Od uzyskania niepodległości w roku 2238 rząd Avonu podpisywał umowy z cywilnymi ekipami astroinżynieryjnymi na przemieszczenie piętnastu dużych (ich średnice mieściły się w granicach od dwudziestu do dwudziestu pięciu kilometrów) żelazokamiennych asteroid na wysoką orbitę planety za pomocą precyzyjnie wyliczonych wybuchów nuklearnych. Czternaście z nich przeszło zwyczajną, właściwą wszystkim zakątkom Konfederacji drogę industrializacji. Po odpowiednim ustabilizowaniu ich orbit, aby perygeum było nie mniejsze niż sto tysięcy kilometrów, zaczęło się wydobycie rudy i transportowanie na pobliską planetę czystego metalu w formie gigantycznych kadłubopłatów, które odbywały krótki lot w atmosferze i wodowały na oceanie. Pieczary na asteroidach poszerzano, nadawano im regularne cylindryczne kształty i określoną rzeźbę terenu, a na koniec zamykano, żeby wewnątrz mogła powstać przyjazna dla człowieka biosfera. W tym samym czasie pierwotne huty stopniowo zastępowano bardziej rozbudowanymi stacjami przemysłowymi, aby miejscowa gospodarka nie musiała koncentrować się na masowym wywozie metalu i minerałów, mogąc czerpać dochody ze sprzedaży produktów wysoko przetworzonych.
Huty przenoszono na nowe asteroidy, gdzie pracowały dla zaspokojenia potrzeb kuźni i walcowni na planecie, której środowisko ekologiczne nie ulegało skażeniu, wolne od odpadów powstających przy wstępnej obróbce kopaliny.
Gdziekolwiek w Konfederacji odwiedziło się terrakompatybilną planetę, po liczbie rozwiniętych asteroid na jej orbicie można było się zorientować, od jak dawna trwa na niej proces uprzemysłowienia.
Avon został przekazany pod osadnictwo dla rdzennie kanadyjskiej ludności w roku 2151, podczas Wielkiego Rozproszenia, a po niespełna stuleciu rozwoju rolnictwa wstąpił na ścieżkę industrializacji, co było osiągnięciem zadowalającym, lecz z pewnością nie wybitnym. Życie na planecie toczyło się nieciekawie, aż przyszedł rok 2271, w którym to Avon pełnił rolę gospodarza konferencji poświęconej nagminnemu wykorzystywaniu antymaterii w charakterze broni masowej zagłady. Gdy przegłosowano pomysł powstania Konfederacji, Avon skorzystał z nadarzającej się okazji, żeby przeskoczyć całe stadium uprzemysłowienia, proponując założenie na planecie stałej siedziby Zgromadzenia Ogólnego. Nie musiał już wcale zwiększać eksportu, obca waluta napływała szerokim strumieniem, w miarę jak powstawały placówki dyplomatyczne rządów planetarnych. Potem zaczęli tu przybywać prawnicy, międzygwiezdne korporacje, instytucje finansowe, konsorcja prasowe, łowcy wpływów, lobbyści — a wszyscy chcieli mieć okazałe biura z licznym personelem.
Jednocześnie rozpoczęło się organizowanie Sił Zbrojnych Konfederacji, które miały stać na straży kruchego porozumienia między zamieszkanymi układami planetarnymi. I znowu Avon wykazał się refleksem, przekazując na rzecz Zgromadzenia Ogólnego umieszczoną na orbicie planety asteroidę Trafalgar, na której kończył się już ostatni etap eksploatacji bogactw mineralnych.
Trafalgar tym wyróżniał się w Konfederacji, że po odejściu górników nie wybudowano tu żadnych stacji przemysłowych. Był pierwszą i jedyną bazą Floty, przekształciwszy się z wielkiej stacji serwisowej i składnicy części zamiennych dla wszystkich okrętów Sił Powietrznych w główny sztab wojskowy ośmiuset sześćdziesięciu dwóch zamieszkanych systemów gwiezdnych, jakie w roku 2611 wchodziły w skład Konfederacji. Kiedy naczelny admirał Samual Aleksandrovich w roku 2605 obejmował swoje stanowisko, znajdował się tu port macierzysty 1. Floty oraz sztab i centrum szkolenia Korpusu Piechoty. Mieściła się też tutaj Akademia Wojskowa, Wyższa Szkoła Inżynierska, Biuro Kontroli Technicznej, Centrum Dowodzenia Strategicznego, Biuro Budżetu Floty, laboratona badawcze prowadzące prace nad łącznością nadświetlną oraz (czemu nie nadawano rozgłosu) główna siedziba Wywiadu Floty.
Czarnoszary obiekt o kształcie orzeszka ziemnego długości dwudziestu jeden kilometrów i szerokości siedmiu, obracający się wokół swej dłuższej osi, zawierał trzy cylindryczne komory z biosferą, w których mieszkało około trzystu tysięcy cywilów i wojskowych.
Na obu końcach znajdowały się nieobrotowe kosmodromy: czterokilometrowe gmatwaniny zwyczajnych kratownic, rur i zbiorników poprzetykane tunelami ciśnieniowymi dla wagoników kolejki i przedziałami dokowymi z wieńcami kabin kontrolnych. Ich powierzchnia użytkowa z trudem radziła sobie z natężonym ruchem statków kosmicznych. Oba ramiona kosmodromu przytwierdzone były do asteroidy na jej osi pośrodku głębokich sztucznych kraterów o średnicy dwóch kilometrów, gdzie jastrzębie miały swoje półki cumownicze.
Oprócz koordynowania działań obronnych i akcji przeciwko piratom na obszarze Konfederacji, Trafalgar odpowiadał za ochronę Avonu, mając do stałej dyspozycji lokalną flotę wojenną. Planety strzegły jedne z najpotężniejszych platform strategicznoobronnych, jakie kiedykolwiek zbudowano. Ze względu na armię statków rządowych z dyplomatami na pokładzie i ponadprzeciętną liczbę frachtowców cumujących w stacjach na niskich orbitach zachowywano tu niezwykle surowe środki bezpieczeństwa. Od przeszło dwustu pięćdziesięciu lat nie zdarzył się w układzie żaden akt piractwa, lecz taktycy z Floty byli świadomi zagrożenia atakami terrorystycznymi. Czujniki pokrywały dokładnie cały obszar przestrzeni kosmicznej w odległości dwóch milionów kilometrów od powierzchni planety. Czas reakcji patrolujących ten rejon jastrzębi był niemalże zerowy. Statki kosmiczne, które wynurzały się poza strefami dozwolonego wyjścia, narażały się więc na wielkie ryzyko.
„Ilex” wołał o pomoc, zanim jeszcze domknął się za nim terminal tunelu czasoprzestrzennego. Auster kazał jastrzębiowi lecieć prosto na Avon, ponad czterysta lat świetlnych od Lalonde. Nawet dla jastrzębia był to wyczerpujący wysiłek. Po dziesięciu skokach „Ilex” musiał doładować komórki modelowania energii, co wymagało lotu w zwyczajnej przestrzeni, podczas którego pole dystorsyjne mogło wyłapywać strzępy promieniowania mknącego w międzygwiezdnej pustce.
Podróż trwała trzy i pół dnia. Na pokładzie przebywało sześćdziesiąt osób, nic więc dziwnego, że technobiotyczne organy regulujące skład powietrza coraz gorzej radziły sobie z zaistniałą sytuacją. W kabinach śmierdziało, filtry błonowe z trudem walczyły z gazami wydzielanymi przez ludzkie ciało, rosło stężenie dwutlenku węgla, a rezerwy tlenu prawie się wyczerpały.
Kiedy zamknął się wylot tunelu czasoprzestrzennego, Trafalgar znajdował się w odległości pięciu tysięcy kilometrów, a nie stu tysięcy, czego wymagały przepisy. Jednakże w wyniku długiego lotu z prędkością podświetlną do półki cumowniczej sytuacja w modułach mieszkalnych zmieniłaby się z krytycznej w katastrofalną.
Na asteroidzie zarządzono natychmiast alarm bojowy stopnia C2, co pozwalało oficerowi na służbie otworzyć ogień bez wyraźnego rozkazu. Celowniki zasilanych paliwem nuklearnym dział laserowych namierzyły korpus jastrzębia w trzy czwarte sekundy od otwarcia się terminalu tunelu.
Edeniści z centrum dowodzenia, usłyszawszy wołanie „Ilexa”, zdążyli przesłać platformom obronnym polecenie pięciosekundowej zwłoki. Auster zdał błyskawiczny raport z rozpaczliwego położenia jastrzębia. Zwłoka została wydłużona jeszcze o piętnaście sekund, żeby oficer na służbie mógł dokonać oceny sytuacji. Dywizjon patrolujących ten rejon jastrzębi doskoczył do „Ilexa” z przyspieszeniem 10 g.
— Odwołać alarm — zwrócił się oficer dyżurny do centrum dowodzenia, przesyłając do komputerowego systemu kierowania ogniem rozkaz wstrzymujący odliczanie. Spojrzał na najbliższego edenistę. — I przekażcie ode mnie temu porąbanemu dowódcy, że dupsko mu usmażę, jeśli jeszcze raz wywinie taki numer.
„Ilex” pomknął w stronę Trafalgaru z przyspieszeniem 5 g, gdy tylko centrum kontroli ruchu lotniczego dało mu pierwszeństwo w ruchu i wyznaczyło ścieżkę podejścia. Sześć jastrzębi patrolowych oblatywało go dokoła niczym zgraja nadopiekuńczych ptasich rodziców; statki wymieniały ze sobą afiniczne wiadomości pełne niepokoju, zainteresowania i łagodnych wyrzutów. W północnym kraterze osiowym wybuchła gorączkowa krzątanina, kiedy „Ilex” ścigał się z rotacją asteroidy, by okrążyć kulisty nieobrotowy kosmodrom i równolegle z jego ramieniem wlecieć do wnętrza. Gdy wylądował na tytanowym cokole, podjeżdżały już do niego autobusy z miejscami dla pasażerów i osiem pojazdów obsługi technicznej, podskakując na balonowych oponach w warunkach niskiej grawitacji.
Pokład statku opuścił najpierw personel przedstawicielstwa Floty na Lalonde, śpiesząc tunelem śluzy do podstawionego autobusu.
Wszyscy wciągali w płuca potężne hausty czystego, rześkiego powietrza. Sanitariusze wynieśli na noszach Nielsa Regehra, a dwie pielęgniarki głaskały i uspokajały łkającego Shafi Banaji. Z pojazdów obsługi technicznej pociągnięto przewody startowe, węże i kable, do gniazd w toroidzie załogi, dzięki czemu w głównym korytarzu i kabinach powiało wkrótce ożywczym chłodem. Resenda, oficer odpowiedzialna za urządzenia regulacji składu powietrza, po prostu wypuściła na zewnątrz paskudne opary, które uciekinierzy wdychali w czasie podróży. Z toroidu buchnęły szare kłęby osrebrzone drobniutkimi kryształkami lodu, które mieniły się w blasku potężnych reflektorów, jakie zamontowano na ramieniu, by oświetlały krater.
Kiedy odjechał pierwszy autobus, drugi podłączył się na jego miejsce do śluzy. Na pokład statku wkroczył oddział piechoty w sile dziesięciu żołnierzy ubranych w mundury polowe i uzbrojonych w karabiny na pociski chemiczne. Rhodri Peyton, dowódca oddziału, zasalutował przed wyczerpanym, nie umytym i nie ogolonym porucznikiem Hewlettem.
— To ona? — zapytał sceptycznie.
Jacąueline Couteur stała za śluzą na środku korytarza. Jeroen van Ewyck i Garrett Tucci kierowali na nią lufy bradfieldów. Była w jeszcze gorszym stanie niż Hewlett; wzór szachownicy na flanelowej koszuli gubił się prawie pod warstwami brudu, które oblepiły ją w dżungli.
— Nie kuście mnie, żebym pozwolił jej pokazać, do czego jest zdolna — odparł Hewlett.
Podszedł do nich Kelven Solanki.
— W porządku, Murphy. — Odwrócił się do dowódcy żołnierzy. — Przynajmniej dwaj pańscy ludzie mają trzymać ją bez przerwy na muszce. Ta kobieta potrafi wytworzyć pole zakłócające sprzęt elektroniczny i strzelać błyskawicami. I nie dajcie się wciągnąć do walki wręcz, bo ona każdego z was rozedrze na sztuki.
Jeden z żołnierzy zachichotał. Kelven nie miał już sił, by dłużej dyskutować.
— Ja z nią pójdę — zaofiarował się Jeroen van Ewyck. — Moi ludzie i tak muszą stawić się do raportu. Wytłumaczę naukowcom, czego będą potrzebować.
— Czego będą potrzebować? — spytała Jacąueline Couteur.
Rhodri Peyton odwrócił głowę i wzdrygnął się, zaskoczony. Na miejscu korpulentnej kobiety w średnim wieku stała wysoka, śliczna dwudziestoletnia dziewczyna w białej wieczorowej sukni. Przeszyła go niemym, błagalnym wzrokiem, jak dziewica rzucona smokowi na pożarcie.
— Proszę, pomóż mi. Ty jesteś inny niż te bezduszne maszyny.
Oni chcą zrobić mi krzywdę w swoich laboratoriach. Nie pozwól im na to.
Garrett Tucci dźgnął ją w plecy bradfieldem.
— Dość tej komedii, dziwko! — warknął ze złością.
Zaszła mgiełką niby pozbawiony ostrości obraz z projektora AV. Chwilę potem zamiast niej zobaczyli postać Jacąueline Couteur z ironicznym uśmieszkiem na ustach. Dżinsy i koszulę miała czyste i wyprasowane.
— O Boże… — westchnął Rhodri Peyton.
— Rozumiecie teraz? — zapytał Kelven.
Oddział zaniepokojonych żołnierzy odeskortował więźnia do autobusu. Jacąueline Couteur usiadła przy oknie z głową na celowniku pięciu karabinów. Obserwowała beznamiętnie nagie ściany z jałowej skały, kiedy autobus toczył się w dół pochyłym tunelem, wiodącym daleko w głąb asteroidy.
Naczelny admirał Samual Aleksandrovich nie postawił stopy na swej ojczystej, rdzennie rosyjskiej planecie Kołomna od pięćdziesięciu trzech lat, kiedy opuścił ją w wieku lat dwudziestu; nie wracał tam na święta, nie uczestniczył nawet w pogrzebie rodziców.
Jego regularne wizyty na rodzinnej planecie mogłyby nie przypaść ludziom do gustu, tym bardziej że przy przekraczaniu progu akademii każdy oficer zawodowy Sił Powietrznych Konfederacji miał się wyrzec wszelkich więzi łączących go z ojczyzną. Okazywanie śladów niestosownej nostalgii przez naczelnego admirała uznano by za skandaliczne pogwałcenie etykiety dyplomatycznej. Tak czy inaczej, uczestnictwo w pogrzebie zostałoby chyba przyjęte ze zrozumieniem. Wszyscy więc zakładali, iż tę samą żelazną dyscyplinę, którą stosował w sprawach zawodowych, przenosił również na życie osobiste.
Jakże się mylili. Samual Aleksandrovich nigdy tam nie wracał, ponieważ na całej pożałowania godnej planecie z jej jednorodnym umiarkowanym klimatem nic go właściwie nie interesowało: ani rodzina, ani kultura, ani malownicze krajobrazy. Opuścił ją przede wszystkim dlatego, że nie mógł znieść myśli o doczekaniu starości z czterema braćmi i trzema siostrami na wspólnej farmie owocowej. Te same modyfikacje genetyczne, którym zawdzięczał metr osiemdziesiąt wzrostu, postawną figurę, lśniące rudobrązowe włosy i usprawnioną przemianę materii, określały szacunkowy czas trwania jego życia na przynajmniej sto dwadzieścia lat.
Mając dziewiętnaście lat, zaczynał już sobie uświadamiać, że tego rodzaju życie byłoby niczym wyrok dożywotniego więzienia, jeśli wziąć pod uwagę skąpe widoki na przyszłość, jakie rysowały się na planecie, która dopiero wkraczała w pierwszą fazę uprzemysłowienia. Potencjalnie urokliwe życie nie powinno być ograniczone tak bliskimi horyzontami, bo wówczas zamiast pasma radości oferowałoby tylko brzemię niedoli. Żeby nie zwariować, postanowił zmienić otoczenie. Nazajutrz po swoich dwudziestych urodzinach ucałował na pożegnanie rodziców i rodzeństwo, mimo gęsto padającego śniegu przemierzył pieszo siedemnaście kilometrów do miasta i stawił się w biurze rekrutacyjnym Sił Powietrznych Konfederacji.
Nigdy nie oglądał się za siebie, dosłownie i w przenośni. Był w każdym calu wzorowym oficerem; brał udział w siedmiu operacjach militarnych, uczestniczył w akcjach przeciwko piratom, dowodził flotyllą okrętów wojennych w ataku na nielegalną stację produkcji antymaterii i uzbierał znaczną kolekcję medali za wybitne osiągnięcia. Tym niemniej zdobycie stanowiska naczelnego admirała wymagało czegoś więcej niż tylko wzorowego przebiegu służby. Choć tego nie cierpiał, Samual Aleksandrovich musiał wdawać się w polityczne gierki: występować na posiedzeniach rozmaitych komitetów Zgromadzenia Ogólnego, składać nieoficjalne raporty wysoko postawionym dygnitarzom, fechtować informacjami zdobytymi przez wywiad z biegłością mistrza szermierki (w akademii nikt z jego rocznika nie mógł mu sprostać w walce na rapiery).
Sposób, w jaki wywierał nacisk na państwa członkowskie, znajdował uznanie w oczach przewodniczącego Zgromadzenia zarówno ze względu na subtelność, jak i wielomilionowe oszczędności poczynione dzięki temu, że nie było konieczności wysyłania do punktów zapalnych okrętów wojennych. A słowo przewodniczącego znaczyło dużo więcej niż stanowisko admiralicji, która przekazywała nazwiska kandydatów Komitetowi Floty Zgromadzenia Ogólnego.
W ciągu sześciu lat piastowania swego stanowiska odniósł wiele sukcesów w staraniach o pokój między kapryśnymi rządami planet i jeszcze bardziej od nich chimerycznymi osiedlami asteroidalnymi. Przywódcy i politycy szanowali go za równe traktowanie stron i twardą rękę.
Jego sławne sprawiedliwe podejście do ludzi dojrzało, kiedy w wieku trzydziestu lat służył w randze porucznika na fregacie wysłanej do Jantrita z pomocą dla edenistów w tłumieniu zbrojnej rebelii (co w tamtym czasie brzmiało niewiarygodnie). Załoga okrętu mogła tylko przypatrywać się bezradnie skutkom detonacji ładunku antymaterii. Trzy dni upłynęły im na wyczerpujących i często bezowocnych manewrach, gdy szukali tych, co ocaleli z katastrofy.
Samual Aleksandrovich dowodził ekipą ratunkową badającą jeden z popękanych wieżowców. Zasłużył sobie wtedy na specjalną pochwałę za heroiczny wysiłek dla uratowania życia osiemnastu edenistów uwięzionych w labiryncie polipowego walca. Ale jedno z pomieszczeń, do których zdołali się przedrzeć, wypełnione było trupami: dziecięcy klub dzienny ucierpiał w wyniku dekompresji wybuchowej. Kiedy zdjęty śmiertelną zgrozą latał po upiornych pokojach, uświadomił sobie, że edeniści są takimi samymi ludźmi jak on, równie wrażliwymi na ciosy. Po tym wydarzeniu denerwowały go uszczypliwe uwagi kolegów na temat tyczkowatych, zarozumiałych miłośników technobiotyki. Od tamtego czasu ciałem i duszą poświęcił się idei umacniania pokoju.
Odkąd więc „Eurydice” zacumowała w Trafalgarze, przywożąc fleks od komandora porucznika Kelvena Solankiego z ostrzeżeniem o pewnej możliwości (z którą nader trudno było się oswoić), jakoby Laton wciąż żył, a na dodatek opuszczał swoje dobrowolne miejsce zesłania, naczelny admirał Samual Aleksandrovich przejawiał szczególne zainteresowanie sytuacją na Lalonde. Kiedy w grę wchodził Laton, nie kierował się poczuciem sprawiedliwości i nie trzymał się kurczowo reguł uczciwej gry. Po prostu chciał śmierci Latona. Tym razem postanowił dopilnować, aby nie zdarzyła się kolejna pomyłka.
Aczkolwiek w jego biurze, aby przedstawić jedynie kluczowe fakty, wycięto długie fragmenty z nanosystemowego nagrania z przebiegu dramatycznej misji komandosów w dżungli na Lalonde, to i tak został do przejrzenia trzygodzinny materiał sensywizyjny. Naczelny admirał, gdy wreszcie wyszedł z piekielnego skwaru i męczącej wilgoci, przez kwadrans siedział zadumany, po czym wsiadł do wagonika i pojechał do laboratorium Wywiadu.
Jacąueline Couteur została umieszczona w izolatce. Była to klitka wycięta w litej skale, odgrodzona przezroczystą ścianką ze zwierciadlanego krzemu, której strukturę dodatkowo wzmacniały generatory sił wiążących molekuły. Po jednej stronie znajdowały się łóżko, umywalka, prysznic i stół, gdy tymczasem druga — wyposażona w regulowany fotel i mnóstwo przyrządów pomiarowych — przypominała salę operacyjną.
Kobieta siedziała przy stole w zielonym fartuchu lekarskim.
Obok niej stało pięciu żołnierzy: czterech uzbrojonych w karabiny na pociski chemiczne, jeden z karabinkiem impulsowym.
Samual Aleksandrovich zatrzymał się przed przezroczystą przegrodą i przypatrzył ponurej kobiecie. Pomieszczenie kontrolne, w którym przebywał, podobne było do mostka na okręcie wojennym; między ścianami z białego kompozytu stał w półkolu szereg konsolet zwróconych w stronę izolatki. Bezduszność tego miejsca trochę go rozstrajała, czuł się tu jak w wiwarium.
Jacąueline Couteur spokojnie odwzajemniła jego spojrzenie. Prosta żona farmera z zacofanej planety kolonialnej nie powinna być zdolna do czegoś takiego. Przecież pod zimnym wzrokiem Aleksandrovicha pocili się dyplomaci z osiemdziesięcioletnim doświadczeniem w dwulicowych rozgrywkach.
Pamiętał odczucie, gdy zajrzał kiedyś głęboko w oczy pewnemu ważniakowi w habitacie edenistów: doznał wówczas wrażenia, jakby uważnym, taksującym spojrzeniem mierzyły go umysły wszystkich dorosłych z habitatu.
Nie wiem, kim naprawdę jesteś, ale na pewno nie Jacąueline Couteur, pomyślał. Oto chwila, której tak się lękałem od czasu zaprzysiężenia. Pojawia się nowa groźba, zupełnie nam nieznana.
A główny ciężar odpowiedzialności będzie musiała wziąć na swoje barki moja Flota.
— Poznaliście istotę tej sekwestracji? — spytał doktora Gilmore’a, który stał na czele zespołu badawczego.
Zapytany wyraził swój żal wzruszeniem ramion.
— Jeszcze nie. Z pewnością działa na nią jakiś czynnik zewnętrzny, dotychczas jednak nie udało się zlokalizować miejsca, gdzie następuje jego sprzężenie z układem nerwowym. Mam w zespole kilku świetnych fizyków, sam też jestem specjalistą od neuronowych nanosystemów, ale coś mi się zdaje, że nie powstała jeszcze specjalizacja zajmująca się tym fenomenem.
— Niech pan powie, co już wiecie.
— Prześwietliliśmy ciało skanerami ze szczególnym uwzględnieniem układu nerwowego, żeby znaleźć implanty. Widział pan, co wyrabiali na Lalonde zasekwestrowani osadnicy?
— Owszem.
— Ta zdolność do wytwarzania białych kul ognia i impulsów zakłócających działanie urządzeń elektronicznych musi być, logicznie rzecz biorąc, oparta na jakimś mechanizmie ogniskującym. Nic nie znaleźliśmy. Jeżeli jest, to chyba mniejszy od naszych nanosystemów, o wiele mniejszy. Zbudowany z pojedynczych atomów, a może nawet z cząstek subatomowych.
— A może to żywy organizm? Wirus?
— Ma pan na myśli wirusa mutagennego, którego wyhodował Laton? Nie, to wykluczone. — Odwrócił się i skinął na Euru.
Wysoki, czarnoskóry edenista oderwał się od konsolety kontrolnej i podszedł do rozmawiających.
— Wirus Latona atakował komórki — wyjaśnił — a dokładniej komórki nerwowe, zmieniając ich skład chemiczny i kod DNA.
Struktura mózgu tej kobiety, o ile jesteśmy w stanie to stwierdzić, w niczym nie odbiega od normy.
— Ale jeśli ona z odległości stu metrów potrafi zakłócać sprzęt bojowy komandosów, to skąd pewność, że przyrządy dają wam prawidłowe wskazania? — spytał Samual Aleksandrovich.
Naukowcy wymienili zakłopotane spojrzenia.
— Liczymy się z taką możliwością — przyznał Euru. — W następnej fazie badań pobierzemy próbki tkanki i oddamy je do analizy poza zasięgiem jej wpływu. O ile pozwoli nam je pobrać. Bo jeśli nie zechce z nami współpracować, będziemy z nią mieli wiele kłopotu.
— Na razie nie stawia oporu?
— Owszem, choć są małe wyjątki — rzekł doktor Gilmore. — Byliśmy świadkami dwóch przypadków zniekształcenia obrazu wizualnego. Kiedy zdjęto jej spodnie i koszulę, upodobniła się do małpoluda. To było wstrząsające, niesamowite i zupełnie nieoczekiwane. Później znowu próbowała przekonać komandosów, żeby ją wypuścili, przybierając postać młodej dziewczyny o wybitnie rozwiniętych drugorzędnych cechach płciowych. Dysponujemy nagraniami AV obu zdarzeń, a więc zmienione zostało spektrum emisji fotonowej jej ciała. Z pewnością nie mamy do czynienia z halucynacją, ale z czymś, co działa na podobnej zasadzie jak kameleonowy kombinezon maskujący.
— Najtrudniej zrozumieć, skąd czerpie energię potrzebną do wytworzenia tych efektów — powiedział Euru. — Izolatka jest pod każdym względem monitorowana, więc nie mogła podpiąć się niepostrzeżenie do elektrycznych obwodów zasilających Trafalgaru.
Ponadto w próbkach moczu i kału nie znaleźliśmy nic szczególnego. W jej organizmie nie zachodzą żadne niezwykłe reakcje chemiczne.
— Lori i Darcy twierdzili, że Laton ostrzegł ich przed wirusem energetycznym — rzekł naczelny admirał. — Czy taka rzecz w ogóle może istnieć?
— Tak, to całkiem możliwe. — Oczy edenisty pociemniały na znak wzbierających emocji. — Jeśli ten potwór mówił prawdę, to zapewne nadał zupełnie nowemu zjawisku najbardziej pasujące określenie. Wielu fizyków wysuwa hipotezy o istnieniu uporządkowanych wzorców energetycznych, będących w stanie zachować swoje cechy w jakiejś pozafizycznej macierzy. Firmy elektroniczne od dawna interesują się tą koncepcją, bo jej owocem mógłby być przełom w sposobie magazynowania i przetwarzania informacji.
Nikt jednak nie zetknął się doświadczalnie z taką bezpostaciową matrycą.
Samual Aleksandrovich przesunął wzrok na kobietę za przezroczystą przegrodą.
— Może patrzy pan właśnie na pierwszą.
— Przy obecnym stanie wiedzy byłby to wielki krok naprzód — stwierdził doktor Gilmore.
— Pytaliście Kiintów, czy to możliwe?
— Nie.
— W takim razie zapytajcie. Może nie powiedzą, a może powiedzą. Któż zrozumie, co im siedzi w głowach? Ale jeśli ktoś może nam pomóc, to jedynie oni.
— Tak, sir.
— Co z nią? — spytał Aleksandrovich. — Powiedziała coś?
— Nie jest zbyt rozmowna — odparł Euru.
Naczelny admirał prychnął i włączył interkom przy drzwiach izolatki.
— Czy wiesz, kim jestem? — zapytał.
Komandosi w izolatce wyprostowali się, zaskoczeni. Rysy Jacąueline Couteur pozostały kamienne. Zmierzyła go od stóp do głów chłodnym spojrzeniem.
— Wiem — odpowiedziała.
— Do kogo właściwie mówię?
— Do mnie.
— Masz coś wspólnego z intrygami Latona?
Czyżby leciutki uśmieszek wykrzywił jej usta?
— Nie.
— Co zamierzaliście osiągnąć na Lalonde?
— Osiągnąć?
— Tak, osiągnąć. Niewolicie całą ludzką społeczność, jest wielu zabitych. Nie mogę pozwolić, żeby dłużej trwała taka sytuacja.
Moim podstawowym zadaniem jest obrona Konfederacji przed tego rodzaju zagrożeniami, nawet na tak mało znaczącej politycznie planecie jak Lalonde. Chciałbym poznać wasze cele, aby znaleźć pokojowe rozwiązanie kryzysu i uniknąć konfliktu zbrojnego. Musieliście wiedzieć, że prędzej czy później wasza akcja spotka się z odpowiedzią wojska.
— Nie chcemy niczego osiągnąć.
— Po co więc to wszystko robicie?
— Robimy to, co każe nam natura. Podobnie jak ty.
— Robię to, do czego zmusza mnie obowiązek. Na pokładzie „Isakore” powiedziałaś komandosom, że przyjdzie czas, kiedy wszyscy do was dołączą. Cóż to ma być, jeśli nie cel działania?
— Sądzisz, że pomogę wam zrozumieć, co się dzieje? Jesteś w błędzie.
— Dlaczego więc dałaś się schwytać? Widziałem, do czego jesteście zdolni. Murphy Hewlett to dobry żołnierz, ale nie aż tak dobry. Nie przekazałby cię w nasze ręce, gdybyś tego nie chciała.
— Zabawne. Widzę, że rządy i teorie spisku wciąż idą ze sobą w parze. Może jestem nieślubnym dzieckiem Elvisa i Marylin Monroe? Może zamierzam przed trybunałem Zgromadzenia wezwać Północnoamerykański Stan Rządu Centralnego o zwrócenie mi praw do spadku?
Samual Aleksandrovich zmierzył ją zdziwionym spojrzeniem.
— Co?
— Mniejsza o to. Dlaczego żołnierze z Floty mnie pojmali, admirale?
— Żeby cię zbadać.
— No, właśnie. Też tu jestem w tym celu. Żeby was zbadać. Ciekawe, kto się więcej dowie?
Kelven Solanki nawet nie marzył, że na tak wczesnym etapie kariery spotka się osobiście z naczelnym admirałem, któremu przedstawiano większość komandorów, zwłaszcza tych służących w 1. Flocie, lecz nigdy komandorów poruczników wyznaczonych do podrzędnej pracy w dyplomacji polowej. Tak się jednak składało, że kapitan Maynard Khanna wprowadzał go dzisiaj do biura naczelnego admirała. Radość Solankiego byłaby pełna, gdyby nie okoliczności. Nie wiedział jeszcze, jak admirał ocenia jego dokonania na Lalonde; kapitan sztabowy nic mu nie zdradził.
Biuro Samuala Aleksandrovicha było okrągłym pomieszczeniem z niewysoko sklepionym sufitem. Za jedynym oknem rozciągał się widok na największą w Trafalgarze komorę biosferyczną, a na ścianach wisiało dziesięć wydłużonych holoekranów, z czego osiem pokazywało obrazy nadsyłane przez zewnętrzne czujniki, a pozostałe dwa — plany strategiczne. Sufit pokrywały brązowe żebra, a zwisająca ze szczytu kolumna projektora AV przypominała krystaliczny stalaktyt. Umeblowanie podzielone było na dwie grupy: z jednej strony stół z drewna tekowego w otoczeniu krzeseł, z drugiej zaś, w poczekalni, kanapy obite impregnowaną skórą.
Maynard Khanna zaprowadził Solankiego przed biurko, za którym siedział już naczelny admirał. Również Auster, doktor Gilmore, dyrektor Wywiadu Sił Powietrznych admirał Lalwani, dowódca i. Floty admirał Motela Kolhammer — wszyscy siedzieli na metalicznie niebieskich giętych krzesłach, które wyrastały z podłogi jak odlane z rtęci.
KeWen stanął na baczność i zasalutował z werwą, świadom pięciu par lustrujących go oczu. Samual Aleksandrovich uśmiechnął się pod nosem, dostrzegając dyskomfort młodego oficera.
— Proszę spocząć, komandorze. — Wskazał mu jedno z dwóch krzeseł modelujących się z tworzywa podłogi.
KeWen zdjął czapkę, zatknął ją pod pachę i usiadł obok Maynarda Khanny.
— Dobrze panu szło na Lalonde — rzekł naczelny admirał. — Może nie wyśmienicie, ale nie był pan przecież przygotowany na coś takiego. Zważywszy na okoliczności, jestem zadowolony z pańskiej służby.
— Dziękuję, sir.
— Cwaniaki z ESA znowu nam nie pomogły — burknął Motela Kolhammer.
Aleksandrovich uciszył go gestem ręki.
— Omówimy to jeszcze z ich ambasadorem. Choć na pewno wszyscy wiemy, co z tego wyniknie. Od początku działał pan bez zarzutu, Solanki. Pojmał pan zasekwestrowaną osobę i o to nam właśnie chodziło.
— Zawdzięczamy to kapitanowi Austerowi, sir — rzekł Kelven. — Sam nie dałbym rady zabrać stamtąd moich komandosów.
Dowódca jastrzębia skinął głowft w podzięce za to przypomnienie.
— Szkoda, że od początku nie nadaliśmy tej sprawie większej rangi i nie udostępniliśmy wam adekwatnych środków — powiedział Samual Aleksandrovich. — Popełniłem błąd, zwłaszcza biorąc pod uwagę, z kim mamy do czynienia.
— Czy Jacąueline Couteur potwierdziła, że Laton żyje? — Kelwen żywił w duchu nadzieję, że odpowiedź będzie zdecydowanie negatywna.
— Nie musiała. — Samual Aleksandrovich ciężko westchnął.
— Otóż dotarł do nas niedawno czarny jastrząb z Tranquillity… — Zawiesił głos i uniósł krzaczaste brwi dla podkreślenia wagi swoich słów — …z fleksem od komandora Olsena Neale’a. W obecnej sytuacji wybaczam mu, że zdecydował się wynająć taki właśnie statek. Gdyby zechciał pan zapoznać się z nagraniem sensywizyjnym.
Kelven osunął się w krześle, oglądając reportaż Graeme’a Nicholsona.
— Był tam przez cały czas — rzekł łamiącym się głosem. — W samym Durringham, a ja o niczym nie miałem pojęcia. Myślałem, że „Yaku” opuścił orbitę ze strachu przed zaostrzającą się sytuacją na planecie.
— W żadnym razie nie można pana winić — odezwała się admirał Lalwani.
Kelven skierował wzrok na siwowłosą edenistkę. W tonie jej wypowiedzi dało się wychwycić wyraźną nutę smutku i współczucia.
— Źle się stało, że przerwaliśmy poszukiwania — ciągnęła. — Zamiast wziąć się poważnie do pracy, wysłaliśmy na Lalonde Darcy’ego i Lori, żeby uspokoić sumienie. Wmówiliśmy sobie, że Laton nie żyje. Nadzieja wyparła zdrowy rozsądek i racjonalne myślenie. Wszyscy wiedzieli o jego zaradności. Wiedzieli też o tym, że uzyskał informacje na temat Lalonde. Należało przetrząsnąć wszystkie zakątki planety. Popełniliśmy błąd. I teraz on powrócił.
Wolę nie myśleć, jaką cenę przyjdzie nam zapłacić, zanim go powstrzymamy.
— Jeśli wierzyć Darcy’emu i Lori, Laton nie odpowiada za inwazję — rzekł Kelven. — Ostrzegał nawet przed zasekwestrowanymi i ich zdolnością do wytwarzania iluzji.
— Jacąueline Couteur też twierdzi, że Laton nie ma z tym nic wspólnego — dodał doktor Gilmore. — To jedna z nielicznych rzeczy, jakie nam zdradziła.
— Ja bym za bardzo nie polegał na jej słowach — powiedział admirał Kolhammer.
— Szczegóły zostawmy sobie na potem — rzekł Aleksandrovich. — To, co się dzieje na Lalonde, nabiera znamion poważnego, nieuchronnego kryzysu. Zamierzam poprosić przewodniczącego Zgromadzenia o ogłoszenie stanu wyjątkowego. Miałbym do dyspozycji floty narodowe.
— Teoretycznie — wtrącił oschle admirał Kolłiammer.
— To prawda, a jednak prostsze środki mogą nie wystarczyć.
Ta niewy kry walna sekwestracja bardzo mnie zaniepokoiła. Została użyta na Lalonde na setkach tysięcy osób, jeśli nie milionach… z taką łatwością. Ilu ludzi zamierza podporządkować sobie stojąca za nią siła? Ile planet? Zgromadzenie nie może rozstrzygać politycznych waśni, lekceważąc tak wielkie zagrożenie. — Zrazu rozważał ogłoszenie powszechnej mobilizacji, lecz chcąc nie chcąc musiał odłożyć ten pomysł na później. Nie dysponował jeszcze wystarczającymi dowodami, żeby przekonać przewodniczącego. Ale że w końcu je zdobędzie, o tym był przeświadczony. — Na razie spróbujemy powstrzymać rozprzestrzenianie się tej zarazy, a równocześnie będziemy ścigać Latona. Fleks od Olsena Neale’a zawierał też meldunek, że Terrance Smith z powodzeniem rekrutuje dla Colina Rexrewa najemników i statki zdolne do działań bojowych.
Ten czarny jastrząb pokonał odległość z Tranquillity w ekspresowym tempie: zabrało mu to nieco ponad dwa dni, jak dowiedziałem się od kapitana. Może uda nam się zaprowadzić porządek na Lalonde, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. Zgodnie z planem flota Terrance’a Smitha dzisiaj ma opuścić Tranquillity. Lalwani, szacuje pani, że podróż na Lalonde zabierze im tydzień?
— Tak — odparła. — „Gemal” leciał sześć dni z Lalonde do Tranquillity. Ponieważ okręty Smitha muszą po każdym skoku porządkować szyk, spokojnie można dorzucić do tego jeden dzień.
Nawet grupa uderzeniowa Floty miałaby trudności z wyrobieniem się w takim terminie. A to przecież nie są najnowocześniejsze jednostki.
— Z wyjątkiem „Lady Makbet” — zauważył Maynard Khanna cichym głosem. — Przejrzałem wykaz statków rekrutowanych przez Smitha. „Lady Makbet” to znajoma nazwa. — Spojrzał na naczelnego admirała.
— I ja ją znam… — Kelven Solanki uruchomił w neuronowym nanosystemie wyszukiwarkę plikową. — Ten właśnie statek zawitał na orbitę Lalonde, kiedy po raz pierwszy doszły nas słuchy o zamieszkach w górze rzeki.
— Nie wspominał pan o tym w żadnym raporcie — powiedziała Lalwani. Na jej wąskim czole pojawiły się zmarszczki.
— To był typowy lot handlowy. O tyle tylko dziwny, że kapitan wywoził miejscowe drewno. Wszystko jednak w granicach prawa.
— Ta nazwa pojawia się tu i tam z podejrzaną regularnością — stwierdził Maynard Khanna.
— Sprawdzimy to bez trudu — rzekł Samual Aleksandrovich.
— Komandorze Solanki, wezwałem pana tutaj przede wszystkim dlatego, że wysyłam eskadrę do blokady Lalonde, a pan poleci w charakterze doradcy.
— Sir?
— Aby wybrnąć z tej ciężkiej sytuacji, przyjmiemy podwójną strategię. Po pierwsze, trzeba ogłosić alarm dla Konfederacji i ostrzec ją przed Latonem. Musimy wiedzieć, dokąd udał się „Yaku” i gdzie obecnie przebywa.
— Nie będzie ukrywał się na pokładzie statku, gdy zacumuje w porcie — zauważyła Lalwani. — Ale go znajdziemy. Poszukiwania rozpoczęte. Wszystkie jastrzębie z układu Avonu zostaną powołane do służby i rozesłane z ostrzeżeniem dla rządów planetarnych. Jeden z nich jest teraz w drodze na Jowisza. Kiedy zostanie poinformowany konsensus habitatów, wszystkie jastrzębie z Układu Solarnego otrzymają zadanie przekazania dalej wiadomości. Obliczam, że za cztery do pięciu dni powiadomiona będzie cała Konfederacja.
— Time Universe i tak was pewnie wyprzedzi — wtrącił kwaśno admirał Kolhammer.
Lalwani uśmiechnęła się. Od dawna byli dla siebie partnerami w walce na argumenty.
— W tym przypadku nie miałabym nic przeciwko temu.
— Wybuchnie panika, nastąpi krach na niejednej giełdzie.
— Może to i lepiej, jeśli dzięki temu ludzie poważniej potraktują zagrożenie — rzekł Aleksandrovich. — Motela, wydzieli pan dużą eskadrę z 1. Floty, która ma czekać w piętnastominutowej gotowości do odlotu. Kiedy dopadniemy Latona, unieszkodliwienie go będzie pańskim problemem.
— Czemu od razu problemem?
— Podziwiam pański optymizm — powiedział Aleksandrovich z nutą krytyki. — Proszę jednak łaskawie pamiętać, że Laton kiedyś już wyrwał się z naszej obławy, a przecież i wtedy pałaliśmy żądzą krwi. Tamten błąd nie może się powtórzyć. Tym razem wymagam dowodu, bez względu na koszty. Sądzę, że Lalwani i Auster podzielą moje zdanie.
— Podzielamy — zapewniła Lalwani. — Jak wszyscy edeniści.
Jeżeli trzeba będzie ponieść ryzyko, aby zdobyć pewność, że faktycznie mamy w garści Latona, to my jesteśmy na nie gotowi.
— A tymczasem zarządzam całkowitą blokadę Lalonde — powiedział Aleksandrovich. — Wojskom najemnym nie wolno lądować na powierzchni planety ani bombardować jej z orbity. Koloniści dość już wycierpieli. Użycie siły to jak wrzucenie plutonu do wulkanu. Poza tym podejrzewam, że najemników po wylądowaniu też by zasekwestrowano. Chcąc pokonać tę sekwestrację, trzeba odkryć sposób jej implementacji i opracować antidotum. Doktorze Gilmore, to już pańska działka.
— Niezupełnie — sprostował doktor z naciskiem. — W każdym razie poddamy obiekt badań serii gruntownych eksperymentów, aby ustalić metodę sekwestracji i znaleźć sposób na cofnięcie jej skutków. Wnosząc jednak z tego, co nam dziś wiadomo, a nie wiadomo nam prawie nic, nieszybko nastąpi przełom. Tak czy inaczej zgadzam się, że Lalonde trzeba objąć kwarantanną. Lepiej ograniczyć kontakt planety z Konfederacją, tym bardziej że za inwazją prawdopodobnie nie stoi Laton.
— Popieram zdanie doktora — rzekła Lalwani. — Bo jeśli najazd na Lalonde stanowi początek inwazji obcej rasy, a sam Laton został zasekwestrowany?
— Cały czas o tym myślę — powiedział Samual Aleksandrovich. — Musimy dowiedzieć się czegoś więcej. Albo od Couteur, albo na Lalonde. Nasze kłopoty biorą się najczęściej z opóźnionej reakcji. Zebranie znacznych sił uderzeniowych zabiera nam zawsze mnóstwo czasu. Gdyby powiadamiano nas wcześniej o narastających groźbach i problemach, konflikty przebiegałyby mniej gwałtownie. Ale może tym razem dopisało nam szczęście. O ile nie doszło do jakiejś nieprzewidzianej politycznej rozróby, trzy dni temu opuściła Omutę eskadra Mereditha Saldany. Przebywała tam głównie w celach reprezentacyjnych, lecz to formacja w pełni przygotowana do działań militarnych. Eskadra najnowocześniejszych okrętów, które są w gotowości bojowej i nadają się wyśmienicie do naszych celów. Nie można było tego lepiej zaplanować. Droga powrotna na Rosenheima zajmie im pięć dni. Kapitanie Auster, po zawinięciu do bazy 7. Floty załogi rozjechałyby się na urlop, jeśli jednak „Ilex” dotrze tam przed nimi, Meredith zdąży dolecieć na Lalonde przed Terrance’em Smithem. A jeśli nie przed nim, to przynajmniej w samą porę, żeby przeszkodzić w wysadzaniu oddziałów najemnych.
— „Ilex” oczywiście spróbuje, admirale — zapewnił Auster. — Poprosiłem już, żeby zainstalowano dodatkowe generatory termonuklearne w komorach uzbrojenia. Będzie można doładowywać z nich komórki modelowania energii, co znacząco skróci przerwy między skokami. Za pięć godzin powinniśmy być gotowi do lotu.
Sądzę, że zmieścimy się w dwóch dniach.
— Proszę podziękować ode mnie „Ilexowi” — rzekł Samual Aleksandrovich.
Auster pochylił głowę.
— Komandorze poruczniku Solanki, poleci pan razem z kapitanem Austerem, aby przekazać moje rozkazy kontradmirałowi Saldanie. I myślę, że zdążę jeszcze przedtem awansować pana na pełnego komandora. W ciągu ostatnich tygodni wielokrotnie wykazał się pan odwagą i inicjatywą.
— Rozkaz, sir. Dziękuję, sir.
Kelven jednak prędko przestał myśleć o promocji, gdyż pewna niepokorna część jego umysłu zliczała już lata świetlne, które przemierzył w ciągu tygodnia. Musiał być blisko pobicia jakiegoś rekordu. I teraz znowu miał wrócić na Lalonde, sprowadzić pomoc dla starych przyjaciół. To poprawiło mu humor. Nareszcie koniec z uciekaniem.
— Rozkazuję nałożyć areszt na „Lady Makbet” i załogę statku — zwrócił się Aleksandrovich do Maynarda Khanny. — Niech się tłumaczą przed oficerami z biura wywiadowczego.
„Santa Clara” zmaterializowała się sto dwadzieścia tysięcy kilometrów od Lalonde, niemal dokładnie pomiędzy planetą a księżycem Rennisonem. Świt obejmował coraz większe obszary Amariska; w blasku poranka połowa dorzecza Juliffe lśniła niczym pajęczyna srebrnych żyłek. Może to właśnie ze względu na wczesną porę dnia centrum ruchu lotniczego nie dawało żadnej odpowiedzi.
Kapitan Zaretsky bywał już jednak na Lalonde i znał panujące tu zwyczaje, więc nie przejął się specjalnie ciszą w eterze.
Z kadłuba wynurzyły się panele termozrzutu, a komputer pokładowy obliczył wektor lotu mający doprowadzić statek na pięćsetkilometrową orbitę równikową. Zaretsky uruchomił główny napęd i „Santa Clara” ruszyła z przyspieszeniem 0,1 g. Był to duży kliper towarowy, który dwa razy w roku odwiedzał osady Tyrataków, przywożąc nowych kolonistów i zabierając ładunek rygaru. Na pokładzie miał ponad pięćdziesiąt rozpłodowców, którzy wałęsali się bez przerwy po ciasnych modułach mieszkalnych; naczelne ksenobionty nie korzystały z kapsuł zerowych, jakkolwiek przedstawiciele niższych kast odbywali podróż w częściowym uśpieniu. Kapitan Zaretsky nieszczególnie lubił pracować dla kupców Tyrataków, którzy jednak zawsze płacili na czas, czym zjednywali sobie właścicieli statków.
Gdy „Santa Clara” zbliżała się spokojnie do celu, Zaretsky otworzył kanały łączności z dziewięcioma statkami na orbicie parkingowej Lalonde. Wysłuchał opowieści o zamieszkach, rzekomych najeźdźcach i trwających czwarty dzień walkach w Durringham. Od dwóch dni nie było żadnej wiadomości z miasta i dowódcy zastanawiali się, co robić.
Zaretsky wcale się tym nie martwił. W hangarze „Santa Clary” czekał średniej wielkości kosmolot pionowego startu, a warunki kontraktu nie zmuszały go do kontaktów z osadami ludzi. Zesłańcy mogli sobie wszczynać rebelię, jego to nic nie obchodziło.
Kiedy otworzył kanał łączności z Tyratakami na powierzchni planety, ci poinformowali go o kilku potyczkach z ludźmi, którzy „byli jacyś dziwni”. Mimo wszystko osadnicy przygotowali ładunek rygaru i czekali na sprzęt tudzież nowych farmerów. Kapitan zapewnił o swym rychłym przybyciu i przy włączonych silnikach wszedł wolno na orbitę. Dysze wylotowe „Santa Clary” malowały cienką błyszczącą nitkę na tle gwiazd.
Jay Hilton siedziała wśród traw sawanny, na kamienistej wyniosłości pięćdziesiąt metrów od domu. Skrzyżowała nogi i zadarła głowę, obserwując statek kosmiczny, który zwalniał na orbicie. Żal i tęsknota wyciskały łzy z jej oczu. Po dwóch tygodniach mieszkania pod jednym dachem z ojcem Horstem zaznaczyła się wyraźna zmiana w jej wyglądzie. Przede wszystkim bujne, srebrzystobiałe włosy przycięto jej na długość zaledwie centymetra, dzięki czemu łatwiej było je utrzymać w czystości. Tego dnia, kiedy ojciec Horst zabrał się do nich nożyczkami, wylała istne morze łez. Matka tak pieczołowicie dbała o te włosy: myła je specjalnym, przywiezionym z Ziemi szamponem i rozczesywała co wieczór, póki nie nabrały połysku. Włosy stanowiły ostatni pomost łączący ją z tym, co minęło, i zarazem ostatnią nadzieję, że kiedyś dawne czasy powrócą. Gdy ojciec Horst skończył strzyżenie, w głębi serca poczuła, że jej najpiękniejszy sen, w którym wszystko wygląda normalnie, jak dawniej, jest tylko bzdurną dziecięcą mrzonką. Musiała teraz być dzielna, dorosła. Choć kosztowało to tyle wysiłku…
Chciała tylko, żeby mama wróciła, nic więcej.
Cieszyła się poważaniem u reszty dzieci. Była najstarsza i najsilniejsza z grupy. Ojciec Horst zawsze na niej polegał, gdy rzecz dotyczyła utrzymania w ryzach młodszych dzieciaków. Te często jeszcze pochlipywały nocą. Leżąc w ciemności, Jay słyszała ich płacz za rodzicami i rodzeństwem; pragnęły wrócić do arkologii, gdzie nie przeżywały tak koszmarnych chwil jak tutaj.
Różowa korona brzasku tonęła w fali błękitu, który rozpływał się po niebie, gasząc gwiazdy. Rennison jaśniał jeszcze bladym sierpem, lecz trzeba było wytężyć wzrok, żeby zobaczyć smugę po przelocie statku kosmicznego. Jay rozplotła nogi i zeszła ostrożnie po kamieniach.
Na skraju sawanny stał prosty drewniany budynek z bateriami słonecznymi, które lśniły na dachu w silnym porannym świetle.
Przed domem kręciły się dwa psy, labrador i owczarek alzacki. Jay pogłaskała je, wchodząc na ganek po skrzypiących schodkach. Krowy w zagrodzie porykiwały żałośnie z wymionami pełnymi mleka.
Jay weszła do środka frontowymi drzwiami. W głównej izbie unosiły się ciężkie kuchenne zapachy i woń wielu spoconych ciał.
Pociągnęła podejrzliwie nosem. Ktoś znowu zsikał się do łóżka.
Podłogę szczelnie zaścielały koce i śpiwory, których właściciele dopiero zaczynali się ruszać. Tu i ówdzie wysypywała się zawartość płóciennych worków służących za sienniki.
— Wstawać! Prędzej! — Jay klaskała w dłonie, rozsuwając jednocześnie trzcinowe żaluzje. Do środka złocistymi pasmami wlało się słońce, w którym mrużyły się powieki i krzywiły twarze. Na podłodze z majopi tłoczyło się dwadzieścioro siedmioro dzieci, od dwuletniego szkraba po Danny’ego, chłopaka niewiele młodszego od Jay. Wszyscy byli krótko ostrzyżeni i nosili niezdarnie poprzeszywane ubrania dorosłych. — Ruszajcie się! Danny, dziś twoja grupa doi krowy. Andria, ty dowodzisz podczas gotowania: na śniadanie ma być herbata, płatki i jajka na twardo. — Jay zignorowała dobiegające ją zewsząd pomruki, ponieważ i jej wychodziły już bokiem te monotonne posiłki. — Shona, weź ze sobą trzy dziewczyny i pozbieraj jajka.
Shona uśmiechnęła się nieśmiało, w miarę możliwości. Była wdzięczna za to, że przydzielano ją do codziennych prac, traktując na równi z pozostałymi. Jay po pewnym czasie oduczyła się uciekać wzrokiem od nieszczęsnej dziewczynki. Twarz sześciolatki okryta była maską błyszczącego, półprzeźroczystego okładu nabłonkowego, w którym wycięto otwory na oczy, nos i usta. Blizny po oparzeniach ciągle jeszcze zaznaczały się bladoróżową barwą pod paskami błony, a włosy dopiero niedawno zaczęły odrastać. Ojciec Horst uważał, że po zagojonych ranach nie powinny zostać żadne blizny, choć niejednokrotnie narzekał na brak pakietów nanoopatrunku.
Dzieci wygrzebywały się z posłań i sięgały po ubrania, wypełniając izbę pokasływaniem, narzekaniem i piskliwym szczebiotem. Jay dostrzegła Roberta, który nie zamierzał się ubierać, tylko siedział załamany z twarzą w dłoniach na skraju śpiwora.
— Eustice, masz tu posprzątać. Trzeba dziś wywietrzyć wszystkie koce.
— Dobra, Jay — odpowiedziała dziewczynka smętnym głosem.
Drzwi wyjściowe otworzyły się z hałasem, gdy garstka dzieciaków wypadała ze śmiechem na dwór, by pognać do przybudówki służącej za ubikację.
Klucząc między prostokątami śpiworów, Jay podeszła do Roberta. Czarnoskóry chłopiec z jasnymi, puszystymi włosami miał dopiero siedem lat. No i oczywiście znowu zmoczył swoje niebieskie spodenki.
— Biegnij do rzeczki — powiedziała ciepło. — Na pewno zdążysz je uprać przed śniadaniem.
Jeszcze niżej spuścił głowę.
— Ja wcale nie chciałem — szepnął bliski łez.
— Wiem. I pamiętaj, żeby wyprać śpiwór. — Posłyszała czyjś chichot. — Bo, pomożesz mu zanieść śpiwór nad wodę.
— O jejku, Jay!
— Nie musi — rzekł Robert. — Poradzę sobie.
— Tak, ale wtedy spóźnisz się na śniadanie.
Trzej chłopcy wysuwali już z kąta kuchni duży stół, którym szurali głośno po podłodze. Wołali, żeby wszyscy zeszli im z drogi.
— Nie rozumiem, po co mam mu pomagać — upierała się Bo. Miała osiem lat, wydęte rumiane policzki i była, jak na swój wiek, mocno zbudowana. Pomagała nieraz utrzymać młodsze dzieci w posłuszeństwie.
— Czekolada — ostrzegła Jay.
Bo zaczerwieniła się i zbliżyła do Roberta.
— No dobra, rusz się.
Jay zapukała do drzwi ojca Horsta i weszła do środka. W jego izbie mieściła się główna sypialnia, kiedy się wprowadzili. Nadal stało tu podwójne łóżko, lecz większość miejsca zajmowała żywność w paczkach, słojach i garnkach — łup zebrany w innych porzuconych chatach. Ubrania, tkaniny i urządzenia elektryczne — wszystko, co było małe, lekkie i nadawało się do przyniesienia — spiętrzyło się w drugiej sypialni na stosie sięgającym Jay nad głowę.
Horst już wstawał. Zdążył włożyć spodnie: grube dżinsy ze skórzanymi łatami używane do ciężkiej pracy. I one pochodziły z jednego z gospodarstw na sawannie. Jay podała mu bladoczerwoną bluzę dresową. W ciągu ostatnich tygodni stracił wiele kilogramów, mnóstwo tłuszczu, przez co teraz wisiały mu luźne płaty skóry na tułowiu. Nawet jednak one już zanikały, a mięśnie pod nimi nigdy przedtem nie były takie twarde, chociaż nocą wydawały mu się pasami rozżarzonego żelaza. Większość dnia pochłaniała Horstowi praca, ciężka fizyczna harówka: musiał dbać o chatę, naprawić i wzmocnić ogrodzenie zagrody, zbudować kurnik, wykopać latryny. A wieczorami przychodził czas na modlitwy i lekcje. Nocą padał na łóżko jak rażony piorunem. Nigdy nie podejrzewał, że ludzkie ciało jest zdolne do takich wyczynów, tym bardziej ciało tak stare i zużyte jak jego.
Pomimo to nie rezygnował, nie utyskiwał. Rozpaczliwe położenie zapaliło ogień w jego oczach. Celem krucjaty Horsta było przetrwanie i bezpieczeństwo jego podopiecznych. Chyba nawet biskup nie poznałby w nim teraz owego marzycielskiego, dobrodusznego człowieka, który przed rokiem opuścił Ziemię. Każde wspomnienie wcześniejszej, naznaczonej wstrętnym samoudręczeniem egzystencji budziło w nim uczucie wstydu.
Mało kto przed nim został poddany takim próbom. Jego wiarę wtrącono w buchające płomienie, które omalże nie spaliły go na czarny popiół, tak potężna była podsycająca je rozpacz i niepewność. Wyszedł z nich jednak zwycięsko. Zrodzony z ognia, przeobrażony, z głęboką wiarą we własne siły i w Chrystusa Zbawiciela — postanowił być nieugięty.
Tak wiele zawdzięczał dzieciom. Były jego owczarnią, treścią jego życia. Zebrała je razem ręka boska. Postanowił trwać przy nich bez względu na przeciwności losu, póki starczy mu tchu w piersi.
Uśmiechnął się do Jay, na której twarzy, jak co rano, malowała się powaga. Z sąsiedniej izby dolatywały odgłosy zwykłej o tej porze krzątaniny: dzieciaki pośpiesznie zwijały koce, ustawiały krzesła.
— Co tam dziś słychać, Jay?
— To, co zawsze. — Siedziała na skraju łóżka, kiedy on wkładał swoje ciężkie, ręcznie szyte buty. — Widziałam statek kosmiczny. Schodził na niską orbitę.
Na chwilę oderwał wzrok od sznurowadeł.
— Tylko jeden?
Pokiwała głową z ożywieniem.
— Cóż, więc to jeszcze nie będzie dzisiaj.
— No to kiedy? — Jej śliczna buzia zmarszczyła się w grymasie złości.
— Och, Jay. — Przytulił ją i ukołysał delikatnie, aż przestała pociągać nosem. — Jay, nie porzucaj nadziei. Tylko nie ty. — Każdego wieczoru podczas modlitwy dawał dzieciom wciąż tę samą obietnicę, żeby podtrzymać w nich wiarę. Na pewnej odległej planecie żył mądry i silny człowiek, admirał Aleksandrovich. Kiedy tylko usłyszy, jakie straszne rzeczy dzieją się na Lalonde, pośle okręty Sił Powietrznych Konfederacji, aby pomóc ludziom i przegnać demony, które ich opętały. Żołnierze piechoty przybędą potężnymi kosmolotami, uratują dzieci, później ich rodziców, a na koniec przywrócą porządek na świecie. Horst codziennie powtarzał te słowa, odgradzając się zaryglowanymi drzwiami od szarugi i zatrzaśniętymi okiennicami od pustej, okrytej mrokiem sawanny. Codziennie wierzył i jemu wierzono. Ponieważ Bóg by ich nie oszczędził, gdyby nie widział w tym jakiegoś celu. — Zobaczysz, oni przybędą. — Pocałował ją w czoło. — Mama będzie z ciebie taka dumna, kiedy do nas wróci.
— Poważnie?
— Jak najbardziej.
Zamyśliła się na moment.
— Robert znowu zmoczył koc — powiedziała.
— Robert jest dzielnym chłopcem. — Horst włożył drugiego buta. Buty były dwa numery za duże, co zmuszało go do wciągania trzech par skarpet, choć przez to stopy pociły się i śmierdziały.
— Powinniśmy coś dla niego znaleźć.
— Tak? A co takiego?
— Gumową matę. Może gdzieś w innej chacie. Mogłabym się rozejrzeć — dodała z niewinnym wzrokiem.
— Nie myśl sobie, Jay, że zapomniałem. — Horst uśmiechnął się. — Zabieram cię dzisiaj na polowanie. Tym razem Danny zaopiekuje się domem.
Jay pisnęła z podniecenia i wierzgnęła nogami w powietrzu.
— Cudownie! Dziękuję, ojcze.
Horst zawiązał sznurówki i wstał z łóżka.
— Nie wspominaj dzieciom o statku kosmicznym, Jay. Kiedy nadlecą okręty, zobaczymy potężną flotę. Blask gazów wylotowych zamieni noc w dzień, nie pomylisz tego z niczym innym. Ale na razie nie możemy odbierać im nadziei.
— Rozumiem, ojcze. Jestem od nich mądrzejsza.
Poczochrał jej włosy, a ona udała, że tego nie lubi, wyrywając mu się z rąk.
— No już, dosyć — powiedział. — Najpierw śniadanie. Potem zajmiemy się przygotowaniami do wyprawy.
— Pewnie Russ pojedzie z nami… — wyraziła przypuszczenie ze zbolałą miną.
— Pojedzie. I przestań wreszcie myśleć samolubnie.
Dzieci tymczasem usunęły z podłogi większość posłań. Dwaj chłopcy zamiatali siano, które powyłaziło z sienników. Koniecznie trzeba czymś je zastąpić, pomyślał Horst. Zza otwartych drzwi dobiegał głos Eustice, która krzykliwie pouczała dzieci zagnane do wietrzenia koców.
Horst pomógł wysunąć duży stół na środek izby. W kącie mieszczącym kuchnię uwijała się grupka Andrii, zajęta przyrządzaniem posiłku. W kotle zaczynała właśnie wrzeć woda na herbatę, a na trzech płytach grzejnych dogotowywały się jajka w rondelkach.
Horst raz po raz wznosił w duchu krótkie dziękczynne modły za to, że urządzenia zasilane bateriami słonecznymi działają bez zarzutu. Dzieci, spośród których większość pomagała wcześniej rodzicom w gotowaniu, mogły posługiwać się nimi całkiem bezpiecznie. Potrzebowały tylko paru wskazówek, jak zresztą przy wszystkich pracach, które im Horst przydzielał. Wolał nie myśleć, jak by sobie radzili, gdyby nie znaleźli opuszczonego gospodarstwa.
Po kwadransie ekipa Andrii mogła już podawać śniadanie. Shona przyniosła też kilka potłuczonych jajek, które Horst osobiście usmażył na patelni na zapasowej płycie grzejnej. Za jajecznicą przepadała zwłaszcza Jill, najmłodsza w ich gronie.
Gdy śniadanie wreszcie było gotowe, dzieci ustawiły się w kolejce z garnuszkami, talerzami i kieliszkami na jajka, przechodząc wzdłuż kuchennego blatu, który służył równocześnie za ladę do wydawania posiłków. Przez kilka cudownych chwil w izbie panował spokój, gdy dzieciaki piły, zdzierały skorupki z jajek i z krzywymi minami chrupały suche owsiane suchary, maczając je najpierw w herbacie. Horst przyglądał się swej licznej rodzinie i próbował odegnać od siebie strach przed odpowiedzialnością. Otaczał dzieci nieporównywalnie większą troskliwością niż kiedykolwiek swoich parafian.
Po śniadaniu przychodził czas na mycie. Dwa dodatkowe zbiorniki, które zamocował między krokwiami, zapewniały akurat wystarczającą ilość gorącej wody. Horst uważnie sprawdzał, czy dzieci są czyste i czy przepłukały żelem zęby. Mógł z każdym zamienić parę słów — sprawić, aby poczuły się wyróżnione, chciane, kochane. Miał też okazję zauważyć pierwsze oznaki choroby. Dzieci były wszakże zadziwiająco zdrowe, dotąd zdarzyło się tylko kilka przeziębień i jeden paskudny atak biegunki przed dwoma tygodniami; zawdzięczali go prawdopodobnie słojowi z dżemem, który przywieźli z sąsiedniego gospodarstwa.
Zanosiło się na to, że tego przedpołudnia, gdy wybierze się z Jay na łowy, wszystko w gospodarstwie potoczy się ustalonym rytmem.
Należało wywiesić na sznury wyprane w rzeczce ubrania, dać krowom siana, przygotować lunch, wsypać odmierzoną ilość ziarna do dozowników dla drobiu (tej pracy nigdy jakoś nie dało się wykonać prawidłowo). Kiedy odjeżdżał, dzieci spożywały bogate w proteiny racje żywnościowe z Ziemi: wystarczyło włożyć je na półtorej minuty do kuchenki mikrofalowej i wszystko musiało się udać. Czasem pozwalał którejś z grupek zrywać elwisie z drzew rosnących na skraju dżungli. Dziś jednak nie pozwolił. Pouczył surowo Danny’ego, aby postawił kogoś na warcie i nikogo nie puszczał dalej niż na pięćdziesiąt metrów od chaty. Drapieżne krokolwy z równin rzadko podkradały się do zagród, lecz jego pamięć dydaktyczna podawała przykłady na to, że zwierzęta wałęsające się samotnie po okolicy mogą zagrozić człowiekowi. Chłopiec pokiwał głową z animuszem, zdecydowany nie zawieść pokładanego w nim zaufania.
Mimo to wciąż dręczyły Horsta wątpliwości, kiedy wyprowadzał ze stajni ich jedynego konia. Do tej pory na straży domu zawsze ze spokojnym sercem zostawiał Jay, gdyż dziewczynka była rozwinięta ponad swój wiek. Sam musiał jeździć na polowania, ponieważ pobliski strumień nie obfitował w ryby. Gdyby poprzestali na żywności zmagazynowanej w sypialni, wyczerpałaby się po dziesięciu dniach. Służyła głównie jako uzupełnienie mięsa upolowanej zwierzyny i żywności przechowywanej w zamrażalniku, a także na wypadek gdyby nagle zachorował.
Jay zasłużyła sobie na przerwę w żmudnych obowiązkach, właściwie to ani razu jeszcze nie opuściła gospodarstwa. Oprócz dziewczynki Horst zabrał ze sobą jeszcze dwójkę dzieciaków: Millsa, energicznego ośmiolatka z osady Schuster, oraz Russa, siedmiolatka, który po prostu nie chciał się z nim rozstawać. Raz tylko, gdy Horst wyruszył bez niego na łowy, chłopiec pobiegł samotnie na sawannę i potem musieli go szukać przez całe popołudnie.
Jay uśmiechała się radośnie, machała rękami i próbowała pocieszyć zazdrosnych przyjaciół, kiedy odjeżdżali. Już po chwili trawa na sawannie sięgała im znacznie powyżej kolan. Tego dnia Horst polecił Jay włożyć długie spodnie zamiast tradycyjnych szortów.
Słońce wspinało się szybko na niebo, nad rozkołysanymi źdźbłami zaczął unosić się gęsty opar mgły. Widoczność zmalała do niespełna kilometra.
— Tu jest bardziej parno niż nad Juliffe w Durringham! — wykrzyknęła Jay, próbując ręką odpędzić mgłę sprzed twarzy.
— Nie martw się — odparł Horst. — Niedługo pewnie spadnie deszcz.
— Wątpię.
Obejrzał się na nią: maszerowała po jego śladach wyciśniętych w twardej trawie. Jasne oczka spoglądały nań łobuzersko spod ronda sfatygowanego filcowego kapelusza.
— A to czemu? Na Lalonde zawsze pada.
— Wcale nie. Nigdy za dnia.
— Jak to?
— Nie zauważyłeś? Przecież teraz pada tylko wieczorem.
Horst słuchał tego ze zdumieniem. Już miał ją zganić za wygadywanie głupstw. A jednak… nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio uciekał pod dach, chroniąc się przed gwałtowną ulewą. Tydzień temu? Dziesięć dni? Miał nieprzyjemne wrażenie, że nawet więcej.
— Jakoś nie zauważyłem — odrzekł pojednawczym tonem.
— Nie szkodzi, tyle miałeś na głowie.
— Święta prawda. — Wesoły nastrój prysł bezpowrotnie.
Powinienem był to zauważyć, wymawiał sobie w duchu. Kto by jednak doszukiwał się czegoś podejrzanego w pogodzie? Mimo to czuł, że sprawa jest poważna, choć nie wiedział dlaczego. Wszak nie można ot, tak sobie zmienić pogody.
Horst przestrzegał jednej zasady: przebywał poza domem najwyżej cztery godziny. W tym czasie mógł odwiedzić siedem opuszczonych gospodarstw (osiem, jeśli liczyć zgliszcza chaty Skibbowów), a także ustrzelić danderila lub kilka pnączaków. Raz upolował zdziczałą świnię, dzięki czemu przez tydzień obżerali się szynką i bekonem. Nigdy w życiu nie jadł mięsa z takim apetytem; to pochodzące z ziemskich zwierząt było wręcz ambrozją w porównaniu z żylastym i mdłym w smaku mięsem tutejszej zwierzyny.
W dość dokładnie przetrząśniętych chatach nie zostało wiele cennych rzeczy. Zamierzał odwiedzić je jeszcze ze dwa razy, a potem już do nich nie wracać. Otrząsnął się z tych myśli, zanim zaduma przerodziła się w melancholię. Po cóż tam wracać, skoro przybędzie wojsko? I nie daj sobie wmówić, że tak się nie stanie!
Jay zrównała się z nim w podskokach i wydłużyła krok, aby nie zostać znów z tyłu. Uśmiechnęła się do niego z ukosa, po czym z błogim zadowoleniem wbiła spojrzenie w horyzont.
Horst wyraźnie się odprężył. Mając ją tak blisko siebie, doznawał uczucia, jakby właśnie minęła ciemna, straszna noc. Kiedy odciągał ją od Ruth i Gaela Jacksona, szamotała się i krzyczała. Prowadząc ją środkiem wioski w stronę dżungli, tylko raz obejrzał się za siebie. Wszystko wtedy zobaczył, całą okolicę w świetle ognia, który pożerał ich przytulną, spokojną wioseczkę, burząc nadzieje na lep» szą przyszłość równie szybko, jak deszcz rozpuszczający zamki z błota budowane przez dzieci nad rzeką. Szły na nich zastępy szatana. Z głębokiego cienia wyłaniały się wciąż nowe postacie, wkraczając w pomarańczowy blask pożarów — istoty, których nie wymyśliłby nawet Dante w swych najdzikszych rojeniach. Powietrze rozdzierał histeryczny wrzask osaczonych wieśniaków.
Horst nie pozwolił Jay oglądać się na domy, nawet kiedy dotarli do lasu. Wiedział, że czekanie na powrót drużyny myśliwych byłoby czystym szaleństwem. Strzelby laserowe nie mogły powstrzymać potwornych legionów, które Lucyfer w swym gniewie wypuścił na świat.
Zaszli daleko w głąb dżungli, kiedy przerażona Jay upadła z wyczerpania. Świt zastał ich tulących się w korzeniach drzewa kaltukowego; trzęśli się z zimna, zmoczeni ulewnym deszczem, który padał w nocy. Potem podkradli się z powrotem do Aberdale i ukryli w gąszczu okalającym polanę, skąd mogli przyjrzeć się wsi… która żyła niejako w uśpieniu.
Po wielu zabudowaniach pozostały zgliszcza. Przechodzący obok ludzie nie zwracali na nie żadnej uwagi. Ludzie znani Horstowi, należący do jego owczarni, którzy powinni być wstrząśnięci rozmiarami zniszczenia. I wtedy zrozumiał, że szatan zwyciężył, demony opętały osadników. To, co zobaczył podczas ceremonii zesłańców, tutaj musiało powtórzyć się wiele razy.
„Gdzie mama?” — spytała Jay, zgnębiona.
„Nie mam pojęcia” — odparł szczerze.
We wsi powinno być więcej ludzi: mieszkało ich tu pięciuset, a zostało pięćdziesięciu, może siedemdziesięciu. Zachowywali się, jakby nie widzieli przed sobą żadnego celu: spacerowali wolnym krokiem, rozglądali się w przytępionym zdumieniu, milczeli.
Jedynie dzieci stanowiły wyjątek. Z krzykiem i płaczem biegały wokół otępiałych, powłóczących nogami dorosłych. Były ignorowane, a czasem nawet bite za swą natarczywość. Ich zrozpaczone głosy dobiegały do kryjówki Horsta, zadając mu dodatkową udrękę. Patrzył, jak mała Shona próbuje desperacko nawiązać z matką rozmowę. Chciała ją zatrzymać, uparcie czepiała się spodni. Przez chwilę wyglądało na to, że dopięła swego. Matka odwróciła się. „Mamusiu!” — pisnęła Shona, lecz kobieta uniosła rękę i bluznęła z palców białym ogniem, który trafił dziewczynkę prosto w twarz.
Kiedy upadła jak kłoda, bez jęku, Horst wzdrygnął się i odruchowo przeżegnał. Wtem złość go porwała na własne tchórzostwo.
Wstał i wyszedł jawnie spomiędzy drzew.
„Ojcze! — zawołała za nim Jay. — Ojcze, nie idź!”
Nie zwracał na nią uwagi. W świecie stojącym na głowie jedno więcej wariactwo nie zrobi przecież różnicy. Dawno temu przysiągł Chrystusowi wierność, która teraz nabierała zupełnie nowego znaczenia. Leżało przed nim cierpiące dziecko. Ojciec Elwes miał już dość krycia się i uciekania przed konfrontacjami.
Kilku wieśniaków przystanęło, gdy maszerował do wioski, a obok biegła Jay. Horst gardził nimi, byli niczym skorupy. Łaska uświęcająca została wyparta z ich ciał. Był o tym przekonany; zauważył w sobie nowy dar wiedzy. Sześciu czy siedmiu osadników stanęło w luźnej grupce między nim a Shoną. Rozpoznał ich twarze, ale nie dusze.
Jedna z kobiet, Brigitte Hearn, która nigdy nie uczęszczała regularnie do kościoła, roześmiała się i uniosła rękę. Spomiędzy rozpostartych palców wyskoczyła kula białego ognia i pomknęła w jego kierunku. Jay krzyknęła, lecz Horst stał z niezmąconym spokojem i kamiennym obliczem. Parę metrów przed nim kula zaczęła pękać, pęcznieć i przygasać. Gdy dotknęła go i wybuchła z trzaskiem, piekące igły pola elektrycznego wgryzły się w jego brudną bluzę.
Poczuł na brzuchu ukłucia jak od żądeł szerszeni, lecz nie okazał słabości przed półkolem obserwujących go ludzi.
„A wiecie, co to jest?! — zagrzmiał. Uniósł zawieszony na szyi srebrny krucyfiks, poplamiony i zabłocony, którym zaczął wywijać, niby orężem, przed Brigitte Hearn. — Jestem sługą Pana, jak ty jesteś służebnicą diabła. Jestem posłuszny woli mego Pana, więc usuń się na bok!”
Strach zagościł na twarzy kobiety, gdy wymierzył krzyżyk w jej stronę.
„Nie służę… — powiedziała niepewnie. — Nie służę diabłu.
Nikt z nas mu nie służy”.
„W takim razie odsuńcie się, ta dziewczynka jest ciężko ranna”.
Brigitte Heam zerknęła przez ramię, po czym odstąpiła kilka kroków w bok. Pozostali rozdzielili się pośpiesznie z widocznym niepokojem, a dwóch nawet odeszło. Horst skinął na Jay, żeby za nim poszła, i zbliżył się do leżącej dziewczynki. Skrzywił się, widząc czarną, osmaloną skórę. Wyczuł rozszalałe tętno. Podejrzewał, że doznała wstrząsu. Wziął ją w ramiona i ruszył do kościoła.
„Musiałam wrócić — rzuciła Brigitte Hearn za odchodzącym Horstem. — Ty nawet nie wiesz, jak to wygląda. Musiałam”.
„Jak co wygląda?” — zapytał niecierpliwie.
„Śmierć”.
Horst zadrżał, omal się nie zatrzymał. Jay obejrzała się z przestrachem na kobietę.
„Czterysta lat temu! — zawołała Brigitte zdławionym głosem.
— Umarłam czterysta lat temu! Czterysta lat pustki!”
Horst wpadł do małej lecznicy na zapleczu kościółka i ułożył Shonę na drewnianym stole, na którym najczęściej dokonywał oględzin swych pacjentów. Porwał z półki medyczny blok procesorowy i przyłożył do karku dziewczynki podkładkę czujnika. Gdy podał procesorowi opis obrażeń, wyświetliły się odczyty reakcji biochemicznych organizmu. Horst zapoznał się z wynikami i zaaplikował dziecku środek uspokajający, a następnie zaczął rozpylać nad ranami mieszaninę środków przeciwbólowych i odkażających.
„Jay — powiedział cicho. — Idź do mojego pokoju, tam znajdziesz na szafce plecak. Schowaj do niego wszystkie paczki z zakonserwowaną żywnością, jakie wpadną ci w ręce, potem namiot, w którym dawniej spałem, i cokolwiek wyda ci się przydatne na biwaku w dżungli: nożyk rozszczepieniowy, grzejnik przenośny i tego typu rzeczy. Tylko zostaw trochę miejsca dla moich przyborów medycznych. Aha, i będzie mi potrzebna druga para butów”.
„To my już tu nie wrócimy?”
„Nie”.
„Wyruszamy do Durringham?”
„Nie wiem jeszcze. Na pewno nie od razu”.
„Mogę zabrać Drusillę?”
„To chyba nie najlepszy pomysł. Tu będzie jej lepiej, po co ma cierpieć niewygody w dżungli?”
„W porządku, rozumiem”.
Słyszał, jak Jay krząta się po sąsiednim pokoju, gdy zajmował się Shoną. Nos dziewczynki był spalony prawie do kości, a blok procesorowy informował, że jedna siatkówka została uszkodzona.
Nie po raz pierwszy doskwierał mu brak nanonicznych pakietów opatrunkowych; Kościół by chyba nie zbankrutował, gdyby zaopatrzył go w dostateczną ich ilość.
Z największą ostrożnością usunął obumarłą skórę ze spieczonej twarzy Shony, pokrywając rany cienką warstwą pianki kortykosterydowej, aby złagodzić stan zapalny. Owijał właśnie głowę grubym okładem nabłonkowym, wziętym z gwałtownie kurczących się zapasów, kiedy wróciła Jay z fachowo spakowanym plecakiem. Nie zapomniała nawet o zwinięciu jego śpiwora.
„Mam też coś dla siebie” — powiedziała, pokazując mu pękaty chlebak.
„Spisałaś się na medal. Tylko żeby ten chlebak nie był zbyt ciężki, bo możesz dźwigać go daleko”.
„Jest lekki, ojcze”.
Ktoś zapukał nieśmiało w futrynę drzwi. Jay cofnęła się do kąta lecznicy.
„Ojciec Horst? — Brigitte Hearn wściubiła głowę do środka. — Ojcze, oni ciebie tu nie chcą. Mówią, że cię zabiją, że nie zdołasz obronić się przed wszystkimi naraz”.
„Wiem, już idziemy”.
„Ach tak”.
„Pozwolą nam odejść?”
Przełknęła ślinę i obejrzała się za siebie.
„Tak mi się wydaje. Nie szukają zwady. Nie z tobą, nie z księdzem”.
Horst wysunął szufladki z drewnianej szafki pod ścianą i zaczął wkładać do plecaka lekarstwa i przyrządy medyczne.
„Kim ty jesteś?” — zapytał.
„Sama nie wiem” — odparła żałośnie.
„Mówiłaś, że umarłaś”.
„Tak”.
„Jak się nazywasz?”
„Ingrid Veenkamp. Mieszkałam na Bielefeldzie w pierwszym stadium jego zasiedlania. Nie różnił się bardzo od Lalonde. — Obdarzyła Jay mglistym uśmiechem. — Miałam dwie urocze córki, podobne do ciebie”.
„Gdzie jest teraz Brigitte Hearn?”
„Tutaj, we mnie. Czuję ją. Jest dla mnie jak sen”.
„A więc opętanie” — mruknął Horst.
„Nie”.
„Tak! Widziałem czerwonego demona. Byłem świadkiem ceremonii, bezeceństwa, jakiego dopuścił się Quinn Dexter, żeby was tu przywołać”.
„Nie jestem demonem — upierała się kobieta. — Kiedyś żyłam.
Jestem człowiekiem”.
„Już nie. Opuść ciało, które sobie przywłaszczyłaś. Brigitte Hearn ma prawo do własnego życia”.
„Nie mogę! Nie zamierzam tam wracać. Wszędzie, byle nie tam”.
Horst próbował opanować drżenie dłoni. Święty Tomasz musiał czuć się tak samo, pomyślał. Uczeń wątpił w powrót Pana, gdy pełen buty i arogancji nie chciał dać wiary, póki nie zobaczył na jego rękach śladów po gwoździach.
„Uwierz, że Jezus jest Chrystusem, Synem Boga, abyś wierząc, miała żywot w imieniu jego” — wyszeptał.
Brigitte — czy też Ingrid — pochyliła głowę.
Horst zadał wtedy pytanie, które nie powinno było nigdy paść z jego ust:
„Dokąd wracać? Dokąd, o przeklęta?”
„Nigdzie. Nic tam dla nas nie ma. Słyszysz? Nic!”
„Kłamiesz”.
„Nic tam nie ma oprócz pustki. Przykro mi. — Zaczerpnęła powietrza, próbując przywołać resztki godności osobistej. — Idźcie, nie macie czasu do stracenia. Oni zaraz tu będą”.
Horst zakrył komorę plecaka i nacisnął zatrzask.
„Co z resztą mieszkańców wioski?”
„Poszli łowić świeże ciała dla innych dusz uwięzionych w zaświatach. To ich nadrzędna misja. Ja jakoś nie jestem do tego zdolna, podobnie jak ci, co zostali w Aberdale. Ale ty się strzeż, ojcze.
Chociaż twój duch jest silny, nikomu z nas się nie oprzesz”.
„Chcą opętać następnych ludzi?”
„Tak”.
„Po co?”
„Razem jesteśmy potęgą. Razem zdołamy zmienić to, co nas otacza. Zniszczymy śmierć, ojcze. Powołamy do istnienia wieczność. Na tej planecie, a może i w całej Konfederacji. Jaka jestem, taka zostanę już na zawsze, bez strachu przed starością, przed zmianami. Znowu żyję i nie zrezygnuję z tego”.
„To szaleństwo”.
„Nie, to cud. Fenomen”.
Horst założył plecak na ramiona i podniósł Shonę. Wokół kościoła zbierali się dorośli. Zszedł po schodkach, udając, że ich nie dostrzega. Jay nie odstępowała go na krok. Wszyscy gapili się na niego, lecz nikt się nie poruszył. Horst skręcił w stronę dżungli.
Z lekkim zdziwieniem zauważył, że Ingrid Veenkamp postanowiła go odprowadzić.
„A nie mówiłam? — powiedziała. — Brakuje im ikry. Będziecie bezpieczniejsi w moim towarzystwie. Oni wiedzą, że mogę im się oprzeć”.
„Zrobiłabyś to?”
„Być może. Ze względu na dziecko. Ale chyba się nie przekonamy”.
„Proszę pani — odezwała się Jay. — Gdzie jest moja mama?”
„Razem z innymi, tymi naprawdę niebezpiecznymi. Lepiej jej nie szukaj, ona nie jest już twoją matką. Rozumiesz?”
„Tak” — wydukała dziewczynka.
„Jeszcze ją odzyskamy, Jay — rzekł Horst. — Obiecuję, że kiedyś nam się uda”.
„Tyle w tobie wiary…” — stwierdziła Ingrid Veenkamp.
Zrazu sądził, że pokpiwa z niego, lecz na twarzy nie miała cienia uśmiechu.
„Co z resztą dzieci? — spytał. — Dlaczego nie są opętane?”
„Ponieważ są dziećmi. Któż chciałby żyć w tak małym i kruchym ciele, skoro jest tylu dorosłych do zdobycia? Całe miliony na tej jednej planecie”.
Weszli na pola, gdzie rozmiękła gleba lgnęła do butów Horsta wielkimi, ciężkimi grudami. Brzemię Shony i plecaka wciskało go w ziemię; nie był nawet pewien, czy zdoła dotrzeć do drzew rosnących na obrzeżu lasu. Krople potu spływały mu po czole z wysiłku.
„Poślij za mną dzieci — sapnął. — Są głodne i wystraszone. Zaopiekuję się nimi”.
„Czyżbyś chciał, ojcze, odgrywać Szczurołapa z Hameln? Nie wiadomo jeszcze, czy doczekasz zmierzchu”.
„Możesz sobie szydzić do woli, ale nie zapomnij ich przysłać.
Znajdą mnie, bo Bóg wie, że nie dam rady podróżować szybko i daleko”.
Skinęła lekko głową.
„Powiem im”.
Horst zagłębił się w puszczę chwiejnym krokiem. Obok maszerowała Jay; wielki chlebak obijał jej się o nogi. Zdołali przebyć jeszcze pięćdziesiąt metrów wśród nieprzyjaznych pnączy i krzaków, zanim Horst padł na kolana zdyszany i obolały, z twarzą czerwoną i rozpaloną.
„Nic ci nie jest, ojcze?” — zapytała Jay z niepokojem.
„Nie, nic. Po prostu musimy robić częściej odpoczynek. Sądzę, że na razie nic nam nie grozi”.
Rozpięła zatrzask chlebaka.
„Zabrałam twój termos. Myślałam, że się przyda. Wlałam witaminizowany sok pomarańczowy, który miałeś w pokoju”.
„Jay, jesteś szczerozłotym aniołem”. — Wziął termos i pociągnął głęboki łyk. Jay nastawiła tak niską temperaturę, że miał wrażenie, jakby pił roztopiony śnieg.
Wtem usłyszeli, jak ktoś przeciska się za nimi przez gęstwinę.
Odwrócili głowy. Zjawili się Russ z Andrią, pierwsze z dzieci.
Jay nie przypuszczała, że marsz przez sawannę okaże się taki męczący. Mimo to czuła się świetnie poza domem, nawet jeśli ta przyjemność miała trwać tylko parę godzin. Marzyła również, aby dosiąść konia, chociaż nie zamierzała prosić o to ojca Horsta w obecności chłopców.
Po czterdziestu minutach dotarli do opuszczonego gospodarstwa rodziny Ruttanów. Deszcze i wiatry odcisnęły swe piętno na zaniedbanym domostwie. Drzwi, których nie domknięto, roztrzaskane wiatrem, leżały teraz na niewielkim ganku. Bałagan powiększyły jakieś zwierzęta, być może sejasy, które kiedyś urządziły sobie w środku legowisko.
Jay wraz z chłopcami czekała na dworze, kiedy Horst z myśliwską strzelbą laserową badał trzy izby. Porzucona chata wydawała się nieziemsko cicha w porównaniu z rwetesem panującym w ich własnym domu.
Raptem Jay usłyszała odległy grzmot. Podniosła spojrzenie, wypatrując śladów nadchodzącej burzy, lecz niebo było nieskazitelnie błękitne. Hałas się nasilał, wyraźnie od strony zachodniej.
Ojciec Horst wyszedł z chaty z drewnianym krzesłem w ręku.
— To mi przypomina kosmolot — powiedział.
Brudne szyby grzechotały w ramach. Jay pośpiesznie przeczesała wzrokiem nieboskłon, gdy dźwięk wreszcie zaczął słabnąć. Nie zdołała nic zobaczyć, kosmolot mknął zbyt wysoko. Spojrzała z tęsknotą na odległe góry na południu. Pewnie poleciał do osad Tyrataków, pomyślała.
— Pokręćcie się trochę po kątach — rzekł Horst. — Może znajdziecie coś pożytecznego. Nie zapomnijcie też zajrzeć do stodoły.
Ja wejdę na górę pozrywać moduły baterii słonecznych. — Podstawił sobie krzesło, stanął na nim i wspiął się na dach.
W chacie było pustawo; płaty zielonego grzyba zdobywały sobie przyczółki w szczelinach podłogi, a na wilgotnych materacach rozsiadła się zielonkawa pleśń. Jay wyciągnęła spod łóżka dwa gliniane dzbanki, a w skrzyni pod kuchenną ławą Russ znalazł kilka koszul.
— Coś z nich będzie, tylko trzeba je uprać — zawyrokowała Jay, przyjrzawszy się poplamionemu, cuchnącemu odzieniu.
Bardziej poszczęściło im się w stodole. Znaleźli dwa worki z koncentratem proteinowym w formie ciastek, którymi karmiło się młode zwierzęta obudzone ze stanu hibernacji. Mills za stosem starych skrzyń wyszperał ręczną piłę z ostrzem rozszczepieniowym.
— Świetna robota! — pochwalił ich Horst po zejściu z dachu.
— A patrzcie, co ja mam: wszystkie trzy moduły! Teraz będziemy grzać wodę dwa razy krócej.
Jay zwinęła w rulon baterie słoneczne, a Horst przytroczył worki do końskiego siodła.
Łyknęli jeszcze zimnego soku, po czym ruszyli w dalszą drogę.
Jay cieszyła się swoim kapeluszem. Słońce piekło ją niemiłosiernie w plecy i ramiona, rozpalone powietrze drżało i falowało. Nigdy nie przypuszczała, że zatęskni za deszczem.
Przed dotarciem do gospodarstwa Soebergów należało przeprawić się przez rzekę. Na szczęście nie miała nawet metra głębokości, choć piętnaście szerokości. Rwąca, spływająca z gór woda kluczyła szerokimi hakami wśród łagodnych wzniesień sawanny. Na dnie zalegały gładkie, okrągłe otoczaki, na powierzchni natomiast pływały śnieżne lilie o długich, falujących liściach. Tu i ówdzie podskakiwały pąki kwiatowe wielkości ludzkiej głowy, które zaczynały już pękać.
Jay i Horst ściągnęli buty i zaczęli brodzić w rzece, trzymając się jak najbliżej końskiego boku. Cudownie rzeźwiąca woda wywoływała w stopach miłe odrętwienie. Nietrudno było wyobrazić sobie, że spływa prosto z ośnieżonych szczytów; Jay nie zdziwiłaby się nawet na widok błyskających na dnie samorodków złota. Po wyjściu na brzeg usiadła na chwilę i wysuszyła nogi, doznając wrażenia, jakby za jednym zamachem mogła przemierzyć sto kilometrów. Gdy wspinali się na skarpę, nadal czuła na skórze przyjemne łaskotanie.
Maszerowali tak już dziesięć minut, kiedy Horst przystanął i podniósł rękę.
— Mills, Russ, złaźcie z konia! — nakazał cicho, lecz stanowczo.
Ton jego głosu sprawił, że zimne mrowie przeszło Jay po plecach.
— Co tam widać? — spytała.
— Gospodarstwo Soebergów. Chyba…
Wyjrzała ponad czubkami kołyszących się źdźbeł. W dali, na tle rozmytego widnokręgu, lśnił biały kształt, aczkolwiek rozgrzane powietrze pogarszało widoczność.
Horst wydobył z kieszeni modulator obrazu: zakrzywiony pasek z czarnego kompozytu, który nakładało się na oczy. Czas jakiś lustrował okolicę z palcem na regulatorze powiększenia.
— Oni wracają — mruknął pod nosem.
— Mogę popatrzeć?
Wręczył jej urządzenie. Było duże i dość ciężkie; poczuła delikatne ukłucie, kiedy brzegi przylgnęły do skóry.
Wydało jej się, że patrzy na jakieś przedstawienie teatralne, wyświetlane przez projektor AV. Pośrodku sawanny stał śliczny, staroświecki trzypiętrowy dworek, otoczony szerokimi pasami zadbanych trawników. Ściany z białego kamienia, dach pokryty szarym łupkiem, wielkie okna wykuszowe. W portyku stała grupka ludzi.
— Jak oni to zrobili? — zapytała dziewczynka, bardziej zaciekawiona niż przestraszona.
— W zamian za duszę szatan proponuje obfitość materialnych darów. Pamiętaj jednak, że nie wolno z nim iść na ugodę.
— Ale Ingrid Veenkamp powiedziała…
— Pamiętam, co powiedziała. — Zdjął jej szybko z twarzy modulator, aż zmrużyła oczy. — Potępiona dusza: nie wie, co robi.
Niech Bóg się nad nią zmiłuje.
— Czy zabiorą nam chatę?
— Wątpię, skoro potrafią w tydzień zbudować to, co tutaj widzisz. — Westchnął i po raz ostatni spojrzał na pałacyk. — Chodźmy już, może wytropimy gdzieś milutkiego, tłustego danderila. Jeśli wcześnie wrócimy, zmielę mięso i będziecie dziś jedli hamburgery. Co wy na to?
— Hura! — uradowali się chłopcy, szczerząc zęby.
Odwrócili się i ruszyli w drogę powrotną przez spieczoną w słońcu sawannę.
Kelven Solanki wleciał przez otwarty luk na mostek „Arikary”.
Nie widział dotąd na okręcie wojennym równie przestronnej kabiny jak ta z szarozielonego kompozytu. Zmieścić się tu musiała nie tylko załoga, ale i dwudziestoosobowy sztab dowodzenia eskadrą z admirałem na czele. Obecnie większość foteli była pusta. Okręt flagowy parkował na orbicie Takfu, największego gazowego olbrzyma w systemie gwiezdnym Rosenheima. Uzupełniał paliwo.
Komandor Mircea Kroeber leżał wyciągnięty na fotelu, nadzorując wraz z trzema innymi członkami załogi przebieg tankowania.
Gdy „Ilex” zacumował do olbrzymiego okrętu flagowego, Kelven zobaczył zbiornikowiec kriogeniczny: zbiór kulistych cystern rozmieszczonych przed członem napędu rakietowego, otoczony panelami termozrzutu sterczącymi niczym skrzydła wielkiego zmutowanego motyla.
Eskadra złożona z dwudziestu pięciu jednostek czekała w szyku wokół „Arikary”. Tutaj, pięćset kilometrów od habitatu edenistów Uhewy, uzupełniała zapasy paliwa i artykułów konsumpcyjnych. Było to tylko jedno z bezzwłocznych działań, jakie przed dziesięcioma godzinami wymusiło przybycie „Ilexa”. Rząd Rosenheima polecił zaostrzyć odprawę celną pasażerów i załóg statków kosmicznych wybierających się z wizytą na powierzchnię planety.
Aby nie prześliznął się Laton, wszyscy musieli przechodzić teraz szczegółową kontrolę, przez co w stacjach portowych na niskiej orbicie tworzyły się długie kolejki. Osiedla asteroidalne prędko poszły za tym przykładem. Powoływano do służby oficerów rezerwy, a przebywające w układzie jednostki 7. Floty postawiono w stan gotowości bojowej na równi z okrętami sił obronnych Rosenheima.
Bywało, że Kelven czuł się jak nosiciel zarazy — paniki, którą rozprzestrzenia w Konfederacji.
Kontradmirał Meredith Saldana, przytwierdzony podeszwami do czepników pokładu, pochylał się nad konsoletą w głównej sekcji mostka. Miał na sobie zwyczajny mundur lotniczy, który jednak leżał na nim wyjątkowo elegancko, tym bardziej że na ramieniu błyszczały złociste tasiemki. Towarzyszyło mu dwóch oficerów sztabowych. Kolumna jednego z projektorów AV na konsolecie emitowała laserowe błyski niskiej częstotliwości. Kiedy Kelven Solanki skupił na nich wzrok, ujrzał rozpadającego się Jantrita.
Meredith Saldana datawizyjnie wyłączył urządzenie, gdy Kelven umieścił stopy na czepniku. Kontradmirał był od niego wyższy o sześć centymetrów, a postawę miał bardziej władczą niż naczelny admirał. Czyżby Saldanowie wszczepiali sobie geny odpowiadające za dostojeństwo?
— Komandor Kelven Solanki melduje się na rozkaz, sir.
Meredith Saldana przeszył go chłodnym spojrzeniem.
— Ma pan być moim doradcą podczas operacji na Lalonde?
— Tak, sir.
— Świeżo po promocji, komandorze?
— Tak, sir.
— To się rzuca w oczy.
— Przywożę fleks od naczelnego admirała, sir.
Meredith Saldana z pewnym ociąganiem wziął czarny dysk wielkości monety.
— Sam nie wiem, co jest gorsze: bzdurne ceremonialne loty i trzymiesięczne ćwiczenia z machania chorągiewkami w systemie Omuty czy też operacja militarna, w czasie której możemy zostać ostrzelani przez nieznanego wroga.
— Mieszkańcy Lalonde czekają na pomoc, sir.
— Aż tak źle z nimi?
— Tak, sir.
— Chyba już czas, żebym zapoznał się z tym fleksem, prawda?
Ze Sztabu Floty mam na razie tylko wiadomość o pojawieniu się Latona i rozkazy natychmiastowego wszczęcia działań militarnych.
— Znajdzie pan tu szczegółowy opis sytuacji, sir.
— Doskonale. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za osiem godzin ruszymy ku Lalonde. Wcieliłem do eskadry trzy dodatkowe jastrzębie do zadań koordynacyjnych i akcji zaczepnych.
Kod operacji upoważnia mnie do zarekwirowania niemal każdego urządzenia technicznego będącego własnością Floty w tym układzie. Czy pańskim zdaniem będziemy jeszcze czegoś potrzebować?
— Nie, sir. Ale będzie pan miał cztery dodatkowe jastrzębie.
Również „Ilex” został przydzielony do eskadry.
— Nigdy dosyć jastrzębi — rzekł Meredith lekkim tonem. Nie doczekał się odpowiedzi młodego oficera. — Do dzieła, komandorze. Niech pan znajdzie sobie kajutę i rozgości się na okręcie. Stawi się pan u mnie na godzinę przed odlotem, ponieważ chcę usłyszeć z pierwszej ręki, czego możemy się spodziewać. Zawsze to dobrze posłuchać rady człowieka, który wie o wszystkim z doświadczenia.
Tymczasem proponuję krótką drzemkę, bo wygląda na to, że długo pan nie spał.
— Tak, sir. Dziękuję, sir.
Kelven wykręcił stopy z czepnika i odbił się w stronę wyjścia.
Meredith Saldana obserwował, jak młody oficer manewruje w powietrzu, nie dotykając brzegów luku przejściowego. Komandor Solanki sprawiał wrażenie człowieka bardzo spiętego. W sumie też byłbym taki na jego miejscu, pomyślał kontradmirał. Ze złowieszczym przeczuciem przyjrzał się fleksowi, po czym umieścił go w odtwarzaczu fotela, aby dowiedzieć się, z czym przyjdzie mu się zmierzyć.
Horst zawsze z przyjemnością wracał do domu, aby powitać swoich małych rozrabiaków; bo cokolwiek o nich powiedzieć, nadal były to dzieci. W dodatku miały za sobą straszne przeżycia.
Właściwie to nie powinny zostawać bez opieki; gdyby tylko od niego to zależało, nigdy by się z nimi nie rozstawał. Niestety, względy natury praktycznej zmuszały go do wypraw łowieckich i przeszukiwania opuszczonych domostw; na szczęście podczas jego nieobecności nie zdarzyło się żadne nieszczęście. Jednakże tym razem, po natknięciu się na opętanych w gospodarstwie Soebergów, w drodze powrotnej naglił do pośpiechu, zatrzymując się jedynie w celu zabicia danderila. Całe zastępy myśli przewalały się przez jego głowę, a wśród nich natarczywe pytanie: a nuż coś się stało?
Kiedy zatrzymał się na szczycie niewielkiego wzniesienia i w odległości sześciuset metrów dostrzegł znajomy kształt drewnianej chaty, a wokół niej bawiące się dzieci, doznał niewysłowionej ulgi. Podziękował w duchu Bogu.
Zwolnił teraz, żeby Jay mogła odsapnąć. Przepocona niebieska bluzeczka lepiła się do jej szczupłego ciała. Coraz trudniejszy do zniesienia upał przegnał do lasu nawet wytrzymałe gniazdółki.
Również zastrzelony danderil chronił się w cieniu jednego z nielicznych na sawannie drzew.
Horst spojrzał zmrużonymi oczyma na niemiłosierne niebo. Nie chcą chyba spalić świata na popiół? Teraz mają formę, przywłaszczone ciała, a więc i fizyczne potrzeby, żądze, ułomności.
Skierował uwagę na pomocny horyzont. Nad dżunglą wisiała zwiewna różowa mgiełka, rozmywając krechę na styku nieba i ziemi — niczym brzask jutrzenki odbity w morskiej toni. Im bardziej skupiał na niej wzrok, tym mniej wyraźna się stawała.
Nie wierzył, że mają do czynienia z rzadko spotykanym zjawiskiem meteorologicznym. Raczej złą wróżbą. Jego nastrój, i tak już popsuty widokiem domu Soebergów, jeszcze bardziej się pogorszył.
Tyle dziwnych rzeczy naraz. Niegodziwe zamiary, jakie chcą tu zrealizować, muszą być już bliskie spełnienia.
Znajdowali się sto metrów od chaty, kiedy zauważyły ich dzieci.
Zgraja małych postaci z Dannym na czele rzuciła się na przełaj przez trawę. Wokół nich biegały psy, poszczekując głośno.
— Freya jest z nami! — darł się Danny. — Freya jest z nami, ojcze! Czy to nie cudowne?
Dzieci lgnęły do niego, krzyczały rozochocone i śmiały się radośnie, a on je w zamian głaskał i przytulał. Czas jakiś rozkoszował się tą chwilą: oto powracał w chwale bohatera, rycerz bez skazy i święty Mikołaj w jednej osobie. Tak wiele od niego oczekiwały.
— Co znalazłeś w chatach, ojcze?
— Szybko ci dziś poszło.
— Proszę, ojcze, niech Barnaby odda mi blok do nauki czytania.
— Było jeszcze trochę czekolady?
— Znalazłeś dla mnie buty?
— Obiecałeś, że poszukasz fleksów z bajkami.
Horst zaprowadził konia pod chatę w otoczeniu rozszczebiotanej i pełnej energii dzieciarni. Russ i Mills zsunęli się z siodła, żeby pogadać z kolegami.
— Kiedy przyszła Freya? — zapytał Horst Danny’ego.
Pamiętał tę ciemnowłosą dziewczynkę z Aberdale, ośmioletnią Freyę Chester, której rodzice przywieźli ze sobą mnóstwo rozmaitych drzew owocowych. Sad należący do Kerry Chester zawsze należał we wsi do najlepiej zadbanych.
— Jakieś dziesięć minut temu — odparł chłopiec. — Fajnie, prawda?
— Tak, na pewno.
Rzecz była jednak sama w sobie dziwna. Dziewczynce udało się przeżyć niewiarygodnie długo. Większość dzieci zebrała się przy nim w pierwszych dwóch tygodniach, kiedy biwakował na polance odległej o kilometr od Aberdale. Pięcioro przyszło pieszo z Schuster. Powiedziały, że w drodze towarzyszyła im pewna kobieta (należało się spodziewać, że Ingrid Veenkamp). Kilkoro innych, tych najmłodszych, sam odnalazł, gdy błąkały się bez celu po dżungli.
On i Jay regularnie krążyli wokół wsi w nadziei na odnalezienie nowych dzieci. Lecz na każde uratowane w wyobraźni Horsta przypadało dziesięcioro zagubionych w dzikich leśnych ostępach, tropionych przez sejasy i wolno umierających z głodu.
Po dwóch tygodniach oczywiste się stało, że brudna i mokra polanka nie nadaje się na stałe miejsce zamieszkania. Horst musiał już wtedy troszczyć się o przeszło dwadzieścioro dzieci. To Jay pierwsza zaproponowała, aby spróbowali szczęścia w porzuconych gospodarstwach. Cztery dni później zajęli jedno z nich i już go nie opuścili. Od tamtej pory doszło tylko pięcioro dzieci: wszystkie w stanie krańcowego wyczerpania przemierzyły zarośniętą ścieżkę wiodącą z Aberdale na sawannę. Były to bezdomne urwisy, zupełnie nieprzystosowane do życia w dziczy, śpiące w dżungli i próbujące kraść żywność w wioskach, co jednak rzadko im się udawało. Przed dwoma tygodniami, kiedy w czasie polowania Horst przeczesywał obrzeże puszczy, ostatnia grono jego podopiecznych powiększyła Eustice: wymizerowane chucherko w zszarzałych, potarganych łachmanach. Nie miała już siły iść; gdyby owczarek alzacki nie wytropił jej i nie wszczął alarmu, nie dożyłaby następnego dnia. Długo jeszcze chorowała.
— Gdzie ta Freya? — spytał.
— W środku, ojcze. Odpoczywa. Powiedziałem jej, żeby położyła się na twoim łóżku.
— I dobrze zrobiłeś.
Horst pozwolił Jay i jeszcze jednej dziewczynce zaprowadzić konia do koryta z wodą, a paru chłopcom kazał odwiązać od siodła złowionego danderila. W chacie panował miły chłód: grube dwuwarstwowe ściany z desek majopi zapewniały skuteczną izolację cieplną. Przywitał się wesoło z grupką dzieci, które siedziały wokół stołu przy włączonym bloku do nauki czytania. Potem wszedł do swojego pokoju.
Przez zasłony sączyło się ciemnożółte światło. Na łóżku leżała z podkulonymi nogami niepozorna postać w długiej niebieskiej sukience. Nie wyglądała na wycieńczoną czy chociażby głodną. Sukienka była tak czysta, jakby niedawno została wyprana.
— Cześć, Freyo — powitał cicho dziewczynkę, przyglądając jej się uważnie. Wtem chłodny dreszcz sprawił, że zapomniał o rozgrzanej sawannie.
Freya leniwie uniosła głowę, odgarniając z twarzy sięgające ramion pukle włosów.
— Dziękuję, ojcze, że mnie tu przyjąłeś. To niezwykle uprzejme z twojej strony.
Zesztywniałe mięśnie Horsta zamroziły uśmiech na jego ustach.
Była jedną z nich! Opętana. Pod czerstwą, ogorzałą skórą chowało się blade, schorowane dziecko, ciemna sukienka kryła pod spodem przydużą poplamioną koszulkę. Oba wizerunki nachodziły na siebie, na przemian to blednąc, to nabierając ostrości. Były wyjątkowo trudne do rozróżnienia, przykryte zasłoną, którą niejako nałożyła nie tylko na jego oczy, ale i umysł. Rzeczywistość była odpychająca, nie chciał jej oglądać, odrzucał prawdę. Głęboko w jego skroniach narodził się ból.
— Wszyscy są tu mile widziani, Freyo — wydukał z ogromnym wysiłkiem. — Ostatnie tygodnie musiały być dla ciebie straszne.
— O tak, okropne. Rodzice nie chcieli ze mną rozmawiać. Uciekłam do dżungli; och, jak dawno to było. Jadłam jagody i inne takie rzeczy. Ale wszystko zawsze było zimne. Czasami słyszałam sejasy. Strasznie się wtedy bałam.
— No cóż, nie ma tu w pobliżu sejasów, a i jedzenia nam nie brakuje.
Przeszedł wzdłuż łóżka do stojącej pod oknem komody. Każdy krok rozlegał się donośnie w cichej izbie. Zza drzwi przestał dolatywać hałas dzieci. Byli zupełnie sami.
— Ojcze! — zawołała.
— Czego tu chcesz? — wychrypiał, odwrócony do niej plecami. Lękał się rozsunąć zasłony: a nuż zobaczyłby pustkę?
— Przychodzę z uprzejmości. — Głos jej się pogłębił, brzmiał ze śmiertelną monotonią. — Nie ma już dla ciebie miejsca na tym świecie. Musisz się zmienić, przystać do nas. Będziesz wołał dzieci, a one przyjdą. Po kolei. Mają do ciebie zaufanie.
— Zaufanie, które nigdy nie zostanie zdradzone.
Odwrócił się z Biblią w ręku. Ten oprawny w skórę egzemplarz podarowała mu matka, kiedy odbył nowicjat. Zachowała się nawet dedykacja na obwolucie, choć w ciągu dziesięcioleci czarny atrament przybrał wodniste niebieskie zabarwienie.
Freya obrzuciła go trochę zdziwionym spojrzeniem, po czym parsknęła ironicznie.
— Ech, nieszczęsny ojczulku! Tak bardzo ci potrzebna ta podpora? A może za maską przekonań kryjesz się przed prawdziwym życiem?
— Ojcze nasz, panie nieba i świata śmiertelnych, pokornie proszę o pomoc w tym dziele oczyszczenia. W imię Jezusa Chrystusa, który mieszkał na ziemi i poznał nasze ułomności, błogosław mi przed czekającym mnie zadaniem — wyrecytował Horst.
Tak dawno już nie czytał litanii ze zunifikowanego modlitewnika. I nigdy nie wypowiadał słów na głos, nie w epoce szerokiej wiedzy o wszechświecie i wielkich osiągnięć naukowych, nie w arkologii ze skruszałego betonu i lśniącego kompozytu. Nawet Kościół kwestionował ich zasadność: miały stanowić relikt z czasów, kiedy mieszały się ze sobą wiara i pogaństwo. Teraz jednak błyszczały niczym słońce w jego myślach.
Freya, przed chwilą pełna wzgardy, zdawała się teraz wstrząśnięta.
— Co takiego? — Zrzuciła nogi z łóżka.
— Panie Boże, wejrzyj na służebnicę swoją, Freyę Chester, ofiarę ducha nieczystego, i pozwól mi ją oczyścić. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. — Horst uczynił znak krzyża nad rozwścieczoną dziewczynką.
— Przestań, durniu jeden! Myślisz, że się ciebie boję, tej twojej wiary?
Traciła kontrolę nad swoim kształtem. Czysty, wyraźny obraz przebłyskiwał raz po raz niczym mrugające światło. Ukazywało się słabowite, niedożywione dziecko.
— Błagam, Panie, użycz mi siły, aby jej dusza nie została potępiona na wieki.
Biblia zajęła się ogniem. Horst jęknął, kiedy żar osmalił mu skórę. Upuścił książkę na podłogę, gdzie paliła się z sykiem koło nogi łóżka. Straszny ból przeszywał jego dłoń, jakby zanurzył ją w rozgrzanym oleju.
Na wykrzywionym obliczu Freyi widać było determinację, wielkie gumowate płaty skóry deformowały jej piękne rysy prawie nie do poznania.
— Chrzań się, księże! — Wulgarne słowa nie pasowały do dziecinnych ust. — Napalę ci w czaszce jak w piecu, aż mózg ci się w krwi zagotuje! — Kształty narzucone przez opętaną znów zaczęły przygasać. Pod spodem krztusiła się osłabiona Freya.
Horst zacisnął na krucyfiksie palce zdrowej dłoni.
— W imię naszego pana, Jezusa Chrystusa, rozkazuję ci, sługo Lucyfera, żebyś wyszedł z tej dziewczynki! Wracaj do bezkształtnej nicości, gdzie twoje miejsce.
Freya wydała przeraźliwy okrzyk.
— Skąd wiedziałeś?!
— Precz z tego świata! Kto oddał się złu, ten nie ma prawa przebywać przed obliczem Boga.
— Skąd, księże…? — Rzucała głową z boku na bok, napinając mięśnie szyi, jakby walczyła z jakąś niewidzialną siłą. — Powiedz, skąd…
Horst czuł gorąco wzdłuż kręgosłupa. Był zlany potem i bał się, że naprawdę się spali. Jakby przytrafiło mu się najgorsze w życiu oparzenie słoneczne, jakby pękała mu skóra. Tylko czekał, kiedy zacznie tlić się ubranie.
Wymierzył krucyfiks w dziewczynkę.
— Chodź, Freyo Chester, wyjdź do światła i chwały naszego Pana.
I oto Freya stała przed nim w całej okazałości: na wąskiej twarzyczce o zapadniętych policzkach malowało się cierpienie, po brodzie ciekła ślina. Usta ruszały się, próbując wypowiedzieć jakieś słowa. Z czarnych oczu wyzierała trwoga.
— Chodź, Freyo! — krzyknął Horst z zapałem. — Chodź, nie masz się czego obawiać! Pan czeka.
— Ojcze… — odezwała się prawie niesłyszalnie. Zakaszlała, wypluwając drobną ilość śliny i treści żołądkowej. — Ojcze, pomocy…
— Ufamy, Boże, że uchronisz nas od złego. Poratuj nas, niegodnych, w swej sprawiedliwości. Pijemy Twoją krew i spożywamy Twe ciało, abyśmy mogli wejść z Tobą do chwały niebieskiej, chociaż jesteśmy ledwie prochem, z którego nas stworzyłeś. Chroń nas od błędów, Panie, ponieważ my, ludzie grzeszni i omylni, często nie wiemy, co czynić. Oddajemy się pod Twoją świętą obronę.
Na jedną przerażającą chwilę demon jednak powrócił. Freya przeszyła Horsta tak wściekłym spojrzeniem, że cofnął się przed siłą jej złej woli.
— Nigdy cię nie zapomnę, księże — wycharczała przez zwinięte usta. — Przez całą wieczność będę o tobie pamiętać.
Niewidzialne dłonie, paluszki maleńkie jak u noworodka, namacały jego gardło. Ostre paznokcie przeorały ciało wokół grdyki, zadając krwawiące rany. Horst uniósł wysoko krzyżyk z niezłomnym przekonaniem, że symbol Chrystusa zatriumfuje.
Freya ryknęła jeszcze gniewnie, a potem demoniczny duch odstąpił od dziewczynki. Towarzyszył temu nieprzyjemny podmuch arktycznie zimnego powietrza, który zwalił Horsta z nóg. Stosy pieczołowicie poukładanych paczek z żywnością rozsypały się w mgnieniu oka, pościel uniosła się w powietrze, rozmaite przedmioty poderwały się gwałtownie ze stołu i komody. Nastąpił huk, jakby zamkowa brama zatrzasnęła się przed nosem nacierającego wojska.
Prawdziwa Freya — wynędzniała dziewczęca postać w porwanym ubraniu, cała pokryta strupami i bliznami — rzęziła cicho przez spękane usta, leżąc sztywno na łóżku. Zaczęła płakać.
Horst podczołgał się do dziewczynki, przytrzymując się ręką łóżka. Wyczerpany psychicznie i fizycznie, chwytał łapczywie powietrze, jakby przebył wpław ocean.
Do pokoju wpadła Jay, a za nią chmara wystraszonych dzieci, które krzyczały wniebogłosy.
— Załatwione — powiedział, drapiąc się po bliznach na gardle.
— Wszystko będzie dobrze.
Następnego ranka Jay otworzyła oczy i ze zdziwieniem zauważyła, że zaspała. Rzadko to się zdarzało, ponieważ uwielbiała te krótkie minuty, jakie miała dla siebie na początku dnia. Tymczasem musiało już świtać. Przez szpary w trzcinowych żaluzjach wciskały się do głównej izby blade kosmyki szarego światła. Pozostałe dzieci mocno jeszcze spały. Szybko włożyła szorty, buty i niewprawnie przyciętą do jej rozmiarów koszulę, po czym cicho wyśliznęła się na dwór. Pół minuty później wbiegła z powrotem, wołając z całych sił ojca Horsta.
Wysoko ponad samotną chatą smugi spalin wyrzucane przez silniki termonuklearne trzynastu statków kosmicznych rysowały kosmiczną mandalę na czarnym, nocnym niebie.