12

Przełączywszy implanty siatkówkowe na najwyższą czułość, Warlow miał wrażenie, jakby poruszał się w suchej, opalizującej mgle. Składniki pierścienia nadal dryfowały z rozmaitymi ładunkami energii kinetycznej. Strumienie mikroskopijnych drobin pyłu płynęły wolno wokół większych okruchów skalnych i odłamków lodu. Pomimo migotliwej luminescencji Warlow leciał praktycznie na oślep. Pod nogami sporadycznie dostrzegał światełka gwiazd niczym iskierki pryskające z niewidzialnego ogniska.

Po opuszczeniu „Lady Makbet” Warlow oddalił się od Murory o dwanaście kilometrów; statek ukryty za bryłą skalną na niższej orbicie zaczął go z wolna wyprzedzać. Wielka ciemna kula, której część lśniła mętnie w czerwonej poświacie paneli termozrzutu, zniknęła mu z oczu już po trzech minutach. Niemal natychmiast dopadło go dojmujące poczucie osamotnienia. Dziwna rzecz, ale właśnie tutaj, gdzie widoczność wynosiła zaledwie dziesięć metrów, przytłaczał go ogrom wszechświata.

Do piersi miał przypiętą bombę o sile wybuchu dziesięciu megaton, obły przedmiot długości siedemdziesięciu pięciu centymetrów. Zwyczajne urządzenie z tytanu i kompozytu nic tu nie ważyło, a jednak tak bardzo ciążyło mu na sercu.

Od Sary dostał technobiotyczny blok procesorowy edenistów z dołączonymi modułami rozszerzeń. Chodziło o to, żeby mógł połączyć się z habitatem, gdyby „Gramine” niespodziewanie zmieniła kurs.

Prowizorka, jak cała ta misja.

— Mogę porozmawiać z tobą na osobności? — zapytał datawizyjnie.

— Oczywiście — odpowiedział habitat. — Chętnie dotrzymam ci towarzystwa. Przed tobą ciężkie zadanie.

— Tylko ja mogę mu podołać.

— Masz najlepsze kwalifikacje.

— Dziękuję. Chciałbym ci zadać pewne pytanie związane ze śmiercią.

— Mianowicie?

— Ale najpierw muszę coś ci opowiedzieć.

— Proszę bardzo. Wydarzenia z życia ludzi zawsze mnie intrygują. Chociaż odziedziczyłem wielki zbiór informacji, mam jeszcze niewielkie pojęcie na temat waszego gatunku.

— Dziesięć lat temu byłem członkiem załogi statku kosmicznego „Harper’s Dragon”. Transportowiec liniowy, jakich wiele, tyle że regularnie dostawałem wypłatę. Na Woolseyu dołączył do nas Felix Barton, świeżo upieczony porucznik. Miał dopiero dwadzieścia lat, ale dobrze sobie przyswoił kursy dydaktyczne. Był kompetentnym młodzieńcem, w mesie nikt nie miał z nim problemów. Nie różnił się od innych, którzy w jego wieku rozpoczynają karierę.

I nagle zakochał się w edenistce.

— Trochę to przypomina szekspirowską tragedię.

Warlow ujrzał przed sobą wstęgi pomarańczowego pyłu, które wykonywały korkociąg wokół lodowej skały. Jak ogon latawca, pomyślał. Gdy przelatywał przez rój drobinek, świeciły różowo na karbotanowym pancerzu skafandra. Szybko je minął i już zakręcał naokoło usianego kraterami lodowca: programy od inercjalnego naprowadzania i optycznej interpretacji działały wspólnie, pomagając mu automatycznie uniknąć zderzenia z przeszkodami.

— No, nie wiem. Ta historia nie jest zbyt skomplikowana. Po prostu się w niej zadurzył. Owszem, była atrakcyjna, ale na dobrą sprawę każdy człowiek po genetycznych modyfikacjach wydaje się piękny. „Harper’s Dragon” podpisał długoterminową umowę na dostarczanie specjalistycznych środków chemicznych dla jednej ze stacji produkujących podzespoły elektroniczne w jej habitacie. Po czterech kursach Felix oświadczył, że nie może bez niej żyć. Tak się złożyło, że ona myślała podobnie o nim.

— Miał szczęście.

— Właśnie. Felix opuścił nasz statek i został edenistą. Wszczepiono mu symbionty neuronowe, aby mógł korzystać z więzi afinicznej, i skierowano do poradni, gdzie pomagano mu zaadaptować się do nowego środowiska. Gdy po raz ostatni odwiedziłem tamten habitat, udało mi się z nim porozmawiać. Był bardzo szczęśliwy. Powiedział, że wkomponował się idealnie w nowe otoczenie, a dziewczyna spodziewa się ich pierwszego dziecka.

— Miło to słyszeć. Co roku edenistami staje się mniej więcej półtora miliona adamistów.

— Aż tylu? Nie wiedziałem.

— Siedemdziesiąt procent przypadków to miłość, jak w przypadku twojego kolegi. Pozostali dołączają z pobudek intelektualnych albo emocjonalnych. Ponad połowę romansów adamiści nawiązują z członkami załóg jastrzębi, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że to ich widują najczęściej. Stąd częste żarty na temat gorącej krwi w rodzinach pilotujących jastrzębie.

— Chciałbym wiedzieć, czy takie przeobrażenie jest pełne.

Czy ci nowi edeniści po śmierci przekazują wspomnienia habitatowi?

— Oczywiście.

Neuronowy nanosystem wyświetlił na mapie jego aktualną pozycję. Przed jego oczami rozbłysły żółte i purpurowe odcinki wektorów, przesłaniając chwilowo widok napromieniowanego pyłu.

Nie zboczył z kursu. Był bliżej celu.

— W takim razie mam pytanie: czy ktoś może przekazać swoje wspomnienia habitatowi, jeśli nie posługuje się więzią afiniczną, a tylko neuronowym nanosystemem?

— Nie mam informacji, żeby kiedykolwiek zrobiono coś takiego. Ale też nie widzę powodów, dla których miałoby to być niewykonalne. Cały proces jedynie dłużej potrwa, ponieważ datawizja jest mniej efektywna od przekazu kanałem afinicznym.

— Chcę zostać edenistą. Chcę, żebyś przyjął moje wspomnienia.

— Ależ, Warlow! Dlaczego?

— Mam osiemdziesiąt sześć lat i żadnych modyfikacji genetycznych. Załoga nie wie, ale z dawnego ciała pozostał mi już tylko mózg i kilka włókien nerwowych. Reszta dawno się zużyła. Zbyt dużo czasu spędziłem w stanie nieważkości.

— Przykro mi.

— Niepotrzebnie. Żyłem pełnią życia. Teraz jednak moje neurony obumierają w takim tempie, że nie zdoła im już pomóc żadna z terapii genowych znanych w Konfederacji. Dlatego właśnie ostatnio zacząłem myśleć o śmierci. Rozważałem nawet, czyby nie załadować wspomnień do zespołu procesorowego, ale zachowałbym tylko echo mojej osobowości. Ty, z drugiej strony, jesteś żywą istotą, w tobie i ja mogę cieszyć się życiem.

— Czułbym się szczęśliwy i zaszczycony, mogąc przechowywać twoje wspomnienia. Musisz jednak wiedzieć, Warlow, że transfer dokonuje się w chwili śmierci, tylko w takim wypadku osiąga się płynną kontynuację istnienia. W przeciwnym razie byłbyś jedynie echem swej osobowości, jak sam się wyraziłeś. Twoja pozostałość wiedziałaby, że jest niepełna, ponieważ brakowałoby jej zwieńczenia wcześniejszej egzystencji.

Kosmonik okrążył załom skały o fakturze węgla drzewnego.

Była to wielka góra o zboczach wytartych w ciągu trwających eony spotkań z pyłem kosmicznym. Niegdyś zabójczo ostre iglice, sterczące ze skały tuż po jej narodzinach, teraz zastąpił posępny krajobraz falistych wypukłości, jakby mogił wzniesionych nad młodością, która dawno odeszła.

— Wiem.

— Boisz się, że kapitan Calvert nie zdoła uciec przez punkt libracyjny?

— Nie. Joshua z łatwością przeprowadzi ten manewr. Chodzi tylko o to, żeby miał szansę go przeprowadzić.

— Zamierzasz zniszczyć „Gramine”?

— Zgadza się. To drążenie dziury dla ładunku jądrowego jest najsłabszym ogniwem w planie Joshui. On zakłada, że w ciągu następnych dwóch godzin „Gramine” nie zejdzie z dotychczasowej orbity na więcej niż pięćset metrów. To zbyt śmiałe założenie. Zamierzam ustawić głowicę dokładnie na drodze „Gramine” i zdetonować bombę w chwili zbliżenia się statku. Tylko tak można mieć pewność.

— Warlow, „Gramine” ani „Maranta” nie zboczyły z kursu nawet o sto metrów, odkąd zaczęły was szukać. Proponuję ci jeszcze raz przemyśleć całą sprawę.

— Po co? Przed sobą mam najwyżej kilka lat prawdziwego życia. Potem zacznę tracić pamięć, szwankować na umyśle. Postarała się o to współczesna medycyna. Moje sztuczne ciało może jeszcze przez wiele dziesięcioleci pompować krew do uśpionego mózgu.

Naprawdę mi tego życzysz, mając świadomość, że jesteś w stanie zapewnić mi godną przyszłość?

— Sądzę, że to retoryczne pytanie.

— Tak, bo ja już się zdecydowałem. Dzięki temu będę miał dwie szansę, by oszukać śmierć. Niewielu ma to szczęście.

— Dwie szansę? Jak to?

— Opętanie. Ono wiąże się z życiem pozagrobowym, a więc jest miejsce, skąd dusza może wrócić.

— Uważasz, że taki los spotkał Lalonde?

— Wiesz, co to znaczy być katolikiem? — Z chmury pyłu wynurzyła się ściana lodowca. Dysze plecaka manewrowego bluznęły gęstym strumieniem schłodzonego gazu. Przez chwilę patrzył na kłębiasty obłok żółtawej mgiełki, który rozproszył się wśród niebieskich i szmaragdowych fantomów pyłu.

— Katolicyzm to jedna z kluczowych religii, jakie połączyły się w Zunifikowany Kościół Chrześcijański — odpowiedział habitat.

— Mniej więcej. Na mocy dekretu papieskiego katolicyzm został oficjalnie wchłonięty, ale miał oddanych wyznawców. Nie można osłabiać tak silnie zakorzenionej wiary poprzez wprowadzanie prymitywnych poprawek w modlitwach i liturgii, aby osiągnąć porozumienie z innymi ugrupowaniami chrześcijańskimi. Urodziłem się na asteroidzie Forli, w etnicznie włoskim osiedlu, gdzie nieoficjalnie i bez rozgłosu pielęgnuje się dawną wiarę. Choćbym się starał, nie odrzucę już nauk otrzymanych w dzieciństwie. Żadna istota żywa nie uniknie sprawiedliwości bożej.

— Nawet ja?

— Nawet ty. Lalonde potwierdza moje przekonania.

— Myślisz, że Kelly Tirrel mówiła prawdę?

Plecak manewrowy popychał Warlowa wokół oszronionej góry lodowej, utrzymując równy odstęp od łagodnych wklęsłości i wybrzuszeń. Jej krystaliczna powierzchnia była przezroczysta, ale wewnątrz widniała czarna pustka, jakby zamarzł tam wlot tunelu czasoprzestrzennego. Czujniki opancerzonego skafandra pokazywały kosmonikowi konstelacje gwiazd prześwitujące wśród rzednących obłoków pyłu.

— Dla mnie to nie ulega wątpliwości.

— Czemu?

— Ponieważ Joshua jej wierzy.

— Dziwna argumentacja.

— Joshua jest nie tylko doskonałym dowódcą. Jak żyję, nie spotkałem kogoś, kto byłby do niego podobny. Postępuje skandalicznie z kobietami i forsą, a czasem nawet z przyjaciółmi, jednak umie… może to niezgrabna przenośnia… zestroić się z melodią wszechświata. Wyczuwa prawdę. Ufam mu bezgranicznie, odkąd stanąłem na pokładzie „Lady Makbet”, i tak już pozostanie.

— W takim razie jest życie pośmiertne.

— Jeśli go nie ma, będę żył jako część twojej wieloskładnikowej osobowości. Ale Kelly Tirrel wydawała się naprawdę w to wierzyć. Jest twarda i cyniczna, niełatwo przekonać ją do takich rzeczy. Skoro więc jest życie pozagrobowe, mam nieśmiertelną duszę i nie muszę obawiać się śmierci.

— Zatem nie boisz się śmierci?

Wyszedł z cienia rzucanego przez górę lodową. Czuł się, jakby chmura deszczowa odeszła i mógł wreszcie spojrzeć na wieczorne niebo. Nad nim skrzyły się już tylko gdzieniegdzie ostatnie delikatne drobiny pyłu. W odległości czterdziestu kilometrów „Gramine” błyszczała jak obiekt o jasności gwiazdowej 2. Zbliżał się powoli.

— Boję się, i to bardzo…


* * *

Poduszkowcem niemiłosiernie rzucało na rzece — pojazd trząsł się na spienionych falach, które przelewały się po na wpół zanurzonych kamieniach. Theo robił, co mógł, żeby nie wywrócili się i płynęli prosto, lecz sprawa nie była łatwa. A przecież Kelly pamiętała, że jeszcze wczoraj płynęło się tędy dość spokojnie. Siedziała teraz na tylnej ławeczce obok Shauna Wallace’a; oboje z posępnymi minami starali się nie wypaść za burtę. Z tyłu jednostajnie buczał wentylator.

— Odczuwam zmęczenie tą wyprawą i strach na myśl o tym, czego się podejmujemy. To już nie jest wydzieranie zwycięstwa z paszczy nieprzyjaciela, a raczej ostatnia wątła nadzieja na uratowanie honoru jednostki. Lądowaliśmy na tej planecie z taką pewnością siebie i wiarą w szczytne ideały. Zamierzaliśmy pokonać nikczemnego najeźdźcę i zaprowadzić porządek dla dobra dwudziestu milionów ludzi. Zwrócić im życie. Teraz już tylko liczymy, że uda nam się uciec z garstką trzydziesciorga dzieciaków. Ale nawet temu możemy nie sprostać.

— Jakże ty się zamartwiasz, Kelly. — Shaun uśmiechnął się jowialnie.

Gwałtowny przechył poduszkowca pchnął ją na sąsiada. Na ułamek sekundy urwała się łączność z blokiem zapisującym na fleku nagranie sensywizyjne. Uśmiechnął się życzliwie, kiedy się wyprostowali.

— To znaczy, że mam się nie martwić?

— Tego nie powiedziałem, lecz frasunek jest apostołem diabła.

Zatruwa duszę.

— No tak, o duszach pewnie wiesz wszystko.

Shaun tylko zachichotał.

Kelly przyjrzała się czerwonej chmurze. Poruszali się pod nią już od pół godziny. Była grubsza niż wczoraj, tworzące ją pasma zwijały się ospale w potężne warkocze. Kelly wyczuwała jakoś jej ciężar, konieczny nie tylko do odgrodzenia się od firmamentu, ale i praw fizycznych rządzących światem. Przytłaczał ją mętlik różnorodnych doznań, jakby oglądała przekaz sensy wizyjny z niezrozumiałej ceremonii jakichś ksenobiontów.

— Ta chmura dużo dla was znaczy, prawda? — zapytała.

— Nie, Kelly, sama chmura to jeszcze nic. Liczy się to, co sobą reprezentuje. Urzeczywistnia niejako nasze aspiracje. Dla mnie i dla wszystkich potępionych dusz jest zwiastunem wolności, która komuś, kto nie zaznał jej od siedmiuset lat, wydaje się rzeczą bezcenną.

Kelly skierowała wzrok na drugi poduszkowiec. Horst Elwes i Russ siedzieli na ławeczce za Ariadnę, osłaniając twarze przed dokuczliwymi podmuchami śmigieł. W górze rozlegały się kanonady gromów, jak gdyby chmury były membraną rozpiętą na gigantycznym bębnie. Russ przytulił się do księdza. To proste świadectwo ufności wprawiło ją we wzruszenie.

Cios spadł na Shauna Wallace’a bez jakiegokolwiek uprzedzenia. Poczuł straszliwy exodus dusz, ich wymuszoną ucieczkę z tego wszechświata. Bał się, że pociągną go za sobą. Lamenty i pogróżki napływały z zaświatów osobliwie świdrującym chórem, a w ślad za nimi szalona wściekłość tych, co zostali wcześniej opętani, a teraz musieli opuścić świat razem ze swymi oprawcami. Wszyscy się prześladowali i pałali wzajemną nienawiścią. Wrzawa wzmagała się w głowie Shauna, plątała myśli. Rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy z przerażeniem. Na jego twarzy odmalował się wyraz bezdennej rozpaczy. Wreszcie odrzucił w tył głowę i zawył.

Reza nie słyszał w życiu straszniejszego krzyku. W tym jednym histerycznym wrzasku zawarło się cierpienie całej planety. Poraził go smutek i uczucie straty tak przejmujące, że zapragnął zapaść się pod ziemię, byle znaleźć spokój.

Wrzask ucichł, gdy Shaun stracił oddech. Reza odwrócił się niepewnie na przedniej ławeczce. Opętany płakał, łzy płynęły mu ciurkiem po policzkach. Nabrał powietrza w płuca i ponownie zawył.

Kelly zaciskała dłonie na wykrzywionych ustach.

— Co się dzieje? — wydusiła z siebie. Przy drugim wrzasku zamknęła odruchowo oczy.

Reza próbował wygłuszyć emocje i przesłać uspokajające myśli Fentonowi i Ryallowi.

— Pat! Czy Octan zauważył coś dziwnego? — zapytał datawizyjnie.

— Nic a nic — odpowiedział jego zastępca z drugiego poduszkowca. — Co to właściwie było? Najedliśmy się strachu przez tego Wallace’a.

— Nie mam pojęcia.

Kelly szarpała natarczywie ramię Shauna.

— O co chodzi? Powiedz coś! — pytała głosem piskliwym z przerażenia. — Słyszysz?!

Shaun łapał gwałtownie powietrze, ramiona mu drżały. Opuściwszy wolno głowę, zatopił wzrok w Rezie.

— To wy! — syknął. — To wyście ich zabili.

Reza patrzył na niego poprzez żółtą kratkę ramek celownika, mierząc z karabinu magnetycznego w skroń mężczyzny.

— Niby kogo?

— Wszystkich mieszkańców miasta! Czułem, jak odchodzą tysiącami… niczym popiół… z powrotem w zaświaty. Wybuchła ta wasza piekielna bomba. A raczej została zdetonowana. Co z was za bestie, że mordujecie tak bez opamiętania?

Reza uśmiechnąłby się teraz szeroko, lecz na swej przebudowanej twarzy mógł tylko trochę rozsunąć kąciki ust.

— Ktoś się jednak przedarł, co? Wreszcie dostaliście nauczkę.

Shaun spuścił głowę z cierpiętniczą miną.

— To był jeden człowiek. Jeden przeklęty człowiek.

— Wygląda na to, że jednak nie jesteście niezwyciężeni. Obyś czuł ból, Wallace. Oby wszyscy twoi koledzy pokutowali za zbrodnie. Może zrozumiecie, jak musieliśmy cierpieć, gdy wyszło na jaw, co zrobiliście z dziećmi na tej planecie.

Po twarzy Shauna przemknął cień skruchy, co świadczyło, że uszczypliwa uwaga Rezy była celna.

— Tak, tak, Wallace, my o wszystkim wiemy. Kelly tylko z grzeczności omijała ten temat. Wiem, z jakim barbarzyństwem mamy do czynienia.

— Wspomnieliście coś o bombie? — zapytała Kelly. — Co to za historia?

— Jego się spytaj — odparł Shaun i spojrzał wzgardliwie na Rezę. — Spytaj, jak zamierzał pomóc biedakom na Lalonde których miał podobno ratować.

— Co ty na to, Reza?

Dowódca najemników pochylił się na bok, gdy poduszkowiec omijał głaz.

— Terrance Smith bał się, że statki kosmiczne nie dadzą nam potrzebnego wsparcia ogniowego. Dowódca każdego oddziału dostał bombę atomową.

— Boże święty… — Kelly wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. — Chcesz powiedzieć, że i ty masz taką bombę?

— Dziwne, że nie wiedziałaś, Kelly — odrzekł Reza. — Przecież na niej siedzisz.

Próbowała zerwać się z ławeczki, lecz Shaun przytrzymał ją za ramię.

— Czyżbyś go jeszcze nie przejrzała na wylot, Kelly? W tym groteskowym ciele nie ma nic z człowieka.

— Pokaż mi najpierw swoje ciało, Wallace. To, w którym się urodziłeś — odciął się Reza. — Potem pogadamy sobie o moralności.

Zmierzyli się złowrogim spojrzeniem.

Tymczasem robiło się ciemno. Kelly zadarła głowę. Czerwone światło bladło, gdy nisko nad ziemią zbierały się złowieszczo ciemne, nabrzmiałe chmury. Na wschód od nich dosięgnął sawanny zygzak białofioletowej błyskawicy.

— Co się dzieje? — zawołała Kelly, gdy nad poduszkowcami przetoczył się huk pioruna.

— To poniekąd wasze dzieło, Kelly. Pakujecie się w kłopoty.

Oni was nienawidzą i boją się, że użyjecie tej strasznej broni. Jesteście ostatnim oddziałem zwiadowczym, inne już dawno zostały pokonane.

— I co teraz zrobią?

— Porachują się z wami, choćby mieli zapłacić słoną cenę pod lufami waszych karabinów.


* * *

Dwie godziny po tym, jak Warlow wyszedł w otwartą przestrzeń, Joshua przeglądał rdzenie pamięciowe komputera pokładowego, szukając informacji o statkach, które wykonały skok z punktu libracyjnego Lagrange’a. Razem z Dahybim zapoznał się ze skąpymi danymi na temat Murory VII, co pozwoliło mu sprecyzować rozmiary i lokalizację punktu, a dzięki temu łatwiej obliczyć trajektorię lotu.

Bez wątpienia był w stanie wlecieć statkiem w sam środek strefy skoku, teraz tylko chciał wiedzieć, co się stanie, jeśli uaktywni tam węzły modelowania energii. W plikach fizycznych znalazł wielki zasób teorii, która wskazywała, że coś takiego jest możliwe, lecz żadnej wzmianki o potwierdzonym skoku translacyjnym.

Trzeba być stukniętym, żeby brać udział w takim eksperymencie, rozmyślał. Leżał jednak na fotelu amortyzacyjnym, a Dahybi, Sara i Ashly znajdowali się również na mostku, więc nie zdradzał się z nurtującymi go wątpliwościami. Zastanawiał się właśnie, czy znalazłby jakąś informację w plikach historycznych — zapewne pionierzy w skokach ti anslacyjnych chcieli poznać granice możliwości swych statków — kiedy Aethra połączył się z nim datawizyjnie.

— Warlow pragnie z tobą rozmawiać.

Odłączył się od rdzeni pamięciowych.

— Cześć, Warlow. Jak ci idzie?

— Znakomicie.

— Gdzie jesteś? — Jeśli wszystko przebiegało zgodnie z planem, kosmonik powinien wrócić w ciągu dwudziestu minut. Joshua wspólnie z nim obliczał wektor lotu przez pierścień.

— Dwadzieścia kilometrów od „Gramine”.

— Co takiego?

— Stąd już widzę statek.

— Cholera jasna, Warlow, co ty mi tu pieprzysz? Plan nie przewiduje marginesu błędu!

— Wiem, i dlatego tu jestem. Postaram się, żeby wybuch zniszczył „Gramine”. Zdetonuję ładunek, kiedy statek będzie najbliżej.

— Chryste, Warlow, zabieraj stamtąd swoje żelazne dupsko!

— Przykro mi, kapitanie. „Maranta” będzie siedem tysięcy trzysta kilometrów za tobą po wyeliminowaniu „Gramine”, co da ci osiemnaście sekund przewagi nad osami bojowymi. Tyle powinno wystarczyć.

— Warlow, przestań. Możemy poczekać, aż zaczną przeszukiwać nowy obszar pierścienia. Umieścimy bombę w innym miejscu.

Pięć godzin nas nie zbawi. I tak dotrzemy przed zmrokiem na Lalonde.

— Masz sześć minut, zanim zdetonuję ładunek, Joshua. Upewnij się, że wszyscy mają zapięte pasy.

— Błagam cię, Warlow, nie rób tego!

— Wiesz dobrze, że nic nie może nawalić. Od tego ja tu jestem.

— Są inne sposoby. Proszą, wróć na statek.

— Nie musisz się o mnie martwić, Joshua. Dobrze to sobie przemyślałem. Nic mi nie będzie.

— Warlow! — Twarz Joshui zastygła w wyrazie złości i rozpaczy. Odwrócił się gwałtownie do Ashly’ego. Pilot poruszał bezgłośnie ustami i patrzył załzawionym wzrokiem. — Powiedz mu coś! — rozkazał. — Przemów mu do rozsądku!

— Warlow, na miłość boską, wracaj tu natychmiast! — przesłał datawizyjnie Ashly. — To, że kiepsko nawigujesz, nic jeszcze nie oznacza. Następnym razem wyręczą cię i wszystko pójdzie jak po maśle.

— Mam do ciebie pewną prośbą, Ashly.

— Jaką?

— Kiedy w przyszłości wyjdziesz z kapsuły zerowej, za jakieś pięćdziesiąt lat, wpadnij do mnie z wizytą.

— Z wizytą?

— Przesyłam wspomnienia Aetrze. Zostanę częścią wieloskładnikowej osobowości habitatu. Nie umrę.

— Ty stary porąbańcu!

— Gaura! — krzyknął Joshua. — Może to zrobić? Przecież nie jest edenistą.

— Już to robi. Przekaz datawizyjny rozpoczęty.

— Jasny gwint.

— Wszyscy w fotelach amortyzacyjnych? — zapytał Warlow.

— Daję wam szansę, prawdziwą szansę na ucieczkę z pierścienia.

Nie zmarnujesz jej, Joshua, co?

— Cholera. — Joshua czuł się, jakby na jego piersi zaciskała się gorąca żelazna obręcz, dużo bardziej uciążliwa niż skutki przeciążenia. — Już się kładą w fotelach, Warlow. — Poprosiwszy komputer pokładowy o obraz z kamer w kabinach, patrzył na edenistów zapinających siatki ochronne. Do każdego z nich zbliżał się Melvyn, sprawdzając, czy robią to należycie.

— Co z panelami termozrzutu? Pochowane? Zostało już tylko pięć minut.

Joshua kazał komputerowi złożyć panele termozrzutu. Gdy przygotowywał do uruchomienia generatory i główny napęd, wyświetlały się schematy przedstawiające stan urządzeń pokładowych. Światełka były zielone, niektóre tylko mrugały bursztynowo. Staruszka nieźle się trzymała. Sara zaczęła pomagać mu przy czynnościach kontrolnych.

— Warlow, proszę:…

— Leć tak, Joshua, żeby karki połamali. Wierzę w ciebie.

— Jezu, nie wiem, co powiedzieć.

— Coś mi obiecaj.

— Tak?

— Mam cię! Trzeba było najpierw zapytać, o co mi chodzi.

Joshua parsknął śmiechem. Śmiechem przepojonym boleścią.

Z jakiegoś niezgłębionego powodu mgiełka zasnuła mu oczy.

— Mów śmiało.

— Cóż, skoro się zgodziłeś, to chcę, żebyś był bardziej wyrozumiały dla dziewczyn, z którymi się spotykasz. Nawet nie wiesz, jak na nie działasz. Niektóre czują się później zranione.

— Kto by pomyślał: kosmonik pedagogiem.

— Obiecujesz?

— Obiecuję.

— Jesteś świetnym dowódcą, Joshua, a „Lady Makbet” idealnym statkiem, na którym można skończyć karierę. Cieszę się, że tak to się właśnie potoczyło.

Sara pochlipywała na fotelu amortyzacyjnym. Ashly na przemian zaciskał i rozwierał palce.

— A ja nie — rzekł cicho Joshua.

Aethra pokazał im „Gramine”. Statek kosmiczny przecinał powierzchnię pierścienia z precyzją pociągu jadącego na poduszce magnetycznej, prosto i pewnie. Trzy rozłożone panele termozrzutu lśniły mdłym szkarłatem. Na krótką chwilę ukazał się długi, wąski strumień niebieskich jonów.

— Wprost nie do wiary — przekazał datawizyjnie Warlow. — Ja edenistą.

Joshua nigdy nie czuł się tak bezradny. To był przecież członek jego załogi.

Bomba eksplodowała. W pierścieniu rozszedł się krąg czystego białego światła. „Gramine” przedstawiała się jako ciemna plamka nad jego środkiem.

Joshua zwolnił trzpienie mocujące. Naprężone liny z włókna krzemowego, które utrzymywały „Lady Makbet” w kryjówce za bryłą skalną, odskoczyły od kadłuba, wyginając się wężowymi ruchami. Światło w czterech modułach mieszkalnych przygasło i rozbłysło z większą mocą, gdy generator pomocniczy uruchomił cztery główne generatory. Jonowe silniki sterujące bluznęły ogniem, opromieniając mroczną skałę niezwykłym tu błękitnym blaskiem.

Kula plazmy pęczniała pośrodku białej powłoki rozpostartej nad pierścieniem z początku szybko, lecz po osiągnięciu średnicy pięciu kilometrów wolniej, lekko ciemniejąc. Na jej tle drobne czarne kształty przemykały niczym duchy. Dolna część kadłuba „Gramine” błyszczała jaśniej od słońca, odbijając światło diabolicznego rozbłysku, który powstał cztery kilometry niżej.

Z miejsca, gdzie nastąpił wybuch termojądrowy, rozprysło się tysiące odłamków skalnych, doganiając rzednącą falę plazmy. Lśniły jaskrawo niczym meteory, które pechowo wleciały w atmosferę.

W odróżnieniu od plazmy ich prędkość nie malała wraz z odległością.

— Generatory włączone! — zameldowała Sara. — Moc wyjściowa stabilna.

Joshua zamknął oczy. Datawizyjne obrazy zlewały się w jego głowie na podobieństwo wielobarwnych skrzydeł ważki. „Lady Makbet” wyszła zza zasłony. Radar statku emitował silne impulsy promieniowania mikrofalowego w stronę otaczających go bezładnie składników pierścienia; węglowe paprochy spalały się, płatki śniegu wyparowywały. Dysze wspomagających silników rakietowych strzeliły prostymi jak lasery smugami niebieskobiałego światła.

Zaczęli przebijać się ku krawędzi pierścienia. Obłoki pyłu załamywały się przy kadłubie z krzemu monolitycznego, wytwarzając krótkotrwałe wielobarwne desenie. Kamienie i głazy uderzały i odskakiwały. Lód roztrzaskiwał się, przywierał i spływał w stronę jasnej, wzburzonej smugi spalin z silnika napędowego.

Wielka bryła skalna, która uderzyła w „Gramine”, przebiła kadłub i zniszczyła dziesiątki systemów pokładowych. Pękały zbiorniki kriogeniczne, białe chmury gazu skrzyły się pod słabnącym już ostrzałem energią uwolnioną w czasie wybuchu bomby termonuklearnej. Z miejsca katastrofy, przy wyjących syrenach alarmowych, gubiąc po drodze łuszczącą się piankę z nultermu, uciekły cztery moduły mieszkalne.

„Lady Makbet” wynurzyła się ponad powierzchnię pierścienia.

Pięćdziesiąt kilometrów dalej na tle gwiazd przemieszczał się rój szkarłatnych meteorów.

— Przygotować się na silne przeciążenie — ostrzegł Joshua.

Silniki termojądrowe pracowały z pełną mocą, dręcząc i tak już wzburzony pierścień. Joshua miał przed oczami obraz „Lady Makbet”, która wykonała obrót i pomknęła pomarańczowym tunelem wektora lotu. Wzrastało przyspieszenie statku. Kapitan przejrzał wyświetlone informacje, sprawdzając, czy prawidłowo wytyczyli kurs, po czym wydał komputerowi pokładowemu jeden dodatkowy rozkaz.

— Joshua, co ty…? — Ashly urwał z przestrachem, gdy lekko zakołysało mostkiem.

Ostatnia osa bojowa wystrzeliła z wyrzutni.

— Patrzcie i drzyjcie, łajdaki! — burknął Joshua.

Czuł się wyśmienicie, obserwując rozdzielające się trajektorie lotu podpocisków. Purpurowe linie połączyły „Lady Makbet” z unieruchomionym wrakiem.

Po ośmiu sekundach podpociski dotarły do ocalałych modułów mieszkalnych. Nad pierścieniem doszło do trwającej kilka chwil serii wybuchów broni kinetycznej. Próżnia wchłonęła ślady eksplozji równie łatwo, jak radziła sobie z innymi odpadami ludzkiej cywilizacji.


* * *

Wnętrze chaty przejmowało Jay wstrętem, pewnie nawet w piekle nie było tak ohydnie. Nie pozwalała dzieciom wychodzić na dwór, kiedy więc chciały skorzystać z ubikacji, używały wiader w drugiej, mniejszej sypialni. Okropny smród nasilał się, ilekroć otwarto drzwi. Na domiar nieszczęścia, duchota osiągnęła pułap niespotykany nawet na Lalonde. Pootwierali wszystkie okiennice oraz drzwi wyjściowe, lecz nie było przeciągu, powietrze znieruchomiało. Deski trzeszczały i skrzypiały, gdy rozszerzała się konstrukcja chaty.

Udręki ciała dawały się dziewczynce mocno we znaki, lecz ponad wszystko dokuczała jej samotność. Rzecz sama w sobie dość dziwna, skoro wokół niej cisnęło się blisko trzydzieścioro dzieci, tak iż trudno było się ruszyć, żeby kogoś nie potrącić. Nie myślała jednak o nich, tylko o ojcu Horście. Nigdy jeszcze nie przebywał poza domem przez cały, okrągły dzień, nie mówiąc już o nocy.

Jay podejrzewała, że Horst Elwes nie mniej niż ona boi się ciemności.

Wszystkie te okropieństwa zaczęły się wraz z przybyciem statków kosmicznych i czerwonej chmury. Naprawdę było to wczoraj?

A przecież czekała już na cudowne spotkanie z ekipą ratunkową.

Piechota Sił Powietrznych miała wszystkich stąd zabrać, a potem zaprowadzić porządek na planecie. Długie, znojne dni na pustej sawannie zdawały się nareszcie dobiegać końca.

W zasadzie należałoby podchodzić do tego bez nadmiernej euforii, ponieważ każda monotonia daje przyjemne wrażenie stabilizacji, nawet ta uciążliwa, związana z życiem na odludnej farmie.

Ale to już nie miało znaczenia: opuszczała Lalonde. I nikt jej nie namówi do powrotu! Nawet mama!

Rankiem wszyscy wybiegli radośnie na dwór, aby na sawannie wypatrywać przybycia wybawców. Aczkolwiek czerwona chmura napawała strachem. W pewnej chwili Russ dostrzegł coś jakby eksplozję, więc ojciec Horst wyruszył konno, aby dowiedzieć się czegoś więcej.

„Wrócę za kilka godzin” — powiedział do niej na odjezdnym.

Dzieci czekały w nieskończoność, gdy tymczasem czerwona chmura zasnuwała niebo, przynosząc ze sobą ów straszliwy hałas, jakby przewalały się w niej lawiny kamieni.

Jay starała się pilnować posiłków i rozdzielać prace. Wszystko, byleby uniknąć bezczynności. A on jak nie wracał, tak nie wracał.

Gdyby nie zegarek, nie wiedziałaby o nadejściu nocy. Zamknęli drzwi i okiennice, lecz czerwone światło wkradało się do środka przez najmniejsze dziury i szczeliny. Nie mogli od niego uciec. Sen przychodził z trudem. Ponury odgłos piorunów nigdy nie cichł, mieszając się z rozpaczliwym płaczem dzieci. Teraz najmłodsze z nich siedziały zapłakane, a te starsze patrzyły po sobie tępym wzrokiem. Jay oparła się o parapet, kierując spojrzenie w stronę, gdzie powinna się ukazać sylwetka ojca Horsta. Wiedziała, że jeśli wkrótce nie wróci, sama przestanie panować nad łzami. A wtedy wszystko przepadnie.

Nie mogła do tego dopuścić.

Jeszcze nie otrząsnęła się ze zdumienia, gdy półtorej godziny temu czerwone światło nagle zniknęło. Teraz posępne czarne chmurzyska w milczeniu sunęły nisko nad sawanną, powlekając świat żałobną szarością. Na początku próbowała bawić się cieniami, niejako je obłaskawić, lecz wyobraźnia podsuwała jej tylko obrazy potworów i innych straszydeł.

Odwróciwszy się od okna, napotkała wystraszone twarze.

— Danny, zobacz, czy nie ma więcej kostek lodu w lodówce.

Niech każdy napije się soku pomarańczowego.

Skinął głową, szczęśliwy, że ma coś do zrobienia. Tym razem nie narzekał.

— Jay! — pisnęła Eustice. — Jay, tam coś jest! — Odsunęła się od okna z rękami przyciśniętymi do policzków.

Rozległy się płacze i przerażone głosy. Dzieci potrącały i przewracały rozmaite sprzęty, cofając się instynktownie pod przeciwległą ścianę.

— Co tam zobaczyłaś? — zapytała Jay.

Eustice pokręciła głową.

— Nie wiem — odparła żałośnie. — Coś!

Jay słyszała smętne ryki krów i sporadyczne pobekiwanie kóz.

Może to tylko sejas?, pomyślała. Koło chaty przemknęło wczoraj kilka drapieżników wygnanych z dżungli przez czerwoną chmurę. Zerknęła nerwowo na otwarte drzwi: powinna je była zamknąć. Drżąc na całym ciele, podkradła się do okna i wyjrzała na zewnątrz.

Błyskało się nad linią horyzontu. Najlżejszy wiaterek nie pochylał ciemnoszarych traw na sawannie, dzięki czemu łatwiej było wyśledzić ruch. Nad czubkami źdźbeł ukazały się dwie smoliście czarne plamy. Ich rozmiary wolno się powiększały. Usłyszała cichy szum. Pojazdy mechaniczne.

Od dawna nie słyszała żadnego silnika, musiała więc upłynąć chwila, zanim rozpoznała dochodzące dźwięki, a jeszcze dłuższa, nim odważyła się uwierzyć, że słuch ją nie zwodzi. Na tej planecie nikt nie dysponował środkami transportu naziemnego.

— To ojciec Horst! — krzyknęła. — Wrócił! — Wybiegła za drzwi i puściła się pędem w stronę poduszkowców, nie bacząc na twarde, ostre źdźbła trawy, którą deptała bosymi stopami.

Horst ujrzał biegnącą dziewczynkę i wyskoczył z poduszkowca, kiedy Ariadnę zatrzymała pojazd piętnaście metrów od chaty. Przez całą drogę wmawiał sobie, że dzieciom nic się nie stało, że jakoś sobie radzą. Modlił się gorąco, aby nie było inaczej. Gdy jednak zobaczył Jay, całą i zdrową, jego uczucia wezbrały niepohamowaną falą. Ulga i tłumione dotąd wyrzuty sumienia sprawiły, że padł na kolana i otworzył szeroko ramiona.

Jay zderzyła się z nim, jakby był rugbistą z drużyny przeciwników.

— Myślałam, że nie żyjesz — wyłkała. — Myślałam, że nas zostawiłeś.

— Jay, skarbie kochany! Dobrze wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił. — Przysunął do piersi jej głowę i zakołysał delikatnie dziewczynką. W tej chwili reszta dzieci, piszcząc i pokrzykując, zbiegła rozchwianymi schodkami chaty. Uraczył je wszystkie uśmiechem i raz jeszcze otworzył ramiona.

— Strasznie się baliśmy! — powiedziała Eustice.

— Niebo zrobiło się takie śmieszne.

— Ale upał!

— Nikt nie zebrał jajek.

— Ani nie wydoił krów.

Bo zmrużyła oczy, gdy najemnicy wyszli z poduszkowców.

— Czy to żołnierze, o których mówiłeś? — zapytała z powątpiewaniem.

— Niezupełnie — odrzekł Horst. — Ale i tym nic nie brakuje.

Danny obrzucił Sewella zdumionym spojrzeniem. Rosły najemnik miał wetknięte do gniazd łokciowych karabiny magnetyczne.

— Kto to taki? — spytał chłopiec.

Horst wyszczerzył zęby.

— To szczególny rodzaj żołnierza. Bardzo silny i bardzo mądry. Nie macie się czego obawiać. Teraz on się wami zaopiekuje.

Kelly nastawiła implanty siatkówkowe na szeroki kąt widzenia, rejestrując całą scenę powitania. Coraz silniejsze wzruszenie dławiło ją w gardle.

— Wielkie nieba, a to cóż znowu? — odezwał się Shaun Wallace cichym, udręczonym głosem. — Jakiż to bóg tak się z nami zabawia? Na pewno nie ten, o którym mnie uczono. Toż to małe dzieci, oczy sobie wypłakują. Z jakiego powodu?

Kelly odwróciła się, słysząc niezwykłą porywczość i gorycz w jego głosie. On jednak zbliżał się już do Rezy, który beznamiętnie obserwował Horsta i dzieci.

— Reza Malin?

— Słucham, Wallace.

— Trzeba natychmiast zabrać stąd te smyki.

— Po to tu przyjechałem.

— Ja nie żartuję. Moi koledzy są na skraju dżungli. Jest ich dwustu albo i więcej. Szykują się na ciebie, żeby raz na zawsze uwolnić się od groźby.

Reza zogniskował czujniki na pierwszym szeregu karłowatych, z rzadka rozsianych drzew w odległości czterech, pięciu kilometrów.

Chmura nad puszczą nadal błyszczała przyciemnioną czerwienią, nadając liściom koralowy odcień. Rozgrzane powietrze i drżące liście sprawiły jednak, że nie mógł zobaczyć nic konkretnego.

— Pat! Co widzi Octan?

— Niewiele, choć nie ulega wątpliwości, że kręcą się tam jacyś ludzie… Boże święty!

Pierwsi ukazali się paziowie, młodzi chłopcy w wieku od dziesięciu do dwunastu lat, dzierżący na wysokich drzewcach chorągwie ze znakami heraldycznymi. Wnet odezwały się bębny i z lasu wymaszerowali pikinierzy. Szli długą, czarną linią, co stwarzało złudzenie, jakby same drzewa ruszyły do przodu. Z tyłu w zwartym szyku podążali konni rycerze. Srebrne zbroje błyszczały własnym światłem pod jednolitym przykryciem ołowianych chmur.

Na rozkaz dobosza armia zatrzymała się na otwartej przestrzeni.

Rycerze dowodzący wojskiem poruszali się po przedpolu, wskazując opieszałym ich miejsce w szeregu. Kiedy już szyki były uporządkowane, nad sawanną rozbrzmiał pojedynczy głos rogu. Wojsko ruszyło po nierównym terenie w stronę chaty.

— Dobra, czas na nas! — rzekł Reza bez emocji.

Podobnie jak pozostałe dzieci, Jay została wciągnięta pośpiesznie do poduszkowca. Najemnik powiedział jej, żeby się czegoś mocno uchwyciła. Ażeby pomieścić nowych pasażerów, wyrzucono sprzęt i skrzynki. Ojciec Horst siedział w drugim poduszkowcu.

Jay pragnęła być z nim, lecz wątpiła, czy żołnierze wysłuchaliby jej prośby. Obok niej wciśnięto Shonę. Uśmiechnęła się do niej nieśmiało, ujmując dłoń okaleczonej dziewczynki. Obie zacisnęły kurczowo palce.

Wokół nich rozlegały się liczne pokrzykiwania. Wszyscy uwijali się gorączkowo. Jeden z wielkich (naprawdę wielkich) najemników wparował do chaty i pół minuty później wybiegł z Freyą na rękach.

— Posadźcie ją w moim poduszkowcu — poprosił Horst. — Będę się nią opiekować. — Bezwładną dziewczynkę położono na przedniej ławeczce, gdzie ksiądz wsunął jej delikatnie pod głowę miękką szmatkę.

Mimo panującego zamętu Jay zobaczyła, jak jeden z żołnierzy mocuje ciemną kulę do szyi ogromnego psa. Człowiek przypominający trochę pana Molviego dyskutował namiętnie z kobietą, która towarzyszyła najemnikom. Ich spór zakończył się, kiedy wykonała gwałtowny ruch ręką i wspięła się na siedzenie pilota w drugim poduszkowcu. Najemnicy w tym czasie przetrząsali leżące na ziemi skrzynki z amunicją, chowając do plecaków pełne magazynki.

Wreszcie łopatki wirników zaczęły się obracać i pojazd Jay zadrżał, unosząc się nad ziemię. Zastanawiała się, jakim sposobem w środku zmieszczą się żołnierze; przecież między siedzeniem pilota a tylnym śmigłem tłoczyło się siedemnaścioro dzieci. Kiedy jednak oba poduszkowce wykonały nawrót i zaczęły przyspieszać, okazało się, że najemnicy biegną obok.

— Dokąd jedziemy? — zapytała Shona, przekrzykując hałas wirników.

Łysy, niewysoki pilot jakby nie słyszał pytania.


* * *

Aethra patrzył uważnie, jak „Lady Makbet” przecina pierścień.

Potrójna smuga spalin łączyła się w warkocz niemal czystej radiacji, który ciągnął się dwieście kilometrów za uciekającym statkiem.

Jeszcze tysiąc kilometrów zostało do Murory VII, kuli o średnicy niespełna stu dwudziestu tysięcy kilometrów, pokrytej spękanymi szarobrązowymi skałami. Razem z pozostałymi trzema małymi księżycami zapewniała względny ład na krawędzi pierścienia, tworząc wyraźną linię graniczną. Chmury pyłu, płatków śniegu i drobnych kamyków rozciągały się w płaszczyźnie ekliptyki gazowego olbrzyma daleko poza orbitę młodego habitatu, choć ich gęstość stopniowo malała; w odległości miliona kilometrów zupełnie zanikły. Żaden z większych składników pierścieni, latających skał i gór lodowych, nie znajdował się jednak w odległości dalszej niż sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów, gdzie krążyły małe księżyce.

Dysze „Lady Makbet” odchyliły się o minimalny kąt, by zaraz po korekcie lotu wrócić do poprzedniej pozycji. Trzy tysiące kilometrów za statkiem pięć os bojowych, ustawionych w szyku przypominającym grot włóczni, pędziło z przyspieszeniem 20 g. „Maranta” dość opieszale odpowiedziała na manewr „Lady Makbet”: opętana załoga zmarnowała siedem cennych sekund przed odpaleniem os bojowych. Choć może jeszcze tego nie wiedziała, myśliwce bezpilotowe nie miały już szans doścignąć uciekiniera.

Aethra nie poznał dotąd, co to napięcie emocjonalne. Zawsze tylko podzielał uczucia personelu stacji nadzorczej. Teraz jednak, gdy śledził ruch statku wokół księżyca, zrozumiał prawdziwe znaczenie niepokoju. Pragnął, żeby „Lady Makbet” wyrwała się pogoni.

A tymczasem personel stacji leżał w fotelach amortyzacyjnych, wciskany w nie przez bezlitosną siłę ciężkości. Aethra patrzył w sufit kabiny za pośrednictwem tuzina par wyrażających boleść oczu i czuł, jak materace przeciwwstrząsowe poddają się pod naciskiem przeciążonych mięśni pleców.

Trzy sekundy do punktu Lagrange’a. Silniki „Lady Makbet” zmniejszyły przyspieszenie do 4 g, gdy statek śmigał osiem kilometrów nad powierzchnią Murory VII, wykreślając szeroką parabolę wokół jej maleńkiego pola grawitacyjnego. Włączyły się dwa jonowe silniki sterujące. Osy bojowe wyszły poza krawędź pierścienia.

Aethra przygotował trzydzieści dwa obszary pamięci w warstwie neuronowej. Na wypadek, gdyby musiał przyjąć wspomnienia edenistów z pokładu „Lady Makbet”…

Horyzont zdarzeń przesłonił statek. Strumień wylotowy z silników trwał jeszcze chwilkę niczym zagubiona zjawa, zanim rozproszył się w nicość. Nie pozostał żaden ślad po niedawnej obecności statku kosmicznego.

Pięć os bojowych spotkało się w punkcie Lagrange’a, gdzie zbiegały się ich tory lotu. Spaliny silników wymalowały oślepiającą gwiazdę, gdy myśliwce kontynuowały swą podróż w rozbieżnych kierunkach. Ich mózgi elektronowe wysiadały, przeciążone ogromem daremnych obliczeń.

— A nie mówiłem, że Joshua przeprowadzi ten manewr? — powiedział Warlow.

Aethra wyłuskał dziką satysfakcję w obszarze podrzędnej świadomości. Nie był do niej przyzwyczajony, lecz ostatnie dwadzieścia cztery godziny obfitowały w niespodzianki.

— Owszem, mówiłeś.

— Powinieneś mieć w sobie więcej wiary.

— I ty chcesz mnie jej nauczyć?

— Wiary? Zawsze mogę spróbować. Myślę, że nie zabraknie nam czasu.


* * *

Poduszkowce torowały sobie drogę w twardej, wysokiej trawie sawanny, choć nie projektowano ich do jazdy w tych specyficznych warunkach terenowych. Oporne źdźbła rosły zbyt wysoko i poduszki powietrzne nie potrafiły unieść pojazdów nad morze traw, które trzeba było tratować. A to zwiększało zużycie energii poduszkowców i tak już nadmiernie obciążonych dziećmi.

Kelly połączyła się datawizyjnie z procesorem kontrolującym matryce elektronowe. Rezerwa mocy skurczyła się do trzydziestu pięciu procent i mogła nie wystarczyć do opuszczenia strefy przysłoniętej czerwonymi chmurami. Programy sterujące wirnikami wyświetlały bursztynowe ostrzeżenia, próbując za wszelką cenę utrzymać poduszkę powietrzną. Może nie groziło im natychmiastowe przepalenie silników, lecz należało mieć się na baczności.

Niespodziewanie wyrósł przed nią pagórek, który z łatwością ominęła, przechylając w prawo drążek sterowniczy. Program do pilotażu, który otrzymała od Ariadnę, działał w trybie nadrzędności, pozwalając jej kierować pojazdem z tą samą zręcznością co najemnicy. Dzięki swej znikomej wadze nadawała się świetnie do tej roli.

Theo prowadził drugi poduszkowiec, a ksiądz siedział przy niej, lecz poza nimi wszyscy dorośli biegli obok pojazdów. Nawet Shaun Wallace z twarzą czerwoną niczym maratończyk na ostatniej prostej przed metą.

Rycerze na koniach zmuszali ich do ciągłego pośpiechu — podążali za nimi w odległości trzech kilometrów, tuż za polem rażenia karabinów magnetycznych. Raz po raz któryś wyrywał się z szeregu, żeby zaszarżować. Sewell i Jalal odstraszali śmiałka kilkoma strzałami z karabinka impulsowego. Na szczęście rośli pikinierzy nie mogli pod względem wytrzymałości sprostać najemnikom (jak więc udawała się ta sztuka Wallace’owi?); zostali siedem kilometrów z tyłu. Na razie wszystko szło pomyślnie, lecz taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie.

Fenton pędził na przedzie, badając teren; dzięki swej wadze i muskulaturze bez wysiłku przebijał się przez ostrą trawę. Reza patrzył oczami psa, pozwalając nanosystemowym programom, by prowadziły jego ciało po śladach dwóch poduszkowców. Wczuwał się w rzeźbę terenu przesuwającego się pod rytmicznymi uderzeniami psich łap, przewidując nagłe zagłębienia i wyniosłości, które chowały się pod fasadą łagodnej, ciągnącej się w nieskończoność równiny.

Nastąpiła niewielka, lecz zauważalna zmiana w twardości źdźbeł smagających Fentona po tępo ściętym nosie. Wyściółka z gnijącej trawy, która pokrywała twardą ziemię, stawała się grubsza i bardziej sprężysta. Oznaczało to bliskość wody. Fenton zwolnił, węsząc w powietrzu.

— Kelly — przekazał datawizyjnie Reza. — Dwieście metrów przed sobą masz strumień, który płynie w głębokim jarze. Kieruj się prosto na niego. Część skarpy osypała się, więc łatwo zjedziesz na dół.

W jej umyśle rozwinęła się symulacyjna siatka gęsto rozmieszczonych, brązowych i zielonych linii konturowych, komputerowa wizualizacja gruntu pozbawionego roślinności. Gdy neuronowy nanosystem zintegrował ją z programem do pilotażu, Kelly szarpnęła lekko drążkiem sterowniczym.

— Dokąd prowadzi? — zapytała.

Do tej pory po prostu oddalali się od chaty, prosto na południe, nie próbując nawet wrócić do rzeki, która płynęła z gór.

— Nieważne. Posłuży nam za kryjówkę. Rycerze czekają, aż się zmęczymy. Dranie, obrali dobrą taktykę. Nie utrzymamy długo tego tempa, a matryce elektronowe szybko się wyczerpią. Gdy ugrzęźniemy na otwartym terenie, pikinierzy nas dogonią i będzie po sprawie.

Wiedzą, że mają przewagę. Musimy przejąć inicjatywę.

Kelly próbowała nie dopuszczać do świadomości wniosków płynących z tego ostatniego stwierdzenia, odpędzała nieprzyjemne myśli. Ale cóż: ścigana zwierzyna nie może sobie pozwolić na skrupuły, zwłaszcza jeśli dokładnie wie, co ją czeka w przypadku schwytania.

Połączyła się datawizyjnie z blokiem nadawczo-odbiorczym. Odkąd ruszyli w drogę powrotną, urządzenie wysyłało ciągły sygnał do platformy geostacjonarnej i specjalizowanych satelitów sprowadzonych przez Terrance’a Smitha. Już nie musieli się ukrywać.

Ciemne chmury wciąż jednak skutecznie blokowały wiązkę kierunkową.

Poduszkowiec prowadzony przez Theo zwolnił przed jarem, pochylił się ostrożnie i zjechał w dół usypiska. Parów miał trzy metry głębokości i porośnięty był na krawędziach wysoką trzciną. Na płaskim dnie leżały gładkie szare kamyki, po których przepływał strumyczek. Obok usypiska powstała szeroka zamulona kałuża.

Kelly podążyła za pierwszym poduszkowcem. Aby nie wjechać na przeciwległy stok, musiała gwałtownie obrócić deflektory wirnika. Skierowała pojazd w górę strumienia, trzymając się dziesięć metrów za Theo, który dotarł do najgłębszej części jaru i tam posadził pojazd na ziemi.

Najemnicy już zeskakiwali ze skarpy.

— Wychodzić z poduszkowców! — rozkazał Reza. — Wszyscy siadają plecami do tej skarpy. — Wskazał palcem.

Północny stok, pomyślała Kelly. Broniąc się przed koszmarnymi myślami, wstała i pomogła przenosić dzieci nad nadburciem.

Rozglądały się oszołomione; na młodych twarzyczkach gościł wyraz udręki i zagubienia.

— Wszystko w porządku — powtarzała. — Wszystko będzie dobrze. — Siliła się na uśmiech, żeby nie dostrzegły jej lęku.

Octan sfrunął do jaru i usadowił się na szerokim ramieniu Pata Halahana, składając skrzydła. Fenton węszył już pod nogami Rezy.

Kelly usiadła koło Jay. Dziewczynka najwyraźniej wiedziała, że zanosi się na coś strasznego.

— Wyjdziemy z tego — szepnęła Kelly. — Zobaczysz. — Puściła oko, co jednak bardziej przypominało nerwowy tik. Krzemienie wbijały jej się w plecy, wokół butów bulgotała woda. — Joshua! — przekazała datawizyjnie do bloku nadawczo — odbiorczego.

— Joshua, na litość boską, zgłoś się! Joshua! — W odpowiedzi usłyszała jedynie upiorny szelest zakłóceń statycznych.

Rozległ się chrzęst kamieni, gdy najemnicy siadali pod skarpą.

Niektóre dzieci głośno pociągały nosami.

— Zamknijcie oczy i nie ważcie się ich otwierać — rozkazał Reza. — Jeśli ktoś nie posłucha, osobiście złoję mu skórę!

Dzieci pośpiesznie zastosowały się do polecenia.

Kelly zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i wolno schowała głowę w ramionach.


* * *

Kiedy tylko horyzont zdarzeń przestał istnieć, Joshua przejrzał obrazy nadsyłane przez czujniki bojowe krótkiego zasięgu. „Lady Makbet” wynurzyła się po skoku translacyjnym w odległości sześciu tysięcy kilometrów od Lalonde. W promieniu dwóch tysięcy kilometrów nie było żadnych obiektów. Joshua wysunął pełen zestaw czujników i włączył silniki termonuklearne. Statek ruszył ostrożnie z przyspieszeniem 2 g, zmierzając na pułap tysiąca kilometrów.

Według wskazań czujników zniknęły wszystkie statki kosmiczne, nawet pojazdy międzyorbitalne kursujące na Kenyona. Padły ofiarą os bojowych, wywnioskował Joshua. Mnóstwo metalowych, radioaktywnych szczątków poruszało się po niewspółśrodkowych orbitach.

— Melvyn, połącz się z satelitami telekomunikacyjnymi, może są dla nas wiadomości. Sara, sprawdź, czy zostały jakieś satelity obserwacyjne na niskiej orbicie. Mogą przechowywać w pamięci wiele cennych informacji.

Oboje potwierdzili przyjęcie rozkazów i przesłali datawizyjne instrukcje do komputera pokładowego. Główna antena statku odnalazła jednego z wyspecjalizowanych satelitów telekomunikacyjnych i już wkrótce wiązki mikrofal luźną siatką oplotły Lalonde. „Lady Makbet” zaczęła odbierać dane z rozmaitych działających jeszcze systemów obserwacyjnych.

Wszystko wydawało się przebiegać bez zarzutu. Lot ku Achillei odbył się bezproblemowo, tak samo okrążenie jej księżyca. Radość po udanym skoku z Murory chwilowo przesłoniła żal spowodowany śmiercią Warlowa. Joshua wcale nie doświadczał owego uniesienia, jakie powinien czuć po iście kaskaderskim skoku z punktu libracyjnego. A był to przecież najwspanialszy w jego życiu pokaz sztuki pilotażu.

Gaura nie miał pewności, lecz jego zdaniem transfer się powiódł; niewątpliwie obszerne fragmenty wspomnień starego kosmonika zostały datawizyjnie przeniesione do habitatu. Aethra już je integrował, kiedy „Lady Makbet” wykonywała skok.

Świadomość, że ich kompan wciąż żyje jako część wieloskładnikowej osobowości habitatu, tylko do pewnego stopnia zagłuszała smutek. Joshuę nękały rozliczne wyrzuty sumienia związane z tym, co powiedział, czy co powinien był powiedzieć. Jezu, czy Warlow miał rodzinę? Będę ich musiał powiadomić.

— Satelity telekomunikacyjne milczą, Joshua — zameldował Melvyn z ciężkim sercem.

— Dzięki. — Trudno było znieść myśl, że najemnicy wraz z Kelly mogli zostać pochwyceni. W takim przypadku cały ten lot poszedłby na marne, a Warlow… — Spróbujemy wysłać wiadomość główną anteną. Może uda nam się przedrzeć przez tę chmurę.

Sara, co tam masz?

— Niewiele. Zostało tylko siedem satelitów obserwacyjnych na niskiej orbicie. Mocno im się oberwało we wczorajszej bitwie. Dziś rano ktoś detonował bombę atomową na powierzchni planety.

— Chryste! Gdzie dokładnie?

— Chyba w Durringham. Satelita zarejestrował jedynie rozbłysk, zanim skrył się za horyzontem.

Joshua obejrzał obraz nadsyłany z głównych czujników statku.

Czerwona chmura nad dopływami Juliffe znacznie się powiększyła. Poszczególne odgałęzienia zlały się ze sobą, tworząc jednolitą owalną plamę nad całym dorzeczem. Brakowało jednak jasnego, migotliwego światła nad Durringham.

Tymczasem duży, okrągły wycinek chmury na południowym wschodzie zupełnie stracił czerwone zabarwienie na rzecz ponurej szarości. Zjawisko budziło ciekawość, ponieważ odnosiło się wrażenie, jakby czerwoną chmurę pożerała w tym miejscu jakaś rakowa narośl. Joshua połączył się z komputerem pokładowym, aby przejrzeć mapę kontynentu.

— Na południe od wiosek nad Cjuallheimem — rzekł z rosnącym przekonaniem.

— Ta szara plama? — spytała Sara.

— Właśnie. Dokładnie tam, dokąd mieli udać się najemnicy.

— Kto wie — powiedział Dahybi. — Może żołnierze znaleźli sposób na zniszczenie tej chmury.

— Zobaczymy. Melvyn, obróć antenę i zacznij nadawać wiadomość. Może uda się przebić i złapać bezpośrednio sygnał Kelly.

— Joshua skierował na interesujący go obszar czujnik optyczny i zwiększył stopień powiększenia. Zobaczył rozszerzający się obraz szarobiałej, bezkształtnej powłoki chmur. Niczego jednak nie mógł się dowiedzieć, gdyż nie było w niej żadnych dziur, przez które można by zajrzeć pod spód. — Ashly, też to widzisz?

— Tak, Joshua — odpowiedział pilot z kabiny kosmolotu.

— Za trzy minuty wejdziemy na orbitę. Masz wystartować, kiedy tylko zakończę manewr hamowania. Pokręć się nad górami na południu. Poczekamy, aż najemnicy wyjdą spod tej chmury. Pod żadnym pozorem nie wolno ci pod nią wlatywać.

— O to się nie bój.

— W porządku. — Połączył się z komputerem pokładowym i otworzył wrota hangaru. — Mamy już coś od Kelly?

— Przykro mi, Joshua. Same szumy.

— Powiedziała, że spod chmury wyjdą dopiero po południu — zauważyła Sara. — Tam nie ma jeszcze południa.

— Wiem, ale ta chmura stale się powiększa, nawet szary fragment. Jeśli dotrze do gór, będą w poważnych opałach. Poduszkowce nie poradzą sobie w trudnym terenie. Znajdą się w pułapce bez wyjścia.

— Zawsze możemy poczekać — rzekł Dahybi. — Choćby i kilka tygodni, jeśli będzie trzeba.

Joshua pokiwał smętnie głową. Zaciskając powieki, pilnie sprawdzał odczyty czujników w poszukiwaniu jakiejś dającej nadzieję informacji.

— Prędzej, Kelly — mruknął. — Pokaż nam, że jeszcze tam jesteście.


* * *

Ryall przekradał się w wysokiej trawie. W powietrzu wisiała silna woń ludzi. Wielu tędy niedawno przechodziło, lecz teraz okolica była pusta.

Ciężki przedmiot przymocowany do szyi obijał się o nią nieprzyjemnie, gdy biegł co tchu na wschód, opuściwszy swego pana.

Po dwóch kilometrach czułe myśli, które słyszał w głowie, kazały mu skręcić. Zatoczył szeroki łuk na sawannie i teraz wracał w kierunku, skąd wyruszył.

Ryall zatrzymał się na chwilę na skraju szerokiego pasa stratowanej ziemi. Węszył i nasłuchiwał. Instynkt podpowiadał mu, że w pobliżu nikogo nie ma. Czułe myśli usatysfakcjonowanego tym pana ponagliły go do dalszej drogi. Ślad przemarszu ludzi wiódł do dżungli, ale Ryall skierował się w przeciwną stronę. Pięćset metrów dalej wśród traw wyrastały zabudowania. Popędził ku nim, gnany uczuciem jakby palącego pragnienia.

Trawa wokół chaty była zdeptana, płoty przewrócone. Rozproszone krowy szczypały spokojnie trawę, nie zwracając uwagi na Ryalla. Kozy, kiedy go zauważyły, rzuciły się do niezgrabnej ucieczki, póki się nie zorientowały, że nie są ścigane. Ptactwo wydostało się z połamanego kurnika i grzebało w ziemi. Kiedy pies podbiegł do chaty, z gdakaniem rozproszyło się na boki.

Wyżej. Czułe myśli pana wymagały od niego, aby wyszedł wyżej. Ryall obracał swą wielką głowę w lewo i prawo, przyglądając się tylnej ścianie chałupy. Zbliżył się do stosu kompozytowych skrzyń ułożonych przy jednym z narożników. Dał susa na górę, a stamtąd przeskoczył na belki podstrzesza. Łapy poślizgnęły się na module baterii słonecznej, lecz Ryall złapał równowagę na brunatnych gontach z kory kaltuka i ruszył ostrożnie na szczyt dachu.

Pan kazał mu spojrzeć na sawannę. W odległości kilometra posuwał się zastęp ludzi uzbrojonych w piki. Daleko przed nimi niemal niewidoczni w półmroku rycerze galopem gonili uciekinierów.

Podniecenie ogarniające Ryalla dziwnie mieszało się ze smutkiem. Naraz jednak poczuł ciepłą, łagodną pochwałę. W odpowiedzi uderzył ogonem o kaltukowe gonty.

Teraz czułe myśli pana skierowały jego przednią łapę do wiszącego u szyi ciężaru. Odwrócił głowę i patrzył uważnie, jak wysunięte pazury dotykają brzegu małej przykrywki. Kiedy się otworzyła, rozbłysły przyciski.

Ryalla przepełniały czułe myśli pana. Bardzo ostrożnie wcisnął pazurem jeden z kwadracików. I jeszcze raz. I jeszcze…


* * *

Kosmolotem przestało trząść, kiedy zszedł poniżej prędkości dźwięku. Maszyna z karkołomną szybkością opuszczała się nad powierzchnię planety, stając niemal na ogonie podczas manewru hamowania atmosferycznego. Pilot wyrównał lot i datawizyjnie polecił skrzydłom odchylić się do przodu. Zamontowane na dziobie czujniki pokazywały przesuwający się w dole łańcuch górski. Skraj chmury znajdował się w odległości pięćdziesięciu kilometrów na północ od kosmolotu. Z jej głębin odchodziły krótkie pierzaste wąsy, które sunęły ku górom niczym czułki ślepego owada.

Poprosił komputer pokładowy o otwarcie kanału łączności z „Lady Makbet”.

— Macie coś nowego?

— Nie — odparł Joshua. — Sara mówi, że satelity telekomunikacyjne nagrały początek tworzenia się szarych obłoków zaraz po wybuchu w Durringham. Trudno wyrokować, co to oznacza, tym bardziej że na nic tu się przydaje logiczne myślenie.

— Otóż to. Rezerwa mocy w matrycach elektronowych wystarczy na pięć godzin lotu, potem muszę wrócić i je doładować. Jeśli chcesz, żebym dłużej tu czekał, mogę wylądować na jednym z wierzchołków. To zupełne odludzie.

— Nie, Ashly, lepiej zostań w powietrzu. Szczerze mówiąc, jeśli nie pokażą się za pięć godzin, to już ich chyba nigdy nie zobaczymy. Nie chcę dzisiaj stracić drugiego członka załogi.

— Żadnego jeszcze nie straciłeś, Joshua. Ale mi łajdak wyciął numer. Teraz muszę wrócić, żeby włóczyć się po parkach habitatu i rozmawiać z drzewami. Łobuz będzie miał ubaw. Pewnie umrze ze śmiechu.

— Dzięki, Ashly.

Pilot zapisał w komputerze kurs lotu patrolowego wokół szarych chmur, w odległości ośmiu tysięcy kilometrów od ich obrzeża.

Prądy termiczne występujące nad skalistymi stokami wstrząsały nierytmicznie skrzydłami kosmolotu.


* * *

Jay miała wrażenie, że to błyskawica. Raptem, zupełnie bezgłośnie, czerń zamieniła się w rozjaśnioną czerwień. Zachłysnęła się powietrzem: musiało uderzyć strasznie blisko. Huk pioruna jednak nie nastąpił. Nie od razu.

Czerwień zgasła. Dziewczynka lękliwie otworzyła oczy. Wszystko wydawało się normalne, tyle że teraz było dużo jaśniej niż przedtem. Jak gdyby gdzieś za nią wreszcie wstawało słońce. Aż nagle dał się słyszeć dźwięk — suchy hałas, który stopniowo przybierał na sile. Niektóre dzieci zaczęły popłakiwać. Ziemia zadrżała, a razem z nią oparte o skarpę plecy. Jasność narastała. Nad parowem przelała się fala białego światła, pogrążając dno w głębokim cieniu.

Rażący blask zaczął sunąć w dół po przeciwległym zboczu jaru. Jay słyszała krzyki siedzącej obok kobiety, które przypominały modlitwę. Zamknęła z powrotem oczy i tylko czasem z jej ust wydobywały się ciche jęki przerażenia.


* * *

„Lady Makbet” przelatywała nad zachodnim wybrzeżem Amariska, sto kilometrów na północ od Durringham, kiedy Reza zdetonował bombę atomową. Czujniki wychwyciły początkowy rozbłysk — nawałę fotonów, dzięki którym szare chmury stały się natychmiast półprzeźroczyste.

— Jezu Chryste! — zdumiał się Joshua. Połączył się datawizyjnie z komputerem pokładowym, prosząc o łączność z kosmolotem.

— Widziałeś to, Ashly?

— Pewnie, że tak. Czujniki kosmolotu zarejestrowały impuls elektromagnetyczny po detonacji bomby o sile wybuchu jednej kilotony.

— Co z urządzeniami elektronicznymi?

— Nic im nie jest. Siadło kilka procesorów, ale już działają zapasowe.

— To oni, jestem tego pewien.

— Joshua! — krzyknęła Sara. — Patrz, co się dzieje z chmurą!

Obejrzał znowu obraz z czujników. Okrągły czterystukilometrowy wycinek chmury wyglądał tak, jakby pod spodem szalał wielki pożar. Na jego oczach uniósł się na kształt wielkiego, rozżarzonego pąku kwiatowego. Gdy pękł czubek, do góry strzelił nierówny snop różowozłotego światła.

Komputer pokładowy „Lady Makbet” przekierował sygnał z satelity telekomunikacyjnego do nerwowego nanosystemu Joshui.

— Joshua, zgłoś się! — odezwała się Kelly. — Tu oddział Rezy do „Lady Makbet”! Joshua!

Na obrazy przychodzące z czujników statku nałożyła się natychmiast mapa taktyczna, na której blok nadawczo-odbiorczy reporterki zaznaczony był z dokładnością do piętnastu centymetrów. Blisko miejsca wybuchu. Bardzo blisko.

— Jestem, Kelly.

— Chryste, Joshua! Pomóż nam, liczy się każda chwila!

— Kosmolot już w drodze. Co z wami? Zabraliście te dzieci?

— Tak, co do jednego. Cholera, siedzą nam tu na karku pieprzeni Rycerze Okrągłego Stołu! Musisz nas stąd zabrać!

Tam, gdzie detonowała bomba, rozwarstwiały się długie pasma sinej chmury. W dole Joshua mógł dojrzeć sawannę, choć patrzył pod kiepskim kątem. Nad spalonym bezludziem unosiła się oślepiająca, bursztynowa kula ognia.

— Teraz! — przekazał datawizyjnie Ashly’emu. — Wyciśnij wszystko z maszyny!


* * *

Stojąc nad krawędzią jaru, Reza zapierał się nogami, smagany gorącym wiatrem wiejącym od miejsca wybuchu. Po chacie nie zostały nawet zgliszcza; w niebo wzbijała się chmura w kształcie grzyba, rozdymana ogromną wewnętrzną energią. Wytworzyła pod sobą szeroki krater, po którego nierównych, falistych stokach płynęły bezładnie strumyki magmy.

Uruchomił kilka programów filtracyjnych i zaczął rozglądać się po sawannie. W promieniu dwóch kilometrów wokół krateru szalał pożar. Powiększył zbiór pikseli przedstawiających wycinek terenu, gdzie przedtem maszerowali pikinierzy i obejrzał wnikliwie siatkę kwadratowych okienek. Po wojsku nie zostały szczątki czy choćby popioły; nie przeżył żaden z żołnierzy. Reza cofnął obraz. W odległości dwóch i pół kilometra konie i rycerze leżeli porozrzucani w tlącej się trawie. Ludzkie ciała zamknięte w blaszanej zbroi powinny zostać sproszkowane przez falę uderzeniową, a potem usmażone w promieniowaniu podczerwonym.

Patrzył, jak jedna z lśniących srebrzyście postaci podnosi się na kolana, a potem wspiera się na wbitym w ziemię mieczu, żeby wstać na równe nogi.

Święci bogowie, jak takich uśmiercić?

Koń kopnął nogami, przetoczył się na drugi bok i spróbował powstać. Przytruchtał posłusznie do leżącego jeźdźca. Powoli, lecz zdecydowanie cała zgraja dosiadała wierzchowców.

Reza zeskoczył na dno parowu. Dzieci ładowały się już z powrotem do poduszkowców.

— Joshua wrócił! — zawołała Kelly, przekrzykując wycie wiatru. Jej załzawioną twarz opromieniał radosny uśmiech. — „Lady Makbet” czeka na orbicie. Jesteśmy uratowani! Kosmolot zaraz tu będzie!

— Kiedy?

— Ashly mówi, że za jakieś dziesięć minut.

Za późno, pomyślał Reza. Do tego czasu rycerze nas dopadną, ostrzelają kosmolot białym ogniem albo po prostu sparaliżują urządzenia pokładowe swoją czarną magią.

— Kelly! Ty i Theo ruszacie na południe. Reszta za mną. Pokrzyżujemy łotrom szyki.

— Reza, nie! — błagała reporterka. — Teraz to już bez sensu.

Udało nam się. Ashly niedługo przyleci.

— To rozkaz, Kelly. Dogonimy was, tylko najpierw rozprawimy się z tymi dupkami na koniach.

— Jezu…

— Hej, Kell, co się łamiesz? — odezwał się Sewell. — To tylko gra, a ty jesteś do niej źle nastawiona. Raz się wygrywa, raz przegrywa, ale czy to najważniejsze? Grunt to dobrze się bawić! — Roześmiał się i wyszedł z jaru.

Horst pobłogosławił Rezę znakiem krzyża.

— Idź z Bogiem, synu. Niechaj ma cię w swojej opiece.

— Właź do tego cholernego poduszkowca, ojcze, i zabierz dzieci gdzieś, gdzie będą mogły żyć. Theo! Spal trawę, ale ich stąd wywieź!

— Rozkaz, szefie. — Leśny zwiadowca włączył zasilanie wirników, zanim Horst usadowił się na ławeczce. Podskakując na poduszce powietrznej, pojazd ostro skręcił i ruszył szybko w górę usypiska.

Reza dołączył do kompanów na szczycie zbocza. Na sawannie jeźdźcy ustawieni w trójkątnym szyku gotowali się do natarcia.

— Idziemy — zakomenderował Reza.

Rozpierała go dziwna radość. Zaraz zobaczycie, dzieciobójcy, co się stanie, gdy spotkacie prawdziwego wroga. Takiego, który może z wami powalczyć. Nie będzie wam do śmiechu.

Sześciu najemników ruszyło wolnym krokiem w stronę czekających rycerzy.


* * *

Blask słońca i strugi deszczu zalewały poduszkowce, a na niebie pojawiła się fantastyczna tęcza. Chmury się rozłączały, traciły swoją nieziemską zwartość. Teraz były znowu zwyczajnymi chmurami deszczowymi.

Krople spływały Kelly po twarzy, kiedy walczyła z bezwładnością poduszkowca w podmuchach wiatru i na mokrej, czepnej trawie. Rzucało nimi jak łódeczką na wzburzonym morzu.

— Duże są te dzieci? — zapytał Joshua.

— Małe. Większość nie ma dziesięciu lat.

— Ashly będzie chyba musiał zrobić dwa kursy. Najpierw zabierze dzieci, potem wróci po ciebie i najemników.

Próbowała się zaśmiać, lecz wydobyła z gardła jedynie ochrypły kaszel.

— Nie, Joshua. Będzie tylko jeden kurs. Oddział Rezy nie wraca z nami. Tylko ja, dzieci i ksiądz, o ile kosmolot udźwignie nasz ciężar.

— Ty, Kelly, tak bardzo dbasz o linię, że pewnie już osiągnęłaś masę ujemną. Powiadomię Ashly’ego.

Z tyłu doleciał huk pierwszych eksplozji pocisków wybuchowych.


* * *

Sewell i Jalal, oddaleni od siebie o cztery metry, stali naprzeciwko czoła szarżujących rycerzy. Ciężki tętent galopujących koni zagłuszył po części ryki wiatru dmącego od epicentrum wybuchu jądrowego.

— Naliczyłem czterdziestu dziewięciu — rzekł Jalal.

— Biorę na siebie czoło, ty zajmij się prawym skrzydłem.

— Już się robi.

Jeźdźcy opuścili kopie, kłując konie ostrogami. Sewell zaczekał, aż odległościomierz określi dystans dzielący go od jadącego na przedzie rycerza jako sto dwadzieścia metrów. Wtedy wystrzelił z obu karabinów magnetycznych dużego kalibru, które miał wpięte w gniazda łokciowe. Rurki zasilające miło szumiały. Trzy pociski odłamkowe trafiły jeźdźca w ozdobiony pióropuszem hełm, a dwadzieścia pięć wybuchowych eksplodowało przed lewym skrzydłem atakującego oddziału.

Jalal podobnie ostrzeliwał prawe skrzydło. Dwa karabiny magnetyczne, kierowane programem wyszukiwania celów, burzyły linię wroga. Potyczka w Pamiers udowodniła, że opętani są w stanie obronić się przed niemal wszystkim oprócz bezpośredniego trafienia pociskiem wybuchowym. Mierzył do koni: zabijając je lub odstrzeliwując im nogi, spowalniał szarżę. Coraz większe chmary pocisków odłamkowych eksplodowały w powietrzu. Rycerzy zasłonił dym, fontanny pryskającej ziemi i pajęczyny dzikich wyładowań elektrycznych.

Z miejsca rzezi trysnęły wiązki białego ognia. Sewell i Jalal uskoczyli na boki. Z kłębów dymu wyłonili się pędem czterej jeźdźcy. Sewell zatoczył się, lądując na ziemi; ogień palił jego lewą nogę. Program wybierania celów namierzył pierwszego rycerza. Jeden karabin odpowiedział ślamazarnie, drugi jednak wystrzelił dziesięć pocisków wybuchowych. Rycerz zniknął wraz z koniem za zasłoną rozszalałych elektronów. Krew bryznęła na wszystkie strony.

Czujniki optyczne Sewella śledziły kolejnych rycerzy, którzy wyjeżdżali z miejsca, gdzie powstrzymała ich pierwsza kanonada pocisków. Za nimi na sczerniałej trawie leżało kilka nieruchomych ciał. Neuronowy nanosystem wystrzelił automatycznie serię pocisków odłamkowych w stronę nacierających.

Sewell próbował wstać, lecz noga odmówiła mu posłuszeństwa.

Jeden z karabinów całkowicie wysiadł. Docierały do niego sprzeczne odczyty niektórych czujników. A tymczasem z trzech stron zbliżały się konie. Z pierwszym rozprawił się natychmiast sprawny karabin magnetyczny, lecz drugi jeździec wycelował w głowę najemnika kopię, z której grotu popłynął biały ogień.

Sewell potoczył się desperacko po trawie. Cisnął granatem, zanim ogień trafił go w ramię i odrzucił do tyłu. Koń wyleciał w powietrze, gdy granat wybuchł mu pod kopytami. Spadł szybciej niż jeździec, który wykonał kilka obrotów, zanim runął na ziemię z głośnym chrzęstem.

Kontury konia uległy przeobrażeniu, odsłaniając konglomerat czerwonego ciała i zniekształconych organów. Z ośmiu lub dziewięciu sejasów, niczym z ciasta, uformowano przybliżony model ziemskiego zwierzęcia. Z boków i zadu sterczały pyski okryte twardymi, żylastymi błonami. Szczęki poruszały się bezgłośnie w przezroczystej protoplazmie.

Drugi karabin Sewella przestał działać. Obrócił oba do dołu i wsparł się na nich jak na kulach, dźwigając się z ziemi. Wyłączył też program medyczny, zapalający w jego umyśle czerwone światełka alarmowe. Wyciągnął z kabury termoindukcyjny karabinek impulsowy. Wysadzony z siodła rycerz wstawał już na nogi, prostując pogiętą zbroję. Sewell kciukiem nastawił broń na ogień ciągły i nacisnął spust. Czuł się, jakby używał tarana. Impulsy energii uderzały w zbroję z siłą młota pneumatycznego, przewracając rycerza i odrzucając go wstecz. Wokół srebrzystego metalu migotały fioletowe wstążki wyładowań. Sewell wydobył zza pasa granat i wysokim łukiem rzucił go w stronę bezwładnej postaci.

Wtem wbito mu w plecy kopię, która wcisnęła się między żebra, przebiła płuca i pęcherz z rezerwą nasyconej tlenem krwi, zanim wyszła z piersi. Na skutek siły uderzenia Sewell potoczył się trzy metry po trawie. Drzewce przesuwało się boleśnie w ciele, powodując dodatkowe wewnętrzne obrażenia.

Rycerz, który go przekłuł, osadził w miejscu konia i zeskoczył na ziemię. Dobywszy miecza, podszedł do okaleczonego najemnika.

Sewell zdołał zachować chwiejną równowagę na kolanach.

Wzmacniane palce, zaciśnięte z całej siły na kopii, ułamały drzewce. Z piersi sterczał już tylko zakończony drzazgami dwudziestocentymetrowy kikut. Krew popłynęła strugą na trawę.

— Próżny twój wysiłek, przyjacielu — rzekł rycerz.

Przebił mieczem krótką szyję Sewella.

Sewell jednakże uniósł lewą rękę i chwyciwszy rycerza za ramię, przyciągnął go do siebie. Po powierzchni zbroi ślizgały się maleńkie wąsy energii. Mimo że miecz wszedł w ciało po samą rękojeść, Sewell otworzył szeroko szczelinę ust.

Rycerz zdążył jedynie krzyknąć z przerażeniem: Nie! Zęby z karborundu zacisnęły mu się na szyi, z łatwością przegryzając kolczugę.


* * *

Na północnym horyzoncie odbywało się starcie czerwieni z błękitem, przy czym obie barwy połyskiwały łagodnie niczym jedwab, delikatnie na siebie naciskając. Obie nieustępliwe. Jakże piękne z daleka. A tuż przed kosmolotem z poszerzającej się szczeliny w chmurach deszczowych buchał dym i ogień.

Ashly zmienił krzywiznę płatów skrzydeł i dał głębokiego nura w posępne obłoki. Na śnieżnobiałym kadłubie osiadała wilgoć, przez co czujniki optyczne nadsyłały zamglone obrazy. Po przebiciu się przez powłokę chmur pilot zaczął wyrównywać lot.

Maszyna wleciała w mały wyizolowany świat mroku. W jednym miejscu chmury błyszczały mdłym odbiciem krateru, rzucając na ziemię słabnącą poświatę. Naokoło pożary pustoszyły sawannę; krąg zniszczeń wciąż się powiększał. Nad spieczoną ziemią wędrowały trąby powietrzne, rozsypując popioły i sadze, które na przy duszonej trawie zalegały grubą, czarną warstwą.

Dalej jednak padał deszcz obmywający ziemię. Włócznie światła słonecznego przebijały się między rozdzielonymi chmurami, aby przywrócić stonowane, naturalne kolory zszarzałemu światu.

Czujniki namierzyły blok nadawczo-odbiorczy Kelly. Maszyna pochyliła się na bok, gdy Ashly wykonał skręt z gwałtownym przyspieszeniem, kierując się w stronę źródła sygnału. Przed nim, w dole, dwa maleńkie poduszkowce trzęsły się i podskakiwały na nierównościach terenu.


* * *

Reza naliczył dwudziestu jeden rycerzy, którzy ocaleli z holokaustu, jaki zgotowali im Jalal i Sewell. Obawiał się, że będzie ich więcej. Wraz z Patem Halahanem stanowił drugą linię obrony.

Czujniki pokazywały mu kosmolot opadający szybko ku ziemi dwa kilometry za nim.

— Pięć minut. Tylko tyle im trzeba.

— Będą je mieli — odparł Pat beznamiętnie.

Reza zaczął strzelać z wpiętego w przedramię karabinu magnetycznego. Mięśnie sterowane programem wybierania celów obracały lufę tam i z powrotem, gdy czujniki obliczały na bieżąco położenie i prędkość poruszania się przeciwników. Świadomość tylko wskazywała wroga.

Załatwił trzech rycerzy pociskami wybuchowymi i powalił dwa konie, zanim karabin magnetyczny zaczął się zacinać. Niektóre bloki procesorowe działały nieprawidłowo. Malała rozdzielczość optyczna czujników. Reza odrzucił karabin i sięgnął po pistolet automatyczny kalibru 10 mm. Opętani nie umieli się bronić przed pociskami chemicznymi, siewcami kinetycznej śmierci. Następni dwaj rycerze polegli, zanim Reza opróżnił zapasowe magazynki. Biały ogień trafił go w ramię, odcinając całą lewą rękę. Z rany trysnął dwumetrowy strumień krwi, nim neuronowy nanosystem zamknął zastawki w tętnicach.

Pat nadal pakował pociski w dwóch rycerzy na lewo od Rezy.

Programy stymulacyjne i uspokajające pracowały na najwyższych obrotach, żeby złagodzić skutki szoku w organizmie rannego. Reza dojrzał zbliżającego się pędem rycerza, który kręcił nad głową kolczastą maczugą. Program analizy ruchu pracował teraz w trybie nadrzędności. Koń znajdował się w odległości trzech metrów, kiedy Reza cofnął się o krok. Jedyną ręką przeciął tor spadającej maczugi.

Zacisnął palce, pociągnął, wykręcił. Szkielet z włókien węglowych zatrzeszczał, obciążony do granic wytrzymałości. Impet żelaznej maczugi wyrzucił Rezę w powietrze. Ale i rycerz został wysadzony z siodła z metalicznym chrzęstem zbroi, by grzmotnąć o ziemię z hukiem dzwonu.

Obaj równocześnie podnieśli się z upadku. Reza uniósł maczugę i ruszył wolno na przeciwnika. Program czuwający nad równowagą ciała brał poprawkę na utraconą rękę.

Rycerz dostrzegł zagrożenie i wycelował w Rezę miecz, jakby to był pistolet. Z ostrza ześlizgnął się biały ogień.

— Masz pecha — rzekł najemnik.

Zdetonował przypięte do pasa granaty odłamkowe. Obu natychmiast otoczył gęsty rój czarnych krzemowych igiełek.

Huraganowy deszcz smagał Kelly po twarzy, kiedy kosmolot zataczał koło piętnaście metrów nad ziemią. Podmuch z dysz kompresorów niemalże przewrócił poduszkowiec. Przesunęła deflektor śmigła i zatrzymała wirniki. Pojazd raptownie wyhamował.

Kosmolot zakołysał się w powietrzu i ciężko wylądował, wysunąwszy teleskopowe wsporniki podwozia. Deszcz ochlapywał rozłożone skrzydła, woda ściekała po klapach.

Kelly odwróciła głowę. Dzieci tuliły się do siebie na twardej krzemowej podłodze: przemoczone, ze zmierzwionymi włosami, wystraszone, płaczące, sikające w majtki i spodenki. Oczy miały szeroko otwarte w wyrazie krańcowego oszołomienia. Nie szukała górnolotnych słów, które mogłyby w nagraniu komentować tę scenę. Pragnęła po prostu przygarnąć je do piersi, wszystkie po kolei — dać im tyle pociechy, ile była w stanie. Czyli z pewnością dużo mniej, niż potrzebowały.

Trzy kilometry za poduszkowcami rozlegały się chaotyczne eksplozje pocisków wybuchowych, gdy wrogie wstęgi białego ognia wiły się i przemykały nad tonącą w czerwieni sawanną.

Udało się, pomyślała. Rycerze nas nie dogonią. Dzieciom nic się nie stanie. I tylko to się liczyło — nie ból, nie trudy, nie obezwładniające przerażenie.

— Chodźcie — powiedziała. Jakże łatwo było przywołać uśmiech na usta. — Za chwilę odlatujemy.

— Dziękujemy pani — odparła Jay.

Kelly odwróciła wzrok, bo oto zza zasłony deszczu wynurzyła się czyjaś postać.

— Byłam pewna, że nas zostawiłeś.

Shaun Wallace uśmiechnął się promiennie. Przemoczony jednoczęściowy kombinezon lepił się do jego ciała, błoto zmieszane z trawą oblepiało mu buty, lecz radości nic nie mogło wypędzić z jego oczu.

— Tak bez pożegnania? Ejże, Kelly, nie chciałbym, żebyś myślała o mnie co złego. Zanadto cię polubiłem. — Przeniósł nad burtą pierwsze dziecko, siedmioletnią dziewczynkę. — No to chodźcie, urwisy. Czeka was długa, piękna podróż w dalekie strony.

Odsunęła się pokrywa zewnętrznego luku kosmolotu i ukazały aluminiowe schodki.

— Kelly, pośpiesz się, proszę — przekazał datawizyjnie Ashly.

Podeszła do Shauna i razem z nim zaczęła wyciągać z poduszkowca wyczerpane, ociekające wodą dzieci.

Horst stał przy schodkach, ponaglając swą skromną trzódkę. To. rzucił słówko, to błysnął uśmiechem, to znów pogłaskał kogoś po głowie. Ashly natomiast klął pod nosem: jak, u licha, pomieścić całą tę dzieciarnię?

Kelly trzymała w ramionach ostatniego, czteroletniego chłopczyka, który przysypiał ze zmęczenia, kiedy Theo uruchomił swój poduszkowiec.

— O nie, Theo, stój! — zawołała do niego datawizyjnie. — Po co się w to pchasz?

— Potrzebują mnie — odparł. — Nie mogę ich zostawić. Tworzymy razem zespół.

Po sawannie wędrowały szerokie snopy światła. Bitwa była skończona. Kelly dostrzegła czterech lub pięciu konnych rycerzy, którzy spokojnie włóczyli się po pobojowisku. Żaden nie okazywał zainteresowania kosmolotem.

— Ależ oni nie żyją, Theo.

— Może i tak, ale nie mamy pewności. W każdym razie sama słyszałaś.” nie ma już czegoś takiego jak śmierć. Już nie. — Uniósł rękę i pomachał na pożegnanie.

— A niech to… — Odrzuciła w tył głowę, myjąc twarz w orzeźwiającym deszczu.

— Zbliż no się, Kelly. — Shaun pochylił się i musnął jej policzek delikatnym pocałunkiem. — Czas na ciebie.

— Pewnie nie ma sensu prosić cię, żebyś leciał z nami?

— A czy ja bym cię prosił, żebyś została?

Trzymając na rękach śpiące dziecko, postawiła stopę na pierwszym stopniu schodków.

— Żegnaj, Shaun. Szkoda, że to nie może ułożyć się inaczej.

— Oj szkoda, Kelly, szkoda.


* * *

Kelly siedziała w kabinie z ośmioletnim chłopcem na kolanach i dwiema dziewczynkami w ramionach. Ściśnięte wkoło dzieci wierciły się, niecierpliwe i podniecone, pytając o czekający na nie statek kosmiczny. Lalonde już zacierało się w ich pamięci niczym koszmar senny.

Żeby to mógł być tylko sen, pomyślała.

Jęk kompresorów wypełnił zatłoczoną kabinę, kiedy Ashly włączył wentylatory. Wkrótce byli w powietrzu: pokład się przechylał, dawało się odczuć przyspieszenie. Kelly zamknęła oczy i połączyła się z zespołem czujników kosmolotu. Sawannę przemierzała samotna postać — krzepki mężczyzna o nie uczesanych ciemnych włosach, ubrany w grubą kraciastą koszulę z postawionym kołnierzykiem. Wracał do domu.

Chwilę później nad trawiastą równiną przetoczył się głośny huk gromu dźwiękowego. Fenton zadarł wielką głowę, lecz nie wypatrzył na niebie niczego prócz deszczu i obłoków. Ponownie skierował wzrok ku ziemi, by dalej szukać czułych myśli swego pana.

Загрузка...