ochronić obolałe bębenki.

Wszystkie kości mu się trzęsły, stawy cierpiały potworne katusze.

Z góry zaczęły sypać się szczątki lasu, marszcząc i tak już wzburzoną toń wody. Wzdłuż brzegów, wokół głębokich kraterów, szalejące pożary rozprawiały się z przewróconymi i połamanymi drzewami. Nad dotkliwie poranioną ziemią unosiły się kłęby ciemnego, mętnego pyłu.

Murphy wolno opuścił ręce, wstrząśnięty tym strasznym obrazem zniszczenia.

— To nasi — rzekł, oszołomiony i zdumiony. — To nasi strzelali.

Tuż obok stał Garrett Tucci, mówiąc o czymś z dzikim ożywieniem. Murphy nie słyszał ani jednego słowa. Wciąż dokuczliwie dźwięczało mu w uszach.

— Krzycz głośniej! Albo przejdź na datawizję! Ogłuchłem od tego hałasu!

Garrett zamrugał, po czym uniósł blok nadawczo-odbiorczy.

— Już działa! — wrzasnął.

Murphy połączył się datawizyjnie ze swoim blokiem, który poinformował go o otwartym kanale łączności z satelitą obserwacyjnym.

Kuter został omieciony snopem białego światła, które padało gdzieś z góry. Murphy patrzył na nie, gdy sunęło po wodzie, a potem zawracało w stronę „Isakore”. Zadarł głowę w bezgranicznym zdumieniu. Jakieś dwieście metrów nad ziemią krążył mały samolot, cień na tle srebrzystych gwiazd. Na końcach skrzydeł i przednich płatów mrugały białe, czerwone i zielone lampy pozycyjne.

Neuronowy nanosystem Murphy’ego zidentyfikował smoliście czarną sylwetkę: BK 133. Blok nadawczo-odbiorczy zasygnalizował piknięciem otwarcie lokalnego kanału łączności.

— Murphy, jesteś tam? Murphy?

— Czy to pan? — zapytał z niedowierzaniem.

— A co, spodziewałeś się kogoś innego? — odpowiedział datawizyjnie Kelven Solanki.

Snop odnalazł znowu „Isakore” i nie opuścił już pokładu statku.

— Macie tam jeszcze tego jeńca?

— Tak, sir. — Murphy zerknął na Jacąueline Couteur, która wlepiała wzrok w samolot, zasłaniając oczy przed światłem.

— Brawo. Zabieramy ją ze sobą.

— Niels Regehr doznał ciężkich obrażeń, sir. Wątpię, czy da radę wspiąć się po drabince.

— Spokojna głowa.

BK 133 opadał ostrożnie, skrzydła kołysały się wskutek mikroimpulsów termicznych powstających podczas uderzeń harpunów.


* * *

Murphy czuł na twarzy gorące, suche powietrze z kompresorów maszyny, tak miłe po tylu dniach wilgoci. W kadłubie otwarty był szeroki właz. Na pokład „Isakore” opuszczał się za pomocą wciągarki człowiek w wojskowym mundurze.

W światłach reflektorów rozmieszczonych na dachu siedziby Sił Powietrznych widać było tłum ludzi zgromadzony wokół gmachu.

Wszyscy zdawali się patrzeć w granatowe niebo.

Murphy przyglądał im się przez właz w środkowej części kadłuba samolotu, kiedy Kelven Solanki kierował maszynę na płytę lądowiska. Na skraju dachu siedział już kanciasty kosmolot ze złożonymi skrzydłami: zmieścił się z ledwością, ogon i dziób wystawały poza krawędzie budynku. Od dawna żaden widok tak bardzo nie pokrzepił go na duchu.

— Skąd to zbiegowisko? — zapytał.

— Widzieli, jak kosmolot z „Ilexa” ewakuuje personel biura — odparł Vince Burtis. Był to ten sam dziewiętnastoletni szeregowiec, który zabrał z pokładu „Isakore” jednostkę komandosów. Dla niego inwazja była dokładnie tym, o czym marzył przy wstępowaniu do służby we Flocie: przygodą na obcej planecie. Dobrze się bawił.

Murphy nie miał serca wyprowadzać go z błędu. Dzieciak sam wkrótce zrozumie, w co się wpakował. — Myślę, że oni też chcieliby odlecieć — dodał Vince poważnie.

BK 133 wylądował na dachu. Kelven polecił komputerowi pokładowemu wyłączyć instalacje pokładowe samolotu.

— Wszyscy wysiadać — zakomenderował.

— Lepiej będzie, jak się pośpieszycie — wydobył się z bloku nadawczo — odbiorczego naglący głos Erato. — Jestem w kontakcie z szeryfami na zewnątrz budynku. Podobno ludzie szturmują do drzwi.

— Nie uda im się do nas przedrzeć — odparł datawizyjnie Kelven.

— Myślę, że służby porządkowe przeszły częściowo na stronę tłumu — rzekł z wahaniem Erato. — Oni też są ludźmi.

Kelven wyswobodził się z pasów i wrócił pośpiesznie do kabiny.

Vince Burtis pomagał Nielsowi Regehrowi, który stawiał ostrożne kroki przy zejściu na płytę lądowiska. Garrett Tucci i Louis Beith odprowadzali Jacąueline Couteur do kosmolotu, strasząc ją użyciem broni.

Murphy Hewlett uśmiechnął się blado do swego dowódcy.

— Dziękuję, sir.

— Niczego mi nie zawdzięczasz. Gdyby nie „Ilex”, nadal byście wiosłowali w dół rzeki.

— Czy wszyscy już opuścili biuro?

— Tak, kosmolot musiał wykonać wieczorem kilka lotów. My jesteśmy ostatni.

Zeskoczyli razem na dach. Narastał gwizd kompresorów kosmolotu, zagłuszając wrzawą tłumów. Kelven opędzał się od wyrzutów sumienia. Wśród urzędników administracji cywilnej znalazł sobie wielu przyjaciół. Candace Elford przekazała do jego dyspozycji samolot bez słowa sprzeciwu. Z pewnością kilku ludzi dałoby się jeszcze upchnąć na pokładach transportowców kolonizacyjnych.

Tylko kogo? I kto miałby ich wybrać?

W obecnej sytuacji najlepszym — i jedynym — sposobem, by pomóc planecie, była interwencja Sił Powietrznych Konfederacji.

Po drugiej stronie BK 133 otworzyły się gwałtownie drzwi do klatki schodowej. Na dach zaczęli wysypywać się ludzie, krzycząc opętańczo.

— Chryste Panie… — wymamrotał Kelven.

Dostrzegł trzech lub czterech szeryfów uzbrojonych w paralizatory mózgu. Jeden z nich trzymał w ręku laserową strzelbę myśliwską. Pozostali byli cywilami. Rozejrzał się wkoło. Vince Burtis i Niels Regehr wchodzili już po schodkach do komory śluzowej. Jeden z członków załogi „Ilexa” wychylał się z kosmolotu, podając rękę Nielsowi. Vince gapił się przez ramię z przestraszoną miną.

— No, właźcie! — rozkazał datawizyjnie Kelven, machając w ich stronę.

Dwóch szeryfów okrążało dziób BK 133, a zgięte w pół postacie przechodziły pod kadłubem maszyny. Przez otwarte drzwi wybiegali na dach następni ludzie. W sumie było ich już chyba ze trzydziestu.

— Zaczekajcie na nas!

— Jeden więcej nie zrobi wam różnicy.

— Mam pieniądze, zapłacę!

Murphy skierował w niebo lufę bradfielda i oddał dwa strzały.

Broń ciężkiego kalibru wydała zaskakująco donośny głos. Kilka osób rzuciło się na płytę lądowiska, reszta zamarła w bezruchu.

— Nawet o tym nie myśl! — przestrzegł Murphy. Wycelował w jednego z pobladłych szeryfów, który natychmiast wypuścił z rąk paralizator mózgu.

Hałas kompresorów kosmolotu wciąż przybierał na sile.

— Nie mamy wolnych miejsc na pokładzie. Wracajcie do domu, nim komuś stanie się krzywda.

Kelven i Murphy zaczęli cofać się w stronę kosmolotu. Nagle spod samolotu wygrzebała się młoda ogorzała kobieta i ruszyła śmiało do żołnierzy. Trzymała w ramionach małe, najwyżej dwuletnie dziecko, o pyzatej buzi i szeroko otwartych szklistych oczach.

Murphy nie umiał wymierzyć do niej z bradfielda. Dotknął stopą aluminiowych schodków kosmolotu.

— Zabierzcie go ze sobą! — krzyknęła kobieta. Podawała im dziecko. — Na miłość boską, błagam, jeśli macie w sobie choć odrobinę litości, weźcie mojego syna!

Murphy wspiął się na pierwszy stopień. Kelven położył mu rękę na ramieniu.

— Zabierzcie go! — Wrzask kobiety przebił się przez ryk kompresorów. — Zabierzcie go albo zastrzelcie!

Murphy zadrżał na widok jej determinacji. Mówiła poważnie, wcale nie żartowała.

— Wyświadczycie mu tylko przysługę. Wiecie, jaki los czeka go na tej przeklętej planecie. — Dziecko płakało, wierciło się w matczynych ramionach.

Świadkowie tego zdarzenia stali nieruchomo, wwiercając w porucznika twardy, oskarżycielski wzrok. Odwrócił się do dowódcy, którego oblicze powlokło się maską cierpienia.

— Bierz go! — burknął Solanki.

Murphy odrzucił bradfielda, który potoczył się po krzemowej płycie. Wprowadził datawizyjnie kod do procesora sterującego broni, żeby nikt nie ostrzelał kosmolotu, po czym prawą ręką chwycił malca.

— Shafi! — zdążyła jeszcze krzyknąć kobieta, kiedy pokonywał ostatnie stopnie. — Nazywa się Shafi Banaji, niech pan zapamięta!

Ledwo przełożył nogę przez otwór śluzy, kosmolot uniósł się z lądowiska, przechylając się gwałtownie na bok. Pomocne ręce przytrzymały go, gdy zatrzasnął się właz komory śluzowej.

Szerokie bawełniane spodenki Shafiego były brudne i cuchnące.

Dzieciak zaniósł się rozdzierającym płaczem.

Загрузка...