ROZDZIAŁ VII

Były to trzy małe, blade, chudziutkie dziewczynki.

– No, o co chodzi? – zapytała Elisabet przyjaźnie.

– Mama będzie miała dziecko – szepnęła najstarsza o przestraszonych oczach.

– Teraz?

– Tak. Możesz przyjść?

Elisabet rozejrzała się. Taka była zmęczona pracą i tym deszczem. Westchnęła ciężko.

– No dobrze. Gdzie jest mama?

Cieniutkie głosiki pisnęły zdyszane:

– W domu. Tam dalej.

W nie naruszonej części dzielnicy nędzy…

– Panno Karin – zwróciła się do swojej podopiecznej, która szukała schronienia przed deszczem pod dachem. – Czy nie zechciałaby pani pójść ze mną? Będę potrzebować pani pomocy.

– Ten dzień został postawiony na głowie – narzekała Karin. – Nie mogę się w tym wszystkim połapać.

Ale poszła za Elisabet. Już tak wysoko nie podnosiła nóg w błocie. Na cóż by się to zresztą zdało? Spódnicę już i tak miała powalaną gliną niemal do pasa. A jak wyglądała Elisabet, lepiej nie mówić! Szarożółtobrązowa od stóp do głów.

Szły za dziewczynkami przez skupisko nędznych baraczków, w stronę chaty ze starym blatem stołu spełniającym funkcję drzwi. Elisabet weszła do środka, reszta podążyła za nią.

Przyszła dosłownie w ostatniej chwili, do rozwiązania pozostały minuty.

Kobieta leżała na posłaniu zarzuconym najrozmaitszymi szmatami. Przy niej w tym wilgotnym, zapleśniałym i zimnym pomieszczeniu siedziały kolejne trzy dziewczynki, jeszcze mniejsze i chudsze niż tamte.

Elisabet wysłała je wszystkie na dwór albo do sąsiadów, zatrzymała tylko najstarszą, która wyglądała na jakieś dziewięć lat, ale doświadczenie miała jak dwudziestolatka.

– Czy można by tu zapalić jakieś światło? – zapytała Elisabet.

– Ale my nie mamy światła – wyszeptała dziewczynka przerażona. – A ogień na palenisku wygasł.

Elisabet poleciła jej pożyczyć gdzieś żaru. W drzwiach zaczęły się pokazywać głowy ciekawskich sąsiadek. Elisabet zapytała ostro, czy chciałyby pomóc. Zniknęły natychmiast w najwyższym pośpiechu.

Nie wróżyło to nic dobrego…

W końcu mogła się zająć matką dziewczynek.

Była to kompletnie wyczerpana kobieta, przedwcześnie postarzała, pozbawiona jakichkolwiek złudzeń co do swego losu.

Chwyciła Elisabet za ramię i z rozpaczą w oczach błagała:

– Proszę pani, niech pani będzie tak dobra, to musi być chłopiec, to musi być chłopiec! Musi!

– Już chyba za późno, żeby mieć na to wpływ – odparła Elisabet sucho. – To zależało od nasienia twojego męża, a nie od ciebie.

Kobieta sprawiała wrażenie jeszcze bardziej przerażonej.

– Mój mąż… Mój mąż… Jeżeli to znowu będzie dziewczynka, to on zabije i ją, i mnie. I znajdzie sobie inną kobietę.

Więc to męża bały się sąsiadki! Zimny strach przeniknął Elisabet.

– Ale to nie twoja wina – powtarzała z uporem. – A poza tym, czego brakuje dziewczynkom? Dajemy sobie nieźle radę w życiu, prawda? I świat ma z nas pożytek. I z ciebie, i ze mnie, i z panny Karin…

Karin, porażona nędzą tego „domu”, kiwała głową z nerwowym uśmiechem. Najchętniej wróciłaby do siebie, ale sama nie odważyłaby się wyjść na spotkanie temu strasznemu światu. Niecierpliwie czekała, aż Elisabet będzie gotowa.

Dziewczynka wróciła z żarem do paleniska i z tranową lampką. Teraz mogły lepiej się zająć rodzącą.

– Gdzie jest twój mąż? – zapytała Elisabet w spokojniejszym momencie.

– On zaraz wróci… w każdej chwili… O, Najświętszy Ojcze, bądź miłościw dla mnie tym razem! Ja już nie zniosę więcej bicia!

Elisabet widziała ślady razów. Czuła się zupełnie bezradna z żalu i ze złości.

Dziecko przyszło na świat bez przeszkód, matka była tak wycieńczona, że ledwie zdołała wydać z siebie jęk. Elisabet bała się, jak ta udręczona kobieta zniesie poród, ale wszystko potoczyło się gładko.

Malutka, drobna dziewczynka…

– O, nie! – wybuchnęła szlochem matka. – Nie, nie, nie zniosę już więcej! Boże, chcę umrzeć! Ale co się wtedy stanie z dziećmi?

– Poczekaj jeszcze – szepnęła Elisabet. – To jeszcze nie koniec! To są bliźnięta! Tak się zdarza w późniejszym wieku, jak u ciebie… Często na koniec rodzą się bliźnięta!

– Jeszcze gorzej! To jeszcze gorzej – szeptała położnica z płaczem. – Mój mąż zabije oboje. On uważa, że bliźnięta to diabelska sprawka.

Elisabet nie miała czasu odpowiadać.

– Panno Karin, niech pani weźmie tę maleńką dziewczynkę, szybko! Niech ją pani wykąpie, tutaj, w tej wodzie! Tylko niech jej pani nie upuści! Ja nie mam czasu…

Karin odskoczyła w tył.

– Mam to wziąć? Przecież się ubrudzę!

– Proszę ją wziąć, bo jak nie, to umrze z zimna! Niech ją pani wykąpie i zawinie w… No właśnie, w co zawinąć dziecko?

– Mama przygotowała prześcieradło – powiedziała dziewczynka i wyciągnęła zużyty gałgan, który z prześcieradłem miał niewiele wspólnego. – Ale tylko dla jednego.

Panna Karin z największą niechęcią wzięła małą, żałosną kruszynę. Trzymała dziecko jak najdalej od siebie i opuściła ostrożnie do drewnianej balijki. Zanim Elisabet zdążyła przyjąć następne dziecko, zobaczyła, że malutka dziewczynka zacisnęła rączkę wokół palca panny Karin, jakby to była ostatnia deska ratunku w tym strasznym świecie.

– Och, ona mnie trzyma… i to mocno! – powiedziała Karin zdumiona.

– Ja zaraz uwolnię pani palec – ofiarowała się starsza siostra.

– Nie, nie, ona mnie potrzebuje! – zdyszany głos Karin mieszał się z jękami rodzącej. – No, no, maleństwo, nic ci nie grozi. Tylko troszkę wody, woda jest przyjemna i odpowiednio ciepła…

O Boże, pomyślała Elisabet. To całkiem nowe tony! Po czym ujęła w dłonie główkę i pomogła przyjść na świat drugiemu dziecku.

– Chłopiec! – zawołała triumfalnie. – Chłopiec!

– To nie może być prawda – szeptała udręczona matka.

– Ale to jest prawda – zapewniła Elisabet. Czuła się osobiście odpowiedzialna za to wszystko. – Chłopiec jest duży i zdrowy. Wygląda na to, że zabrał, co mógł, swojej siostrze-bliźniaczce.

Niepewna radość w oczach matki zgasła.

– Bliźnięta, mój Boże! O, nie! Ta, które urodziło się ostatnie, jest spłodzone przez diabla i musi zostać natychmiast zabite, mówi mój mąż.

– Nonsens! To największe głupstwo, jakie słyszałam. To są dzieci twoje i twojego męża. Diabeł! Czy my żyjemy w średniowieczu?

– Ale on go zabije! Bliźnięta są owocem grzechu!

– Zabije własnego syna?

– Nnie – powiedziała matka z wahaniem. – Ale dziewczynkę… Chociaż chłopiec urodził się jako drugi, a dziecko urodzone jako ostatnie absolutnie musi umrzeć…

Jedna ze starszych dziewczynek przybiegła z nowiną:

– Na rzece widziano łódź ojca!

Matka krzyknęła głośno ze strachu.

Karin krzyknęła także:

– Nie wolno mu zabić tej małej! Nie wolno!

Elisabet działała błyskawicznie. Zapytała kobietę:

– Czy mogłabyś oddać dziewczynkę? Gdybyś wiedziała, że będzie się wychowywać w dobrym domu? Obiecuję ci, że taki dom dla niej znajdę.

Biedaczka patrzyła na nią oszołomiona.

Elisabet wyjaśniała dokładniej:

– Udamy, że żadna dziewczyna się nie urodziła. Że masz tylko jedno dziecko. Synka. On przecież nie zamorduje syna? I może ciebie też nie będzie więcej bił?

– Gdyby tylko było można… – szepnęła kobieta. – Ale co z małą?

– Ją musisz oddać. Ale daję ci sławo honoru, że będzie jej dobrze.

Matka, dławiona płaczem, kiwała głową na znak, że się zgadza.

– Tak, tak będzie najlepiej. To chyba jedyne wyjście. Tylko nie pozwólcie mi na nią spojrzeć!

Czas naglił. Elisabet działała pospiesznie.

– Szybko! Panno Karin! Niech pani weźmie ze sobą dziewczynkę i biegnie do domu! Proszę ją tam położyć na moim łóżku i zadbać, żeby nie marzła. Ja przyjdę najszybciej jak się da!

Nie wahając się ani chwili panna Karin wzięła zawiniątko z dzieckiem, ukryła je pod peleryną i wyszła.

Wygląda, jakby się zupełnie wyzbyła lęku przed światem, pomyślała Elisabet zdumiona.

– Dziewczynki – zwróciła się surowo do dzieci. – Musicie wiedzieć, że było tylko jedno dziecko, chłopiec, pamiętajcie o tym! Nie chcecie chyba, żeby mama umarła?

Najmłodsza zaczęła szlochać.

– Ja nic nie powiem – zapewniała starsza.

Mała jednak wykrztusiła:

– Ja powiedziałam Torunn.

– To teraz jej powiesz, że tamto zmyśliłaś – nakazała Elisabet.

Na nic więcej nie była czasu, bo przed domem rozległ się wściekły ryk. Mała dziewczynka krzyknęła ze strachu i z bólu, a i do izby wtoczył się mężczyzna. Nie był zbyt wysoki, ale barczysty i gruby niczym beka. Teraz stało się jasne, kto w tym domu pochłania całe jedzenie.

– Co ja tu, do jasnej cholery, słyszę? – ryknął chłop. – Bliźnięta? Toś ty się z diabłem zabawiała, ty przeklęte straszydło!

Elisabet przesłoniła sobą położnicę.

– Bliźnięta? Kto ci to powiedział? Masz syna, a więcej dzieci tu nie widzę.

Ogłupiały chłop stanął i gapił się na nią z rozdziawioną gębą.

– Co?

– Słyszałeś, co powiedziałam – odparła Elisabet spokojnie. – Tam leży twój synek. Gratuluję!

Chłop jeszcze szerzej otworzył usta. Z trudem wymawiał słowa:

– Syn? Ale Torunn mówiła…

– Torunn nie zrozumiała – wtrąciła się najstarsza z dziewczynek. – Ella powiedziała, że teraz jest jeszcze chłopiec, to znaczy, że w dodatku do nas będzie jeszcze chłopiec.

Bystra mała, pomyślała Elisabet. Ale pewnie przyzwyczajona być podporą matki.

– Hm – mruknął ojciec niepewnie. – Hm. Chłopak, co? – I nagle ryknął miechem: – Chłopak? Mogę go zobaczyć? Przecież on tu leży zupełnie goły!

– Nie zdążyłam go jeszcze owinąć – powiedziała Elisabet. – Ale on jest zdrowy, nic mu nie będzie. Musiałam się najpierw zająć twoją żoną, jest bardzo wyczerpana porodem.

Za plecami ojca dała znak dziewczynkom, żeby przyniosły jakieś powijaki dla dziecka. One jednak stały jak porażone. Jedyne powijaki dostała nowo narodzona dziewczynka.

Elisabet rozglądała się w panice. Teraz wszystko się wyda! Wzrok jej padł na dzieżę do wyrabiania ciasta przykrytą jakimś strzępem płóciennej ścierki. Chwyciła ją, strzepnęła mąkę i owinęła dziecko, tak fachowo jak umiała przy swoim niewielkim doświadczeniu. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że chłop nie poczuje kwaśnego zapachu ciasta.

– No – powiedziała zadowolona i uniosła zawiniątko z kwilącym dzieckiem. – Naprawdę duży i piękny chłopak! I jeśli mogę być szczera, to chcę ci powiedzieć, że masz też piękne córki, wszystkie jak jedna. Znasz się na rzeczy, jak widzę. I żonę też masz zdolną.

Chłop prychnął, ale wyglądał na zadowolonego.

– Piękny, nie? – wychrypiał. – Cholernie piękny chłopak!

Kątem oka Elisabet dostrzegła, że najstarsza z dziewczynek okryła dzieżę jakimś połatanym ręcznikiem. Współpraca była nienaganna.

– Dziękuję za wszelką pomoc – szepnęła matka do Elisabet. – Ale jak my się wypłacimy?

W końcu chłop zwrócił uwagę na Elisabet.

– A to ca za mamzela? – zapytał ze złością. – Skąd się to babsko tu wzięło?

– Dziewczynki powiedziały, że ona jest doktorką – wykrztusiła przerażona położnica. – Pracowała nad rzeką razem z doktorem Hansenem. Prosiłam, żeby dziewczynki ją przyprowadziły.

– Doktorka? Ona? Ta baba? Nie rozśmieszajcie mnie!

– Rzeczywiście nie mogę być prawdziwym lekarzem, bo jestem kobietą – powiedziała Elisabet, a w duchu pragnęła mieć teraz magiczne zdolności Ludzi Lodu i dać tej świni odpowiednią nauczkę. Zasłużył sobie na to, żeby go potraktować dokładnie tak, jak on traktował swoją żonę i córki, ale to by jeszcze pogorszyło ich sytuację. Wobec tego Elisabet stłumiła złość i powiedziała spokojnie: – Ale nauczyłam się prawie wszystkiego, co lekarz powinien umieć, i z prawdziwą radością pomogłam twojej dobrej żonie.

– Co to za dziwaczne gadanie? – skrzywił się chłop. – I mamzela umie wszystko, co może umieć prawdziwy doktor? To znaczy, że ona jest wiedźmą!

– Nie, niestety, nie jestem – odcięła się Elisabet. – Odwróciła się do leżącej w łóżku kobiety: – A żadnej zapłaty i tak bym nie mogła wziąć, bo wtedy ściągnęłabym sobie na głowę wszystkich doktorów, że bezprawnie odbieram im chleb. Więc niech wam się dobrze powodzi i niech chłopczyk chowa się zdrowo! Przyjdę za kilka dni zobaczyć, jak sobie radzicie. Do widzenia.

Te ostatnie słowa przeznaczone były dla matki. Zawoalowana informacja, że dowie się, co się dzieje z jej córeczką.

Kobieta skinęła głową na znak, że rozumie. Jej zmęczone oczy rozbłysły na chwilę wewnętrznym ciepłem i wdzięcznością.

Elisabet wyszła pospiesznie, zanim zdążyli zapytać, gdzie mieszka.

Akcja ratunkowa nad rzeką została już niemal zakończona, bezdomni ludzie zniknęli. Zostały już tylko załogi rzecznych łodzi i trochę gapiów, tych, którzy zawsze wygłaszają bardzo mądre komentarze, kiedy jest po wszystkim.

Podszedł do niej Vemund Tark.

– Gdzie ty się podziewałaś?

Zabrzmiało to niemal tak, jakby za nią tęsknił. Nie do pomyślenia!

Wyjaśniła mu, co się stało, i zakończyła:

– Muszę się teraz spieszyć do domu, żeby zająć się panną Karin i małą. Przypuszczam, że obie są tak samo wystraszone.

Vemund patrzył na nią ponuro.

– Idę z tobą. Tutaj już i tak nie mam nic do roboty.

– W drodze powiedział: – Rozumiem, że nie mogłaś postąpić inaczej; ale to było śmiertelnie niebezpieczne, wysyłać Karin razem z noworodkiem. Nikt nie wie, co mogło jej przyjść do głowy. Biedne dziecko!

Instynktownie przyspieszyli kroku.

– Poleciłam jej położyć dziecko w moim łóżku – powiedziała Elisabet z poczuciem winy.

– Ale przecież nie możesz mieć dziecka przy sobie!

– Oczywiście, że nie! Na pewno niedługo znajdę dla niego jakiś dom. W najgorszym razie odwiozę małą do Elistrand. Tam zawsze mają otwarte serca i dość miejsca dla tych, których społeczeństwo odrzuca.

Vemund sprawiał wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale dał sobie spokój.

– Myślisz o Karin Ulriksby – powiedziała Elisabet głośno. – Ja też o tym pomyślałam. Ona także potrzebuje normalnego domu. Masz dobre intencje, Vemundzie; ale ona nie może tu mieszkać sama już na zawsze. To jest sytuacja nie do utrzymania.

Vemund drgnął, gdy wymieniła jego imię. Nie lubi tego? A może była za bardzo poufała? zastanawiała się speszona. Więcej tego nie zrobię.

On jednak powiedział tylko:

– Jesteś bardzo dobra dla Karin, ale nie miałem zamiaru obciążać cię dłużej niż przez kilka tygodni.

– Zobaczymy – powiedziała ostrzej, niż by chciała. – Na razie niech będzie tak, jak jest.

W domu natychmiast pobiegła do swojego pokoju i otworzyła drzwi, pełna najgorszych przeczuć. Pokój był pusty.

W kilku susach pokonali schody na górę. A jeśli w domu nie ma nikogo? Jeżeli Karin zabłądziła i krąży po okolicy z nowo narodzonym dzieckiem? Może położyła je gdzieś i zapomniała o nim?

Już na korytarzu usłyszeli cicho nuconą kołysankę: Cieniutki głosik Karin ciągnął przejmujące glissando.

Zapukali i weszli do środka.

– Ciii! – szepnęła Karin i położyła palec na ustach. – Ona teraz śpi.

Pośrodku wielkiego, wytwornego łoża leżała malutka dziewczynka otulona w stosy koronek i riuszek, w których Elisabet rozpoznała nocną koszulę Karin. Ona sama siedziała na krawędzi łóżka osłaniając ręką główkę dziecka. Zawiązała nawet piękną kokardę na kosmyku złożonym z jakichś siedmiu czy ośmiu włosków.

– Ona myśli, że to lalka – bąknął Vemund wzruszony.

– Nie – zaprotestowała Elisabet, lepiej znająca się na kobiecej psychice. – Zapewniam cię, że nie.

Panie, jak się okazało, nie były w domu same. Towarzyszył im doktor Hansen. Wyszedł naprzeciw przybyłym.

– Spotkałem pannę Karin, kiedy biegła do domu, i uznałem, że najlepiej będzie ją odprowadzić – wyjaśnił przyciszonym głosem. – Chciałem jej pomóc zająć się dzieckiem.

– Dziękuję, to wspaniale – szepnęła Elisabet. – Czy wszystko w porządku?

– O, tak. Zaraz się postaram o mamkę dla dziecka. Znam jedną, która by mogła zaraz przyjść i mieszkać tu przez jakiś czas, jeśli państwo nie mają nic przeciwko temu.

– Ale dziecko nie może tutaj zostać! – wybuchnął Vemund.

Lekarz popatrzył na niego surowo.

– Ja bym odradzał teraz je zabierać – rzekł, z naciskiem wymawiając poszczególne słowa.

– Ale Elisabet nie poradzi sobie z opieką nad nimi dwiema – szepnął Vemund.

– Gdybym dostała mamkę do pomocy, to dlaczego nie? – wtrąciła pospiesznie. Domyślała się, do czego to może doprowadzić, jeżeli wszystko pójdzie dobrze. Vemund przewidywał wszystko co najgorsze, choć i z tym należało się, oczywiście, liczyć.

Karin szepnęła z łóżka, na którym wciąż siedziała:

– Doktorze Hansen, pan spotkał już tych dwoje wcześniej, prawda? To mój opiekun i przyjaciel, pan Vemund, i moja dama do towarzystwa, Elisabet.

Doktor ukłonił się.

– Aha, więc znowu jestem damą do towarzystwa? – powiedziała Elisabet cierpko. – Nie zostałam zdegradowana do pokojówki?

– Pokojówki? – zawołała Karin ze zdumieniem unosząc brwi; jej głos był niepokojąco wysoki, ale zaraz znowu opadł. – Nigdy nie byłaś moją pokojówką. Cóż to znowu za głupstwa?

Czy ona gra, czy naprawdę tak myśli? Elisabet i Vemund wymienili pytające spojrzenia.

Karin jednak sprawiała wrażenie najzupełniej szczerej.

Mój Boże, jak łatwo ona zapomina, pomyślała Elisabet z troską. A może pamięta tylko rzeczy przyjemne? Może jej świadomość po prostu przestała przyjmować przykrości?

Oczy Vemunda powiedziały Elisabet, że on czyta w jej myślach; zastanawiał się nad tym samym co ona.

Psychika Karin była dla nich zagadką. W każdym razie dla Elisabet. Vemund wiedział, oczywiście, więcej.

– Ja tylko żartowałam, panno Karin – mruknęła, a jej łaskawa pani skinęła głową z pełnym wyrzutu wyrazem twarzy i znowu skoncentrowała się na dziecku.

– Idę sprowadzić mamkę – powiedział doktor. – Ona przygotuje też kołyskę i ubranka dla dziecka. Pani sprawia wrażenie dosyć zmęczonej, panno Paladin z Ludzi Lodu, i wygląda na to, że potrzebuje pani kąpieli. Proszę mi pozwolić zająć się pozostałymi sprawami!

Vemund rozejrzał się wokół siebie.

– Mnie by się też przydała porządna kąpiel – uśmiechnął się kwaśno. – O Boże, Elisabet, jak my wyglądamy?

– Ale dusze mamy piękne, a to najważniejsze.

– Mów za siebie – mruknął.

Spoglądali niepewni na Karin, zastanawiali się, czy można ją tak zostawić samą, ale ona była całkowicie pochłonięta dzieckiem. Nie, w żadnym razie nie mogli jej maleństwa odebrać, to jedno było pewne.

Nie bardzo wiedząc, co począć, zeszli ze schodów. Zostawili jednak drzwi otwarte, by słyszeć wszelkie odgłosy. Doktor Hansen pospieszył po mamkę.

– On ma rację – powiedział Vemund. – Ty jesteś osobą, która ma w sobie niezwykłą siłę, która podoła wszystkiemu. Ale nie zapominaj, że ty też możesz być zmęczona i wyczerpana. Idź i połóż się! Zaczyna się robić późno!

– Najpierw jednak kąpiel. Ale czy mogę tak po prostu zostawić to wszystko?

– Ja tu posiedzę, dopóki tamci nie przyjdą. Doktor z mamką.

Elisabet zamyślona zapytała:

– Ona była chyba bardzo rozpieszczona?

– Karin? Powiedziałbym raczej: izolowana. Nie wiedziała nic o zewnętrznym świecie. Żyła w przekonaniu, że wszystko kręci się wokół niej. Biedaczka! Rzeczywistość okazała się dla niej bezlitosna.

Elisabet poczuła teraz, że jest śmiertelnie zmęczona, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

– Tak się cieszę, że przyszedłeś – wyrwało jej się.

– Tak, ja… Och! Przecież dlatego do ciebie przyszedłem, że miałem interes, ale nie zastałem ani ciebie, ani Karin. Słyszałem zgiełk dochodzący od strony rzeki i…

– Jaki interes?

– Braciszek rozmawiał z rodzicami. O małżeństwie z tobą. Zapraszają cię do Lekenes jutro wieczorem, żeby z tobą o tym pomówić.

O ile przedtem Elisabet była zmęczona, to teraz zmęczenie ją po prostu przytłoczyło. Zapomniała o Braciszku na całe popołudnie.

– Ach, tak – bąknęła bezbarwnie. – No dobrze, teraz naleję sobie do balii wody i wezmę kąpiel. Poproś mamkę, żeby zamknęła drzwi za tobą i doktorem, kiedy wyjdziecie.

– Dobrze, tak zrobię. Ale wiesz, akurat teraz niewiele zostało z tej twojej duchowej siły, pyskata Elisabet Paladin z Ludzi Lodu.

– Masz rację, moja siła duchowa przeniosła się gdzie indziej – przyznała. – Akurat teraz odczuwam nieprzepartą ochotę, żeby oprzeć się o czyjąś szeroką pierś w poszukiwaniu pociechy. A najlepiej tam zasnąć.

– Ech… – westchnął Vemund Tark.

– No nie! – krzyknęła. – Skoro oddałeś mnie swojemu bratu, to nie możesz potem przychodzić tu i mieć pretensję o to, że chcę wykorzystywać ramiona innych mężczyzn w charakterze poduszki!

Pobiegła i zatrzasnęła za sobą kuchenne drzwi.

On został pośrodku pokoju, przyciskając lekko drżące dłonie do płonących policzków.

Zareagowała chyba zbyt gwałtownie, ale przecież była tak zmęczona udzielaniem pomocy tam nad rzeką i rodzącej, a teraz jeszcze odpowiedzialnością za Karin. Nie mówiąc już o niepokoju w związku z jutrzejszym wieczorem.

Braciszek Tark… Kto to, na Boga, jest? Jak on wygląda? O czym ona ma z nim rozmawiać?

Nie pamiętała nic.

Загрузка...