ROZDZIAŁ VI

W biurze przedsiębiorstwa w Christianii Vemund Tark odbywał poważną rozmowę ze swoim młodszym bratem. Biuro było bardzo eleganckie, z meblami obitymi skórą i pięknymi dekoracjami na ścianach. Vemund zawsze czuł się w nim źle. Tęsknił do lasów, ale jego wytworny brat pasował jak ulał do wspaniałego wnętrza.

Teraz Braciszek przyglądał się Vemundowi z niedowierzaniem.

– Ależ ja nie jestem jeszcze dojrzały do małżeństwa.

Vemund wydął wargi.

– Masz dwadzieścia trzy lata. Powinieneś być dorosły.

– A ty sam? Ty masz dwadzieścia pięć lat.

– Mną się nie zajmuj. Teraz mówimy o tobie.

– Ale ja chciałbym sam wybrać sobie żonę.

– Nie wygląda na to, żebyś się z tym bardzo spieszył. Masz coś przeciwko Elisabet Paladin z Ludzi Lodu?

– Nie, niech Bóg broni! Jest ładna i pełna wdzięku, tylko zachowuje się trochę nieodpowiednio. Ale przecież spotkałem ją tylko raz. Daj mi trochę czasu, Vernundzie!

– Nie ma czasu do stracenia.

Braciszek zastanawiał się.

– Elistrand, powiadasz? Czy to duża posiadłość?

– Nie taka duża jak Lekenes, ale pięknie położona i dobrze utrzymana.

– I są szanse, że kiedyś mógłbym objąć samo Grastensholm? I jeszcze jeden dwór, jak mówiłeś, że się nazywa?

– Lipowa Aleja. To nieduży dwór, ale dobry.

– Połączyłbym wszystkie razem… Tylko szkoda tych wszystkich panien i młodych kobiet, którym będę musiał odmówić! A może nie będę musiał. To przecież nic zdrożnego, że mężczyzna robi sobie małe eskapady także po ślubie, prawda?

– Przestrzegałbym cię przed czymś takim, jeżeli zamierzasz się ożenić z Elisabet Paladin – powiedział Vemund dziwnie oschle, jakby go w piersiach coś bolało.

– Ale co na to mama i ojciec?

– Chłopcze, na Boga, ile ty właściwie masz lat? Oczywiście, twoja matka będzie protestować, ona uważa, że ciebie powinno się nadal chronić przed całym złem świata, a już zwłaszcza przed drapieżnymi kobietami, które chciałyby ukraść jej biednego, małego baranka. Czy ty nie rozumiesz, że musisz się od niej uwolnić, dopóki jeszcze jesteś w stanie to zrobić? Pewnego dnia będzie za późno. A wtedy już na zawsze zostaniesz omotany jak pajęczyną mamusiną troskliwością i czułością.

– Czy to dlatego ty sam zerwałeś z domem? – zapytał Braciszek z ponurym spojrzeniem.

– Nie, nie dlatego. Ja miałem inne powody – odparł Vemund niecierpliwie.

– Ty nigdy nie rozumiałeś mamy – powiedział Braciszek, zraniony w imieniu swojej ubóstwianej rodzicielki. – Czy możesz wyobrazić sobie coś bardziej doskonałego niż ona? I oczekujesz, że ja z podziękowaniem wezmę tę dziką Elisabet Paladin? Ale zresztą – mówił dalej w zamyśleniu Braciszek, spoglądając przed siebie rozmarzonym wzrokiem. – Coś mi mówi, że ona może się bardzo łatwo zapalać w łóżku. To byłoby dosyć zabawne, móc poskromić taką dziką kotkę…

– Och, milcz! – przerwał mu Vemund ostro i odwrócił się.

– No dobrze – powiedział Braciszek. – Obiecuję, że porozmawiam z mamą i ojcem jeszcze dzisiaj wieczorem. Jeżeli oni wyrażą zgodę, przyjrzę się bliżej tej kandydatce na narzeczoną, którą w swojej troskliwości mi wybrałeś. Ale co my, na Boga, zrobimy z jej włosami? Przecież nie może stale tak się pokazywać ludziom! Przez jakiś czas mogłoby to być nawet pikantne, ale w końcu ludzie pomyślą, że ożeniłem się ze służącą! Tak, mama też uważa, że ona jest miła, ale dziwna…

Braciszek nie dosłyszał, że Vemund wysyczał przez zęby długie przekleństwo. Starszy brat odwrócił się do niego plecami…

Po rozmowie Vemund poszedł do innego biura w tym samym budynku. Na jego widok zza wytwornego biurka podniósł się mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat.

– O, czyż to nie mój drogi Vemund? Taki rzadki gość w moim biurze! Kochany kuzynie, twoja droga mama się martwi, że zapracowujesz się na śmierć, ty, który mógłbyś żyć w luksusie! Ale interesami się nie przejmuj, prowadzę je jak umiem najlepiej!

Krewny Vemunda, Mandrup Svendsen, był równie urodziwym człowiekiem jak jego kuzynka i jej dwaj synowie, ale w tym przypadku cała uroda po prostu ginęła w ogromnych ilościach tłuszczu. Mandrup sprawiał wrażenie nabitego niczym gruba kiełbasa, twarz pod komiczną peruką była czerwona i błyszcząca. Ale w młodości musiał wyglądać jak Adonis, wciąż jeszcze nikt nie mógł w to wątpić.

– No i jak, ci z Drammen zapłacili? – zapytał Vemund.

Palce Mandrupa Svendsena poruszały się nerwowo i bez celu po złotej brokatowej kamizelce, z trudem dopinającej się na jego sterczącym brzuchu. Mandrup unikał spojrzenia Vemunda.

– Ech, no tak, w końcu otrzymaliśmy trochę pieniędzy, ale zdecydowanie za mało. Wciąż narzekają na ciężkie czasy, a ja nie mam serca mocniej naciskać.

– Hm – mruknął tylko Vemund.

Nie po raz pierwszy Mandrup odpowiadał w ten sposób. Vemund nie chciał go o nic podejrzewać, ale rzucało się w oczy, że zawsze biedny krewny matki miał ostatnio nadmiar pieniędzy! Sam Vemund nie bardzo radził sobie z rachunkami, ale byłoby chyba interesujące polecić zbadanie spraw fachowcowi. Tyle tylko że przedsiębiorstwa Tarków miały niemal nieograniczone zasoby, z których można było czerpać, a że Vemund nie lubił kłótni, starał się wierzyć, że wszystko jest w porządku. Było mu to zresztą obojętne.

Jedyne, co miało dla niego znaczenie, to wszechogarniający smutek z powodu tego, co uczynił Karin Ulriksby. A także troska o przyszłość Braciszka. Przedsiębiorstwa, ze wszystkimi swoimi podejrzanymi metodami wysysania z ludzi pieniędzy, niech żyją sobie swoim własnym życiem!

Minęło kilka dni, zanim Braciszek zdobył się na to, by porozmawiać z rodzicami o swoim ewentualnym małżeństwie. W tym czasie Elisabet i panna Karin odbywały codzienne spacery po lepszych ulicach w pobliżu swego domu. Każdego dnia szły kawałek dalej. Karin poprawiła się, Elisabet dbała o zdrowe pożywienie, pilnowała, żeby posiłki chorej nie składały się wyłącznie ze słodyczy i kawy. Trzeba było pannie Karin wyrwać ząb, a kilka innych spotka pewnie ten sam los, ale należało zaczekać, aż pacjentka zapomni o bólu podczas pierwszego zabiegu. Wkrótce na policzkach Karin pojawiły się rumieńce, jej kroki stały się szybsze. Chodziła wyprostowana i pod każdym względem czuła się lepiej.

Rozpadało się i trzeba było na jakiś czas zaprzestać spacerów. Lało i lało, w końcu ulica przed domem przypominała błotnistą, burą rzekę. Z biednej dzielnicy docierały krzyki i coraz gwałtowniejsze kłótnie. Elisabet nie była w stanie wyobrazić sobie, jak ci ludzie żyją w swoich nędznych chatkach przy takiej pogodzie.

Vemund odwiedził je dwa czy trzy razy, zobaczył, że obie panie mają się dobrze, załatał dziurę w dachu, przyniósł drewno na opał, bo w domu panował chłód. Za każdym razem zostawał do późnego wieczora i zjadał kolację w towarzystwie Elisabet. To były niezwykle przyjemne chwile, kiedy siedzieli przy stłumionym świetle i rozmawiali półgłosem o wszystkim, co myślą i co ich interesuje w życiu. Ku wielkiemu zdumieniu Vernunda za ostatnim razem Karin została z nimi. Prawie nie poznał tej istoty.

– Och, panno Karin! – zawołał zachwycony. – Jak pięknie pani wygląda!

Karin uśmiechnęła się kokieteryjnie.

– Naprawdę tak sądzisz? Czy nie za bardzo ogorzałam na twarzy?

– Wprost przeciwnie! Ma pani śliczne rumieńce na policzkach i blask w oczach. To tak bardzo ożywia pani twarz, że wprost nie można się na panią napatrzeć!

– No, no, Vemund, jesteś naprawdę uroczym chłopcem – zachichotała i z szelmowskim spojrzeniem wymierzyła mu klapsa w dłoń. Coś, co mogłaby jedynie zrobić czternastolatka, żeby się nie wydawało śmieszne. Ale nie osoba czterdziestopięcioletnia…

Elisabet przestraszyła się, że Karin może uznać jego komplement za nietaktowny, odczytać to tak, że przedtem nie było w niej nic godnego oglądania, ale ona przyjęła wszystko z zachwytem. Naprawdę była bardzo spragniona komplementów.

Vemund przesłał Elisabet pełne uznania spojrzenie. „Niezła robota”, zdawały się mówić jego oczy. Ona uśmiechnęła się ukradkiem na znak, że dziękuje.

Karin z ożywieniem i przejęciem opowiadała, że jej ukochany przesłał przez Elisabet wiadomość, iż jeszcze przez jakiś czas nie będzie mógł przyjść. Musiał wyjechać do Niemiec w interesach. Ale obiecał wrócić na tyle wcześnie, by zdążyć na ślub, tak że Karin nie ma się czym niepokoić.

Tym razem Vernund nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. „Nie składaj jej pustych obietnic”, mówiły jego oczy. „Nie pobudzaj jej szaleństwa!”

Elisabet wiedziała jednak więcej. W chwili największej rozpaczy Karin wyznała jej mianowicie, że tamte kobiety, które się przedtem nią zajmowały, bezdusznie próbowały pozbawić ją iluzji. „Niech pani sobie nie wmawia głupstw – mówiły brutalnie. – Ten facet nigdy więcej się nie pojawi!” Z tego powodu Karin mogła leżeć godzinami i szlochać rozpaczliwie, co przecież nie było dla niej najzdrowsze. „Dlaczego one tak mówiły, Elisabet? Dlaczego były dla mnie takie okrutne? Nie zrobiłam im przecież nic złego!”

Potem jednak gotowa była zapomnieć, że w ogóle istniały jakieś kobiety. Znowu z egzaltacją mówiła, że Bubi przyjdzie i zapuka do drzwi i że ostatnio był tu nie dalej niż wczoraj. Pożegnał ją pocałunkiem w policzek, a poszedł tylko dlatego, że musiał znaleźć konwalie do jej ślubnej wiązanki.

Czyli to straszne, co pozbawiło Karin zdrowych zmysłów, a przynajmniej przesłoniło rzeczywistość gęstą zasłoną, musiało się stać po ich ostatnim spotkaniu. Bubi zniknął, został zamordowany, prawdopodobnie w barbarzyński sposób, zgadywała Elisabet. A Karin nie była w stanie przyjąć tego do wiadomości. Rozpaczliwie uczepiła się marzenia.

– Tak, on zawsze zajmował się interesami, nic więc dziwnego, że Niemcy także chcą z nim handlować – mówiła Karin zadowolona.

Czuła się spokojniejsza teraz, kiedy wiedziała, że dzisiejszego wieczora nie powinna na niego czekać. Ze wzroku zniknął wyraz nieustannego napięcia. Bubi miał poważne powody, musiał wyjechać.

Elisabet zastanawiała się niekiedy, ile Karin naprawdę pojmuje, oddzielona od świata zasłoną marzeń.

Następnego dnia po tym miłym wieczorze, który spędzili we troje, rozpętało się piekło.

Elisabet szczotkowała właśnie rzadziutkie włosy Karin w jej sypialni na piętrze, gdy na odległych od ich domu ulicach rozległy się rozpaczliwe krzyki wzywające pomocy. Obie podeszły do okien i zobaczyły policjanta, który biegł i dął w trąbkę na trwogę.

Elisabet otworzyła okno.

– Co się stało? – zawołała.

Policjant, który wiedział, że w tym domu mieszkają ludzie z wyższej sfery, uczynił jej honor i w biegu krzyknął:

– Rzeka podmyła brzeg i zniosła te nędzne chałupy razem z ludźmi, którzy w nich mieszkali, panienko. Jest wielu rannych, muszę pędzić co sił w nogach po doktora i po inną pomoc.

– Ja się znam na leczeniu – powiedziała Elisabet. – Natychmiast tam idę.

Policjant zatrzymał się stropiony.

– Panienka nie może iść, to wszystko wygląda okropnie…

– Gadanie! Idę.

Dopiero gdy zamykała okno, pomyślała o Karin. Przecież nie może jej zostawić, nawet mowy nie ma!

Karin patrzyła na nią dygocząc.

– Chcesz iść, Elisabet? Ale co ja zrobię, kto się mną zaopiekuje? Zabraniam ci…

– Ludzie potrzebują pomocy, panno Karin. Oni mogą umrzeć. Ale nie chcę pani zostawiać samej. Proszę, niech pani wkłada pelerynę i kapelusz i idzie ze mną! W każdej chwili będę się mogła panią zająć.

– Mam tam iść? – zawołała Karin i cofnęła się pod ścianę z grymasem niechęci. – Ale tam mieszkają tylko plebejusze i w ogóle hołota!

– To także są ludzie! – ucięła Elisabet. – I cierpią dokładnie tak samo jak pani, panno Karin.

– Ja przecież nie czuję ich bólu – powiedziała Karin z niesmakiem.

– Ja też nie, ale mogę go sobie wyobrazić.

Podczas gdy Elisabet zbierała potrzebne rzeczy w swoim pokoju, Karin stała na schodach i nie przestawała protestować.

Elisabet, gotowa do wyjścia, zeszła do hallu.

– No, i jak będzie?

– Jesteś bardzo uparta, Elisabet. Ja nie lubię, żeby mną ktoś komenderował!

– Ja nie komenderuję. Pytam po prostu, czy chce pani pomóc, wypełnić swój obywatelski obowiązek. Tam potrzebny jest każdy, kto mógłby pomóc.

– Czy zrobiłabym dobry uczynek?

– Bardzo dobry. Pan Bubi byłby bardzo dumny, gdyby o tym wiedział.

– Musisz mu opowiedzieć o mojej odwadze. Ale co będzie, jeżeli on uzna, że zeszłam zbyt nisko?

– Pan Bubi sam by biegł pomagać, nie sądzi pani?

Pan Bubi! Rany boskie, co za cudaczne połączenie!

– Na pewno! – oświadczyła Karin po chwili namysłu. – Włożę tę czarną jedwabną pelerynę z kapturem, żeby mnie nikt nie mógł poznać. Miałam ją na sobie tylko raz, na balu w Bode. I oczywiście rękawiczki. Czy uważasz, że powinnam położyć trochę różu na wargi?

Elisabet przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę, ale panowała nad sobą.

– Nie, panno Karin. Nie należy chyba za bardzo odróżniać się od tłumu. To by mogło prowokować.

– Ale ja tam, rzecz jasna, nic nie będę robić. Będę tylko w pobliżu, żebyś mogła się mną zająć, gdybym potrzebowała pomocy.

Och, idź do diabła, pomyślała Elisabet bez krzty szacunku, ale w końcu obie były gotowe do wyjścia.

Mężczyźni, których skrzyknął policjant, biegli już ulicą. Jęki znad rzeki raniły uszy. „Pomocy! Moje dzieci toną!” – wołała jakaś kobieta. Elisabet chwyciła pannę Karin za kościstą rękę i pociągnęła za sobą.

Nad rzeką panowało zamieszanie nie do opisania. Nie było już ulic, przejść ani baraków, wszystko zdawało się jednym błotnistym kłębowiskiem. Elisabet słyszała żałosne piski spod zwalonej ściany i podniosła ją z pomocą jakiegoś mężczyzny. Wyciągnęli stamtąd niedużego szczeniaka, którego natychmiast chwyciło stojące obok dziecko i poniosło w stronę miasta. Mężczyźni wskakiwali do wody, by ratować tych, którzy walczyli o życie wśród resztek baraków, do niedawna służących im za mieszkania. Inni próbowali opanować chaos panujący na lądzie.

– Och, nie! – zawodziła Karin. – Ja nie mogę tam iść!

Cierpliwość Elisabet się wyczerpała.

– To wracaj do domu, ty wstrętna wystrojona lalko! – syknęła przez zęby. – Czy ty nic nie widzisz tymi swoimi cielęcymi oczyma? Czy nie możesz na chwilę przestać się zajmować sobą i swoim żałosnym wyglądem? Spróbuj, na Boga, zastanowić się przez moment, co odczuwają ci ludzie tutaj, bez domów, w deszczu, w zimnie, którzy nie mają się gdzie podziać! Popatrz na te dzieci! Leżą tam zakrwawione i wzywają rodziców i rodzeństwo, które zginęło. Serce się kraje, kiedy człowiek na to patrzy, a ty stoisz tu i płaczesz, bo ci się buty ubłociły!

Panna Karin stała jak porażona, nie wiedząc co począć. Wargi jej drżały, ale wyprostowała się dumnie.

– Nigdy tak do mnie nie mówiłaś, Elisabet – powiedziała oskarżycielsko. – A ja myślałam, że ty jesteś miła! Nie masz prawa już się mną zajmować, nie chcę więcej słyszeć takich wymyślań ani w ogóle takich słów. Jesteś zwolniona!

– Jeśli mam być szczera, to gwiżdżę na to – powiedziała Elisabet i odwróciła się od niej. – Wracaj do domu i przeglądaj się w lustrze, skoro niczego innego nie potrafisz!

Była tak wściekła, że nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Vemund Tark może robić, co mu się podoba.

Elisabet stanęła teraz wobec wyboru, a wybrać mogła tylko jedno: ratować tych nieszczęśników.

Karin stała bez słowa, a Elisabet tymczasem pomagała wydostać się z błota dwóm małym dziewczynkom. Ogarnęła je, jak mogła; i wyprowadziła na wyżej położone miejsce. Zaopiekowała się tam nimi jakaś kobieta.

Teraz Elisabet mogła się zająć rannymi.

Widziała, że kilkoro poszkodowanych zostało ułożonych na pewnym gruncie. Leżeli tam w ulewnym deszczu, lecz nikt nie miał dla nich czasu. Ludzie z domów, którym nic nie groziło, tłoczyli się obok i wykrzykiwali jakieś bezsensowne polecenia, ale sami nie byli w stanie nic robić.

Elisabet zawołała, że mają być cicho, a sama, uklęknąwszy, zaczęła opatrywać potrzebujących. Karin stała i co parę minut piskliwie wołała, że nikt się nią nie przejmuje, ale Elisabet nie miała już dla niej czasu.

Przyglądający im się ludzie umilkli, a kiedy zobaczyli, że ta młoda panna o miedzianorudych włosach zna się na rzeczy, podeszli bliżej i zaczęli udzielać jej dobrych rad. Elisabet zabrała z domu Karin kilka starych prześcieradeł i poleciła jakiejś wyglądającej dość sensownie kobiecie drzeć je na pasy. Znad rzeki przynoszono kolejnych rannych i z ufnością powierzano ich Elisabet, która miała naprawdę pełne ręce roboty.

Przywołała Karin, poleciła jej rozpakować środki medyczne i podawać, co będzie potrzebne. Oczy Karin nie były już jednak tak sprawne jak dawniej, miała trudności z odczytywaniem napisów na szkatułkach. Musiał to robić ktoś inny, ale tymczasem Karin zdążyła na chwilę zapomnieć o sobie i zaczęła się interesować otoczeniem.

Na najgorsze rany nie chciała patrzeć, zajęła się natomiast jakimś płaczącym dzieckiem i starała się je pocieszyć, nieśmiała i jakby skrępowana. Może bardziej przerażała małego, niż pocieszała, ale jakkolwiek było, Karin chciała pomagać. I już samo to było niezwykle cenne.

Elisabet nie miała nawet czasu, żeby na nią spojrzeć. Dostrzegła natomiast, że przybyła jej fachowa pomoc. Nad rzeką pojawił się lekarz i ze zdumieniem przyglądał się jej zabiegom.

– Aha – mruknął z odcieniem pretensji. – Wytworna panienka robi mi konkurencję? I, jak widzę, zajmuje się tym nie po raz pierwszy w życiu!

– Nie, nie pierwszy. A poza tym pobierałam nauki u dwojga specjalistów – odpowiedziała Elisabet nie odrywając oczu od kobiety, którą opatrywała. Nieszczęsna miała paskudną ranę na ramieniu, Elisabet kończyła już opatrunek i właśnie przewiązywała ranę bandażem zrobionym z prześcieradła.

Lekarz natychmiast zabrał się do pracy obok, co ona przyjęła z ulgą. Zbyt wielu poszkodowanych czekało, wielu mogło umrzeć nie doczekawszy się lekarza.

W końcu pozwoliła sobie popatrzeć na doktora. Był to szpakowaty mężczyzna koło pięćdziesiątki, ogorzały i najwyraźniej pozbawiony iluzji, ale świetny fachowiec. Nie ulegało wątpliwości, że Elisabet go zadziwiła.

– Rzeczywiście zna się panienka na rzeczy – mruknął zakładając szwy na czyjś rozerwany jakimś ostrym przedmiotem policzek. – Czy mogę zapytać o nazwisko?

– Jestem Elisabet Paladin z Ludzi Lodu.

Lekarz cicho gwizdnął.

– Z Ludzi Lodu? A, to teraz lepiej rozumiem! To uzdrowiciele, którzy potrafią więcej, niż dawać na przeczyszczenie. Czy pani jest jedną z tych… wie pani?

– Nie, nie jestem – odparła z uśmiechem. – Ale uczyłam się u dwojga właśnie takich.

– Ja słyszałem o Ulvhedinie. To był podobno niepospolity lekarz.

– To dziadek mojego ojca. I jeszcze żyje. Moją nauczycielką była też kuzynka ojca, Ingrid Lind z Ludzi Lodu.

– Wiedźma z Grastensholm, o tak, od niej to i ja chętnie bym się paru rzeczy nauczył!

– Więc pan wie, że nazywają ją wiedźmą? – zapytała Elisabet zatroskana. – Bardzo by ją to zmartwiło!

– W naszym zawodzie żywimy największy respekt dla nazwiska Ludzi Lodu. Z naszej strony oni nie mają czego się obawiać, zwłaszcza że zawsze współpracowali z lekarzami i nigdy nie wkraczali na nasz teren.

– Chyba że dzisiejszego dnia – powiedziała Elisabet.

– To coś zupełnie wyjątkowego. O, to naprawdę piekielny spektakl! Czy wszyscy muszą do siebie krzyczeć? Czy może mi pani pomóc i przytrzymać tutaj? Muszę jakoś pozszywać tę ranę.

Elisabet skończyła ze swoim pacjentem, wytarła ręce i wstała z błota, w którym klęczała. Usiadła okrakiem na rannym, przycisnęła kolanami jego ręce do ziemi i żelaznym uściskiem chwyciła głowę.

Ranny patrzył na nią przestraszony.

– Do diabła, to baba! – jęknął.

– Tak by można powiedzieć – syknął doktor przez zaciśnięte zęby.

Elisabet przyjęła obie te wypowiedzi jako komplementy, którymi też w istocie były.

Jak można pracować w takim chaosie, myślała, kiedy już skończyła pomagać doktorowi, a teraz szukała jakiegoś bardziej suchego miejsca dla kolejnych rannych. Deszcz zacinał w dalszym ciągu, włosy lepiły jej się do twarzy, bo przez cały czas pracowała z pochyloną głową. Wszystko było na wylot przemoczone i ubabrane w glinie, a krzyki rannych coraz trudniejsze do zniesienia. Otaczał ich gęsty tłum gapiów.

Najdziwniejsza ze wszystkiego była jednak panna Karin, która wciąż stała z założonymi rękami. Że też nie uciekła stąd już dawno, nie mogła się nadziwić Elisabet.

– Potrzebujemy więcej bandaży – powiedział doktor, ocierając z twarzy deszcz przemieszany z potem.

– Panno Karin! – zawołała Elisabet.

Wykwintna dama ostrożnie podeszła bliżej. Dumna, w dalszym ciągu głęboko urażona, ale prawdopodobnie zbyt oszołomiona, by sama wrócić do domu.

– Panno Karin, proszę mi wybaczyć te brzydkie słowa, straciłam panowanie nad sobą i nie wiedziałam, co mówię. Jeśli pani sobie tak życzy, to skończę służbę u pani, ale czy teraz mogłaby nam pani pomóc? Tylko pani może ulżyć tym nieszczęśnikom.

Tamta surowo kiwała głową.

– Tym razem mogę jeszcze okazać łaskę. Zostaniesz tylko zdegradowana. Będziesz pokojówką, a nie damą do towarzystwa.

– Niech tak będzie. Panno Karin, czy zechciałaby pani być tak dobra i przynieść z domu trochę tych pożółkłych prześcieradeł, które leżą w bieliźniarce, i ofiarować je na bandaże?

– Z bieliźniarki? – jęknęła panna Karin. – Przecież to moja wyprawa! I nic tam nie zżółkło! Jakim sposobem mogłoby do tego dojść? Ostatni monogram wyhaftowałam przecież w ubiegłym tygodniu!

O Boże, przestraszyła się Elisabet. Znowu popełniłam nieostrożność!

Wyprawa panny Karin nie była ruszana od lat!

– Tak, oczywiście, proszę mi wybaczyć – rzekła pospiesznie. – Ale gdyby pani wiedziała o jakiejś zniszczonej bieliźnie pościelowej w domu…

– Przecież ja nie mogę sama iść do domu, chyba to rozumiesz! To nie wypada, a poza tym ci młodzi chłopcy, którzy ciągle włóczą się koło mojego domu, będą mnie zaczepiać.

Elisabet rozejrzała się i znalazła w tłumie kobietę budzącą zaufanie.

– Czy mogłabyś towarzyszyć pannie Karin do domu i zaczekać na zewnątrz, dopóki nie znajdzie jakichś starych prześcieradeł? Tylko pilnuj jej dobrze! Panna Karin jest bardzo wrażliwa i potrzebuje opieki.

Kobieta skinęła głową, a Karin po kilku nieśmiałych protestach pozwoliła się poprowadzić.

Doktor patrzył na Elisabet pytająco. Ona właśnie uspokajała rozkrzyczane dziecko, któremu jakiś ostry przedmiot rozerwał powiekę. Rana wyglądała na groźniejszą, niż w istocie była.

Próbowała wyjaśniać ponad głową dziecka:

– Panna Karin przeżyła wielki szok, w wyniku czego pomieszały jej się zmysły. To w gruncie rzeczy niezwykle miła osoba, tylko zatraciła poczucie czasu i wszelkich proporcji.

– Słyszałem, jak pani ją beształa, przyszedłem akurat wtedy. Zdumiało mnie, że sobie nie poszła.

– Ona ma niestety tylko mnie – wyjaśniła Elisabet krótko. – Pominąwszy pewnego młodego pana, który się o nią troszczy, ale on rzadko do niej przychodzi. Jest nieznośna z tym swoim zapatrzeniem w siebie, ale ja myślę, że to tylko taki pancerz, za którym się ukrywa.

– Bardzo możliwe. Pozwoli mi pani kiedyś ją zbadać? Mam na myśli jej psychikę.

– Tak, dziękuję. Będę panu za to wdzięczna. Żeby pan tylko nie chciał jej zamknąć w domu wariatów. Już spędziła w takim miejscu sporo czasu i była to dla niej prawdziwa tragedia. Ten młody człowiek, który mnie u niej zatrudnił, powiada, że lepiej nie ożywiać jej pamięci. Twierdzi, że to by ją zabiło.

– A co jej się stało?

Elisabet wzruszyła ramionami.

– Bóg wie. Ale, panie doktorze, czy nie ma nikogo, kto by się zajął tymi bezdomnymi? Oni po prostu krążą bez celu i rozpaczają, ale co to da?

– To już nie nasza sprawa.

– Możliwe, ale przecież trzeba znaleźć jakieś miejsce pod dachem, gdzie możnaby ich umieścić.

– Gdzie?

Przyglądała się otaczającej ją nędzy. Małym ubogim chatynkom, które wciąż jeszcze stanowiły mieszkania ludzi…

– Nie, to nie było rozsądne pytanie.

Karin Ulriksby wróciła i z dumą wręczyła Elisabet trzy używane prześcieradła. Doktor podziękował gorąco i bardzo ją chwalił. Karin promieniała.

Jaki to rozsądny człowiek, pomyślała Elisabet, szczęśliwa, że nie musi sama brać za wszystko odpowiedzialności. Ale jeśli chodzi o Karin, to trudno być mądrym. Zwymyślałam ją, że nic nie jest warta, a ona wróciła! Naprawdę nie rozumiem!

Nagle ponad głową Elisabet rozległ się wściekły głos:

– Co ty tutaj wyprawiasz?

Podniosła wzrok. Przed nią, niczym byk gotujący się do ataku, stał Vemund Tark.

– Z czym mianowicie? – zapytała Elisabet wojowniczo.

– Przyprowadziłaś Karin tutaj?

– Panna Karin jest dla nas nieocenioną pomocą – oświadczył doktor krótko.

Dzięki, pomyślała Elisabet.

Sama Karin promieniała niczym słońce. Stała w otoczeniu dzieci, które chciały dotknąć jej pięknego stroju, i dumna pokazywała im swoją suknię.

Vemund posłał doktorowi nieprzyjazne spojrzenie i mówił dalej przez zaciśnięte zęby:

– Przecież ona nie powinna się pokazywać między ludźmi. Pomyśl, co by było, gdyby spotkała kogoś znajomego. Albo kogoś, kto by ją poznał.

Elisabet zbyt była zajęta pracą, by się zastanawiać nad słowami.

– Nie stój tu i nie zawracaj głowy byle czym, lepiej byś się zabrał do roboty. Taki silny chłop!

Vemund zmełł w ustach przekleństwo, ale musiał przyznać jej rację. Wtedy Karin go zobaczyła i podbiegła, brodząc po błocie.

– Och, nareszcie ktoś, z kim można porozmawiać – zaszczebiotała. – Elisabet jest taka zajęta. A poza tym była dla mnie naprawdę niemiła. Zachowała się bardzo nieuprzejmie, dałam jej reprymendę, ale zasłużyła sobie. Już jej jednak wybaczyłam. Vemundzie, ja też pomogłam! I ten czarujący doktor powiedział, że jestem bardzo zręczna.

– To znakomicie – mruknął Vemund nieobecny duchem. Zapytał Elisabet, w czym mógłby jej pomóc, ale ona odesłała go do cięższej pracy. Tam przyda się bardziej, uznała.

Skinął głową.

– Tylko uważaj na Karin – upomniał.

– Uważam – zapewniła Elisabet. – Pracujemy razem.

Nieoczekiwanie wtrąciła się Karin.

– Tak, właśnie – oświadczyła. – Pracujemy tu wszyscy troje, Elisabet, doktor i ja.

Vemund i Elisabet wymienili spojrzenia. To była zupełnie nowa Karin, nie wiedzieli, co o tym myśleć.

Vemund poszedł. Elisabet od czasu do czasu podnosiła głowę i widziała go na brzegu rzeki, gdzie wraz z przedstawicielami władz starał się zaprowadzić jakiś porządek na pobojowisku.

Czuła się bezpieczna, kiedy był w pobliżu.

Elisabet zaczynała być zmęczona. Nie wiedziała, ile ran zdążyła opatrzyć. Przybyli ratownicy i zamieszanie zaczynało się uładzać. Powoli dawało się to wszystko opanować.

Pozostawała teraz ogromna praca organizacyjna, trzeba było gdzieś umieścić bezdomnych, nakarmić ich. Elisabet nie była w stanie pojąć, jak można tego dokonać.

Rannych, którym udzielono pomocy, oddawano pod opiekę krewnych albo sąsiadów, dzieci lokowano u bogatszych rodzin, które chciały się nimi zająć. Najczarniej rysowała się przyszłość tych, którzy stracili domy.

O ile można było się zorientować, nikt w katastrofie nie zginął.

Zewsząd słychać było płacz dzieci.

Doktor przeniósł się do innej grupy poszkodowanych, zebranych niżej nad rzeką. To byli ci, którzy wpadli do wody i zostali wydobyci na ląd. Elisabet opatrzyła swoich ostatnich rannych, poprosiła policjantów, żeby znaleźli dla nich jakieś schronienie, i zamierzała pójść do domu. A wtedy wydarzyło się coś, co stało się punktem zwrotnym dla wszystkich w jakikolwiek sposób związanych z zagadką Karin.

Do Elisabet podeszły trzy małe dziewczynki. Zatrzymały się w pewnej odległości, było jednak oczywiste, że mają jej do powiedzenia coś bardzo ważnego.

Загрузка...