ROZDZIAŁ XIV

Elisabet słyszała o zmorach, tych ponurych zjawach, które siadają śpiącemu człowiekowi na piersi i dławią go. Teraz ocknęła się z uczuciem przerażenia, że zaraz się udusi. To mogła spowodować tylko zmora.

Dysząc ciężko starała się wprowadzić do płuc trochę powietrza, ale gardło i nos miała kompletnie zatkane, oczy ją piekły, łzy płynęły strumieniami, co chwila zanosiła się suchym, gwałtownym kaszlem…

To już nie było piekło. To była rozpaczliwa walka o przeżycie.

Gdzieś w pobliżu rozległ się głos:

– Ach, mein lieber Gott, was soll ich tun?

Wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Ale ten głos kobiecy był niewątpliwie przyjazny.

Świadomość tego, co się stało, dotarła do Elisabet.

– Puder – wykrztusiła i dostała nowego ataku kaszlu. – Oni obsypali mnie pudrem. A wiedzieli, że ja tego nie znoszę.

Panna Spitze, bo to przecież musiała być ona, przeszła na norweski:

– Co za potworni ludzie! Oni są źli, źli, zawsze o tym wiedziałam! Miałam nadzieję, że ich już więcej nie spotkam.

Mówiła, próbując jednocześnie oczyścić włosy i ubranie Elisabet z pudru. Ale w rezultacie nowe tumany pyłu wzbijały się w powietrze, a biedna dziewczyna znowu zaczynała się dusić.

– Nie ma rady, musimy to usunąć – powiedziała panna Spitze. – A potem przeniesiemy się w inne miejsce.

Pomysł wydawał się rozsądny, ale akurat w tym momencie Elisabet bała się, że umrze. Głos panny Spitze dochodził do niej z bardzo daleka i był urywany, płucami Elisabet wstrząsały kolejne ataki kaszlu.

Poczuła, że panna Spitze ciągnie ją po kamiennej podłodze, starała się jej to ułatwić, czołgała się jak najdalej od niebezpiecznego pudru. Wkrótce mogła już oddychać bez takiego wysiłku.

– Znajdujemy się w podziemiach – wyjaśniła panna Spitze. – Odciągnęłam panią w głąb i zamknęłam drzwi do tamtego pomieszczenia. Trudniej nas tu będzie znaleźć, jeżeli ktoś się w ogóle przejmuje naszym losem, ale ze względu na panią było to niezbędne.

– Dziękuję bardzo. Uratowała mi pani życie – wykrztusiła Elisabet. – Wprawdzie wciąż jeszcze mnie dusi, ale nie jest to już takie nieznośne. Pani jest panną Spitze, prawda? A ja nazywam się Elisabet Paladin z Ludzi Lodu i bardzo mi przykro, że wciągnęłam panią w to wszystko.

– To o tym chciała pani ze mną rozmawiać? – zapytała Niemka cicho. – O tych okropnych ludziach?

– Tak. Vemund Tark i ja chcieliśmy pomóc Karin Ulriksby. Ja starałam się, żeby odzyskała pamięć. Ale wszystko się jeszcze pogorszyło.

Znowu przez chwilę ciężko łapała powietrze, a potem opowiedziała pannie Spitze, co się stało i co wiedziała o przeszłości.

– Ale jeżeli mam jej naprawdę pomóc, to muszę wiedzieć wszystko. A Vemund nie chce o tym rozmawiać.

– To nietrudno zrozumieć – powiedziała panna Spitze. – Ja sama nie bardzo mogę o tym mówić. A ja byłam jedynym świadkiem, trzeba pani wiedzieć. Kiedyś, blisko trzy lata temu, spotkałam przypadkowo Vemunda. Widział, że gwałtownie zareagowałam na jego nazwisko, i nie ustąpił, dopóki mu nie opowiedziałam całej historii. Zrobiłam to, bo wiedziałam, że on nie ma pojęcia o losie Karin Ulriksby. Owszem, on i młodszy brat orientowali się, że ich matka była już wcześniej mężatką i że mieli starszą siostrę, ale ona zwariowała i podpaliła dom w Bode. Nie wolno było o tym wspominać w domu. A moje serce zawsze krwawiło z powodu tej nieszczęsnej dziewczyny, chciałam wiedzieć, co się z nią stało, i dlatego powiedziałam Vemundowi o wszystkim. To wspaniały chłopiec, przeżył to bardzo głęboko.

– Tak, on rzeczywiście jest wspaniały – potwierdziła Elisabet z czułością w głosie. – Ale jest w tym coś, czego nie rozumiem. On twierdzi mianowicie z uporem, że ponosi całą winę za straszny los Karin.

– Ach, on jest po prostu nadwrażliwy! Ale w jakimś sensie ma rację…

– Uważam, że i mnie będzie pani musiała opowiedzieć całą historię. Jestem w to zamieszana, zaprzyjaźniłam się z Karin, wie pani, i chciałabym uczynić jej życie ludzkim, a poza tym zamierzam wyjść za mąż za Vemunda, jeżeli tylko zdołam go nakłonić, by porzucił tę swoją idee fixe, że musi za wszystko zapłacić życiem. Ponieważ nie może żyć ze świadomością, że Karin zachorowała z jego powodu.

Panna Spitze westchnęła.

– Rozumiem, że będę musiała wyjaśniać od początku Chociaż to wszystko jest takie wstrętne, że robię się chora na samą myśl. Ale pani jest kobietą i, o ile dobrze rozumiem, bardzo dzielną osobą. Opowiem pani ze wszystkimi szczegółami, o których Vemundowi nawet nie wspomniałam. Żeby pani lepiej zrozumiała reakcję nieszczęsnej Karin.

Elisabet kiwała głową, choć panna Spitze nie mogła tego widzieć.

– Ja zdołałam się domyślić tego i owego – powiedziała.

– Proszę mi opowiedzieć, do czego pani doszła.

– Uważam, że ludzie, którzy tu mieszkają, to nie są prawdziwi Tarkowie. Wydaje mi się, że Karin była świadkiem, jak oni wymordowali prawdziwych Tarków, bo byli to ludzie zamożni. Arnold i Emilia oraz Mandrup Svendsen podszywają się pod nich, bo w rzeczywistości nazywają się zupełnie inaczej. I wiem jeszcze, że Mandrup jest tym Bubim, z którym Karin była zaręczona. Ale jakoś nie mogę tego wszystkiego powiązać w całość, brakuje mi kilku fragmentów w tej układance.

– Ach, panno Elisabet, myli się pani pod każdym względem! Te potwory są prawdziwymi Tarkami, a Mandrup Svendsen także jest tym, za kogo się podaje.

Elisabet była zaskoczona.

– No, to nie ma wyjścia. Musi mi pani opowiedzieć!

– Tak – zgodziła się panna Spitze, biorąc głęboki oddech. – Czasu, jak myślę, mamy pod dostatkiem. Długo waliłam w drzwi, ale nikt mnie nie słyszał. Albo nie chciał słyszeć.

I zaczęła swoją opowieść:

– Mein Gott, jak ja nie cierpię rozmów na ten temat! No, dobrze. Panienka Karin była osobą bardzo samotną. Gorąco kochała swoje Bode, które było siedzibą rodziny Ulriksby. Jej ojciec zmarł, a wkrótce potem pojawił się konkurent do ręki Karin; nazywano go Bubi. Był to przystojny młody mężczyzna o znakomitej przyszłości. Odbyły się zaręczyny, a Karin była ekstatycznie zakochana. Nareszcie ta samotna dziewczyna znalazła przyjaciela! Wszystko widziała w różowych kolorach i w tamtym czasie mówiła wyłącznie o Bubim i sprawach go dotyczących. Ja byłam wtedy czymś w rodzaju jej guwernantki.

– A matka, pani Emilia, była dla niej dobra?

– Pani Emilia dla nikogo nie była nigdy dobrą matką. Okazywała dzieciom zawsze tylko przesadną, przesłodzoną życzliwość. Karin ją uwielbiała niczym bóstwo. Jak inni z otoczenia Emilii żebrała o odrobinę jej czułości, odrobinę zainteresowania. Z Emilią zawsze tak było. Zimna, niedostępna, ale z promiennym uśmiechem, na który wszyscy za wszelką cenę starali się zasłużyć.

– Tak – potwierdziła Elisabet. – To jest suka.

– Obie, Emilia i Karin, mieszkały w Bode, z liczną służbą, oczywiście, i wizyty Bubiego były dla Karin jedyną rozrywką. Wyczekiwała ich z niemal przerażającą intensywnością. Była taka młoda, tak zupełnie nic nie wiedziała o życiu, o mężczyznach ani o ich miłości. Wierzyła w całkowicie romantyczne małżeństwo. Słyszała coś o związkach, łączących małżonków, ale o miłości fizycznej w ogóle nie miała pojęcia. Pamiętam, jak kiedyś zapytała mnie z rozszerzonymi z przerażenia oczyma, czy to prawda, że małżonkowie muszą spać w jednym łóżku, żeby mieć dzieci. Ja nie byłam akurat najbardziej odpowiednią osobą do wyjaśniania jej tajemnic życia, bo sama byłam bardzo niedoświadczona, ale do matki iść z tym nie mogła. Pani Emilia nie rozmawiała o „takich sprawach”.

– Czy panna Karin była wtedy ładna?

– To była najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek widziałam. Ale muszę skorygować jedną sprawę… Bode to był majątek należący do rodziny Emilii, dostała go w posagu, kiedy wyszła za ojca Karin. Kiedyś należało do jej dziadka. Miał on dwóch synów. Jeden miał na imię Svend. To dlatego Mandrup nazywa się Svendsen.

– Więc Bode było również domem Mandrupa?

– Nie, ono należało do starszego brata, ojca Emilii.

– Ale Mandrup przyjeżdżał tam często w odwiedziny – skonstatowała Elisabet.

– Tak rzeczywiście było. No więc zbliżał się ślub Karin. Jaka ona była egzaltowana! Bubi musiał wyjechać…

– Po konwalie do ślubnego bukietu? – roześmiała się Elisabet.

– Może tak jej powiedzieli, nie pamiętam już. Miało go nie być przez dłuższy czas. I oto nadszedł taki wieczór… – Pannie Spitze trudno było mówić. – Karin i ja dyskutowałyśmy o czymś, nie wiem już o czym. „Chodź, zapytamy mamę, powiedziała Karin. Mama wie wszystko”. Pobiegłyśmy do sypialni pani Emilii, Karin była taka przejęta, że wpadła do środka bez pukania. Tego widoku nie zapomnę do końca życia.

Panna Spitze musiała chwilę odpocząć, zanim była w stanie mówić dalej. Słychać było tylko ciężki oddech Elisabet. Kaszel już niemal całkiem ustał.

– Pani Emilia… przyjmowała u siebie kochanka. Była całkiem naga, a on miał na sobie tylko krótką koszulę.

Może sobie pani wyobrazić reakcję Karin, kiedy zobaczyła białe uda ukochanej, wyniosłej matki i mężczyznę, leżącego pomiędzy nimi. Twarzą był zwrócony w naszą stronę, ale zerwał się natychmiast, kiedy nas dostrzegł, tak że Karin nie mogła poznać, kto to. Łoże miało baldachim, stojąc mężczyzna mógł ukryć pod nim twarz, poza tym w pokoju paliła się tylko jedna świeca. Ale koszulę miał ów mężczyzna zbyt krótką. Wszystko zaś, co Karin do tej pory wiedziała o męskim ciele, pochodziło stąd, że w kościele widywała nagie cherubinki. To, co teraz zobaczyła, nie miało oczywiście z cherubinkami nic wspólnego. Najwyraźniej wkroczyłyśmy w krytycznym momencie, bowiem pani Emilia leżała nadal, wstrząsana gwałtownymi spazmami. Och, to wszystko było takie odpychające, takie intymne, że złapałam Karin i wyciągnęłam ją z pokoju. Musiałam wyjść z nią na dwór, targały nią okropne wymioty.

– Uff – bąknęła Elisabet. – Biedna dziewczyna!

– Tak, ale to jeszcze nie koniec! Po tym wydarzeniu konsekwentnie unikała swojej matki, a nie sądzę, by pani Emilia miała ochotę ją widywać. W domu panował okropny nastrój. „Żeby już Bubi jak najszybciej wrócił, powtarzała wciąż Karin. On mnie zabierze z tego domu!” No i w końcu Bubi wrócił! Karin nie było akurat w domu, a gdy przyszła ze spaceru, to ja jej powiedziałam, że przyjechał i że czeka w salonie. Rozpromieniła się niczym słońce, biedna mała dziewczynka, po tych dniach przygnębienia, kiedy nie mogła rozmawiać, nie mogła się śmiać, chodziła po domu z martwą twarzą, jak obca. Teraz jej ukochany, szlachetny Bubi zabierze ją daleko od tego potwora, którym okazała się jej własna matka. I będą żyli razem, w pięknym małżeństwie, nigdy nawet się nie dotkną w ten obrzydliwy sposób, będą spacerować po różanym ogrodzie, mówić sobie czułe słówka i co najwyżej całować się całkiem niewinnie.

Panna Spitze znowu musiała zrobić przerwę.

– Pani Emilia także była w salonie. To powstrzymało Karin w progu. Pani Emilia podeszła do niej z wyrazem oczu, którego nigdy przedtem u niej nie zauważyłam, choć widywałam wiele odmian jej złej twarzy. Teraz dostrzegałam w jej oczach triumf, panno Elisabet, choć słowa, które wypowiadała, miały zawierać przeprosiny. Bubi stał w głębi pokoju, przypominał psa, który spodziewa się, że zostanie zbesztany, bo chodził po deszczu i jest mokry. „Moje drogie dziecko”, powiedziała pani Emilia i uniosła ręce niczym bogini słońca. W głosie słychać było współczucie, ale oczy! O, jakie to były złe oczy! „Moje drogie dziecko, to, co powiem, musisz przyjąć ze spokojem! Bubi i ja uznaliśmy, że powinnaś mieć jeszcze kilka lat na zabawę. Najlepiej dla ciebie będzie, jeżeli my, Bubi i ja, się pobierzemy. Lubimy się oboje w taki sposób, którego ty nie rozumiesz, bo jesteś jeszcze na to za młoda…”

– Proszę mi powiedzieć – jęknęła Elisabet wstrząśnięta. – Wydaje mi się, że Bubi jest młodszy od Karin?

– Tak, to prawda! Tak, byłam z Karin także i wtedy, więc słyszałam wszystko, co zostało powiedziane. „I mam ci jeszcze coś bardzo miłego do zakomunikowania, Karin”, mówiła dalej pani Emilia. „Będziesz miała małego braciszka lub siostrzyczkę! Czy to nie wspaniałe?”

– Vemund! – podskoczyła Elisabet. – Tym dzieckiem był Vemund! Dlatego czuje się winny!

– No właśnie! Pani Emilia podeszła do Bubiego i wsparła się na jego ramieniu. Wyglądali jak piękna para upozowana do portretu! Ale biedna Karin wcale nie poczuła się uszczęśliwiona tymi nowinami! Nigdy tego nie zapomnę, panno Elisabet! Nie zapomnę jej oddechu, który przypominał oddech pani sprzed pół godziny. Jakby się dusiła. I tego przeciągłego, strasznego krzyku. Rzuciła się na matkę i chciała wydrapać jej oczy… Tak, bo Karin musiała sobie uświadomić to, co ja: obraz tej pary w łóżku! Przybiegła służba i odciągnęła Karin, ale ona się wyrwała. W chwilę potem Bode stanęło w płomieniach. A kiedy odnaleziono Karin, było jasne, że postradała zmysły. Została zamknięta, ale jakby tego nie zauważała, mówiła wciąż, że Bubi zaraz przyjedzie, że zdąży na ślub. Widocznie jej pamięć zatrzymała się na chwilę przed tym, zanim ich spotkała.

– A Bubi? To nie był Mandrup?

– Nie, skąd! To był oczywiście Arnold Tark! Bogaty narzeczony Karin, którego zapragnęła Emilia. Co on sam miał do powiedzenia na ten temat, nie wiem, ale był zapewne zafascynowany Emilią jak większość ludzi. Zauroczony, zahipnotyzowany! Myślę, że żałował tego wielokrotnie.

Elisabet zaczęła się zastanawiać. Słyszała, że Emilia woła Bubiego. Zobaczyła Mandrupa. „Co mówisz, Emilio?” Nie, oczywiście, że nie musiał to być Bubi. Przypomniała sobie zmęczoną twarz Arnolda Tarka.

– I ja myślę, że żałował – powiedziała. – Och, Vemund, Vemund, nieszczęsny chłopcze, co my z tobą zrobimy?

Istniała tylko jedna odpowiedź: Trzeba zrobić wszystko, żeby Karin wyzdrowiała i żeby była szczęśliwa, bo tylko wtedy Vemund może się uwolnić od przeświadczenia, że stał się przyczyną jej tragedii.

Ale co się dzisiaj działo z Karin? Jak się to wszystko tam, na górze, skończyło? Czy nikt nie przyjdzie, żeby je uwolnić? A może wszyscy opuścili dom i została tylko rodzina Tarków? Wtedy mogłoby być niewesoło, i z nią, i z panną Spitze!

Mandrup Svendsen został schwytany, kiedy zamierzał bocznym wyjściem opuścić dom. Policjanci zatrzymali go i tak oto nastąpił koniec jego świetności. Będzie się musiał na długo pożegnać z wolnością.

Pani Emilia jednak była bardziej przebiegła. Wiedziała, że drzwi są strzeżone, więc nie podejmowałaby podobnego ryzyka. Zresztą ona i Arnold Tark nie mieli się czego obawiać ze strony policji. Ją niepokoił skandal, to, że stracili dobrą opinię, dlatego miotała się w panice.

– Schowajmy się, Bubi! W tym schowku, który odkryliśmy za twoją garderobą. Nigdy nas tam nie znajdą, a kiedy się wszystko uspokoi, wymkniemy się i uciekniemy do Danii! Chodź!

Z przyzwyczajenia Arnold poszedł za nią. Biegli do jego pokoju.

– Ale te dwie w podziemiach – powiedział po drodze. – Nikt nie wie, że one tam są.

– No to co? – syknęła Emilia. – One obie jeszcze mogą nam narobić kłopotów. Lepiej będzie, jeśli się ich pozbędziemy raz na zawsze.

Byli już w jego sypialni.

– Proszę, weź swój pistolet! Jest nabity, może się przydać! Zresztą nie, weź oba. Na wypadek, gdyby nas znaleźli, wiesz!

Arnold Tark wziął oba pistolety, ale się wahał.

– Nie, Emilio, ja się z tobą zgadzam, że powinniśmy się ukryć, ale najpierw je wypuszczę.

– Czyś ty oszalał? Tamci zaraz nas tu znajdą!

– Trudno, mów sobie, co chcesz. Ja idę.

Zawrócił i zbiegł po schodach. Jego twarz, która od momentu pojawienia się Karin była szara i udręczona, teraz wyglądała po prostu jak martwa. Jakby nagle opadły mu z oczu klapki, które nosił przez tyle lat. Widział teraz Emilię taką, jaką zawsze w głębi duszy wiedział, że jest, ale nie chciał się do tego przyznać. Widział też wyraźnie samego siebie i to było jeszcze trudniejsze do zniesienia.

Słyszał za sobą na schodach jej kroki.

– Arnold – syczała. – Natychmiast wracaj!

Ale on był głuchy na jej kategoryczne nakazy. Łzy spływały mu po twarzy w nieutulonym płaczu. Wszystko skończone, wszystko! Ale stać go jeszcze na jeden przyzwoity postępek: wypuści te dwie kobiety!

Z daleka dochodził do niego rozpaczliwy krzyk Karin. Brzmiał teraz jakoś bardziej matowo. I kroki mężczyzn w sąsiednim pokoju, którzy szukali… Vemund, który odwrócił się od swoich rodziców. Dobry Boże, jak to boli! Więc to dlatego? Bo poznał prawdę o Karin?

Karin… Przez wiele lat udawała się Arnoldowi Tarkowi tłumić wspomnienie o niej. Jej imienia nie wymieniono nigdy. Kiedyś, kiedy chłopcy byli mali, postanowił opowiedzieć im o szalonej przyrodniej siostrze, która podpaliła dom. Emilia była na niego wściekła z tego powodu, przez długie tygodnie karała go lodowatym chłodem i milczeniem. To było okropne! Jakby został zepchnięty w głęboką ciemność. Ale w głębi jego duszy ta myśl tkwiła zawsze i boleśnie uwierała: Czy nie powinni odwiedzić Karin? A przynajmniej dowiedzieć się, jaki jest jej stan? Czy w ogóle jeszcze żyje? Emilia jednak zabraniała. Nazywała go zdrajcą, który chce ściągnąć nieszczęście, a przecież tacy byli szczęśliwi! Mieli takich wspaniałych synów, których można było pokazywać światu. Karin nie można było pokazywać!

Vemund to zrobił. Odnalazł Karin. Vemund to dobry chłopiec. Zerwanie z nim sprawiło ojcu wielki ból.

Znalazł się w piwnicy. Emilia biegła za nim niczym furia. Przy schodach paliła się mała lampka. Zobaczył wściekłą twarz żony. Uczepiła się go mocno i wysyczała:

– Natychmiast wracaj i żadnych więcej głupstw! Co chcesz zrobić z tymi dwiema? One sprowadzą na nas nieszczęście. Elisabet nigdy nie znosiłam, a ta druga głupia… Arnold, Arnold, co ty chcesz zrobić?

Arnold nigdy nie umiał się złościć. To była jego słabość. Teraz łzy płynęły mu z oczu, gdy odwrócił się i wykrztusił:

– Jesteś stara! Zniszczyłaś mi życie!

Huk wystrzału dudnił pod sklepieniem, niósł się coraz dalej i dalej, odbijał echem od grubych murów. Arnold patrzył na skuloną postać u swoich stóp, odłożył pistolet, by otworzyć piwnicę, w której siedziały zamknięte obie kobiety. Przekręcił tylko klucz i bez sława uchylił drzwi. Elisabet i panna Spitze oszołomione wyszły na zewnątrz, bąkając jakieś podziękowania.

Elisabet spostrzegła martwe ciało na schodach i przystanęła.

– Potwór – szepnęła. – Pajęczyca zakończyła życie.

– Dlaczego nikt tak jej nie nazwał dwadzieścia pięć lat temu? – szlochał Arnold. – Może by mi to otworzyło oczy. Tak, zastrzeliłem ją. Ją, którą kochałem do utraty zmysłów.

Zaczął wchodzić po schodach na górę, a one szły za nim wstrząśnięte. Zostały na parterze, a on skierował się dalej, na piętro. Chciały zobaczyć, co z Karin, porozmawiać z innymi.

Arnold przez nikogo nie zatrzymywany poszedł do swego pokoju. Słyszał głosy biegających po domu ludzi, ale jego to już nie dotyczyło. Jak mechaniczna lalka wziął świecę i pistolet, a potem wszedł do garderoby. Przez chwilę patrzył na te wszystkie piękne i kosztowne ubrania, które Emilia dla niego wybrała.

Potem przytknął zapaloną świecę do jedwabnego fraka. Zajął się natychmiast, a po chwili wszystkie ubrania stały w ogniu. W tym czasie Arnold Tark, ukochany Bubi Karin, przeszedł już do tajnego pokoju obok. Przyłożył pistolet do skroni i pociągnął za spust.

Jedyne, co można było zrobić, to starać się uratować jak najwięcej z płonącego domu. Ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie, Lekenes było skazane. Zgłosiło się jednak tak wielu ochotników, że większość rzeczy z parteru udało się wynieść.

Vemund i Elisabet spotkali raz Braciszka na dziedzińcu pośród największego rozgardiaszu.

– Ja wiem, kto to na nas sprowadził! – zawołał Braciszek z rozpaczą. – To ta wiedźma, która była tu w ubiegłym tygodniu.

– Co za wiedźma? – zapytał Vemund.

– Ta o żółtych oczach. Chciała rozmawiać z mamą, ale mamy nie było. Wtedy ona weszła do pokoju mamy i coś stamtąd zabrała. Ojciec poszedł za nią, ale ona wzięła tylko kilka włosów z grzebienia mamy. To zła, zła kobieta!

Elisabet nie powiedziała nic, ale mogła się domyślić, kto tutaj przychodził…

Vemund uciął jednak ostro:

– Nie próbuj przerzucać winy na jakąś obcą kobietę, nieważne, czy to wiedźma, czy nie! Ich zabiło zło tkwiące w nich samych!

– Ale ojciec zastrzelił mamę! Moją ukochaną mamę!

– Kiedyś poznasz prawdę, Braciszku – westchnął Vemund. – Kiedyś, kiedy będę w stanie ci o tym opowiedzieć. Pomogę ci znaleźć odpowiednie miejsce w społeczeństwie, ale potem będziesz musiał radzić sobie sam! Będzie to trudne, ale może zdołasz stać się mężczyzną.

A potem znowu zabrał się do wynoszenia ostatnich rzeczy, które dało się jeszcze uratować z pięknego Lekenes.

Ingrid i Ulvhedin w Grastensholm śmiali się serdecznie ze swojej sztuczki. Przyglądali się zwęglonym resztkom kukiełki, którą zrobili. Kiedyś kukiełka przypominała Emilię Tark, a w środku zostały zaszyte włosy tamtej. Najpierw kukiełkę „zamordowali”, a potem spalili.

– Uważasz, że dostatecznie pomogliśmy Elisabet? – zapytał Ulvhedin. – Naszymi zaklęciami, żeby całe dawne zło zebrało się w Lekenes i żeby pewnego dnia się ujawniło?

Ingrid była bardziej sceptyczna.

– Na pewno oddaliliśmy złego ducha. Ale co do reszty… Zdobyć miłość musi Elisabet sama. Wyczytałam w jej dłoni, że będzie musiała zaciekle walczyć o swoje szczęście. Ale teraz, kiedy, że tak powiem, usunęliśmy najgorsze przeszkody z jej drogi, wszystko powinno być chyba dobrze. Nie sądzisz, mój stary kompanie i mistrzu czarownic?

– Owszem, Ingrid – śmiał się Ulvhedin.

Poszli więc przygotować sobie kolację, taką jak lubią. Bo teraz przed nikim już nie musieli się kryć, dwoje dość niebezpiecznych dla otoczenia, przebiegłych starców.

Chrzest małej Sofii Magdaleny trzeba było odłożyć. Karin bowiem nie byłaby w stanie w nim uczestniczyć, nikt poza tym nie umiałby się cieszyć.

Pogrzeb odbył się w krótkim czasie. Obaj synowie byli obecni, Elisabet także, ze względu na Vemunda, ale Karin, rzecz jasna, nie mogła pójść. Doktor Hansen czuwał przy niej dzień i noc.

Braciszek w kościele ledwie trzymał się na nogach.

Jaka niebezpieczna jest wiara w idole, myślała Elisabet. Jakie groźne są silne osobowości, ideały, wielcy mężczyźni i potężne kobiety. Powinno się ich podziwiać na odległość, ale nigdy nie wiązać z nimi życia. Żeby potem nie patrzeć, jak się kurczą i przemieniają w zwyczajnych śmiertelników. Traci się wtedy wiarę we wszystko, co piękne i wzniosłe na tym świecie. Wielu ludzi odczuwa jednak potrzebę podziwiania i brania przykładu z ideałów, daje im to szczęście i siłę, a to nie jest do pogardzenia.

Braciszek był tak rozżalony na wszystkich po śmierci matki, że panna Spitze musiała po raz trzeci opowiedzieć tę okropną historię, choć nieco ogładzoną w szczegółach. Po tym Braciszek zniknął na cały dzień. Vemund i Elisabet nie wiedzieli, co przeżył najboleśniej: Utratę wiary w niepokalaną szlachetność matki, czy też, tak jak oni, uważał, że można by jeszcze zrozumieć wzajemne uczucie rodziców, które zniszczyło szczęście Karin, ale nie to, co zrobili potem… Udawali, że Karin w ogóle nie istnieje. Tego ani Vemund, ani Elisabet nie mogli im wybaczyć.

Karin pogrążyła się w apatii. Nie była w stanie o niczym rozmawiać, nie interesowała się też Sofią Magdaleną. Często jednak szukała ręki doktora Hansena i zamykała ją w swojej i to dawało wszystkim odrobinę nadziei.

Najgorzej było jednak z Vemundem. Elisabet nie umiała już nawiązać z nim kontaktu. Czuła, wiedziała o tym, że nie porzucił zamiaru odebrania sobie życia, i to doprowadzało ją do rozpaczy. Kochała go bowiem teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Następnego dnia po pogrzebie Elisabet poszła do domu Vemunda, ale go nie zastała. Pani Akerstrom powiedziała, że widziała, jak szedł w górę skrajem lasu.

Elisabet niepewnie ruszyła za nim. Może jest na nią zły? Nie mogła jednak zostawić go samego na odludziu, pogrążonego w ponurych myślach, wiedziała, że niedaleko stąd znajduje się duży skalny występ.

I rzeczywiście, Vemund siedział na wysokiej skalnej półce. Elisabet kaszlnęła dyskretnie, żeby go nie przestraszyć. Vemund ledwie na nią spojrzał, kiedy usiadła obok, ale wziął jej rękę i uścisnął, jakby szukał pomocy.

Długo siedzieli bez słowa.

– Wszystko poszło źle, Elisabet – powiedział. – Karin znowu się pogorszyło. Braciszek nie znalazł we mnie oparcia. Jesteśmy znowu w punkcie wyjścia. A ja już nie mam sił na dalszą walkę.

Elisabet stłumiła wstyd i zapytała:

– I, oczywiście, nie ma dla ciebie żadnego znaczenia, że ja tak bardzo jestem do ciebie przywiązana?

Uścisk dłoni stał się jeszcze mocniejszy, ale Vemund nadal na nią nie patrzył.

– Kiedy usłyszałem wystrzały oraz krzyki, że się pali, a nie mogłem cię odnaleźć, myślałem, że umrę, Elisabet. Byłbym jednak nędznikiem, gdybym wykorzystywał twoją słabość do mnie.

To nie jest słabość, pomyślała Elisabet. To miłość, nawet nie wiesz jak wielka. Ale nie odważę się powiedzieć tego głośno.

– No, a wobec tego twoje własne uczucia? Co z nimi? Pominąwszy to, że nie chciałeś mojej śmierci, co oczywiście bardzo pięknie o tobie świadczy. Co ty właściwie do mnie czujesz?

– Przecież wiesz.

Typowo męska odpowiedź! Kobiety powinny wiedzieć. Domyślać się odpowiedzi. Są zostawiane same sobie z własną niepewnością.

Myślała głośno:

– Czy więc nie istnieje na tym świecie nic pięknego?

Wtedy nareszcie się do niej odwrócił. Spojrzenie miał łagodne.

– Owszem, istnieje. Ty, Elisabet, i twoje myśli. Naprawdę czyste i szlachetne.

Ale jego oczy wciąż pozostawały bezdennie smutne. I Elisabet miała świadomość, że widział przed sobą już tylko jedną drogę.

– Obiecaj mi jedno, Vemundzie! Tylko to jedno! Czekaj tu, dopóki nie wrócę! To nie potrwa długo. Wytrzymasz tyle. Potem, kiedy już będziesz martwy, będziesz miał bardzo dużo czasu, będziesz sobie mógł leżeć i leżeć, więc teraz możesz mi chyba ofiarować tę chwilę, co?

Przyglądał jej się pytająco.

– Obiecuję.

Żeby to wszystko choć trochę złagodzić, pochyliła się i leciutko musnęła wargami jego policzek. Potem pobiegła co tchu na dół, do domu Karin.

– Jak ona się czuje? – zapytała doktora Hansena zdyszana.

– Bez zmian. Żadnego zainteresowania dla niczego. Jest na najlepszej drodze do tego, by zamknąć się znowu we własnym świecie.

Elisabet dała mu znak ręką, żeby przeszedł w drugi koniec pokoju. Zrobił, jak prosiła. Elisabet przez chwilę starała się skupić, a potem usiadła na łóżku przy Karin.

– Karin, to ja, Elisabet, twoja przyjaciółka, pamiętasz mnie?

Mina Karin wskazywała, że życzy sobie, by zostawiono ją w spokoju.

– Posłuchaj mnie – nastawała Elisabet uparcie. – Teraz już wiesz, kim jest Vemund, prawda? To twój przyrodni brat. On nie chce żyć, ponieważ uważa, że to on uczynił cię nieszczęśliwą. To on był tym dzieckiem, którego wtedy oczekiwała twoja matka. I on nie może tego znieść. Od trzech lat robi dla ciebie, co może, wiesz o tym. I chciał też zapewnić przyszłość waszemu najmłodszemu bratu.

Kąciki ust Karin zaczęły drgać, ale oczy wciąż pozostawały martwe.

– Vemund nie jest w stanie żyć ze świadomością, kim jest, a teraz, kiedy tobie się pogorszyło, wszystko wydaje mu się całkiem beznadziejne. Chce odebrać sobie życie, skoro nie może już nic więcej dla ciebie zrobić. Ale ja go kocham, Karin! Żebyś wiedziała, jakiego ty masz wspaniałego brata. On jest moją pierwszą i największą miłością, ale nie mogę nic dla niego zrobić. On mnie nie słucha. Pomóż mi, Karin! Tylko ty możesz go teraz uratować od śmierci, a mnie od rozpaczy do końca moich dni!

Nareszcie Karin zwróciła na nią oczy, ale nie powiedziała nic.

– Zastanawiasz się, co powinnaś zrobić? – zapytała Elisabet. – Błagam cię, chodź ze mną teraz, prosiłam go, by czekał na mnie w lesie. Chciałabym, żebyś ty mu powiedziała, że nie wolno mu umierać…

Z oczu Elisabet popłynęły łzy.

– Jeśli on umrze, ja tego nie przeżyję, Karin. Proszę cię, zastanów się, Karin. Czy chcesz przez resztę życia karmić się wspomnieniami o narzeczonym, który nie był ciebie godzien, o matce, która cię zdradziła? Czy chcesz żyć teraźniejszością pośród ludzi, którzy cię kochają i pragną dla ciebie dobra? Takich jak Vemund, ja, pani Akerstrom, pani Vagen, doktor Hansen! A mała Sofia Magdalena! Ona ciebie potrzebuje! Zostanie po raz drugi sierotą, jeżeli ty się znowu zamkniesz w swoim świecie wspomnień.

– Ja także ciebie potrzebuję, Karin – powiedział doktor Hansen z drugiego końca pokoju.

Karin odwróciła głowę i popatrzyła na niego. Potem znowu spojrzała na Elisabet.

– Karin, ty wiesz, co to znaczy stracić ukochanego człowieka – szepnęła Elisabet, ocierając łzy. – Tylko ty możesz uratować swojego brata. Poprzez to, że sama będziesz chciała żyć! Przekonaj go, że Popełnia błąd, wybierając śmierć!

Karin nie odpowiadała.

Elisabet mówiła dalej:

– Sofia Magdalena wciąż jest nie ochrzczona. Czekamy, aż ty, jej matka, będziesz mogła przy tym być. Ona ciebie potrzebuje. Nikt lepiej niż ty sama nie wie, co to znaczy utracić miłość własnej matki.

Kobieta na łóżku znowu spojrzała na doktora Hansena.

– Jak się czuje Sofia Magdalena?

Pani Vagen, która czekała w pokoju obok, natychmiast wzięła dziecko i podeszła z nim do łóżka.

– Jak ona się rozgląda! Jakby rozumiała – powiedziała Karin i wyciągnęła palec w stronę rączki dziecka. – Moja dziecinka, moja dziecinka! Czy możecie mi pomóc się ubrać? Doktorze Hansen, proszę… proszę poczekać w sąsiednim pokoju. Chciałabym, żeby pan pojechał z nami do lasu!

Kiedy Vemund zobaczył nadchodzącą Karin, pospiesznie wstał.

– Karin! Ty chodzisz?

Elisabet i doktor czekali wśród drzew, w odpowiedniej odległości, by spieszyć z pomocą w razie potrzeby.

– Co ja słyszę? – rzekła Karin, kładąc mu ręce na ramionach. – Czy ty wiesz, jak to jest, kiedy się na zawsze traci swoją młodzieńczą miłość? Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie tę pustkę, jaka człowieka ogarnia?

– Bardzo dobrze rozumiem, ca czujesz, Karin – odpowiedział ciepłym głosem.

– Ja teraz nie mówię o sobie. Przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku, że jest mnóstwo spraw, dla których powinnam żyć, że mam wiele pożytecznych rzeczy do zrobienia na świecie. Nie mam czasu być obciążeniem dla innych, na leżenie w szpitalu czy u kogoś w domu. Ja chcę żyć! Ale teraz mówię o Elisabet!

Vemund zesztywniał.

– O Elisabet?

– Tak. Jesteś na najlepszej drodze do tego, by skazać ją na tę samą pustkę, z powodu której ja cierpiałam przez tyle lat. Czy chcesz, żeby utraciła słońce swego życia, przyszłość, nadzieje, marzenia?

– Chcesz powiedzieć…?

– Ja nie wierzę, Vemundzie, że ty ją kochasz.

– Ja? Ależ ona jest jedyną osobą, której pragnę! Ale czy myślisz, że mogę ją mieć, ja, który zraniłem cię tak boleśnie? Jak będę mógł żyć z niesmakiem na wspomnienie, w jak odpychający sposób zostałem poczęty?

– Vemundzie, Vemundzie, mój dzielny, mały braciszku! Czy to już nie najwyższy czas, byśmy pogrzebali te stare wspomnienia? Co my z tego mamy? Nic. Ty, mój najdroższy przyjacielu, stworzyłeś mi możliwość normalnego życia! Czyż miałabym z niej nie skorzystać? Czy tamtych dwoje ludzi naprawdę zasługuje, byśmy się na zawsze pogrążyli w rozpaczy? Człowiek nie ma obowiązku kochania swoich rodziców, to nie są moje słowa. Doktor Hansen mi to wytłumaczył po drodze tutaj. Zapomnijmy więc o nich, Vemundzie! Spróbujmy doprowadzić do tego, by Braciszek też o nich zapomniał.

Wtedy Vemund objął ją mocno i nie robił nic, by powstrzymać łzy. Po chwili Elisabet i doktor Hansen podeszli do nich.

– No, Vemund – powiedziała Elisabet i nagle znowu ogarnęła ją jej dawna nieśmiałość. – No i co, nadal chcesz uciekać?

Uśmiechnął się do niej.

– Nie, Elisabet! Zamierzałem właśnie zapytać, czy nie przydałby ci się w Elistrand biedny jak mysz kościelna, sentymentalny flisak.

– Zastanowię się nad tym – obiecała łaskawie.

Sofia Magdalena została ochrzczona z przepychem, niezwykle uroczyście. Elisabet zaprosiła całą rodzinę, także dwoje starych trolli z Grastensholm. Po wszystkim odbyło się przyjęcie w domu Karin.

Vemund został na chwilę sam na sam z Elisabet w kuchni. Przyciągnął ją wtedy do siebie i przytulił czule. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że w życiu małżeńskim czekają ich kłopoty. Długo nie zapomną tej sceny, której świadkami były Karin i panna Spitze. To wspomnienie miało na długo odebrać Vemundowi i Elisabet wiele z urody miłosnego aktu. Z czasem jednak pamięć o tym powinna zblednąć, Elisabet i Vemund będą mieli do wspominania własne miłosne uniesienia.

Do kuchni przyszła Ingrid z Ulvhedinem.

– Kochana Elisabet – powiedziała Ingrid z promiennym uśmiechem. – Lepiej wybrać nie mogłaś. Pamiętasz, jak cię ostrzegałam?

– Wybór nie był taki trudny.

Oboje starsi państwo wyglądali na niebywale zadowolonych.

– Ingrid – rzekła Elisabet karcącym tonem. – Ty byłaś w Lekenes. Tak, powiedziałam Vemundowi, że to ty.

Stara piękna czarownica zrobiła niewinną minę. Nie bardzo jej się to udawało.

Vemund uśmiechał się smutno.

– Sam się przez jakiś czas zastanawiałem, czy to jakiś diabeł nie pociągał za sznurki, że się tego dnia wszyscy, którzy mieli cokolwiek z tą sprawą wspólnego, zebrali w Lekenes. Nie wiedziałem, jak bliski jestem prawdy!

Dwa „diabły” z przeklętego rodu Ludzi Lodu uśmiechały się do siebie wzruszone. Przyjęli słowa Vemunda jako komplement!

– Bardzośmy się dobrze bawili, kiedy przygotowywaliśmy napój – powiedziała Ingrid. – A wszystkie kło…

– Chyba już dość o tym – przerwał Ulvhedin surowo, choć nie mogło być wątpliwości, że on także bawił się znakomicie.

– Naprawdę, to bardzo dobrze, że nie będzie już w rodzinie więcej takich jak wy – oświadczyła Elisabet. Ulvhedin spoważniał

– A jednak zęby smoka… smocze nasienie już zostało posiane – powiedział cicho.

– Zamilcz, ty stary, przesądny dziadu! – skarciła go Ingrid. – Syn Orjana w Skanii jest wzorem wszelkich cnót. Moje wnuki, Solve i Ingela, przyjadą tu na lato. Sami zobaczycie, oboje są tak układni i grzeczni, że wprost słów brak. Same wzory cnót w pokoleniu Elisabet!

– No, skoro tak myślisz… – mruknął Ulvhedin, ale słyszał go tylko Vemund.

Загрузка...