Obserwatorzy byli już na miejscu, kiedy Alkad Mzu przybyła nad brzeg słonowodnego zbiornika w Tranquillity. Jak zwykle trzymali się kilkaset metrów za nią — z pozoru przypadkowi spacerowicze cieszący zmysły świeżością wieczoru bądź, w dwóch przypadkach, objeżdżający konno co dziksze ścieżki habitatu. Alkad doliczyła się ośmiu, idąc wzdłuż krawędzi stromej kamienistej skarpy w kierunku ścieżki, która prowadziła na plażę. Była to jedna z rzadziej odwiedzanych zatoczek na północnym wybrzeżu: szeroki dwukilometrowy sierp srebrzystobiałego piasku z wysokimi cyplami z polipowej skały. W rozległych objęciach zatoki znalazło się kilka wysepek, na których spotkać można było jedynie smukłe drzewa i barwne kobierce polnych kwiatów. Dwieście metrów od ścieżki z niewysokiego urwiska spadała rzeka pod postacią spienionego wodospadu; woda zbierała się w otoczonym skałami jeziorku i dalej wśród wydm wpływała do zbiornika. U góry gasła już olbrzymia tuba świetlna habitatu — jasnobursztynowa nić rozpięta między czapami biegunowymi. Szklista tafla wody odbijała ostatnie promienie światła, dzięki czemu na spokojnych falach drgały rozmyte miedziane refleksy.
Alkad ostrożnie stawiała kroki na żwirowej ścieżce. Jakaż straszna byłaby to ironia losu, pomyślała, gdyby teraz uległa jakiemuś wypadkowi. Ból w nodze, jej nieodłączny towarzysz, wzmagał się, gdy schodziła stromą dróżką.
Na wydmach po drugiej stronie zatoczki dostrzegła dwoje młodych kochanków. Szukając samotności wśród gęstniejących cieni, wtuleni w siebie i niemal niewidoczni, zdawali się nie pamiętać o świecie. Jasne włosy dziewczyny tworzyły wyraźny kontrast z jej mahoniową skórą, podczas gdy chłopak, głaszcząc i pieszcząc uległą mu partnerkę, ożywiał we wspomnieniach Alkad wizerunek Petera. Potraktowała to jak omen, choć dawno już przestała wierzyć w bóstwa.
Weszła na ciepły, suchy piasek i poprawiła paski plecaczka mieszczącego w sobie kurtkę przeciwdeszczową, bidon i podręczną apteczkę — tego samego, który przed dwudziestu sześciu laty przywiozła ze sobą do habitatu i z którym wybierała się na każdą wędrówkę w plener. Przebieg jej regularnych spacerów stał się już niemal tradycją. Gdyby nie zabrała plecaka, agenci służb wywiadowczych mogliby nabrać podejrzeń.
Alkad przecinała ukosem wydmy. Zostawiała płytkie ślady w miękkim piasku w drodze na środek plaży. Trzech szpiegów ruszyło za nią w dół ścieżki, pozostali nadal przechadzali się po skarpie. Ponadto u stóp wodospadu — co było pewnym novum — stali obojętnie dwaj uzbrojeni sierżanci. Dopiero w podczerwieni mogła ich zauważyć pod wystrzępionym polipem skarpy. Pewnie czekali tam, zaznajomieni z trasą jej spacerów.
W zasadzie należało się tego spodziewać. Tranquillity z pewnością donosiło Ione ojej spotkaniach z dowódcami statków kosmicznych, które tak stresowały szpiegów. Dziewczyna, naturalnie, nie mogła zapominać o środkach ostrożności. Bądź co bądź, odpowiadała za bezpieczeństwo mieszkańców habitatu.
Alkad natężyła wzrok, przenosząc spojrzenie nad olbrzymim lustrem szarej wody ku południowym brzegom zbiornika. Nieco na prawo, dwadzieścia stopni w górę krzywizny habitatu, wypatrzyła budynki instytutu, gdzie prowadzono badania nad cywilizacją Laymilów. Na ciemnych tarasach południowej czapy biegunowej mrugały wesołe światełka. Wielka szkoda, pomyślała z odrobiną goryczy. Praca przy interpretowaniu i poznawaniu technologii obcej rasy na podstawie fragmentarycznych szczątków obfitowała w pasjonujące wyzwania. Miała tam przyjaciół, robiła postępy. Na dodatek w całym ośrodku wrzało po odczytaniu wspomnień sensorycznych Laymila, odnalezionych przez tego młodego zbieracza artefaktów. Nadeszły dobre czasy dla naukowców, dające nadzieję na kolejne ciekawe odkrycia.
Gdyby nie cel jej życia, oddałaby się bez reszty badaniom.
Kiedy zatrzymała się nad wodą, tuba świetlna przybrała mętny platynowy odcień. Fale szemrały cicho na piasku. W Tranquillity mieszkało się naprawdę jak w bajce. Strząsnęła z ramion plecak, odblokowała zapięcia butów i zaczęła je ściągać.
Samuel, agent służb wywiadowczych edenistów, zrtajdował się na ścieżce sześć metrów od podnóża skarpy, gdy zobaczył, jak samotna postać nad wodą pochyla się, żeby zdjąć buty. Ta czynność nie należała do zwyczajowych zachowań doktor Mzu na spacerze.
Pobiegł za Pauline Webb, podporucznikiem CNIS, która wyprzedziła go o kilkanaście kroków. Przystanęła w gaju palmowym pod skarpą, zastanawiając się, czy powinna wyjść z ukrycia i przeciąć otwarcie plażę.
— Wygląda na to, że ma ochotę popływać — powiedział.
Pauline kiwnęła lekko głową. Podczas tej misji CNIS, Służby Wywiadowcze Sił Powietrznych, współpracowały do pewnego stopnia z analogicznymi służbami edenistów.
— Ale w nocy? — zdziwiła się. — Całkiem sama?
— Mzu jest co prawda typem samotnika, lecz trzeba przyznać, że zachowuje się trochę nienormalnie. — Samuel cofnął się wspomnieniami do owego ranka, kiedy w restauracji Glovera projektor AV pokazywał informacje o zniesieniu sankcji gospodarczych nałożonych na Omutę.
— No to co robimy?
Tymczasem dołączyła do nich Monica Faulkes, agentka ESA.
Przełączyła implanty wzrokowe na silniejsze powiększenie, kiedy Alkad Mzu zdejmowała bluzę.
— Nie widzę powodów do paniki. Mzu nie topiłaby się w zbiorniku, gdyby zechciała popełnić samobójstwo: jest na to zbyt inteligentna. Są szybsze metody.
— A może chce się tylko odświeżyć? — wyraziła przypuszczenie Pauline, choć i ją nękały wątpliwości. — To w sumie dość przyjemny wieczór.
Samuel nie spuszczał z oka Mzu. Po zdjęciu ubrania zaczęła wyrzucać na piasek zawartość plecaka. Szpiegów niepokoiły jej podejrzanie spokojne ruchy. Jakby wiedziała, że już nic jej nie zrobią.
— A ja w tym wietrzę jakiś podstęp.
— Wyjdziemy na idiotów, jeśli pobiegniemy tam całą zgrają, a ona faktycznie chce się tylko ochłodzić — powątpiewała Monica.
Starszy od niej edenista wydął usta z rozbawieniem.
— Czyżbyś myślała, że jeszcze nie wyglądamy jak idioci?
Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem, lecz nie odpowiedziała.
— Czy ktoś z was został poinstruowany, jak zachować się w takiej sytuacji? — zapytała Pauline.
— Jeśli chce się utopić, to proszę bardzo — rzekła Monica. — Problem sam się rozwiąże. Spakujemy się wreszcie i wrócimy do domu.
— Można było przypuszczać, że zajmiesz takie stanowisko.
— Ja w każdym razie nie popłynę za nią, jeśli wpakuje się w jakieś tarapaty.
— To nie byłoby konieczne — stwierdził Samuel, nie odwracając wzroku. — W zbiorniku pływają delfiny połączone więzią afiniczną z Tranquillity. Pomogą każdemu pływakowi, który zacznie tonąć.
— Cholerne szczęście! — zdenerwowała się Monica. — A więc nadal mamy przed sobą dwadzieścia lat sprawdzania, z kim i o czym rozmawia ta stara cwaniara.
Alkad datawizyjnie przesłała kod do procesora pustego plecaka.
Zapięcie na dnie otworzyło się i pod kompozytową tkaniną ukazała się skrytka. Ze środka wyciągnęła programowalny skafander silikonowy, który przeleżał tam spokojnie dwadzieścia sześć lat.
— Ione — odezwała się osobowość habitatu z niepokojem. — Wyniknął pewien nagły kłopot.
— Proszę o wybaczenie — Ione zwróciła się do gości zgromadzonych na koktajlparty. Byli to członkowie rady nadzorczej Związku Banków w Tranquillity, zaproszeni na dyskusję o dochodach habitatu, malejących w związku z nikłym ruchem statków kosmicznych. Należało coś zrobić, aby ograniczyć szalone wahania kursów akcji, pomyślała więc, że najlepiej będzie omówić problem na popołudniowym przyjęciu. Odwróciła się instynktownie do zajmującego całą ścianę okna, za którym ławice żółtych i zielonych rybek przyglądały się ciekawie smugom światła kładącym się na piaszczystym dnie. — O co chodzi?
— O Alkad Mzu. Popatrz na to.
Przed jej oczami wyostrzył się obraz.
Samuel patrzył podejrzliwie, jak Mzu wyciąga z plecaka nieznany przedmiot, wyglądający na piłkę futbolową ze śmiesznymi skrzydełkami. Nawet implanty wzrokowe przełączone na maksymalną rozdzielczość nie pomagały mu rozwikłać tajemnicy.
— Co to może być?
Mzu tymczasem zapięła kołnierz na szyi i włożyła do ust końcówkę rurki respiratora. Przesłała datawizyjnie kod aktywacji do procesora sterującego skafandrem. Czarna piłka spłaszczyła się na jej piersi i zaczęła oblewać ciało.
Agentki służb wywiadowczych popatrzyły na Samuela, zaniepokojone tonem jego głosu. Sierżanci ruszyli przez plażę.
— Ione! — Myślom Tranquillity towarzyszyło uczucie zaskoczenia, które przerodziło się w obawę. — Wyczuwam powstanie strefy dystorsji grawitonicznej.
— I co z tego? — zdziwiła się. Czułe na masę narządy habitatu rejestrowały każdy statek kosmiczny wynurzający się w pobliżu Mirczuska. Nie było potrzeby budowania sieci satelitarnych detektorów grawitonicznych, które tradycyjnie chroniły planety i osiedla asteroidalne; orientacja Tranquillity w lokalnej przestrzeni była niezrównana, dzięki czemu odpowiedź na każde zagrożenie z zewnątrz musiałaby nastąpić niemalże natychmiast. — Jakiś statek wynurza się za blisko? Przygotuj platformy strategicznoobronne.
— To na nic…
Samuelowi wydawało się, że widzi cień rzucany przez chmurę sunącą po wieczornym niebie. Tuba świetlna ciągle jeszcze roztaczała wątłą perłową poświatę, w której woda skrzyła się delikatnie.
O tej porze chmura powinna wyglądać właśnie jak czarna plama.
Wtem dał się słyszeć hałas: odległy grzmot trwał kilka sekund i urwał się raptownie. Pośrodku czarnego skrawka zalśniła jasna gwiazda, wypełniając habitat zimnym, białym światłem.
Na tle zalanej bielą tafli zbiornika odcinała się wyraźnie sylwetka kobiety — w czarnym skafandrze przedstawiała sobą idealnie monochromatyczny obraz.
Przez kilka bezcennych sekund Samuel stał jak sparaliżowany.
Ze środka gasnącej gwiazdy, płynąc bezgłośnie w stronę Mzu, wynurzył się czarny jastrząb: kształt zbliżony do spłaszczonego jajka z podkowiastą sekcją mieszkalną, wbudowaną wokół tylnego wybrzuszenia na grzbiecie. Błękitny polipowy kadłub poznaczony był siateczką w kolorze królewskiej purpury.
— Jasny gwint! — wyszeptała Pauline ze zgrozą. — Skoczył do środka. Skoczył prosto do pieprzonego habitatu!
— Łapcie tę cholerę, bo nam zwieje! — Monica pierwsza zerwała się do biegu.
— Stój! Wracaj! — wrzasnął Samuel, ale i Pauline wyskoczyła już spomiędzy drzew za agentką ES A; wzmacniane mięśnie pozwalały jej gnać z niewiarygodną prędkością. — Niech to diabli! — I on ruszył za kobietami.
Meyer dostrzegł nad brzegiem jeziora niską postać w skafandrze, a „Udat” skręcił posłusznie w jej stronę. Dowódca miał nerwy napięte jak struny. Skok do wnętrza habitatu! To musiał być chyba najbardziej zwariowany numer kaskaderski w dziejach lotów kosmicznych! A jednak im się udało!
— Jesteśmy w środku, lecz to dopiero polowa zadania — zauważył rzeczowo „Udat”.
— Jakbym nie wiedział.
— CO TY WYPRAWIASZ?! — zagrzmiało w myślach czarnego jastrzębia wściekłe pytanie Tranquillity.
Meyer skrzywił się i nawet spokojny dotąd „Udat” się spłoszył.
— Ta kobieta jest prześladowana. Służby bezpieczeństwa Kulu uważają ją za politycznego dysydenta — odparł Meyer, walcząc ze strachem. — Kto jak kto, ale lone Saldana nie powinna czegoś takiego popierać. Zabieramy ją tam, gdzie będzie bezpieczna.
— NIE WYRAŻAM ZGODY! MACIE SIĘ WYCOFAĆ!
„UDAT”, NATYCHMIAST WRACAJ!
Siła mentalnej presji, jaką wywierała osobowość habitatu, była przeogromna. Meyer miał wrażenie, że ktoś wbił mu hak do głowy i stara się wyrwać mózg. Stęknął, wpijając palce w fotel amortyzacyjny. Tętno dudniło mu w skroniach.
— STÓJCIE!
— Nie zatrzymuj się — wycharczał. Krew ciekła mu z nosa.
Neuronowy nanosystem uruchomił szereg fizjologicznych obejść.
Alkad brnęła po płyciźnie, kiedy czarny jastrząb opadał, zakręcając zwinnie wokół jednej z wysepek. Dopiero teraz przekonała się, jak wielkie jest to technobiotyczne stworzenie. Widok tak potężnego kadłuba, manewrującego lekko w powietrzu, zapierał dech w piersi. Na okrągłym nosie statku osadzała się pajęczyna szronu, gdy polip nawykły do chłodów otwartej przestrzeni stykał się z parą wodną. Pod wpływem pola dystorsyjnego wielka połać zbiornika pod kadłubem wzburzyła się i spieniła. Alkad doznała nagle wrażenia, jakby poziom kołysał się na boki. „Udat” obrócił się o 90 stopni i gwałtownie pochylił, tak aby lewe ramię podkowiastego modułu mieszkalnego znalazło się tuż nad lustrem jeziora. Otworzyła się grodź komory śluzowej. Wewnątrz stała Cherri Barnes w skafandrze kosmicznym. Przed wypadnięciem chroniły ją pomarańczowe taśmy z włókna krzemowego. Rozwinęła drabinkę sznurową.
Na plaży pięć postaci pędziło po wydmach.
— Zabijcie ją! — rozkazała Ione.
Sierżanci wyciągnęli z kabur pistolety laserowe. Alkad Mzu zaczepiła już stopę o najniższy szczebel drabinki.
Wtedy działko maserowe „Udata” otworzyło ogień.
Monica Faulkes mknęła po piasku jak błyskawica; rozkazy neuronowego nanosystemu i wzmacniane mięśnie tworzyły harmonijną całość, dzięki czemu ciało bez trudu pokonywało drogę — w dziewięć sekund przebiegła sto pięćdziesiąt metrów. Działający w Tranquillity agenci ESA mieli wyraźne rozkazy: za wszelką cenę nie dopuścić, aby Alkad Mzu opuściła habitat. Monica powątpiewała, czy zdąży dobiec na czas do czarnego jastrzębia: uciekinierka rozpoczęła już mozolną wspinaczkę po rozkołysanej drabince. Agentka zastanawiała się, który z zaimplantowanych do jej ciała rodzajów broni może być w tych warunkach skuteczny. Kłopot polegał na tym, że większość z nich przystosowano do nie rzucającego się w oczy działania z bliskiej odległości. Na domiar złego przeszkadzał jeszcze ten cholerny skafander Sil. Musiałaby użyć mikrorzutki z nadzieją, że czubek przekłuje się do ciała. Zauważyła, że biegnący obok sierżanci sięgają po pistolety laserowe.
Metrowej szerokości kolumna powietrza zajaśniała bladym fioletem, rysując prostą linię od srebrzystej bańki pod dolnym kadłubem czarnego jastrzębia do jednego z sierżantów. Technobiotyczny serwitor eksplodował w kłębach pary i węglowych odłamków. Piętnaście metrów za nim, gdzie wiązka uderzyła w plażę, spłacheć piasku zamieniła się w szklistą kałużę, która mieniła się różowozłotymi kolorami.
Przeczulone nerwy Moniki sprawiły, że rzuciła się na ziemię, gdy tylko pojawił się promień. Upadając na miękki piasek, wyżłobiła dwuipółmetrową bruzdę. Usłyszała za sobą niemal jednoczesny odgłos dwóch padających ciał, gdy Samuel i Pauline poszli za jej przykładem. Drugi sierżant, trafiony maserem, rozpadł się z hałasem na czarne ziarenka. W myślach Moniki panował zamęt, gdy czekała z głową zarytą w piasek. Przynajmniej koniec nadejdzie szybko przy tej sile ognia…
Wiatr zawył nad wydmami.
Samuel uniósł głowę i zobaczył, jak potwierdzają się jego najgorsze obawy: wokół nosa statku otwierał się wlot tunelu czasoprzestrzennego. Alkad Mzu wspięła się już do połowy drabinki.
— Nie możesz jej stąd zabrać — poprosił czarnego jastrzębia.
— Nie wolno ci!
Wlot się poszerzył — pożerający światło tunel z dnem w nieskończoności. Do środka wdarło się powietrze.
— Trzymajcie się! — krzyknął Samuel do kobiet.
— WRACAJ! — rozkazało Tranquillity.
Meyer, którego umysł połączony był z umysłem „Udata”, skurczył się pod kategorycznym żądaniem habitatu. Nie mógł tego dłużej wytrzymać. Pełen furii głos grzmiał w jego czaszce — zdawałoby się — przez wiele dni, kalecząc jego neurony zawartą w nim wściekłością. Rezygnacja tak bardzo nęciła: do diabła z Mzu, po co za nią cierpieć? Wtem jednak poczuł potężną deformację lokalnej przestrzeni, wytworzoną przez komórki modelowania energii „Udata”. Otworzyła się przed nim pseudootchłań wiodąca do wolności.
— Leć już! — ponaglił.
Zimna zewnętrzna pustka, która wdzierała się do jego umysłu, pogrążyła go w cudownym błogostanie.
W dzikich, huraganowych podmuchach wichury Alkad kręciła się na zdradliwej drabince z włókna krzemowego niczym urwane śmigło.
— Zaczekaj! — krzyknęła datawizyjnie z rosnącym przerażeniem. — Masz zaczekać, aż znajdę się w komorze śluzowej! — Jej przełożone na cyfry oburzenie nie wywarło na „Udacie” żadnego wrażenia. Powietrze wynosiło ją do góry, jakby straciła ciężar; huśtało nią na boki z taką siłą, że drabinka wychylała się do poziomego położenia. Oscylująca grawitacja wyczyniała diabelskie harce z błędnikami w jej uszach. Świszczący wiatr próbował oderwać ją od drabinki. Neuronowy nanosystem zwierał mięśnie w rękach i goleniach, aby nie zwolniła uchwytu. Czuła, jak pękają wiązadła.
Czujniki kołnierza pokazywały rozmyte obrzeże tunelu czasoprzestrzennego, które bezlitośnie przesuwało się w jej stronę wzdłuż kadłuba statku. — Nie! Matko jedyna, poczekajcie! — Doktor Alkad Mzu stała u celu niedościgłych marzeń każdego fizyka: miała okazję przyjrzeć się z zewnątrz materii wszechświata.
Monica Foulkes usłyszała nerwowe ostrzeżenia Samuela i odruchowo chwyciła się kępy trzcin porastających wydmę. Wiatr smagał ją z potworną zaciekłością. Zmienił się kierunek siły ciężkości: plaża wisiała teraz nad nią. Monica jęknęła ze strachu, kiedy piasek zaczął sypać się w niebo. Sama też oderwała się od podłoża; nogi przekręciły się w stronę wlotu tunelu, który wchłaniał czarnego jastrzębia. Spod kępy trzcin wydobył się wolno ohydny odgłos rozdzieranych korzeni. Tułów Moniki oderwał się od ziemi. Piasek boleśnie chłostał ją po twarzy. Nie mogła nic zobaczyć ani złapać oddechu. Kępa trzcin przesunęła się o kilka centymetrów.
— Boże drogi, ratunku!!!
Męska dłoń zacisnęła się na nadgarstku jej wolnej ręki. Trzcina wyrwała się z piasku z głośnym chrupotem, a trzymająca ją ręka wygięła w kierunku czarnego jastrzębia. Przez jedną dramatyczną chwilę Monica wisiała rozciągnięta w powietrzu w strugach piasku.
Ktoś stęknął z wysiłku.
Wlot tunelu czasoprzestrzennego zamknął się za „Udatem”.
Z nieba kaskadą spadał piasek, woda, połamana roślinność, oszalałe ryby. Monica padła plackiem na ziemię, próbując złapać oddech.
— O mój Boże… — sapnęła. Kiedy podniosła wzrok, klęczący obok edenista dyszał ciężko z wyczerpania i trzymał się za rękę. — To ty… — Słowa nie chciały przejść jej przez gardło. — To ty mnie chwyciłeś?
Kiwnął nieznacznie głową.
— Chyba mam złamany nadgarstek.
— Gdyby nie ty… — Dreszcz przebiegł jej po skórze. Zaśmiała się zdławionym, nerwowym śmiechem. — Nawet nie wiem, jak masz na imię.
— Samuel.
— Dziękuję, Samuel.
Przewrócił się na plecy i westchnął.
— Nie ma za co.
— Wszystko w porządku? — zapytało edenistę Tranquillity.
— Strasznie mnie boli nadgarstek. Co za ciężar.
— Twoi koledzy już do ciebie idą. Trzech ma podręczne apteczki z pakietami nanoopatrunku. Zaraz ich zobaczysz.
Choć spędził tyle lat w Tranquillity, nie przywykł jeszcze do chłodnej obojętności okazywanej przez tutejszą osobowość. Habitaty zawsze były nieodłącznym elementem edenizmu. Czuł się niepewnie, traktowany w sposób tak przedmiotowy.
— Dziękuję.
— Nie wiedziałam, że statki technobiotyczne mogą operować w polu grawitacyjnym — powiedziała Monica.
— Nie mogą. Nie mamy tu grawitacji, tylko siłę odśrodkową.
Całkiem jak na półkach cumowniczych, gdzie siadają jastrzębie.
— A, no tak. Słyszałeś, żeby kiedyś czarny jastrząb wdarł się do habitatu?
— Nigdy. Taki skok wymaga fantastycznej wręcz dokładności.
Muszę obiektywnie przyznać, że zwykłe jastrzębie nie dałyby sobie z tym rady. Ani większość czarnych jastrzębi, jeśli chodzi o ścisłość. Mzu dokonała skrupulatnego wyboru. To była drobiazgowo przemyślana ucieczka.
— Mogła nad nią myśleć przez dwadzieścia sześć lat — odezwała się Pauline. Stanęła niepewnie na nogach i otrzepała bawełnianą bluzeczkę, zmoczoną przez spadającą wodę. Na piasku u jej stóp trzepotała się rozpaczliwie tłusta niebieska ryba. — Tak, tak: przez dwadzieścia sześć lat ta kobieta robiła z nas durniów. Odgrywała rolę stukniętej profesorki fizyki, zakochanej w swoich dziwactwach. A myśmy jej uwierzyli. Przez dwadzieścia sześć lat obserwowaliśmy ją cierpliwie, a ona zachowywała się dokładnie tak, jak można się było po niej spodziewać. Gdyby ktoś rozpieprzył moją ojczystą planetę, też bym przyjęła taką taktykę. Tylko że prowadziła swą grę przez dwadzieścia sześć cholernych lat! Jaki człowiek jest w stanie to wytrzymać?
Monica i Samuel wymienili stroskane spojrzenia.
— Opętany obsesją — odparł Samuel.
— Obsesją?! — Pauline poszarzała na twarzy. Pochyliła się i podniosła rybę, która chciała wyśliznąć się z jej rąk. — Uspokój się, do cholery! — wrzasnęła na nią. — No cóż, niech Bóg ma w opiece Omutę, kiedy ta kobieta hula po wszechświecie. — W końcu udało jej się unieruchomić rybę. — Nie wiem, czy się orientujecie, że dzięki naszym sankcjom nie ma tam nawet systemów obronnych, które mogłyby głośno pierdnąć.
— Daleko nie ucieknie — powiedziała Monica. — Strach przed Latonem ograniczył do minimum ruch statków kosmicznych.
— Obyś miała rację! — Pauline podeszła nad wodę z próbującą się wywinąć rybą.
Monica wstała ociężale. Strzepnęła piasek z ubrania i wytrząsnęła go z włosów. Potem popatrzyła z góry na szczupłego edenistę.
— Widać, że CNIS obniża wymagania w stosunku do kandydatów chcących wstąpić do służby.
Uśmiechnął się słabo.
— No, tak… Ale ona ma rację, jeśli chodzi o Alkad Mzu. Zacna pani doktor wszystkich nas wykołowała. Sprytna kobieta. Teraz przyjdzie nam słono zapłacić.
Chwyciła go pod ramiona i postawiła na nogi.
— Niestety. Jednego możemy być pewni: będzie za nią gonitwa aż miło. Każdy rząd planetarny zechce ją uwięzić, aby stała na straży demokracji. A są w Konfederacji, mój nowy przyjacielu, tacy demokraci, którzy oby jej nigdy nie znaleźli.
— Na przykład my?
Monica zawahała się, po czym pokiwała głową w zadumie.
— Nie. Ale nie mów mojemu szefowi, że to powiedziałam.
Samuel dostrzegł na plaży dwóch agentów galopujących konno w ich stronę. Chwilowo nie mógł sobie przypomnieć, w jakim wywiadzie służyli. Nieważne. Za kilka godzin wszyscy znowu będą działać osobno.
— Faktycznie, ten habitat był dla niej najlepszym miejscem do życia.
— Owszem. No dobra, zobaczmy, czy tamci mają coś na twój nadgarstek. Na drugim koniu jedzie chyba Onku Noi. Szpiedzy z Oshanko lubią się obładowywać gadżetami.
Nanosystemowy miernik czasu wskazywał, że jest dokładnie południe. Tylko dzięki niemu Chas Paske wiedział jeszcze, jaka jest pora dnia. Odkąd zaczął iść — a raczej kuśtykać — blada poświata emitowana przez czerwone chmury nie zmieniała się ani trochę. Czarnoczerwona dżungla wciąż odpychała swym ponurym wyglądem.
Podczas żmudnego marszu towarzyszyły mu głuche gromy, przewalające się gdzieś wysoko po niebie.
Zdołał prowizorycznie usztywnić nogę: pięć deszczułek z dębu czereśniowego, powiązanych sznurami z pnączy, łączyło kostkę z miednicą. Rana na udzie sprawiała wiele kłopotów. Owijał ją liśćmi, ale ilekroć do niej zaglądał, spływały mu po nodze obfite strugi krwi. Nie sposób też było odegnać owadów. W przeciwieństwie, jak się wydawało, do wszystkich pozostałych mieszkańców lasu, one nie uciekły spod chmury. Szukając pożywienia, gromadziły się rojnie wokół niego tutejsze odpowiedniki komarów oraz wiele innych, nie dających się do niczego przyrównać istot z nogami, skrzydełkami i szczypcami. Wszystkie cisnęły się do otwartej rany.
Dwukrotnie już zmieniał okład z liści i strzepywał skłębioną masę czarnych skrzydełek. Muchy tłoczyły się wokół poparzonej skóry, jakby była jedynym źródłem pokarmu w całym opustoszałym świecie.
Zgodnie z odczytami bloku inercjalnego naprowadzania, w ciągu ostatnich trzech godzin przebył dwa i pół kilometra. Przedzieranie się wzdłuż rzeki przez dziewiczą puszczę było prawdziwą mordęgą. Kule ustawicznie grzęzły między wystającymi nad ziemię grubymi korzeniami. Giętkie, zwisające nisko gałęzie miały paskudny zwyczaj czepiania się deszczułek.
Po drodze zrywał owoce pnączy o pomarszczonej skórce, które żuł nieustannie, dostarczając organizmowi płynów i protein. Zdawał sobie jednak sprawę, że upłyną całe tygodnie, zanim dokądś dotrze w tym tempie.
Celem jego podróży było Durringham. Jakiekolwiek zasoby i bogactwa znajdowały się na tej poronionej planecie, z pewnością zostały zgromadzone w stolicy. Jego oddział miał zlecone zadania rozpoznawcze, a on nie widział powodu, dla którego miałby się od nich uchylać. Nie zamierzał siedzieć bezczynnie w dżungli i czekać na śmierć. Akcja ratunkowa i ewakuacyjna nie wchodziła już pewnie w rachubę. Pozostało tylko jedno honorowe rozwiązanie, które dawało mu motywację do działania; jeśli porwie się na to, co na pozór niemożliwe, i spełni swoje zamierzenie, może dokona czegoś wartościowego. Chas Paske chciał odejść z fasonem.
Zdawał sobie jednak sprawę, że nie wystarczy sama determinacja: musiał obmyślić łatwiejszy sposób podróżowania. Program medyczny pobudzał implanty do wstrzykiwania dużych dawek hormonów, blokady analgetyczne zamknęły już dwadzieścia procent włókien nerwowych. Chociaż miał udoskonaloną przemianę materii, nie mógł dłużej zużywać aż tyle energii.
Połączył się z blokiem naprowadzającym i przywołał mapę. Sto pięćdziesiąt metrów w dół rzeki, na jej przeciwnym brzegu, leżała wieś Wryde. Zgodnie z informacjami LDC, została założona przed dziewięciu laty.
To mu musiało wystarczyć.
Zerwał kolejny owoc i pokuśtykał dalej przez zarośla. Huk na niebie wiązał się dla niego z jedną niezaprzeczalną korzyścią: nikt nie usłyszy hałasu, gdy będzie się przeciskał przez splątaną gęstwinę.
Na długo przed zobaczeniem pierwszego domu spostrzegł światło — złotożółtą aureolę, która rozpościerała się malowniczo nad rzeką. Śnieżne lilie mieniły się w pełnej obfitości i krasie. Chas usłyszał ptaka, zdziwione trele beztroskiej gniazdółki. Położył się niedołężnie na ziemi i dalej już czołgał na brzuchu.
Wieś Wryde przeobraziła się w świetnie prosperującą, zasobną społeczność, jakich nie widywało się na planetach w pierwszym stadium zasiedlania. Miasteczko wyrosło na ślicznej sześciokilometrowej polanie w otoczeniu urokliwych terenów parkowych. Tutejsze domostwa zbudowano głównie z cegły, kamienia lub korala ziemnego, przy czym każdy z nich zachowywał styl eleganckiej, zadbanej rezydencji bogatego kupca lub farmera. Na głównej ulicy, a właściwie schludnym bulwarze, tętniło życie: ludzie mijali się w drzwiach sklepów, inni siedzieli przy stolikach pod oknami restauracyjek. Tam i z powrotem kursowały bryczki. Na końcu ulicy wznosił się imponujący ratusz z czerwonej cegły — czteropiętrowy z ozdobną wieżą zegarową. Na przedmieściach Chas dostrzegł boisko sportowe. Ubrani na biało zawodnicy grali w coś dziwnego, podczas gdy wokoło widzowie urządzili sobie piknik. Blisko dżungli, z tyłu parku, było jeziorko, a przy nim stało rzędem pięć wiatraków, których olbrzymie białe skrzydła obracały się miarowo mimo bezwietrznej pogody. Nad rzeką rzucały się w oczy okazałe domy, trawniki schodziły aż do samej wody. Każdy miał tu swoją przystań z krótkim pomostem lub szopą dla łodzi. Wśród leniwie spływających śnieżnych lilii przy nabrzeżu cumowały łódki wiosłowe i żaglówki. Większe jednostki powciągano na drewniane pochylnie.
Każdy normalny człowiek chciałby należeć do takiej społeczności: małomiejska przytulność, wielkomiejska stabilizacja. Nawet Chas, leżąc w błocie pod krzakiem na przeciwnym brzegu rzeki, przyglądał się temu miejscu z niejaką tęsknotą. Miasteczko swym wyglądem zaszczepiało w sercu nadzieję, że są miejsca, gdzie złota epoka nigdy nie przemija.
Implanty wzrokowe pokazywały mu smagłe, uśmiechnięte twarze mieszkańców, którzy spokojnie zajmowali się swoimi sprawami. Nie dało się wszakże zauważyć, żeby ktokolwiek — człowiek, mechanoid czy technobiotyczny serwitor — pracował w nienagannie utrzymanych ogrodach czy zamiatał ulicę. Jeśli już ktoś sprawiał wrażenie zapracowanego, to chyba jedynie właściciele kafejek, którzy zawsze jednak byli roześmiani, żartując sobie wesoło z klientami. Sami generałowie i ani jednego szeregowca, pomyślał Chas. To nie może być prawda.
Ponownie połączył się z blokiem naprowadzającym. Kiedy przed oczami zabłysła mu zielona siatka odniesienia, skupił wzrok na pomoście na drugim końcu polany. Blok obliczył jego dokładne współrzędne i naniósł je na mapę.
Gdy sprawdził odczyty fizjologiczne, neuronowy nanosystem ostrzegł, że zapas hemoglobiny wyczerpie się po trzydziestu minutach. Organizm nie produkował jej teraz w normalnych ilościach.
Po raz ostatni skonsultował się z blokiem inercjalnego naprowadzania. Pół godziny powinno mu wystarczyć.
Chas podczołgał się do brzegu i zsunął niezgrabnie do rzeki niczym schorowany krokodyl. Dwadzieścia minut później pomału rozsunął śnieżne lilie i wynurzył twarz z wody. Blok działał bez zarzutu, naprowadził go dokładnie na wskazany pomost. Dwa metry dalej czysta niebieska łódeczka napinała z lekka cumę. W pobliżu nikogo nie było. Wyciągnął rękę i nożem rozszczepieniowym przeciął linę, której koniec złapał nad lustrem wody.
Łódka zaczęła dryfować razem ze śnieżnymi liliami. Chas znowu się zanurzył.
Czekał tak długo, jak to było możliwe — póki nanosystemowy program monitorujący funkcje fizjologiczne organizmu nie zaalarmował go o drastycznym niedoborze tlenu. Dopiero wtedy zdecydował się wynurzyć.
Wieś zniknęła za zakrętem, chociaż blask oświetlający podmiejskie błonia sączył się jeszcze między drzewami, padając na przeciwny brzeg rzeki. Gdy Chas spojrzał na swoją wykradzioną zdobycz, zamiast zgrabnej łódeczki ujrzał nędzną płaskodenną krypę, podobną w sumie do tratwy. Cieniutkie nadburcia, które dodano chyba później pod wpływem jakiegoś ekscentrycznego pomysłu, kruszyły się na jego oczach niczym zgniły korek. Łódka pozostawiała ciemny, mazisty ślad na liściach śnieżnych lilii.
Chas przyglądał jej się dłuższą chwilę w obawie, że ulegnie dalszemu rozpadowi. Przezornie opukał nadgniłe drewno, a potem z wielkim wysiłkiem, niemal wywracając łódkę do góry dnem, na poły wspiął się, a na poły wtoczył do środka.
Długi czas leżał nieruchomo, zanim dźwignął się niezgrabnie na łokciach. Łódkę powoli znosiło do brzegu. Po wodzie ciągnęły się, wczepione w łubki, długie i śliskie liście dwupłatka. Ranę na udzie oblazły rzeczne żuki. Pakiety nanoopatrunku z trudem radziły sobie z filtrowaniem krwi z zanieczyszczeń.
— A tak, to wszystko w porządku… — Jego ochrypły głos odciął się wyraźnym dysonansem od głuchego huku wyładowań.
Jak mógł, tak odpędzał i rozgniatał natarczywe owady. Oczywiście, w łódce nie było wioseł. Rozciął pnącza wiążące łubki i za pomocą jednej z deszczułek odepchnął się na środek nurtu. Sporo się nabiedził, walcząc z oporem śnieżnych lilii, lecz opłaciło się, bo łódka niesiona prądem poruszała się znacznie szybciej. Ułożył ciało w możliwie wygodnej pozycji i z rosnącą niecierpliwością przyglądał się mijanym drzewom. Kiedyś z zamiłowania studiował historię wojskowości, więc znał sens powiedzenia, jakie funkcjonowało na staruszce Ziemi: Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.
Tutaj, na Lalonde, wszystkie rzeki prowadziły do Durringham.
Bańka białego światła zamknęła w swych objęciach całą w ieś Aberdale. Wioska z lotu ptaka wydawała się chronić pod półprzeźroczystą perłową kopułą przed dziwnymi typami grasującymi po dżungli. Octan krążył wokół niej w rozsądnej odległości, rozkładając skrzydła na szerokość półtora metra; unosił się na prądach powietrznych z naturalną lekkością i pogardą dla grawitacji. W dole dżungla miała ten sam bladoczerwony odcień co niebo, jednakże hen, na południu, nęcił swoim nieskażonym blaskiem wąski pasek zieleni. Instynkt ciągnął ptaka w tamtą stronę, ku krainie czystego, realnego światła.
Podwójne myśli kierowały ptakiem. Zgodnie z życzeniami swego dobrego pana, powstrzymał się od ucieczki do czystego świata i z przechyloną głową obserwował budynki stojące na środku oświetlonej polany. Udoskonalone siatkówki zwiększyły rozdzielczość.
— Całkiem jakby kopia Pamiers — stwierdził Pat Halahan. — Mają tu z pięćdziesiąt tych wymyślnych domów. Pomiędzy nimi wszędzie trawniki i ogrody, aż po samą dżunglę. Ani śladu pól czy sadów. — Odruchowo pochylił się do przodu. Octan raz po raz zginał koniec ciemnobrunatnego skrzydła, zmieniając nieznacznie tor lotu. — Oho, dziwna rzecz. Drzewa nad brzegiem rzeki przypominają do złudzenia ziemskie płaczące wierzby. Tylko że te są wielkie, mają ponad dwadzieścia metrów wysokości. Chyba rosną tu ze trzydzieści lat.
— Bądź pewien, że się mylisz — mruknęła Kelly z posępną miną, nie zdradzając nurtujących ją uczuć. — Tak czy owak, to dla nich niesprzyjający klimat.
— No tak, racja. Przełączam się na podczerwień. Nic nie ma.
Jeśli w ogóle są pod ziemią jakieś instalacje, Reza, to na bardzo dużej głębokości.
— Dobra — rzekł z rezygnacją dowódca jednostki. — Puść Octana bardziej na wschód.
— Jeśli chcesz, to zgoda, ale w tej części lasu chyba nie znajdziemy zamieszkanych polan. Z tej wysokości Octan widzi wyraźnie światła Schuster. Żadnych świateł na wschodzie.
— Przecież nie będą się reklamować stukilowatowymi hologramami, Pat.
— Tak jest. Jak wschód, to wschód.
Po synapsach Octana przemknęło nieodparte pragnienie zbadania tajemniczych terenów poza wioską. Gdy wielki orzeł gwałtownie zakręcał, widok ziemi i skażonego nieba sprowadził się do chaotycznego zbioru rozmytych plam.
Oddział zwiadowczy posuwał się na wschód północnym brzegiem Quallheimu, kilometr od rzeki i mniej więcej równolegle do jej nurtu. Zagłębili się w las na zachód od Schuster, gdzie panowały niepodzielnie deirary — zupełnie jakby ktoś je tu uprawiał. Dzięki temu, że drzewa rosły w regularnych odstępach, podróżowało im się dużo łatwiej niż podczas pierwszej wyprawy w głąb lądu, kiedy omijali Pamiers.
Grube i gładkie pnie deirarów strzelały na dwadzieścia pięć metrów do góry, gdzie ich połączone parasolowate korony tworzyły zwarty pułap — sklepienie leśnej katedry o kolosalnych proporcjach. Gdziekolwiek spojrzeć, mocarne kolumny podpierały zachodzące na siebie liściaste stropy. Po tej stronie rzeki rosnące w rzadko rozsianych kępkach pnącza i chaszcze dawały się mniej we znaki: brakowało im słońca, łodygi były długie i blade, oblepione szarą pleśnią.
Na czele grupy szedł Reza, chociaż gdzieś wśród gałęzi buszował Theo, wypatrując śladów obecności wroga. Niemal każdy z nich odniósł w Pamiers jakieś obrażenia. Reza uważał się za szczęściarza: wyszedł z tego jedynie z szeroką blizną na piersi, spiralną pręgą na prawej nodze oraz oparzeniem w tyle głowy, gdzie kilka czujników spaliło się do samej kości z węgla monolitycznego. Najdotkliwsze rany odniosła Kelly, lecz pakiety nanoopatrunku postawiły ją na nogi. Maszerowała, niosąc zawieszony na ramieniu niewielki piecaczek ze sprzętem. Pancerne spodnie chroniły ją przed cierniami, a oliwkowozielona koszulka, która w czerwonym świetle nabrała bursztynowego odcienia, przykrywała nałożone grubą warstwą opatrunki.
W Pamiers otrzymali bolesną nauczkę, po której mieli nie tylko rany na ciele, ale i osłabiony zapał. W przekonaniu Rezy, taka lekcja była im jednak potrzebna. Teraz jego ludzie będą traktować poważnie zasekwestrowanych mieszkańców planety. Nie zamierzał zaglądać już do żadnej wioski.
Fenton i Ryall myszkowały niestrudzenie w dżungli na południowym brzegu rzeki, omijając Aberdale szerokim łukiem. Odgłosy puszczy docierały do ich uszu jedynie w przerwach między grzmotami przetaczającymi się raz za razem po czerwonych chmurach. W dusznym powietrzu rozpływały się aromatyczne zapachy niezliczonych gatunków kwiatów i dojrzewających owoców, tłumiąc częściowo smród rozkładających się dziecięcych zwłok.
Reza kazał psom odejść bardziej na południe, z dala od nieziemskiej wioski i jej ohydnego ogrodzenia: fetoru gnijących ciał. Z dala od śladów straszliwej ceny, jaką musiała zapłacić ludność Lalonde pod panowaniem najeźdźcy. Psy rozchylały pyskami wąskie liście ubielone kożuchem grzybów. Głęboka odraza i trudny do opanowania żal wdarły się do ich umysłów za sprawą więzi afinicznej; podzielały rozterki swego pana, pragnąc czym prędzej opuścić tę przygnębiającą okolicę.
W powietrzu dały się nagle wyczuć nowe zapachy: sok kapiący z połamanych łodyg pnączy, zgniecione liście, ziemia poharatana obcasami butów i kołami wozów. Psy poszły po tropie, posłuszne wrodzonym instynktom. Niedawno przechodzili tędy ludzie, choć nie było ich wielu.
Reza zobaczył dróżkę w dżungli, starą ścieżkę zwierząt biegnącą z południa na północ. Jakiś czas temu została poszerzona: ścięto gałęzie ostrzami rozszczepieniowymi, wykarczowano krzaki.
Wyglądało jednak na to, że popadła w zapomnienie… chociaż nie do końca. Ktoś szedł tą drogą przed niespełna dwiema godzinami.
Napięte nerwy sprzęgły się z instynktem: Fenton i Ryall pomknęły na południe po wilgotnej trawie. Dwa kilometry dalej świeży trop odgałęział się między drzewa. Jedna osoba. Mężczyzna, którego ubranie zostawiało na liściach woń potu i bawełny.
— Pat, przywołaj Octana. Namierzyliśmy człowieka.
Reza realizował misję pochwycenia jeńca bez zbędnych zawiłości. Gdy ponownie znaleźli się na brzegu Quallheimu, tym razem na wschód od Aberdale, uaktywnili poduszkowce i zaczęli szukać odnogi wpadającej z południa do głównego nurtu. Zgodnie z mapą przechowywaną w pamięci bloku naprowadzającego, niedaleko przez dżunglę przepływała sporych rozmiarów rzeka, której źródła biły w górach po drugiej stronie sawanny. Znaleźli ją po pięciu minutach i poduszkowce wjechały na wielowarstwową pokrywę śnieżnych lilii, która strzegła jej gardzieli. Splatające się ze sobą korony drzew tworzyły w górze szczelną zasłonę.
— Po schwytaniu jeńca ruszymy w górę rzeki, żeby wydostać się na sawannę — powiedział Reza, kiedy opuścili już wody Quallheimu. — Nie możemy z nim przebywać pod tą cholerną czerwoną chmurą. Na otwartej przestrzeni powinniśmy odzyskać łączność z satelitami telekomunikacyjnymi. Jeśli zdobędziemy jakieś pożyteczne informacje, będziemy mogli je wysłać prosto do Terrance’a Smitha.
O ile tam jeszcze jest, pomyślała Kelly. Nie mogła zapomnieć, co kobieta, z którą rozmawiali w Pamiers, mówiła o walczących ze sobą statkach kosmicznych. Ale Joshua obiecał, że zostanie i zabierze ich po skończonej misji. Parsknęła z krzywym uśmieszkiem.
Najbardziej godnym zaufania człowiekiem w Konfederacji to on nie był.
— Co u ciebie? — zapytała Ariadnę, próbując przekrzyczeć jednostajny szum wirników i kanonadę grzmotów na niebie.
— Blokady analgetyczne na razie trzymają. Najbardziej przestraszył mnie sam rozmiar oparzenia. — Walczyła z pokusą podrapania się po nanoopatrunku.
— To tylko doda pikanterii twojemu nagraniu, zwiększy dramaturgię. A tak przy okazji, to chyba nie zamierzasz nas zmieszać z błotem, co? Pamiętaj, że to my stoimy po stronie dobra.
— Jasne, nigdy w to nie wątpiłam.
— Świetnie, zawsze chciałam zostać gwiazdą sensywizyjną.
Kelly uruchomiła plik pamięciowy z reportażem z Lalonde, a następnie skierowała spojrzenie na Ariadnę, by umiejscowić ją dokładnie w środku pola widzenia. Żałowała tylko, że najemniczka nie jest w stanie nadać twarzy jakiegoś przyzwoitego wyrazu.
— Czego dowiedziałaś się z próbek ścian budynków?
— Niczego. To był najzwyklejszy proch. Dosłownie sucha ziemia.
— A więc te okazałe domy są tylko w naszej wyobraźni?
— W pewnym sensie. To nie jest tak do końca złudzenie. Oni modelują ziemię, aż uzyskają dowolny kształt, na który potem nakładają iluzję optyczną. Na podobnej zasadzie działają kombinezony kameleonowe.
— Jak to robią?
— Nie mam pojęcia. Jedyna ludzka technologia, jaka przychodzi mi na myśl, to generatory sił wiążących molekuły, które na statkach kosmicznych zachowują integralność kadłuba. Ale one są drogie i zużywają dużo energii. Taniej by wyszło zbudowanie zwyczajnego domu lub wykorzystanie programowalnego silikonu, o którym wspominałaś. Chociaż, z drugiej strony… — Zadarła głowę, kierując czujniki na czerwoną chmurę. — Życiem na Lalonde chyba już nie rządzi logika.
Poduszkowce wyhamowały przy nierównej skarpie. Ryall czekał na nich nad wodą między drzewami kaltukowymi. Reza wyskoczył na brzeg i potarmosił wielki łeb psa. Zwierzę przywarło do boku swego pana, okazując mu bezgraniczne przywiązanie.
— Jalal i Ariadnę, za mną! — rozkazał dowódca. — Reszta zostanie na straży poduszkowców. Pat, monitoruj nas za pomocą Octana. Jeśli zawalimy sprawę, powinniście ruszać na południe. Po drugiej stronie sawanny jest osada rolnicza Tyrataków. Możecie tam poszukać schronienia. Ten jeniec jest naszą ostatnią szansą na pomyślne zakończenie misji. Nie narażajcie się na ryzyko, żeby zdobyć więcej informacji, i nie przeprowadzajcie akcji ratunkowej.
Zrozumiano?
— Tak jest — odparł Pat.
Na szczycie skarpy do Rezy dołączyli Ariadnę i Jalal. Rosły najemnik wetknął do gniazd łokciowych karabin magnetyczny i strzelbę impulsową; kable i rury zasilające obiegały tułów i znikały w plecaku.
— Hej, Kelly! — zawołał Reza z kpiną w głosie. — Nie chciałabyś nam dotrzymać towarzystwa?
— Trzeba było ośmiu pokoleń małżeństw między kuzynami, żebyś powstał! — warknęła w odpowiedzi.
Troje najemników na brzegu uaktywniło kombinezony maskujące. Śmiech doleciał do poduszkowców z pustej już dżungli.
Fenton obserwował polankę spod zwisających pochyło gałęzi młodej gigantei. To światło nie mogło iść w zawody z białym blaskiem zalewającym wioski, lecz wszechobecna naokoło czerwień tutaj przybladła do lekko różowej poświaty. Pośrodku stała chałupka z bali, przy czym nie była to chata z desek nabitych na ramy, jakie preferowali koloniści, ale budyneczek żywcem wzięty z jakiejś alpejskiej łąki. Z komina sterczącego nad kamienną ścianą ulatywała ospale smużka dymu. Schludny wygląd polany musiał kosztować wiele pracy: zarośla zostały wycięte, drewno porąbane i ułożone w zgrabne stosy, warzywnik odchwaszczony, a na drewnianych stojakach suszyły się naciągnięte skóry zwierząt.
Człowiek, który tu gospodarzył, był dobrze zbudowanym, może trzydziestopięcioletnim mężczyzną o ogniście rudych włosach, ubranym w grubą koszulę w niebieskoczerwoną kratę i czarne ubłocone spodnie drelichowe. Pracował przy stole u wejścia do chaty, piłując drewno staroświeckimi narzędziami. Obok stał na ziemi nie dokończony fotel bujany.
Fenton ukradkiem wynurzył się z cienia włochatej gigantei, lecz tak aby dawały mu schronienie okalające polanę krzaki i mniejsze drzewka. W przerwach między salwami gromów dochodził go przytłumiony odgłos strugania: mężczyzna heblował deskę na stole.
Raptem przerwał pracę i zamarł w bezruchu.
Reza zdumiał się niepomiernie. Mężczyzna stał zwrócony plecami do psa w odległości dobrych pięćdziesięciu metrów, do tego niebem wstrząsał bezustannie łoskot wyładowań. W takich okolicznościach nawet jego udoskonalone zmysły mogłyby nie wykryć obecności Fentona. Wraz z dwójką podwładnych znajdował się czterysta metrów od polany. Jakby tego było mało, Fenton wbiegł wesoło na polanę.
Mężczyzna obejrzał się i uniósł krzaczaste brwi.
— A co my tu znowu mamy? Ho, ho! Wyglądasz na groźną bestyjkę. — Pstryknął w palce i Fenton podbiegł bliżej. — Widzę, że sam się jednak nie włóczysz. Szkoda, wielka szkoda. Nikomu na dobre to nie wyjdzie. Założę się, że twój pan czeka gdzieś w pobliżu. Czekasz, ha? Pewnieś rano przyleciał kosmolotem. Wycieczka pełna wrażeń, co? No cóż, chyba już dziś nie dokończę fotela. — Usiadł na ławie i zaczął się zmieniać: koszula wyblakła, włosy zrzedły i straciły kolor, całe ciało się skurczyło.
Zanim Reza, Jalal i Ariadnę weszli na polanę, stał się przeciętnym mężczyzną w średnim wieku o spalonej na brąz skórze i drobnych rysach twarzy. Miał na sobie jednoczęściowy kombinezon roboczy z nadrukiem LDC. Fenton chłeptał wodę z podstawionej mu miseczki, przyjaźnie nastawiony do nowo poznanego człowieka.
Reza podszedł ostrożnie do nieznajomego. Implanty siatkówkowe zbadały go od stóp do głów, a obraz pikselowy został datawizyjnie przesłany do bloku procesorowego, by mógł się nim zająć program porównawczy. Chociaż zniknął złudny wizerunek cieśli, Reza zauważył, że korzenie czarnych włosów nadal są ciemnorude.
— Dzień dobry — przywitał się, nie bardzo wiedząc, co zrobić przy tak biernej postawie kolonisty.
— Ano dzień dobry. Takich cudaków, jako żywo, jeszcze nie widziałem. Chyba tylko jak kinobus zajeżdżał, a pewno i wtedy nie.
— Nazywam się Reza Malin. Wchodzimy w skład oddziału wynajętego przez Towarzystwo Rozwoju Lalonde. Mamy sprawdzić, co tu się u was dzieje.
— Zatem potrzebne ci będzie, chłopcze, coś więcej niźli łut szczęścia. Szczerze wam życzę powodzenia.
Neuronowy nanosystem wyjaśnił Rezie, że łut był w dawnych czasach jednostką wagi, aczkolwiek w żadnym pliku nie funkcjonowało hasło „kinobus”.
— Nie będziesz stawiał oporu?
— Coś mi się widzi, że nie mam zbyt wielkiego wyboru. Starczy spojrzeć na waszą butną drużynkę i te ogromniaste spluwy.
— Masz rację. Jak się nazywasz?
— Jak się nazywam? Zaraz, zaraz… Shaun Wallace.
— Nie kpij. W plikach LDC figurujesz jako Rai Molvi, osadnik z Aberdale.
Mężczyzna podrapał się za uchem i uśmiechnął nieśmiało.
— Jest w tym nawet trochę racji. Muszę przyznać, że dawniej istotnie byłem Molvim. Zacna z niego duszyczka.
— Dobra, cwaniaku, gra skończona. Idziemy!
W drodze powrotnej za Rezą szedł Wallace, a za nim z kolei Jalal, mierząc w głowę jeńca z karabinu magnetycznego. Kilka minut po tym, jak opuścili polanę, różowa poświata zaczęła szarzeć, przyjmując ten sam ciemnoczerwony odcień co okoliczna dżungla.
Rozhasane pnączaki jakby od razu zdały sobie sprawę z nieobecności gospodarza, wpełzły na drzewa rosnące na obrzeżu polanki.
Bardziej śmiałe odważyły się przemknąć po trawie do chaty w poszukiwaniu smakołyków. Po kwadransie chata przeraźliwie zaskrzypiała. Pnączaki całym tabunem uciekły między drzewa.
Przez kilka minut nic się nie działo. Aż nagle, z powolnością zachodzącego księżyca, wygląd chaty zaczął się odmieniać, odsłaniając nadzwyczaj prymitywną lepiankę. Drobne suche płatki, niby jesienne liście w podmuchach wiatru, posypały się z dachu i rozścieliły na trawie. Ze ścian odpadała ziemia. W ciągu dwudziestu minut budynek rozpuścił się jak kostka cukru w ciepłym deszczu.
Ujawnienie prawdziwej tożsamości Ione Saldany czy zdobycie dowodów na to, że Laton wciąż żyje, wydawało się teraz drobiazgiem, bo oto miała przed sobą niezrównany materiał na reportaż.
Jeśli się wykaże, Collins da jej dożywotnio jeden z dyrektorskich foteli. Zdobędzie szacunek i status gwiazdy w całej Konfederacji.
Kelly Tirrel była pierwszą w dziejach dziennikarką, która miała przeprowadzić wywiad z nieboszczykiem.
Jak na zmarłego, Shaun Wallace był dość sympatycznym człowiekiem. Zwrócony twarzą do Kelly, siedział na tylnej ławeczce jadącego przodem poduszkowca i nie przestawał głaskać Fentona.
Jalal kierował na niego karabin magnetyczny dużego kalibru. Na przedniej ławce, obok reportażystki, rozmowie przysłuchiwał się uważnie Reza, wtrącając sporadycznie jakąś uwagę.
W miarę jak posuwali się pośpiesznie w stronę sawanny, drzewa rosły wciąż rzadziej i rzadziej. Poprzez ażurowy deseń czarnych liści dostrzegało się coraz większe skrawki czerwonego nieba. Powłoka chmur także stawała się cieńsza, do tego jej integralność wyraźnie próbowały naruszyć dzikie powietrzne zawirowania. Co budziło zdziwienie, ponieważ przy ziemi nie dmuchał najlżejszy wiaterek.
Shaun Wallace uparcie twierdził, że żył w Irlandii Północnej w początkach XX wieku.
— Straszne to były czasy, zwłaszcza dla ludzi podzielających moje poglądy — rzekł cicho, lecz potrząsnął tylko głową i uśmiechnął się w zadumie, kiedy zapytała, co to za poglądy. — Taka dama jak ty wolałaby o tym nie słuchać. — Podobno zginął w połowie lat dwudziestych jako męczennik za sprawę, kolejna ofiara angielskiej zaborczości. Nie wyjawił, dlaczego żołnierze otworzyli ogień. Powiedział tylko, że obok niego poległo wielu innych.
— I co się stało potem? — zapytała dziennikarka.
— Potem… potem dobrał się do nas diabeł.
— Trafiłeś do piekła?
— Zacni księża uczyli mnie za życia, że piekło to takie szczególne miejsce. Ale w zaświatach żadnego miejsca nie ma. Ponuro tam, pusto i dokucza ból wykraczający poza ziemskie cierpienie.
Patrzymy tam tylko, jak śmiertelnicy marnują swoje życie. Żywimy się sobą wzajemnie.
— Wzajemnie? To nie byłeś sam?
— Były nas miliony. Jestem prostym chłopem z Ballymeny, nie dałbym rady ich zrachować.
— I mówisz, że widać nas z tamtej strony?
— Z zaświatów, a jakże. Niby przez zaparowaną szybę. Trzeba się wysilić, żeby dostrzec coś wyraźnie w świecie żywych. Przez cały czas się wysilasz. I tęsknisz tak wielką tęsknotą, dziewczyno, że masz wrażenie, jakby serce ci pękało. Widziałem cuda, widziałem potworności, lecz wszystko było poza moim zasięgiem.
— Jak wróciłeś?
— Otworzyło się przejście. Coś przedostało się do nas z tej strony. Tutaj, na tej mokrej, gorącej planecie. Nie wiem, co to za istota, ale na pewno żadne z ziemskich stworzeń. Później nic już nie mogło nas powstrzymać.
— Ten ksenobiont czy istota, jak ją nazywasz: ciągle tu jest, ciągle sprowadza dusze z zaświatów?
— Nie, pomogła tylko przejść pierwszej. Potem zniknęła, ale już było za późno: strumyk przerodził się w rwącą rzekę. Teraz sami sobie radzimy.
— Jak?
Shaun Wallace westchnął, skonsternowany. Milczał bardzo długo i Kelly zaczęła już wątpić, czy doczeka się odpowiedzi. Przestał nawet głaskać Fentona.
— W ten sam sposób, w jaki zawsze próbowali to robić czciciele diabła — odparł z ociąganiem. — Za pomocą pogańskich, barbarzyńskich rytuałów. Niech Bóg mnie broni, abym kiedykolwiek przyłożył do czegoś takiego rękę, dość już w życiu nagrzeszyłem.
Ale to jedyny sposób.
— Co to za sposób?
— Łamiemy wolę żyjących. Sprawiamy, że chcą być opętani.
Opętanie kończy męczarnię. Choć mamy dużą moc, możemy uchylić tylko małą furtkę prowadzącą w zaświaty, pokazać zagubionym duszom drogę powrotu. Ktoś tu jednak musi na nie czekać. Człowiek wyraża zgodę na odstąpienie ciała.
— Więc torturujecie go, aż ulegnie — mruknął beznamiętnie Reza.
— W samej rzeczy, tak jest… Tak, nie inaczej… Zważcie tylko, że mnie się to wcale nie podoba.
— To znaczy, że Molvi wciąż jest w tobie? Żyje?
— Owszem, lecz jego duszę zamknąłem w ciemnym, ustronnym miejscu. Nie wiem, czy coś takiego można jeszcze nazwać życiem.
— A ta moc, o której wspomniałeś? — drążyła temat Kelly. — Na czym właściwie polega?
— Sam dobrze nie wiem. Dla mnie to jakaś magia. Ale nie taka jak u czarownicy, z zaklęciami i magicznymi wywarami. To straszniejsza magia, bo jest do twojej dyspozycji, kiedy o niej pomyślisz.
Jakże łatwo ją przywołać. Nie powinna być rozdawana ludziom jak popadnie. Potem trudno się oprzeć pokusom.
— To dzięki niej powstają białe ognie? — zapytał Reza. — Dzięki tej mocy?
— Tak, to prawda.
— Jaki jest ich zasięg?
— To trudno rzec tak od razu. Jak strzelamy w grupie, to ogień dalej niesie. Im więcej w strzelającym wściekłości, tym lepszy skutek. Ty, zawsze taki opanowany, nie postrzelałbyś na większe odległości.
Reza prychnął i odwrócił się na ławce.
— Czy mógłbyś mi teraz zademonstrować próbkę swoich umiejętności? — poprosiła Kelly. — Zapiszę to i pokażę ludziom, aby uwierzyli, że mówisz prawdę.
— Nigdy jeszcze nie spotkałem dziewczyny z gazety. Powiedziałaś, że jesteś z gazety, hę?
— Pracuję nad czymś, co jest odpowiednikiem gazety w późniejszych wiekach. — Przejrzała hasła zgromadzone w nanosystemowych plikach historycznych. — Przypomina to sprzęt projekcyjny Pathego i system Movietone w kinie, ale dochodzi jeszcze kolor i inne wrażenia zmysłowe. A teraz poproszę o tę demonstrację.
— Osobiście wolę, jak dziewczyna nosi dłuższe włosy.
Kelly przejechała dłonią po głowie z poczuciem winy. Musiała przyciąć włosy na długość paru milimetrów, aby włożyć pancerny hełm powłokowy.
— Normalnie zapuszczam je do ramion — powiedziała z żalem.
Shaun Wallace puścił do niej oczko z szelmowską miną, po czym przechylił się nad nadburciem i zgarnął ze śnieżnej lilii długonogiego owada. Przytrzymał go w otwartej dłoni; długie szarobrązowe ciało o kształcie wałka i okrągła głowa ze szczękami zaopatrzonymi w odrażające kleszcze. Owad drżał, lecz nie ruszał się z miejsca, jakby przylepił się do skóry. Shaun przykrył go drugą ręką i powoli roztarł na miazgę. Kelly przyglądała się temu bez zmrużenia powieki.
Kiedy rozchylił dłonie, między nimi ukazał się książę motyli o wielkich skrzydłach z deseniem turkusowych, topazowych i srebrnych wzorków; kolory opierały się wszechobecnej czerwonej poświacie, błyszczały własnym światłem. Motyl dwukrotnie złożył i rozłożył skrzydła, a następnie wzbił się w powietrze, natychmiast odepchnięty potężnym strumieniem zasmigłowym poduszkowca.
— Widzisz? Jesteśmy zdolni nie tylko do niszczenia — skonstatował Shaun Wallace.
Kelly straciła z oczu przepiękną zjawę.
— Jak długo taki będzie?
— Piwo rozlewa się na pinty, ale śmiertelność nie tak łatwo odmierzyć, słodka Kelly. Będzie się cieszył pełnią życia, i to się liczy.
— On o niczym nie wie — odezwał się lakonicznie Reza.
Shaun Wallace przywołał na usta blady uśmiech jakby politowania.
Poduszkowce docierały do coraz jaśniejszych terenów. Kelly ujrzała w górze, jak cudownie czyste promienie słońca nadają liściom szmaragdowy odcień. Wreszcie coś przestało być czerwone!
A już zaczynała wierzyć, że wszędzie na świecie może być tylko czerwono.
Oddział wyjechał spod potarganych obrzeży chmury. Najemnicy wrzasnęli radośnie zgodnym chórem.
— Skąd to się wzięło? — Kelly próbowała przekrzyczeć zgiełk wesołych głosów, pokazując na niebo.
— To nasze odbicie, a raczej naszego strachu.
— Czego się boicie?
— Pustej nocy, która przypomina nam o zaświatach. Dlatego się przed nią ukrywamy.
— To wyście stworzyli tę chmurę? — zapytała z mieszaniną niedowierzania i zdumienia. — Ale ona ciągnie się przez tysiące kilometrów!
— Zgadza się. Powstała z naszej woli. Pragniemy schronienia i ono jest nam dane. Wszyscy, nawet taki odludek jak ja, modlimy się o azyl całym naszym jestestwem. Mamy potężną wolę, a ona jest spragniona wciąż nowych podbojów. Ta chmura rychło przykryje planetę. Ale to dopiero pierwszy rozdział wielkiego dzieła zbawienia.
— A jaki będzie drugi?
— Udamy się w drogę, by zniknąć na zawsze z oblicza tego wstrętnego wszechświata. Zamieszkamy w miejscu, które sami sobie stworzymy. Gdzie pustka nie wisi jak miecz nad głową, gdzie śmierć nie ma dostępu do człowieka. Tam ten motyl będzie żył przez wieki. Powiedz mi, Kelly, czy to nie szczytne marzenie, czy to nie sen wart urzeczywistnienia?
Ostatnie drzewa zostały w tyle, gdy wjechali na sawannę. Bujne, zielone łąki zdawały się rozwijać po obu stronach rzeki, jakby odbywał się właśnie akt ich stworzenia. Reza nie poświęcał jednak otoczeniu zbyt dużej uwagi, ponieważ zastanawiały go słowa ekscentrycznego Irlandczyka.
— Zamknięty wszechświat — powiedział już bez wcześniejszej ironii.
Kelly spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Myślisz, że to możliwe?
— Podobne rzeczy dzieją się tysiące razy na dzień. Podczas każdej podróży międzygwiezdnej jastrzębie otwierają szczeliny w przestrzeni, aby wlecieć do tunelu czasoprzestrzennego. Z teoretycznego punktu widzenia są to samoistne wszechświaty.
— Zgoda, ale żeby zabrać całą planetę…
— Jest nas dwadzieścia milionów — wtrącił spokojnie Shaun Wallace. — Razem nam się uda. Wspólnymi siłami otworzymy bramę, która prowadzi do nieśmiertelności.
Neuronowy nanosystem Kelly zapisał wiernie zimny dreszcz, jaki przeszedł jej po ciele, gdy Wallace z taką pewnością siebie wypowiadał swoje zdanie.
— Czyżbyście planowali umieścić całą Lalonde w dostatecznie dużym tunelu czasoprzestrzennym? Na zawsze?
Shaun Wallace pokręcił palcem.
— Przepraszam, słodka Kelly, lecz znowu wkładasz mi w usta swoje piękne, eleganckie słówka. Planowanie to takie szumne określenie. Generałowie, admirałowie i królowie: oni układają plany.
Ale nie my. My się kierujemy instynktem. Zabranie naszej nowej ojczyzny z wszechświata stworzonego przez Boga wydaje nam się czymś tak naturalnym jak oddychanie. — Zachichotał. — Właśnie dzięki temu będziemy mogli nadal oddychać. Chyba nie chciałabyś, żebym przestał oddychać, hę? Taka miła, słodka dziewuszka.
— Nie. Tylko co z Molvim? Ciekawi mnie, co się z nim później stanie.
Shaun Wallace podrapał się po brodzie, rozejrzał po sawannie i z kpiącym wyrazem twarzy poprawił kombinezon na ramionach.
— Pewnie zostanie tam, gdzie jest — stwierdziła chłodno Kelly. — Nigdy go nie wypuścisz.
— Potrzebuję ciała, i to bardzo. Jeśli między nami znajdzie się ksiądz, poproszę go o rozgrzeszenie.
— Jeżeli mówisz prawdę — rzekł Reza z wahaniem, ogniskując czujnik optyczny na powłoce czerwonych chmur — to lepiej, żebyśmy wydostali się stąd jak najszybciej. Powiedz, kiedy ma się zdarzyć to spektakularne zniknięcie planety?
— No… kilka dni wam jeszcze zostało. Ale nie macie już statków, żeby stąd odlecieć. Przykro mi.
— A więc dlatego nie stawiałeś oporu? Bo i tak nie mamy możliwości ucieczki?
— O nie, nie zrozum mnie źle. Bo widzisz, nie bardzo mnie ciągnie do moich ziomków. Bokiem mi już wychodzą, więc polubiłem samotność. Wybrałem życie w puszczy. Siedem wieków z tą zgrają w zupełności mi wystarczy.
— To znaczy, że nam pomożesz?
Uniósł głowę i zerknął przez ramię na drugi poduszkowiec.
— Nie będę wam przeszkadzał — oświadczył wspaniałomyślnie.
— Wielkie dzięki.
— Ale to wam się na wiele nie zda.
— Jak to?
— Obawiam się, że trudno wam będzie znaleźć bezpieczny zakątek. Całkiem sporo moich kolegów odleciało waszymi statkami.
— No to się popieprzyło! — warknęła Kelly.
Shaun Wallace nachmurzył czoło z niesmakiem.
— Hejże, nie przystoi panience takich słów używać.
Kelly postarała się, aby uchwycić wyraźnie twarz Irlandczyka.
— Chcesz powiedzieć, że cokolwiek dzieje się na Lalonde, zdarzy się również na innych planetach?
— Tak twierdzę. W zaświatach przebywają nieprzebrane tłumy udręczonych dusz. Wszystkie pożądają miłego, świeżego ciała.
Twoje mogłoby się komuś bardzo spodobać.
— Ono jest już zajęte, wypełnione po brzegi.
W jego oczach błysnęło ponure rozbawienie.
— A myślisz, że moje jakie było?
— I wszystkie te światy, na których wylądują opętani, zostaną uwięzione w tunelach?
— Ciągle używasz tego śmiesznego słowa: tunel. Kojarzy mi się z korytarzykiem robaka, nad którym leży kupka ziemi, dzięki czemu wędkarz poznaje, co się chowa w środku.
— Mam na myśli luki w przestrzeni. Szczeliny, którymi można przechodzić.
— Naprawdę? W takim razie mówimy o tej samej rzeczy. To mi się nawet podoba: szczelina w niebie, którą można przejść na drugą stronę tęczy.
Jak w baśni. Słowa te pojawiały się raz za razem w wyobraźni Kelly, obwiedzione hologramowym fioletem nad postacią szalonego zmarłego Irlandczyka, który uśmiechał się jadowicie na widok jej zmieszania. Światy porwane ze swych orbit przez armie umarlaków. Jak w baśni. Jak w baśni. Jak w baśni…
Fenton, warcząc, poderwał się na nogi z obnażonymi kłami i sierścią zjeżoną na karku. Shaun Wallace popatrzył na psa z niepokojem. Kelly zaobserwowała drobne białe ogniki na czubkach jego palców. Fenton odwrócił jednak głowę w górę rzeki i głośno zaszczekał.
Jalal obracał już karabin magnetyczny. Dostrzegł wielkiego zwierza, który czaił się w wysokiej nadbrzeżnej trawie trzydzieści pięć metrów od poduszkowców. Pamięć dydaktyczna z ogólną wiedzą o Lalonde podpowiedziała mu, że to krokolew, drapieżnik polujący na równinach, postrach nawet sejasów. I nic dziwnego: olbrzym miał cztery metry długości i musiał ważyć co najmniej pół tony.
Miał płową sierść zlewającą się z kolorem trawy, przez co trudno go było zauważyć gołym okiem. Na szczęście w podczerwieni jarzył się jak pochodnia. Łeb zdawał się przeszczepiony z ziemskiego rekina: paszcza pełna zębów i małe, pałające żądzą mordu oczka.
Zamknęła się na nim niebieska kratka celownika. Jalal wystrzelił pocisk wybuchowy.
Wszyscy się skulili, Kelly zasłoniła rękami uszy. Nastąpiła oślepiająca eksplozja, po której wzbił się na dwadzieścia metrów w górę słup fioletowej plazmy i grud ziemi. Wierzchołek słupa spłaszczył się, a po rzece rozszedł pierścień pomarańczowych, przydymionych płomieni. Rozdzierający huk z łatwością zagłuszył głuchy werbel, jakim żegnała ich czerwona chmura.
Kelly ostrożnie uniosła głowę.
— Chyba go załatwiłeś — odezwał się Theo z przekąsem, omijając szerokim łukiem rozkołysaną wodę, która wlewała się do nowego krateru. Na brzegu paliło się półkole trawy.
— Hej, to krwiożercze bydlaki! — zaprotestował Jalal.
— Ten już na pewno nim nie jest, co potwierdzi każdy człowiek w promieniu pięciu kilometrów — powiedziała Ariadnę.
— Ty byś pewnie wymyśliła coś lepszego?
— Przestańcie — wdał się w spór Reza. — Mamy na głowie poważniejsze zmartwienia.
— Uwierzyłeś w to, co opowiadał ten debil? — spytała Ariadnę, wskazując kciukiem na Wallace’a.
— Częściowo — odparł oględnie Reza.
— Dziękuję. — Shaun Wallace przyglądał się bacznie płonącym brzegom jamy, gdy poduszkowiec mijał ją w pędzie. — Celny strzał. Te stare krokolwy zawsze mi napędzały stracha. Lucyfer musiał być w formie, kiedy je wymyślał.
— Zamknij się! — burknął Reza.
Czujnik optyczny zogniskowany na skraju czerwonej chmury pokazał mu samotną odrośl, która zaczynała się wydłużać nad korytem wąskiej rzeki. Reza oceniał, że nie zostaną przez nią dogonieni, tym niemniej był to widomy i niepokojący dowód na to, iż opętani mieszkańcy planety śledzą kroki oddziału zwiadowczego.
Otworzył kanał łączności z blokiem nadawczo-odbiorczym i datawizyjnie przesłał ciąg instrukcji. Urządzenie próbowało odebrać sygnały satelitów telekomunikacyjnych. Dwa z pięciu, które czarne jastrzębie rozmieściły na orbicie geostacjonarnej, znajdowały się nad horyzontem i ciągle nadawały. Do jednego z nich blok wysłał spójną wiązkę promieniowania, prosząc o połączenie z którymś z okrętów należących do floty Terrance’a Smitha. Komputer satelity odpowiedział, że aktualnie żaden statek nie jest połączony z siecią dowodzenia. Przechowywał jednak w pamięci pewną wiadomość. Reza przesłał osobisty szyfr dostępu.
„Wiadomość o ograniczonym dostępie wyłącznie na użytek Rezy — rozległ się głos Joshui CaWerta z bloku procesorowego. — Muszę mieć pewność, że wiadomość odbierzesz ty i nikt inny. Satelita został zaprogramowany, aby przekazać ją bezpieczną wiązką kierunkową. Jeżeli w promieniu pięciuset metrów od was są wrogowie, którzy mogą przechwycić wiadomość, to jej nie odbieraj. Aby odczytać nagranie, podaj nazwisko osoby, która w tamtym roku poróżniła mnie z Kelly”.
Koniuszek czerwonej chmury był jeszcze parę kilometrów za nimi. Reza popatrzył na Shauna Wallace’a.
— Czy któryś z twoich przyjaciół może teraz przechwycić transmisję radiową?
— No cóż, kilku mieszka w starych gospodarstwach na sawannie, ale to kilka mil stąd. Czy to więcej niż pięćset metrów?
— Tak. Kelly, poproszę o nazwisko.
Obrzuciła go lodowatym uśmiechem.
— Pewnie teraz się cieszysz, że nie zostawiłeś mnie w Pamiers?
Jalal zarechotał.
— No to cię zażyła, Reza.
— Tak — wycedził w odpowiedzi. — Cieszę się, że nie zostawiłem cię w Pamiers. A teraz nazwisko.
Kelly otworzyła kanał łączności z jego blokiem nadawczo-odbiorczym i przesłała: „Ione Saldana”.
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której na fali nośnej pojawiały się tylko krótkie piknięcia.
„Widzę, Kelly, że pamięć ci dopisuje. W porządku, oto zła nowina: porwane statki walczą z flotą Smitha i eskadrą Saldany. Na orbicie toczy się zacięta bitwa. „Lady Makbet” wyszła z tarapatów, ale i jej się oberwało. Może to kiedyś opiszesz. Zamierzam skoczyć na Murorę. Edeniści mają tam stację na orbicie, więc przeprowadzimy w doku najważniejsze naprawy. Za dwa dni powinniśmy usunąć uszkodzenia, potem po was wrócimy. Słuchajcie wszyscy: tylko jeden jedyny raz okrążymy planetę. Mam nadzieję, że posłuchaliście mojej rady i teraz zmykacie ile sił w nogach od tej czerwonej chmury. Niech wasz blok nadawczo-odbiorczy czeka w pogotowiu na mój sygnał. Jeśli chcecie, żebym was zabrał, trzymajcie się z dala od nieprzyjaciela. To by było na tyle, szykujemy się do skoku.
Życzę powodzenia. Zobaczymy się za dwa, może trzy dni”.
Kelly wsparła głowę na rękach. Sam dźwięk jego głosu fantastycznie koił nerwy. Spryciarz wymigał się od walki. Teraz miał wrócić, żeby ich uratować. Joshua, ty cudowny skurczybyku! Starła łzy z policzków.
Shaun Wallace poklepał ją czule po ramieniu.
— Twój kawaler, co?
— Tak. W pewnym sensie. — Pociągnęła nosem i oficjalnie otarła resztkę łez z twarzy.
— Wygląda mi na zacnego chłopaka.
— Bo nim jest.
Reza przesłał pasażerom drugiego poduszkowca streszczenie wydarzeń.
— Całkowicie zgadzam się z Joshuą, odtąd będziemy unikać opętanych i czerwonej chmury. Misję uważam za zakończoną. Nie dajmy się zabić i zróbmy wszystko, żeby zebrane przez nas informacje dotarły do władz Konfederacji. To są teraz nasze główne zadania. Popłyniemy rzeką aż do osady Tyrataków i tam postaramy się wytrwać do powrotu „Lady Makbet”.
Tyrataków zwabił na Lalonde pewien krzew o nazwie rygar.
Kiedy LDC zbierało fundusze na wsparcie swych inwestycji, przesłało próbki autochtonicznych roślin obu ksenobiotycznym członkom Konfederacji; przy tego typu przedsięwzięciach było to powszechnie praktykowane działanie, zmierzające do pozyskania pomocy ze wszystkich możliwych stron. Kiintowie jak zwykle odmówili współudziału, jednakże Tyratakowie odkryli w maleńkich jagodach rygara przepyszny smakołyk. Ze zmielonych owoców sporządzało się zimny napój albo po dodaniu cukru wyrabiało ciągliwe słodycze. Zdaniem negocjatorów Towarzystwa, dla Tyrataków był to ekwiwalent czekolady. Na ogół zamkniętych w sobie ksenobiontów tak bardzo zauroczyła perspektywa masowej uprawy rygara, że razem z własną organizacją kupiecką zgodzili się włączyć do dzieła zakładania kolonii i wykupili czteroprocentowy pakiet udziałów w przedsięwzięciu. Dopiero po raz trzeci od wstąpienia do Konfederacji Tyratakowie zasiedlali wspólnie z ludźmi nowo odkrytą planetę, co dawało tak potrzebny prestiż borykającemu się z licznymi problemami Towarzystwu. Zarząd LDC miał tym większe powody do zadowolenia, iż ludziom jagody rygara smakowały jak olej roślinny, więc nie zachodziła obawa, że między nimi a Tyratakami wybuchnie w przyszłości konflikt interesów.
Pięć lat po tym, jak z nieba spadły kontenery zrzutowe będące zalążkiem Durringham, na planetę przybyła pierwsza grupa par rozpłodowych, które osiedliły się u podnóży łańcucha górskiego — na południowych rubieżach dorzecza Juliffe, gdzie występował pospolicie rygar. Wieloletnie plany gospodarcze LDC przewidywały, że siedziby ludzi i Tyrataków, powstające coraz dalej od pierwszych ośrodków osadnictwa, spotkają się gdzieś przy granicy dorzecza.
W tym czasie obie rasy miały być już finansowo samowystarczalne, prowadzić handel wymienny i osiągać dobrobyt. Ta chwila wciąż jednak była melodią dalekiej przyszłości. Żadna z osad ludzkich położonych najdalej od Durringham nie wyszła poza poziom zamożności Schuster czy Aberdale, a i na plantacjach Tyrataków zbierano ledwie tyle rygara, żeby zapełnić ładownie dwóch statków, które co rok przybywały po plony. Kontakt między obiema społecznościami był minimalny.
Późnym popołudniem, kiedy trawiaste równiny zaczynały pochylać się na niskim przedgórzu, najemnicy z oddziału zwiadowczego ujrzeli pierwszą sadybę Tyrataków. Nie mogło być mowy o pomyłce: ponura żółtobrązowa wieża o wysokości dwudziestu pięciu metrów, zwężająca się lekko ku górze, miała okrągłe okna zaklejone śnieżnobiałymi pęcherzami. Ten styl wykształcił się przed z górą siedemnastoma tysiącami lat na porzuconej już ojczystej planecie Tyrataków, MastritPJ, i był powielany na każdej planecie w galaktyce, do której docierały ich kolonizacyjne arki kosmiczne.
Wieża stała nad rzeką jak samotna strażnica. Octan okrążył ją kilka razy, zauważając niewyraźne obrysy ogrodów i pól, na które ponownie wdzierały się krzewinki i trawa. Na dachu wieży, gdzie wiatr nawiał kurz i ziemię, w szparach pod murkiem rozpleniły się mchy i chwasty.
— Zupełny brak ruchu — oznajmił Pat. — Mam wrażenie, że od trzech, czterech lat nikt już tu nie mieszka.
Zebrali się tuż za wieżą, wciągnąwszy poduszkowce na brzeg.
Rzeka płynęła tu wąskim, ośmiometrowym korytem; w zasadzie był to już strumień, do tego usłany głazami, które w praktyce uniemożliwiały skuteczną nawigację. Po raz pierwszy odkąd rankiem wylądowali na planecie, nie widzieli w pobliżu śnieżnych lilii: na wodzie kołysały się apatycznie jedynie ułamane końce ich łodyg.
— To normalne u Tyrataków — powiedział Sal Yong. — Z domu korzysta się tylko raz. Po śmierci rozpłodowców zamyka się go i robi z niego grobowiec.
Reza połączył się z blokiem inercjalnego naprowadzania.
— Sześć kilometrów na południowy wschód stąd są plantacje i wieś CoastucRT. Po drugiej stronie wzniesienia. — Przesłał reszcie datawizyjną mapę. — Ariadnę, przejadą tędy poduszkowce?
Omiotła czujnikami optycznymi pagórkowatą krainę, która rozciągała się u podnóży gór.
— Powinny sobie poradzić. Trawa tu niższa niż na sawannie i nie ma tyle kamieni. — Kiedy skierowała spojrzenie na zachód, dostrzegła kolejne trzy ciemne wieże, rysujące się wyraźnie na tle monotonnego krajobrazu. Znajdowały się w cieniu: gęste, czarne chmury deszczowe parły już ku nim nad górskimi stokami. Po wyjściu z dżungli mogli wreszcie cieszyć się rześkimi powiewami wiatru.
Obejrzawszy się za siebie, zobaczyła czerwoną chmurę rozprzestrzeniającą się na cały północny horyzont; byli z nią prawie na równej wysokości, bo przez ostatnie godziny, kiedy uciekali, teren stale się wznosił. Niebo nad chmurą było nieskazitelnie błękitne.
Kelly poczuła pierwsze krople mżawki na odsłoniętych ramionach, gdy wsiadała z powrotem do poduszkowca. Wygrzebała z plecaka kurtkę przeciwdeszczową; górną część pancernego kombinezonu, nie mogącego się już na nic przydać, porzuciła w dżungli.
— Wybacz — zwróciła się do Wallace’a, kiedy obok niej usiadł — ale mam tylko jedną. Inni w ogóle ich nie potrzebują.
— Nie musisz się o mnie troszczyć, Kelly. — Kombinezon Irlandczyka zrobił się ciemnoniebieski, a materiał sztywniejszy. Miał teraz na sobie sztormiak identyczny z tym, który ona trzymała w ręku; nie zapomniał nawet o nie rzucającym się w oczy logo Collinsa na lewym ramieniu. — Widzisz? Stary Shaun umie o siebie zadbać.
Kelly z konsternacją pokiwała głową (ciesząc się w duchu, że wszystko nagrywa się do komórki pamięciowej). Pośpiesznie okryła się kurtką, gdyż ciepły deszczyk padał coraz intensywniej.
— A co z jedzeniem? — zapytała, kiedy Theo przeprowadził poduszkowiec nad szczytem nadbrzeżnej skarpy i skierował pojazd w stronę wioski Tyrataków.
— Mną się nie przejmuj. Nie dla mnie delikatesy. Jestem zwolennikiem prostych przyjemności.
Pogrzebała w plecaku, skąd po chwili wyciągnęła tabliczkę czekolady o tarretowym smaku. Żaden z najemników nie zabrał ze sobą prowiantu: dzięki udoskonalonej przemianie materii mogli w nieskończoność żywić się roślinami, ponieważ ich silne enzymy żołądkowe trawiły wszystko, co tylko składało się z białek i węglowodorów.
Shaun Wallace jadł dłuższą chwilę w milczeniu.
— Całkiem dobre — oświadczył na koniec. — Przypominają mi się borówki, com je zrywał w chłodny ranek. — Uśmiechnął się szeroko.
Kelly nieświadomie odwzajemniła uśmiech.
Poduszkowce poruszały się znacznie wolniej po lądzie niż na wodzie. Pryzmy gładkich kamieni i wąskie rozpadliny utrudniały zadanie pilotom. Na domiar złego lało jak z cebra.
Pat wysłał orła na północ, żeby nie moknął tak jak oni. Na polecenie Rezy psy biegły przodem, badając teren. Z tyłu na sawannie było sucho i słonecznie — stanowiła swoistą strefę buforową między zjawiskami naturalnymi i ponadnaturalnymi. Niebo przeorały pierwsze błyskawice.
— Zaczynam tęsknić za rzeką — mruknął smętnie Jalal.
— Ciesz się, żeś nie poznał Lalonde wcześniej — odezwał się Shaun Wallace. — To tylko kapuśniaczek. Nie takie deszczyska tu widywano, nim wróciliśmy z zaświatów.
Najemnik zignorował tę wzmiankę o mocy opętanych. Podejrzewał, że Shaun Wallace toczy z nimi cichą wojnę nerwów, zasiewa w ich sercach ziarna niepewności i zniechęcenia.
— Tu się zatrzymamy — rozkazał Reza datawizyjnie Theo i Salowi Yongowi, który pilotował drugi pojazd. — Wypuśćcie powietrze.
Pojazdy opadły przy cichnącym szumie wirników, zgniatając twarde źdźbła trawy, na których siadły lekko przechylone. Ulewa skróciła widoczność do dwudziestu pięciu metrów i nawet udoskonalone siatkówki niewiele pomagały. Kelly z trudem dostrzegła sylwetkę Ryalla. Pies nieufnie obwąchiwał wielki piaskowoszary głaz.
Reza odpiął pas z magazynkami i razem z nim odłożył karabinek impulsowy. Przeskoczywszy nadburcie, ruszył w stronę niespokojnego psa. Kelly starła z twarzy lepkie krople deszczu. Strużki wody wiły się wokół kołnierza kurtki i spływały jej po szyi. Biła się nawet z myślą, czyby nie włożyć z powrotem hełmu powłokowego — wszystko, byle tylko obronić się przed uprzykrzonymi atakami wilgoci.
Reza przystanął pięć metrów od brązowego wzgórka i wolno rozchylił ramiona; deszcz spływał swobodnie po szarej skórze jego palców. Krzyknął coś, czego wskutek wiatru i ulewy nie mógł zinterpretować nawet jej profesjonalny program do obróbki dźwięku.
Gdy wytężyła wzrok, poczuła nagle chłód wody pod koszulką. Głaz uniósł się lekko na czterech masywnych nogach. Kelly westchnęła ze zdumienia. Pamięć dydaktyczna z ogólną wiedzą o Konfederacji dała jej natychmiastową odpowiedź: Tyratak z kasty żołnierzy.
— Diabli go tu nadali — mruknął Jalal. — Oni żyją w klanach, pewnie będzie ich więcej. — Zaczął skanować okolicę, na próżno jednak, gdyż w rzęsistym deszczu nawet podczerwień nie mogła w niczym pomóc.
Tyratak z kasty żołnierzy był wielkości konia, choć miał krótsze nogi. Także głowa, lekko uniesiona na grubej, muskularnej szyi, przypominała koński łeb. Nie dało się zauważyć uszu ani nozdrzy.
Układ podwójnych warg w otworze gębowym wyglądał jak dwa małże, jeden wewnątrz drugiego. Rdzawa skóra, o której Kelly początkowo myślała, że jest gładka jak pancerz egzoszkieletu, pokryta była łuskami. Wzdłuż kręgosłupa biegła krótko przystrzyżona brązowa grzywa. Od podstawy szyi odchodziła para ramion zakończonych dziewięciopalcowymi okrągłymi dłońmi, a przy łopatkach wyrastały wąskie czułki, odgięte do tyłu i przylegające do ciała.
Tyratak mógł na pierwszy rzut oka wydawać się zwierzęciem, lecz w ręku trzymał wielką strzelbę o absolutnie nowoczesnym wyglądzie. Szyję opinał mu szeroki pas podobny do uprzęży, w który wetknął granaty i magazynki z energią.
Z wyciągniętego bloku procesorowego wysunęła się teleskopowo wąska kolumna projektora AV.
— Wycofajcie stąd swoje pojazdy — rozległ się metaliczny głos w szumie deszczu. — Ludzie nie mają tu już prawa wstępu.
— Szukamy schronienia na noc — odparł Reza. — Nie możemy wracać na północ, sami przecież widzieliście tę czerwoną chmurę.
— Nie chcemy tu ludzi.
— Dlaczego? Musimy gdzieś przenocować. Powiedz, co się stało?
— Ludzie stali się… — Blok wydał z siebie melodyjne ćwierknięcie. — Brak dosłownego tłumaczenia, najbliższe określenie: elementarni. CoastucRT ucierpiał od zniszczeń, skradziono kosmolot kupców. Ludzie w amoku zabijali rozpłodowce i członków innych kast. Nie macie pozwolenia na wejście.
— Wiem o zamieszkach w wioskach ludzi. Towarzystwo Rozwoju Lalonde przysłało nas, żebyśmy spróbowali przywrócić tu porządek.
— W takim razie próbujcie. Wróćcie do swoich wiosek i zaprowadźcie porządek.
— Staraliśmy się, ale opanowanie sytuacji przerasta nasze możliwości. Nastąpiła groźna inwazja nieznanego pochodzenia. — Jakoś nie umiał przełamać się i powiedzieć: opętanie. Blok procesorowy milczał. Podejrzewał, że rozmawia z rozpłodowcem, gdyż członkowie kasty żołnierzy byli tylko w niewielkim stopniu świadomi… Nie to, żeby chciał się z takim zmierzyć. — Możemy pomówić o tym, co da się zrobić, żeby uchronić was przed dalszymi atakami. Moi ludzie są wyszkoleni do walki i dobrze wyposażeni, z pewnością zwiększą wasze możliwości obronne.
— Zgoda. Wejdziesz w pojedynkę do CoastucRT i zapoznasz się z sytuacją. Jeśli stwierdzisz, że istotnie jesteście w stanie przygotować nas do obrony, twój oddział będzie mógł wejść i pozostać.
— Reza — przesłała datawizyjnie Kelly, — Zapytaj go, czy mogę ci towarzyszyć. Proszę.
— Będę potrzebował dwóch osób do pomocy, aby do zmierzchu obejrzeć dokładnie teren wokół osady — powiedział na głos, dodając datawizyjnie: — No to jesteśmy kwita.
— Najzupełniej — odpowiedziała.
— Ale tylko dwóch — zgodził się metaliczny głos. — I nie mogą mieć przy sobie broni. Nasi żołnierze zapewnią im ochronę.
— Będzie, jak sobie życzycie.
Odwrócił się i ruszył z powrotem do poduszkowca, zapadając się po kostki w błotnistych kałużach. Projektor AV bloku procesorowego zaczął emitować dźwięczne świsty i pohukiwania, będące głoskami języka Tyrataków. Przez deszcz przedzierały się odpowiedzi, wobec czego najemnicy wzmocnili do maksimum czułość czujników, daremnie próbując określić położenie innych przedstawicieli kasty żołnierzy. — Ariadnę, pójdziesz ze mną i z Kelly. Potrzebuję kogoś, kto należycie zbada teren. Reszta tutaj zaczeka. Postaramy się wrócić przez zmrokiem. Zostawiam na warcie Fentona i Ryalla.
Przez całą drogę do wioski obok poduszkowca truchtali dwaj żołnierze o — zdawałoby się — niespożytych siłach. Ich czułki podrygujące w biegu, o czym dowiedziała się Kelly z pamięci dydaktycznej, były odpowiednikami ogonów — pomagały im utrzymać równowagę. Właściwie to nie była pewna, kogo mieli ochraniać.
Strzelby w ich rękach stwarzały niezwykły widok; do istot, które ewoluowały w czasach preindustrialnych, specjalizując się w walkach z wojownikami wrogich plemion, pasowałyby bardziej strzały i łuki.
Po przejrzeniu całej pamięci dydaktycznej Kelly wiedziała już, że wyspecjalizowane wymiona rozpłodowców (jedynych w pełni świadomych Tyrataków) wydzielały swego rodzaju chemiczne programy sterujące. Układana przez rozpłodowca sekwencja instrukcji — których roślin nie wolno zjadać, jak posługiwać się określonym narzędziem elektrycznym — modyfikowała w gruczołach odpowiedni łańcuch molekuł. Każde polecenie załadowane do mózgu osobnika z kasty wasali (istniało ich sześć gatunków) zawsze mogło zostać uaktywnione prostą werbalną komendą. Substancje chemiczne znajdowały również zastosowanie w nauczaniu młodych rozpłodowców, upodabniając proces kształcenia do imprintów dydaktycznych adamistów i afinicznych lekcji edenistów.
Deszcz powoli ustawał, kiedy poduszkowiec wjechał na szczyt wzniesienia górującego nad osadą. Kelly potoczyła wzrokiem po rozległej dolinie. Na wszystkich jej łagodnie spadających zboczach założono plantacje. Na powierzchni blisko dwudziestu kilometrów kwadratowych ziemię oczyszczono z trawy i zarośli, a na wyrównanych i nawodnionych terasach posadzono młode krzewy rygara. Sama wieś rozłożyła się na dnie doliny; kilkaset identycznych ciemnobrązowych wież stało w koncentrycznie rozmieszczonych kręgach wokół parku położonego w środku wioski.
Reza wprowadził poduszkowiec na wijącą się serpentynami drożynę i ruszył w dół zbocza. Przy szmaragdowozielonych krzewach pracowali liczni przedstawiciele kasty farmerów: przycinali pędy, wyrywali chwasty, naprawiali płytkie rowy odwadniające.
Farmerzy byli nieco mniejsi od żołnierzy, lecz mieli mocniejsze ramiona i tego rodzaju krzepę, która kojarzyła się z wołami lub końmi z rasy szajrów. Sporadycznie napotykali przemykających w zaroślach członków kasty myśliwych; niewiele więksi od psów Rezy, odznaczali się wściekłą żywiołowością, przed którą prawdopodobnie mógłby zadrżeć krokolew. Ilekroć pojawiał się myśliwy, żołnierze eskorty świstali i pohukiwali, a wtedy odwracał się posłusznie i znikał.
Dopiero kiedy poduszkowiec zjechał na dno doliny, dało się zauważyć pierwsze ślady zniszczeń. Kilkanaście wież z zewnętrznego kręgu miało naruszoną konstrukcję, a po pięciu pozostały jedynie poszarpane kikuty sterczące z gruzowiska. Barbarzyńsko osmalone mury zdawały się pokryte jakimś ekscentrycznym graffiti.
Na polach uprawnych po obu stronach drogi widniały liczne jamy. Ślady po trafieniach pocisków wybuchowych, doszedł do wniosku Reza. Kasta żołnierzy musiała tu stawić zaciekły opór napastnikom. Samą drogę trzeba było połatać w wielu miejscach.
Osadę obiegał świeżo usypany wał ziemny, położony w odległości stu metrów od zewnętrznego kręgu wież mieszkalnych. U podstawy obwałowań harowali farmerzy, używając łopat, które nawet Sewell udźwignąłby z trudnością.
— Zostawcie tutaj swój pojazd — nakazał im syntetyczny głos z bloku procesorowego, gdy zbliżyli się na dwadzieścia metrów do ziemnej barykady.
Reza wyłączył napęd i zakodował dostęp do baterii. Gdy wyszli z poduszkowca, żołnierze poprowadzili ich do osady.
Z bliska zwracała uwagę surowość stylu, w jakim zbudowano wieże — czteropiętrowe budowle z oknami rozstawionymi w zawsze takich samych regularnych odstępach. Zostały wzniesione przez najliczniejszą wśród wasali kastę budowniczych, którzy przeżuwali ziemię, mieszając ją w przewodach gębowych z epoksydowym związkiem chemicznym, dzięki czemu powstawał silny materiał wiążący. Gładkie ściany wyglądały jak wyciśnięte w matrycy, jakby wieże powstały w całości w gigantycznym piecu do wypalania ceramiki. Dało się również dostrzec pewne nowoczesne dodatki: pasy baterii słonecznych oplatały szczyty większości murów, metalowe rury kanalizacyjne wystawały pogięte ze zgliszczy. Wszystkie okna były przeszklone.
Każdą wieżę otaczały ogródki, gdzie paliki i treliaże dawały oparcie wybujałej gęstwie żółtych roślin, sprowadzonych przez Tyrataków z ich rodzimej planety. Brukowane dróżki wysadzane były szpalerami drzew owocowych, których wielkie liście zapewniały cień w słoneczne dni.
Między wieżami spotykało się mniejsze spichlerze i warsztaty z pojedynczymi półokrągłymi drzwiami. Na zewnątrz parkowały furmanki, a czasem nawet pojazdy mechaniczne.
— Trudno ocenić, kto jest bardziej nerwowy, my czy oni — wyrecytowała Kelly, zapisując swoje słowa w nanosystemowej komórce pamięciowej. — Tyratakowie z kasty żołnierzy to potężni wojownicy, nie mówiąc już o myśliwych, a mimo to opętani wyrządzili im tyle krzywdy. Nikt się nie troszczy o zwłoki członków kasty wasali, które widać na pół zagrzebane w szczątkach wież na obrzeżach wioski. Wszyscy są zajęci umacnianiem fortyfikacji. To wyjątkowe odstępstwo od zwyczajów pogrzebowych, lecz teraz Tyratakowie myślą przede wszystkim o niebezpieczeństwie, jakie zagraża im ze strony ludzi. W samej wiosce panuje niewielki ruch, jeśli nie liczyć wasali pracujących przy wałach. Drogi są puste. Nie widzę żadnego rozpłodowca. Żołnierze prowadzą nas pewnym krokiem w głąb wioski. Z daleka, od strony parku, dochodzi głos wielkiej rzeszy Tyrataków. O właśnie, posłuchajcie tylko tego świstu, który wznosi się i opada w powolnym, miarowym rytmie. Pewnie setki Tyrataków śpiewają jednym głosem, aby uzyskać taki efekt.
Żołnierze wyprowadzili ich na jedną z dróg docierających promieniście do samego parku. Dokładnie pośrodku osady stała olbrzymia srebrnoszara budowla o wręcz niewiarygodnym kształcie.
Wyglądała na dwustumetrowy dysk wsparty pięćdziesiąt metrów nad ziemią przez stożkową kolumnę, której czubek ledwie dotykał ziemi; identyczny stożek wznosił się na szczycie tej idealnie symetrycznej budowli. Światło zachodzącego słońca odbijało się w niej mdłymi, czerwonozłotymi refleksami. Krawędź dysku wspierało sześć olbrzymich łuków podporowych, aby pieczołowicie wyważona konstrukcja nie przewróciła się na bok.
Troje ludzi przypatrywało się milcząco tak imponującemu dziełu. Rośli budowniczowie poruszali się ospale wzdłuż podpór i po powierzchni dysku. Trwały jeszcze prace wykończeniowe przy wierzchołku górnego stożka: na drewnianym rusztowaniu stali rzędem robotnicy, oblepiając wolno ścianę swym organicznym cementem.
Za nimi druga ekipa pokrywała ów schnący cement lepkim śluzem, który mienił się jak olejowy ornament, póki nie stwardniał, nabierając charakterystycznego srebrzystego odcienia.
Kelly zamknęła całą budowlę w jednym wprawnym ujęciu, po czym Skupiła wzrok na jej otoczeniu. W miejsce parku powstała płytka glinianka, gdyż nie było czasu na zwożenie z daleka materiału na dysk i podpory. Na jej dnie, wokół majestatycznej budowli, zebrały się tysiące Tyrataków z kasty rozpłodowców. Siedzieli w błocie na zadnich nogach, z wyprostowanymi czułkami, nucąc wolną, patetyczną pieśń, która brzmiała żałośnie, niemal jak błaganie. Istoty skrzywdzone bez powodu szukały przyczyny — jak wiele im podobnych w otchłaniach galaktyki.
W swej pamięci dydaktycznej Kelly nie znalazła odniesień do religii Tyrataków. Nanosystemowa wyszukiwarka, po bardziej szczegółowej analizie zasobów encyklopedycznych, podała, że Tyratakowie nie wyznają żadnej religii. Nie było też wzmianki o dysku.
— To zabrzmi trochę dziwnie, ale oni chyba się modlą — rzekł datawizyjnie Reza.
— A może tak właśnie wyglądają ich narady? — podsunęła Ariadnę. — Pewnie zastanawiają się, co zrobić z nami, dzikusami.
— O niczym nie rozmawiają — powiedziała Kelly. — Wydaje mi się, że to jakaś pieśń.
— Tyratakowie nie śpiewają — zauważył Reza.
— I do czego im ten dysk? Nie widać wejścia u dołu kolumny, przynajmniej z tej strony, lecz środek musi być pusty. Gdyby to było pełne, już dawno by się zawaliło. Może to jakaś atrapa? Nie mam informacji, żeby kiedykolwiek coś takiego zbudowali. No i czemu budują to akurat teraz, na miłość boską, kiedy budowniczowie potrzebni są na wałach? Na pewno mieli tu huk roboty.
Reza położył jej rękę na ramieniu.
— Zaraz będziesz miała okazję zapytać.
Żołnierze zatrzymali się na równi z wewnętrznym kręgiem wież.
Wszystkie były zamknięte: czarne pokrywy zasłaniały okna, cementowe płyty sięgały nad sklepienia drzwi. W ogródkach pieniły się bujnie kwitnące kolorowo rośliny.
Z parku zmierzał w ich stronę samotny rozpłodowiec. Kelly nie umiała powiedzieć, czy to samiec, czy samica — nawet porównując go ze zdjęciami w komórce pamięciowej. Samice były podobno trochę większe. Idący im na spotkanie osobnik był o pół metra wyższy od żołnierzy, miał znacznie jaśniejsze łuski i elegancko zaplecioną grzywę. Oprócz krótkich czarnych czułków jedyną widoczną częścią ciała, która odróżniała go od wasali, był rząd niewielkich wymion służących do wydzielania instrukcji chemicznych, które dyndały mu bezwładnie pod gardłem niczym puste skórzane woreczki. Giętkość długich palców sugerowała, że łatwo posługiwał się skomplikowanymi narzędziami.
Kelly dostrzegła prawie niewidoczną mgiełkę, która po jego przejściu migotała chwilkę nad ziemią. Z boków Tyrataka sypał się na drogę drobniusieńki pyłek, przypominający powłoczkę na skrzydłach ziemskiej ćmy.
Rozpłodowiec przystanął przed żołnierzem niosącym blok procesorowy. Zewnętrzne usta cofnęły się i z gardła wydobył się przeciągły świst.
Jak melodia fletu, pomyślała Kelly.
— Nazywam się WabotoYAU — przetłumaczył blok procesorowy. — Jestem wysłannikiem CoastucRT na rozmowę z wami.
— Ja nazywam się Reza Malin i jestem dowódcą bojowej jednostki zwiadowczej, działającej zgodnie z umową zawartą z LDC.
— Będziecie w stanie pomóc nam w obronie?
— Musisz najpierw powiedzieć, co tu się wydarzyło, jeśli mamy obrać taktykę.
— Wczoraj przybył statek kosmiczny „Santa Clara”. Wylądował kosmolot, przywiózł następnych Tyrataków i sprzęt. Dużo go potrzeba. Wziął rygar. Potem nastąpił atak szalonych elementarnych ludzi. Zabrali kosmolot. Bez prowokacji, bez powodu. Dwudziestu trzech rozpłodowców zabitych. Stu dziewięćdziesięciu wasali zabitych. Ogromne zniszczenia. Sami widzicie.
Reza zastanawiał się, jak by zareagował, gdyby to ksenobionty napadły w ten sposób na ludzką wioskę. Wpuściłby później grupę tych samych ksenobiontów, żeby porozmawiać? O nie, nic z tych rzeczy. Reakcja ludzi byłaby bezwzględna.
Czuł się moralnie upokorzony pod szklistym spojrzeniem piwnych oczu rozpłodowca.
— Ilu ludzi wzięło udział w ataku? — spytał.
— Nie policzyliśmy dokładnie.
— A orientacyjnie?
— Najwyżej czterdziestu.
— Czterdziestu ludzi i takie zniszczenia? — zdumiała się Ariadnę.
Reza nakazał jej gestem milczenie.
— Czy posługiwali się białym ogniem?
— Tak. Białym, nieprawdziwym ogniem. Elementarnym. Tyratakom nigdy nie powiedziano, że ludzie dysponują elementarnymi zdolnościami. Wiele razy napastnicy posługiwali się iluzją kształtu. Elementarne zmiany koloru i formy wprowadzały w błąd żołnierzy. Niektórzy szaleni ludzie przejęli wygląd Tyrataków z kasty myśliwych. Powstały wielkie szkody, zanim ich odpędzono.
— W imieniu LDC proszę o wybaczenie.
— Przeprosiny na nic się nie przydadzą. Czemu nie powiedzieliście o elementarnych zdolnościach ludzi? Rozpłodowa rodzina ambasadorów przy Zgromadzeniu Konfederacji zostanie o wszystkim poinformowana. Potępimy ludzi na forum Zgromadzenia. Tyratakowie nigdy nie dołączyliby do Konfederacji, gdyby o wszystkim im powiedziano.
— Przykro mi, ale ci ludzie zostali opanowani przez siły inwazyjne wroga. Normalnie nie posiadamy takich zdolności. Dla nas są one równie obce.
— Towarzystwo Rozwoju Lalonde musi usunąć z planety wszystkich elementarnych ludzi. Tyratakowie nie będą mieszkać z nimi na jednej planecie.
— Chętnie byśmy to zrobili, ale na razie nie wiadomo, czy ujdziemy stąd z życiem. Ci elementarni ludzie kontrolują całe dorzecze Juliffe. Musimy gdzieś się schronić, póki statek nas nie zabierze. O wszystkim, co się tutaj dzieje, powiadomimy Konfederację.
— Dziś była bitwa na orbicie. Podwójna gwiazda na niebie. Nie został żaden statek.
— Jeden po nas wróci.
— Kiedy?
— Za kilka dni.
— Czy statek ma dość siły, żeby zniszczyć elementarną chmurę? Tyratakowie boją się chmur nad rzekami. Sami ich nie pokonają.
— Statek nie może zniszczyć chmury — odparł Reza z żalem.
Zwłaszcza jeśli Shaun Walłace mówił prawdę. Wszelkimi siłami starał się odpędzić tę myśl, bo prowadziła do przerażających wniosków. To jak właściwie z nimi walczyć?
Tyratak wydał z siebie głośne wycie, niemalże skowyt.
— Chmura do nas przyjdzie. Chmura nas pochłonie: rozpłodowców, dzieci, wasali. Wszystkich.
— Możecie uciekać — powiedziała Kelly. — Nie dajcie się złapać chmurze.
— Przed nią nie można zawsze uciekać.
— Co tu właściwie robicie? — zapytała, omiatając ręką park i wiec rozpłodowców. — Co to za budowla?
— Nie jesteśmy silni. Nikt tu nie ma elementarnej mocy. Ale jest ktoś, kto nas może ocalić od zagłady. Wzywamy naszego Śpiącego Boga. Składamy mu hołd, by dać świadectwo wierze. Wzywamy go i wzywamy, lecz Śpiący Bóg jeszcze się nie obudził.
— Nie wiedziałam, że macie boga.
— Rodzina SirethaAFL przechowuje wspomnienia z czasów podróży statkiem gwiezdnym TandżurikRI. Po ataku elementarnych ludzi podzielił się z nami swoją wiedzą. Teraz łączymy się w modlitwie. Śpiący Bóg jest naszą nadzieją na ratunek przed elementarnymi ludźmi. Aby wiedział, że wierzymy, budujemy idola.
— A więc tak wygląda Śpiący Bóg?
— Tak. To wspomnienie kształtu. To nasz Śpiący Bóg.
— Chcesz powiedzieć, że Tyratakowie na statku TandżurikRI naprawdę spotkali Boga?
— Nie. Inny statek gwiezdny przelatywał obok Śpiącego Boga.
Nie TandżurikRI.
— To znaczy, że Śpiący Bóg znajdował się w przestrzeni kosmicznej?
— A czemu chcesz to wiedzieć?
— Bo zastanawiam się, czy Śpiący Bóg może nas obronić przed elementarnymi siłami — odparła bez zająknięcia. — A może uratuje tylko Tyrataków? — Chryste, cóż za wspaniała historia, zwieńczenie wszystkich historii. Zmarli, którzy żyją, i tajemnice, które Tyratakowie przechowywali, zanim na Ziemi nastały epoki lodowcowe. Jak długo podróżowały te ich arki kosmiczne? Co najmniej tysiące lat.
— Pomoże nam, bo go o to prosimy — rzekł WabotoYAU.
— Czy wasze legendy mówią, że powróci, gdy będziecie w potrzebie?
— To nie są legendy! — huknął gniewnie rozpłodowiec. — To prawda! Ludzie mają legendy. Ludzie kłamią. Ludzie stają się elementarni. Śpiący Bóg jest silniejszy od waszej rasy. Silniejszy od wszystkich żywych stworzeń.
— Dlaczego nazywacie go śpiącym?
— Tyratakowie mówią to, co myślą. Ludzie kłamią.
— A zatem spał, kiedy napotkał go wasz statek gwiezdny?
— To skąd wiecie, że ma w sobie dość siły, aby przegnać elementarnych ludzi?
— Kelly! — Reza dał wyraz swemu zniecierpliwieniu.
WabotoYAU znowu huknął. W odpowiedzi żołnierze poruszyli się nerwowo, przeszywając wzrokiem natrętną reporterkę.
— Śpiący Bóg jest silny. Ludzie się przekonają. Ludzie nie mogą stawać się elementarni. Śpiący Bóg się obudzi. Śpiący Bóg pomści wszystkie cierpienia Tyrataków.
— Kelly, zamknij się wreszcie, to rozkaz! — przekazał datawizyjnie Reza, widząc, że dziennikarka zamierza wyskoczyć z kolejnymi pytaniami. — Dziękuję, że opowiedziałeś nam o Śpiącym Bogu — rzekł do WabotoYAU.
Kelly pogrążyła się w gniewnym milczeniu.
— Śpiący Bóg śni o wszechświecie — stwierdził rozpłodowiec.
— Wszystkie zdarzenia są mu znane. Usłyszy nasze wezwanie. Odpowie. Przybędzie.
— Elementarni ludzie mogą znowu na was napaść — ostrzegł Reza. — Jeszcze przed nadejściem Śpiącego Boga.
— Wiemy. Modlimy się bez ustanku. — WabotoYAU zaćwierkał smętnie, obracając spojrzenie na dysk. — Usłyszeliście już, jaki los spotkał CoastucRT. Zdołacie pomóc żołnierzorri, gdy trzeba będzie się bronić?
— Nie. — Reza usłyszał, jak Kelly wciąga ze świstem powietrze. — Mamy gorszą broń niż wasi żołnierze. Nie zdołamy im pomóc.
— W takim razie odejdźcie.
W zewnętrznym pasie pierścieni Murory, w jego okrągłym skrawku o średnicy ośmiu tysięcy kilometrów, nastąpiły dzikie zaburzenia pól elektrycznych, magnetycznych i elektromagnetycznych.
Drobiny pyłu, które od wieków wisiały tu w niezmąconej równowadze, teraz korzystały z chwili swobody, tańcząc i wirując wokół niewzruszonych głazów i postrzępionych gór lodowych, będących głównym budulcem pierścienia — ich gwałtowne podrygi harmonizowały z kotłowaniną chmur nad oddaloną o sto siedemdziesiąt tysięcy kilometrów planetą. Epicentrum, gdzie wdarła się „Lady Makbet”, rozpraszając silnikami składniki pierścienia, tonęło w niebieskiej poświacie, gdy deszcz bladych iskier elektrycznych przecinał rzednące kłęby wyparowujących skał i kawałów lodu.
Dysze silników napędowych statku kosmicznego i liczne eksplozje os bojowych dały zastrzyk energii, która bardzo wolno rozpraszała się w okolicznej przestrzeni. Wzburzony pierścień miał przed sobą miesiące, jeśli nie lata dochodzenia do stabilizacji. Pod względem termicznym i elektromagnetycznym rejon pulsujących energii był dla czujników odpowiednikiem wszechobecnej arktycznej bieli.
W takich warunkach „Maranta” i „Gramine” niewiele wiedziały o tym, co się dzieje pod nimi. Przyczaiły się dziesięć kilometrów od rozmytej granicy, gdzie wielkie bryły lodu i skały ustępowały miejsca mniejszym kamykom, a te na końcu drobnym okruchom; z kadłubów wyłoniły się wszystkie zespoły czujników, ogniskując się na strefie wzburzonych cząsteczek. Obrazy w miarę wyraźnie pokazywały jej wierzchnią dwukilometrową warstwę, lecz dalsze rejony traciły stopniowo na ostrości; przy próbach zbadania, co się dzieje siedem kilometrów głębiej, nie dało się z obrazów już nic odczytać.
Opętani dowódcy statków zdecydowali się rozpocząć poszukiwania dokładnie w punkcie, gdzie „Lady Makbet” wryła się w pierścień. „Maranta” zeszła na orbitę niższą o pięć kilometrów, gdy tymczasem „Gramine” o tyle samo zwiększyła swój pułap. Statki powoli zaczęły się od siebie oddalać: „Maranta” wysforowała się przed jarzącą się błękitem plamę, wyprzedzając „Gramine”.
Prześladowcy nie dostrzegali żadnego śladu swej ofiary ani też dowodu na to, że „Lady Makbet” przetrwała kolizję z pierścieniami. Czujniki nie wykryły szczątków statku, aczkolwiek niewielką miały szansę powodzenia. Gdyby podczas zderzenia statek eksplodował, większa jego część wyparowałaby w strumieniach plazmy wyrzuconej z rozerwanych silników. Resztki wraku rozproszyłyby się na ogromnej przestrzeni. Pierścień miał grubość osiemdziesięciu kilometrów, co wystarczało, by mogła w nim zaginąć cała eskadra.
Dowódcom przeszkadzał dodatkowo fakt, że ich energistycznie naładowane ciała zakłócały działanie systemów pokładowych.
Czujniki, i tak już pracujące przy maksymalnej rozdzielczości, aby rozeznać się w chaosie, doznawały denerwujących usterek i spadków mocy, przez co pomijały pewne fragmenty badanego obszaru.
Załogi opętanych nie myślały jednak się poddawać. Szczątków istotnie nie sposób byłoby odszukać, lecz sprawny statek kosmiczny emitował ciepło i impulsy promieniowania elektromagnetycznego oraz wytwarzał silne pole magnetyczne. Jeśli gdzieś się ukrywał, musieli go w końcu dorwać.
Wasale z kasty żołnierzy dotrzymywali im towarzystwa, dopóki poduszkowiec nie wdrapał się na zbocze doliny dającej schronienie osadzie CoastucRT. Na wschodniej stronie nieba, pchane uporczywymi podmuchami wiatru, parły w ich kierunku kolejne nabrzmiałe wodą chmury. Reza miał nadzieję, że zdążą dotrzeć do drugiego poduszkowca, zanim rozpada się na dobre. Niebo i ziemia były przed nimi szare. Na północy czerwona chmura rzucała przed siebie posępną poświatę, jakby w powietrzu płynęła roztopiona magma lekka niczym gęsi puch.
— Czemu to zrobiłeś? — wybuchła Kelly, kiedy zostawili za sobą żołnierzy. — Przecież byli świetnie uzbrojeni, tam nic by się nam nie stało!
— Przede wszystkim CoastucRT leży za blisko dorzecza Juliffe. Jak słusznie zauważył twój przyjaciel Shaun Wallace, chmura się rozrasta. Dotrze do doliny na długo przed powrotem Joshui.
Po drugie, pod względem strategicznym dolina jest pułapką bez wyjścia. Jeśli wrogowie zajmą te zbocza, będą bombardować wioskę, aż podda się albo legnie w gruzach. Kasty żołnierzy i myśliwych nie są dość liczne, żeby dało się obsadzić wszystkie stoki. W każdej chwili CoastucRT może spodziewać się zmasowanego ataku opętanych, a tymczasem Tyratakowie budują olbrzymie podobizny kosmicznych bóstw i marnują czas na modlitwy. Trzeba uciekać z tego gówna. Bez nich mamy o wiele większą szansę na przeżycie: możemy się przemieszczać i nie brakuje nam broni. Jutro skoro świt zastosujemy się do rady Joshui: weźmiemy nogi za pas i uciekniemy w góry.
Gwałtowna ulewa drwiła z przednich reflektorów, których monochromatyczne światło gasło już pięć metrów przed poduszkowcami. Ściana deszczu przesłoniła księżyce i czerwoną chmurę — w tym cholerstwie nawet zbita, przygięta do ziemi trawa pod burtami pojazdów była ledwo widoczna. Piloci zdali się wyłącznie na wskazania bloków inercjalnego namierzania. Po czterdziestu minutach dotarli z powrotem do porzuconej wieży nad brzegiem rzeki.
Sewell włożył do lewego gniazda łokciowego półmetrową maczetę rozszczepieniową i stanął przed zablokowanym wejściem.
Woda parowała z sykiem na włączonym ostrzu. Przytknął ostrożnie koniec maczety do zwietrzałego cementu i nacisnął. Ostrze weszło w materiał, wyrzucając na zewnątrz garście rdzawego piasku, które wiatr układał w pasy u jego stóp. Zaczął ciąć odważniej, zadowolony, że przychodzi mu to z taką łatwością.
Kelly weszła czwarta do środka. Zatrzymała się w ciemnym, zatęchłym wnętrzu, gdzie zdjęła kaptur sztormiaka i wstrząsnęła ramionami.
— Boże, mam w kurtce całe morze wody. Jeszcze nie widziałam takiej ulewy.
— Paskudna noc, nie ma co — odezwał się Shaun Wallace.
Reza przeszedł przez okrągły otwór wycięty przez Sewella, dźwigając dwa ciężkie plecaki ze sprzętem i przewieszone przez ramię karabinki impulsowe.
— Sal, Pat! Rozejrzyjcie się po tej wieży.
Fenton i Ryall, które wpadły do środka za swym panem, otrząsnęły natychmiast sierść z wody, rozrzucając na boki fontanny kropelek.
— Świetnie — mruknęła Kelly. Bloki przypięte do jej szerokiego pasa były mokre i śliskie. Próbowała je wytrzeć o koszulkę. — Mogłabym pójść z wami?
— Jasne — odparł Pat.
Przekręciła klamerkę plecaka, w którym wyszperała pałeczkę świetlną. Cienie się pochowały. W redakcji Collinsa nie aprobowano zdjęć robionych w podczerwieni, chyba że było to absolutnie kolieczne.
Znajdowali się w korytarzu biegnącym przez całą szerokość budynku. Do sąsiednich pomieszczeń prowadziły sklepione przejścia.
Pod przeciwległą ścianą widać było pochylnię, która pięła się spiralnie na wyższe piętra. Pamięć dydaktyczna podpowiadała Kelly, że z jakiegoś powodu Tyratakowie nie posługiwali się schodami.
Wyznaczeni najemnicy ruszyli w głąb korytarza, a za nimi Kelly. Zauważyła, że Shaun Wallace podąża za nią krok w krok. Znów miał na sobie kombinezon z nadrukiem LDC. Na dodatek zupełnie suchy, stwierdziła z zazdrością. Spodnie jej pancernego kombinezonu wydawały przy chodzeniu odgłos chlupotania.
— Nie będziesz się gniewać, jeśli z tobą pójdę, Kelly? Pierwszy raz jestem w czymś takim.
— Czemu? Chodź.
— Dowódca robi wszystko według podręcznika. Tutaj od lat nikt nie wchodził. Co tu można znaleźć?
— Nie dowiemy się, póki nie sprawdzimy — odparła sucho.
— No tak, Kelly, ciebie trudno przegadać.
Domostwo intrygowało dziwnym umeblowaniem oraz sprzętami wyglądającymi na dzieła ludzkich rąk. Nie dostrzegało się śladów nowoczesnej technologii; budowniczowie musieli otrzymać skomplikowane instrukcje dotyczące zastosowania drewna. Byli znakomitymi cieślami.
Gdy wspinali się na pochylnię, deszcz bębnił o ściany, potęgując wrażenie pustki i odosobnienia. Członkowie kasty wasali mieli własne pomieszczenia, które reporterce przywodziły na myśl stajnie. Gdzieniegdzie musieli mieszkać żołnierze — tam widziało się meble. Wszystko pokrywała cieniutka warstwa kurzu. Jakby Tyratakowie nie porzucili wieży na stałe i chcieli tu powrócić w przyszłości. Biorąc pod uwagę okoliczności, takie przypuszczenie nie napełniało otuchą. Neuronowy nanosystem utrwalał wszystkie jej emocje.
Na piętrze znaleźli pierwsze zwłoki: trzech przedstawicieli kasty sprzątaczy (tej samej wielkości co farmerzy), pięciu myśliwych i czterech żołnierzy. Wyschnięte ciała przypominały pomarszczone mumie. Chętnie dotknęłaby jednego z nich, gdyby nie obawa, że mogło rozsypać się w proch.
— Patrz, jak siedzą — powiedział Wallace ściszonym głosem.
— Wokół nie ma jedzenia, pewnie czekali tu na śmierć.
— Bez rozpłodowców nie mają woli — rzekł Pat.
— Tak czy owak, to straszne. Przypominają się faraonowie z dawnych czasów, z którymi grzebano całą służbę.
— Czy w zaświatach były dusze Tyrataków? — zapytała Kelly.
Shaun Wallace przystanął ze zmarszczonym czołem przed pochylnią wiodącą na drugie piętro.
— Ciekawe pytanie. Chyba ich tam nie było. Przynajmniej ja żadnej nie spotkałem.
— Pewnie gdzie indziej są inne zaświaty.
— O ile w ogóle gdzieś są. Tyratakowie wyglądają mi na pogan. Może nasz dobry pan nie obdarzył ich duszami?
— Ale mają własnego boga.
— Czy aby na pewno?
— Jasne, że nie znają Chrystusa ani Allacha. Jak mógłby do nich dotrzeć ludzki mesjasz?
— Rozum u ciebie giętki, Kelly. Chylę kapelusza. Sam bym na to nie wpadł, choćbym żył milion lat.
— To bardziej wpływ wychowania i otaczającego nas świata.
Przywykłam myśleć w tych kategoriach. W twoim stuleciu straciłabym głowę.
— Oho, jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
Na drugim piętrze leżały kolejne zwłoki członków kasty wasali.
Na czwartym spoczywały dwa rozpłodowce.
— Ciekawe, czy te zwierzaki znają miłość — zastanawiał się Shaun Wallace, patrząc na ciała. — Widzi mi się, że znają. Myślę, że romantycznie jest umierać razem. Jak Romeo i Julia.
Kelly wydęła językiem policzek.
— Nie wyglądasz mi na miłośnika Szekspira.
— Wiem, Kelly, żeś odebrała staranne wykształcenie, ale i ja nie jestem nieukiem. Mam w sobie wiele ukrytych zalet.
— Spotkałeś kiedyś w zaświatach kogoś sławnego? — zapytał Pat.
— Czy spotkałem? — Wallace załamał ręce teatralnym gestem.
— Mówisz o zaświatach, jakby odbywały się tam wieczorki towarzyskie, kiedy szacowne panie i panowie schodzą się na lampkę wina i partyjkę brydża. O nie, tak tam nie jest.
— To w końcu spotkałeś czy nie? — nalegał najemnik. — Przebywałeś tam przecież setki lat. Na pewno widziałeś jakieś szychy.
— No tak, teraz sobie przypominam. Jeden taki dżentelmen, co się nazywał Custer.
Neuronowy nanosystem Pata dokonał szybkiej weryfikacji.
— Generał armii amerykańskiej? Ten, który w dziewiętnastym wieku przegrał bitwę z Siuksami?
— Ten sam. Tylko mi nie mów, że mówi się o nim w dzisiejszych czasach.
— Mamy go na kursach historii. Jak się czuł po dotkliwej klęsce?
Shaun Wallace spochmurniał — W ogóle się nią nie przejmował. Jak my wszyscy, tak i on cierpiał, choć nie było nawet łez do wypłakania. Porównujesz śmierć ze światem naturalnym, co jest, przepraszam za wyrażenie, dość głupie. Słyszałeś o Hitlerze? Na pewno, skoroś słyszał o biednym, potępionym George’u Armstrongu Custerze.
— Pamiętamy Hitlera. Ale on chyba żył w późniejszych czasach niż ty?
— Istotnie. Ale nie myśl, że się zmienił po śmierci. Myślisz może, że wyrzekł się swoich przekonań, stracił wiarę w ich słuszność? Myślisz, że po śmierci można spojrzeć na minione życie i zobaczyć, jakim się było bałwanem? O nie, nic z tych rzeczy. Za dużo czasu zajmują tam klątwy i lamenty, wyszarpywanie ze wspomnień sąsiadów nędznych ochłapów smaku i koloru. Śmierć nie daje mądrości. Nie skłania do ukorzenia się przed Bogiem. A szkoda.
— Hitler — powiedziała Kelly jak w transie. — Stalin, Czyngischan, Kuba Rozpruwacz, Helmen Nyke. Rzeźnicy i sprawcy wojen. Wszyscy tam są? Czekają w zaświatach?
Shaun Wallace wpatrywał się w sklepiony sufit, poprzecinany gdzieniegdzie cieniami nielicznych elementów obcej architektury.
Przez chwilę rysy jego twarzy odzwierciedlały wszystkie te lata, które naprawdę przeżył.
— O tak, Kelly, są tam wszystkie bestie, jakie wylęgły się na poczciwiej Ziemi. Marzą o powrocie, czekają na dogodną sposobność. My, opętani, chcemy skryć się przed śmiercią i otwartym niebem, ale na tej planecie nie uda nam się stworzyć raju. To niemożliwe, póki odzywa się w nas ludzka natura.
O tej porze nie mogło być mowy o prawdziwym brzasku. Dopiero za pół godziny słońce miało rozlać pierwsze wątłe blaski nad wschodnim horyzontem. Chmury deszczowe jednak odeszły, a w nocy osłabła furia wiatru. Niebo na północy paliło się posępną czerwienią, nadając trawie na sawannach ciemną, szkarłatną barwę.
Octan patrzył, jak brzegiem rzeki posuwa się czarny punkcik, zmierzając w stronę wieży Tyrataków. Ciężkie wilgotne powietrze zwichrzyło piórka orła, kiedy pochylił skrzydło i dał nura ku ziemi, zakręcając ostro. Pat Halahan obserwował samotnego nocnego wędrowca za pośrednictwem wąskich, niezrównanych oczu związanego z nim afinicznie przyjaciela.
Kelly obudziła się, czując czyjąś dłoń na ramieniu i słysząc tupot stóp na suchej, twardej podłodze pierwszego piętra, gdzie nocowali najemnicy. Neuronowy nanosystem przywrócił zmęczonej głowie pełną sprawność działania.
Ostatni zwiadowca znikał właśnie na pochylni.
— Ktoś idzie — oznajmił Wallace.
— Ktoś z twoich?
— Nie, swojego bym poznał. Zauważ, że Reza Malin o nic nie zapytał. — Wydawał się zadowolony.
— Wielkie nieba, można by pomyśleć, że jeszcze ci nie ufa.
— Wysunęła się z foliowego śpiwora, w którym spała. Wallace podał jej rękę i pomógł wstać. Razem zeszli do korytarza na parterze.
Siódemka najemników stała wokół otworu wyciętego w drzwiach; czerwone światło pobłyskiwało blado na ich sztucznej skórze. Fenton i Ryall także nie spały: powarkiwały z lekka, odbierając zdenerwowanie płynące z umysłu ich pana.
Kiedy Kelly zjawiła się w progu, Reza i Sewell wychodzili akurat na dwór.
— O co chodzi? — zapytała.
— Dwóch jeźdźców na koniu — poinformował ją Pat. — Jadą w naszym kierunku.
Kelly wyjrzała na zewnątrz w chwili, gdy Reza i Sewell włączyli obwody maskujące i rozmyli się na tle krajobrazu. Przez kilka sekund mogła ich jeszcze odprowadzać wzrokiem, śledząc okrągły okład nanoopatrunku na nodze potężnie zbudowanego najemnika, lecz i on wkrótce zniknął wśród nieziemsko zabarwionej trawy.
Był to jeden z koni pociągowych, jakie spotykało się w gospodarstwach kolonistów. Choć młody, z trudem już przebierał nogami; łeb zwisał mu smętnie do ziemi, z pyska kapała piana. Reza schodził ostrożnie w dół zbocza w stronę zwierzęcia, zostawiwszy na górze Sewella, który go osłaniał. Czujniki optyczne pokazały dwie osoby na końskim grzbiecie, ubrane w poplamione poncha wycięte z impregnowanego brezentu. Dojrzały wiekiem mężczyzna miał mocno zarysowaną szczękę ocienioną krótkim zarostem, skronie przyprószone siwizną, a sądząc po wyglądzie, musiał niedawno stracić sporo kilogramów. W jego ruchach dało się wszakże wyróżnić pewien wigor, który nie uszedł uwagi Rezy, gdy obserwował nieznajomych wśród rozkołysanej trawy. Siedzący z tyłu chłopczyk musiał niedawno płakać; przemókł do suchej nitki i teraz tulił się z drżeniem do mężczyzny, wycieńczony i otępiały.
Reza ocenił, że nie stanowią żadnego zagrożenia. Poczekał, aż podjadą na odległość dwudziestu metrów — dopiero wtedy wyłączył obwody maskujące. Koń zrobił jeszcze kilka kroków, zanim jeździec dostrzegł z przestrachem rosłego człowieka. Powściągnął cugle apatycznego zwierzęcia, pochylił się nad jego karkiem i przyjrzał Rezie ze zdumieniem.
— A cóż to za… Ależ pan nie jest opętany, nie ma pan w sobie ich pustki. — Pstryknął palcami. — No, oczywiście! Żołnierz, któżby inny! Przylecieliście wczoraj statkami kosmicznymi. — Uśmiechnął się, zawył radośnie, po czym przerzucił nogę przez siodło i zsunął się na ziemię. — Na co czekasz, Russ, zsiadaj! Już tu są, żeby nas wyratować. Piechota Sił Powietrznych. A nie mówiłem, że się zjawią? Tyle razy powtarzałem, byście nie tracili nadziei. — Chłopiec dosłownie spadł z konia, prosto w ramiona mężczyzny.
Reza podszedł, aby pomóc. Mężczyzna chwiał się na nogach, a jedna z jego dłoni była owinięta grubym bandażem.
— Niech pana Bóg błogosławi! — Horst Elwes uściskał zaskoczonego najemnika. W jego oczach błyszczały łzy wdzięczności i niewysłowionej ulgi. — Ostatnie tygodnie były najcięższą próbą, jakiej Pan dotąd mnie poddał, swego słabego, śmiertelnego sługę.
Wreszcie po nas przylecieliście, po tylu dniach, jakie przyszło nam spędzić w tym królestwie diabła. Jesteśmy uratowani!