ROZDZIAŁ X

Elisabet musiała iść dosyć daleko w poszukiwaniu różowej jedwabnej wstążki. Dopiero gdy doszła do dużych ulic centrum, znalazła sklepy handlujące tego rodzaju towarem.

Kupiła wstążkę, zapłaciła pieniędzmi, które dostała od Vemunda, i wyszła na ulicę. A wtedy z daleka dobiegło ją wołanie:

– Elisabet!

Odwróciła się. Na jej spotkanie biegł Braciszek.

– Sama chodzisz po mieście? – zapytał jakby z naganą. – Czy może mieszkasz gdzieś w pobliżu?

– Nie, skąd. Wyszłam po prostu załatwić pewną sprawę dla mojej pracodawczyni. A ty?

– Ja towarzyszę mamie w przejażdżce po mieście. Teraz mama kupuje materiał. Chodź, przywitasz się z nią!

Elisabet zawahała się, naprawdę nie miała ochoty na to spotkanie.

– Właściwie to nie mam czasu…

– Tylko na chwileczkę. Mama byłaby niezadowolona, gdyby się z tobą nie przywitała.

Odwrotnie: Mama by uważała, że to bardzo nieuprzejme z mojej strony, że nie pobiegłam się z nią witać, pomyślała Elisabet. On się boi, że mogłabym zrobić złe wrażenie. Jakie to słodkie z jego strony! A może aż tak jest przywiązany do mamusi?

Gdy szli razem ulicą, Braciszek mówił nerwowo:

– Chyba powinnaś wkładać perukę, kiedy wychodzisz do miasta, Elisabet. Mama może sobie pomyśleć, że ty…

Zrobił ręką ruch, jakby szukał odpowiednich słów.

Elisabet wzięła swój piękny jedwabny szal, który miała na ramionach, i owinęła nim głowę. Braciszek odetchnął z ulgą.

Vemund nie przejmowałby się takimi drobiazgami, pomyślała buntowniczo. Podeszli do powozu, kiedy pani Tark podawała stangretowi swoje zakupy.

– Mamo, proszę zobaczyć, kogo spotkałem! – zawołał Braciszek z entuzjazmem. – Oto Elisabet we własnej osobie!

Uśmiech pani Tark był powściągliwy, lecz przyjazny. Elisabet odniosła wrażenie, że dumę syna uważa za przesadzoną.

Ona chce go mieć dla siebie, stwierdziła. Pragnie jego podziwu. Czy to dlatego akceptuje mnie bez protestów? Bo jestem wiejską dziewczyną, która w żadnym razie nie będzie z nią rywalizować o uczucia Braciszka? Tak, bo przecież musi go kiedyś z kimś ożenić, nie jest głupia, żeby sobie z tego nie zdawać sprawy. Ale chce synowej, która by jej nie dorównywała.

Na razie widziała tylko tę łagodniejszą, nieśmiałą stronę mojej osobowości. Z pewnością przeczuwa moją siłę woli, ale tylko w niewielkim stopniu. Widzi we mnie zaledwie dosyć sympatyczną wiejską dziewczynę, która nawet włosów nie potrafi porządnie uczesać, która się nie szminkuje i praktycznie ubiera. Nic więcej nie widzi. Ach, Emilio Tark, ciebie wabi mój szlachecki tytuł, myślisz, że jestem taka jak moja matka… Ale ty nie znasz kobiet z Ludzi Lodu! Drażnij je, to poznasz ich siłę!

Nie szukaj sobie wrogów wśród Ludzi Lodu, Emilio Tark! To cię może drogo kosztować!

Chyba jednak Elisabet niepotrzebnie się tak irytowała, natychmiast też tego pożałowała. Kto był dla niej najbardziej uprzejmy przez cały czas, jak nie pani z Lekenes? Nie powinna o tym zapominać!

To tylko Braciszek jest taki maminsynek!

– Kochana Elisabet – powiedziała pani Tark. – Wracasz do domu? Z radością cię odwieziemy!

– O, to bardzo miło z państwa strony, ale mam jeszcze coś do załatwienia…

Emilia Tark spojrzała na nią łagodnie i potrząsnęła głową.

– Taka jesteś tajemnicza, jeżeli chodzi o twoją chlebodawczynię, moje dziecko! Kim ona jest? Gdzie mieszka?

– Muszą mi państwo wybaczyć, ale pierwszym zobowiązaniem, jakie podjęłam, kiedy przyszłam do tego domu, była dyskrecja. I choć bardzo bym chciała akurat państwu powiedzieć, kim jest moja pani, to przecież państwo sami musieliby to uznać za sprzeniewierzenie się jej. I może straciłabym państwa zaufanie na przyszłość?

– Jesteś równie mądra jak urodziwa, Elisabet – roześmiał się Braciszek, czym zasłużył na karcące spojrzenie matki. Pochwały należały się jej! – Ale jedną rzecz możesz nam chyba zdradzić – upierał się dalej. – To jest przyjaciółka Vemunda, prawda? Jego utrzymanka.

Elisabet zareagowała zbyt szczerze i chyba nierozsądnie.

– Nie, nic podobnego! Vemund nie ma żadnej utrzymanki! To jest pewna starsza, bardzo miła i niezwykle życzliwa osoba, którą bardzo szanuję.

Pani Tark wymownie uniosła brwi, widząc jej ożywienie i rumieniec na policzkach.

– Przepraszam, że się uniosłam – powiedziała Elisabet krótko. – Nie chciałam, żeby Braciszek źle myślał o Vemundzie.

– Nie przejmuj się, utrzymanki miewają wszyscy mężczyźni – powiedział lekko.

Ta odpowiedź sprawiła Elisabet przykrość i jeszcze bardziej umocniła ją w przekonaniu, że nie wyjdzie za Braciszka. To Vemund jest tym, którego by chciała, ów nieznośny uparciuch, który zamierza oddać ją temu lekkoduchowi, swojemu bratu.

Pani Tark oparła rękę o drzwiczki powozu.

– Ach, mój ukochany starszy syn… Widujesz go czasami, Elisabet?

– Od czasu do czasu.

– My nie widujemy go nigdy. Boli mnie to bardziej, niż jestem w stanie wyrazić!

– Tak – westchnął Braciszek. – Czy pamiętasz, mamo, jak obaj siadywaliśmy u twych stóp i słuchaliśmy twoich mądrych słów?

– Oczywiście, pamiętam – rzekła matka z czułością. – Vemund był taki delikatny, taki wrażliwy. To był naprawdę najlepszy syn…

Ale Vemund potrafił wyrwać się z tłumu twoich wielbicieli, pomyślała znowu buntowniczo Elisabet. A teraz masz zamiar zębami i pazurami walczyć o to, by zachować ubóstwiającego cię Braciszka? Gdyby mnie on tylko cokolwiek obchodził, stanęłabym do walki, Emilio Tark. Ale nic mi do tego. Możesz go sobie zatrzymać!

Braciszek powiedział:

– Wuj Mandrup pojedzie za kilka tygodni do Danii. Żeby bliżej zbadać sprawę Gabrielshus.

– Nie! Nie rozumiem, dlaczego – syknęła Elisabet. – Ja nie chcę tego majątku!

Przyszła teściowa pogroziła jej palcem.

– Nie lekceważ swojej hrabiowskiej krwi, Elisabet, a dokładniej mówiąc, margrabiowskiej!

Chcąc jeszcze bardziej podrażnić tych dwoje, Elisabet oświadczyła agresywnie:

– No, istnieją jeszcze bliższe, a nawet wyższe tytuły, jeżeli już mam błyszczeć. Matka mojej babki, Branji, miała na imię Marina i była córką księcia Riesenstein. Poza tym mój przodek Alexander Paladin był nie tylko margrabią. Dom Schwarzburg, z którego pochodzą Paladinowie, to dom książęcy!

Podziałało! Tych dwoje z Lekenes patrzyło na nią bez słowa. Sklepikarze! pomyślała Elisabet wciąż w wojowniczym nastroju. Dorobkiewicze! Padają plackiem przed nic nie wartym tytułem!

Skorzystała z okazji, by pożegnać ich z uprzejmym uśmiechem, i poszła sobie.

Po drodze jednak zastanawiała się, co Vemund na to powie. Może nie warto nawet wspominać o tym spotkaniu?

Och, Vemund! Tęskniła do jego rozsądku, do jego silnych, bezpiecznych ramion.

Mowy nie ma, żeby taki mężczyzna miał umierać! Przecież on należy do niej! Nie chce nikogo innego!

Tej nocy obudziły Elisabet pełne lęku nawoływania panny Karin:

– Elisabet, czy możesz tu na chwilę przyjść?

Narzuciła na siebie szlafrok i natychmiast poszła. Karin leżała na wznak w swoim łóżku i wpatrywała się w sufit. Kiedy Elisabet zapaliła światło, zobaczyła, że z oczu Karin płyną łzy.

– Tak się boję, Elisabet – szeptała biedaczka, szukając jej ręki.

Elisabet usiadła na łóżku i głaskała ją uspokajająco.

– Co się stało, panno Karin?

Mogły rozmawiać spokojnie. Dziecko spędzało noce na dole, w pokoju pani Vagen.

Ręka Karin zacisnęła się na dłoni Elisabet jakby w poszukiwaniu zrozumienia.

– Myśli kłębią mi się w głowie, Elisabet. Nie wiem już ani kim jestem, ani gdzie się znajduję, czas i przestrzeń, wszystko mi się miesza.

– Czy odczuwała to pani już kiedyś dawniej?

– Nie, nigdy! Zdaje mi się, jakby coś strasznego i groźnego gdzieś się tu na mnie czaiło. A ja nie mogę się przed tym bronić. Nie chcę być sama.

– Panno Karin, proszę mnie teraz posłuchać! Ta okropna ciemność… wie pani, była pani bardzo chora, bardzo długo. To teraz daje o sobie znać w pani myślach. Złe wspomnienia z czasu choroby. Teraz się poprawia, jest pani na najlepszej drodze do wyzdrowienia, ale to bardzo trudny proces. Musi pani być silna.

– Tak – szepnęła Karin jakby w rozmarzeniu. – Ja spałam. Długo, bardzo długo. Dzisiaj w lustrze widziałam obcą twarz…

Przeniknął ją gwałtowny dreszcz.

Elisabet starała się mówić uspokajająco, ale była rozpaczliwie niepewna. Poza tym marzły jej nogi: Ukradkiem wsunęła stopy w ranne pantofle Karin. Pomogło.

– Musimy patrzeć w przyszłość, panno Karin. Nie oglądać się do tyłu! Spoczywa na nas teraz wielka odpowiedzialność. Odpowiedzialność za małą Sofię Magdalenę. Ona jest pani przyszłością i to jest najważniejsze.

– Tak – potwierdziła chora z ulgą. – Ona znaczy dla mnie tak wiele.

Ale, niestety, naruszyła tę bezpieczną osłonę, jaką mimo wszystko była utrata pamięci, pomyślała Elisabet.

Karin była ożywiona.

– Mam tyle planów…

– To wspaniale!

– Przede wszystkim musimy mieć większy dom. Na wsi. Miasto nie jest odpowiednie dla małych dzieci.

– Dom mojego dzieciństwa, Elistrand, stoi otworem dla was obu.

– Jesteś bardzo miła, Elisabet. Chciałabym, żebyśmy zostały przyjaciółkami. Prawdziwymi przyjaciółkami. Pochodzisz przecież z bardzo dobrego domu. Mów mi Karin, bądź tak dobra.

– Dziękuję, bardzo chętnie.

Elisabet uznała, że czas najwyższy na to. Nigdy nie należała do osób łatwo się podporządkowujących, które umiałyby mówić: „Tak, panno Karin” i „Nie, panno Karin” i żeby nie brzmiało to fałszywie.

W głosie Karin znowu pojawił się lęk.

– Ale te cienie! One tu są, nie umiem się przed nimi ukryć!

– Nigdy nie musisz być sama, Karin. Ktoś zawsze z tobą jest.

Myśli jej się mąciły.

– Wydaje mi się, że jest ktoś, kogo powinnam sobie przypomnieć. Ale nie umiem!

Bubi…

– Zapomnij o tym, Karin! Patrz tylko w przyszłość!

– Ale ciągle mi to wspomnienie umyka, to okropne! Gdybym tylko wiedziała…

– W ciągu dnia przecież o tym nie myślisz?

– Nie, wtedy mam tyle zajęć z Sofią Magdaleną.

Błogosławione maleństwo.

– Czy chciałabyś jakiś proszek na sen? Mam coś takiego.

– Dziękuje, to by było znakomicie. Tak się dzisiaj boję, jak nigdy przedtem. Wciąż jakby czekam, że ktoś zapuka do drzwi.

– Nikt nie zapuka. Posiedzę tu, dopóki nie zaśniesz. A jutro wieczorem przyjdzie Vemund. Będziesz się przy nim czuła bezpieczna? Ja muszę na kilka dni pojechać do domu, ale Vemund będzie z tobą.

– Tak, Vemund jest taki silny. Będzie dobrze. Ale czy to całkiem comme il faut?

– Pani Vagen jest tu przez cały czas.

– A poza tym może doktor Hansen jutro przyjdzie? – W głosie Karin wyraźnie słychać było radość. – Tak, doktor Hansen. Wiesz, on powiedział, że wyglądam dużo lepiej.

– Naprawdę wyglądasz lepiej, Karin! Wyglądasz jak młoda dziewczyna.

Powinna sobie język odgryźć! Co za katastrofalna replika! Karin myśli przecież, że wciąż jest młoda.

Ale wszystko poszło dobrze. Karin powtarzała, jakby wsłuchana w swoje zmącone myśli:

– Ja nie rozumiem. Ja naprawdę nic nie rozumiem! Ile ja właściwie mam lat?

Elisabet była dostatecznie bezczelna, żeby odpowiedzieć:

– Ja nie wiem. Musisz o to zapytać Vemunda.

– Vemund? Ten miły człowiek? Skąd on się wziął? Elisabet, moja głowa! Ona jest kompletnie pusta i jakaś taka wielka. Nic do siebie nie pasuje.

– To sprawa choroby, Karin. To wszystko samo przejdzie, kiedy poczujesz się lepiej.

(Boże, odpuść!)

– Tak myślisz? To okropne, kiedy się niczego nie pamięta!

– Rozumiem cię. Byłoby najlepiej, gdybyś mogła wszystko zacząć od początku, od teraz. Rozpocząć nowe życie i nie myśleć o tym, co było przedtem. Życie dla małej pozbawionej rodziców Sofi Magdaleny. Która w tobie znalazła taką dobrą, czułą matkę.

– Naprawdę tak myślisz? Tak, w przeciwnym razie byłaby skazana na śmierć, prawda? To pamiętam… Tego okropnego człowieka, który chciał ją zamordować. My uratowałyśmy jej życie, prawda?

– Ty uratowałaś jej życie. Ja nie miałam czasu się nią zajmować.

– Sofia Magdalena – szepnęła Karin uszczęśliwiona.

Elisabet przyniosła jej proszek na sen.

– I pamiętam jeszcze, że ty na mnie nakrzyczałaś – powiedziała Karin i oparła się wygodnie na poduszkach.

A, więc Karin pamięta to, co się teraz dzieje! Wszystko jakby się odwróciło w jej głowie. Żeby tylko teraz nie przypomniała sobie katastrofy, do której doszło dawno temu, wszystko jedno, co to było. A może to by było dla niej lepiej? Gdyby pamiętała? Nie, zdaniem Vemunda to wspomnienie by ją zabiło.

Karin leżała bezradna.

– Myślę, że zasłużyłam sobie na tę reprymendę. Chociaż wtedy byłam okropnie zła na ciebie, teraz mam nieprzyjemne uczucie, że byłam zanadto zajęta sobą.

– To też jest skutek choroby, Karin. Możesz o tym zapomnieć. W ostatnich dniach zupełnie się sobą nie zajmowałaś. Nie myśl o niczym innym oprócz Sofii Magdaleny.

Przypominająca szpony ręka znowu zacisnęła się na jej ramieniu.

– Czy myślisz, że będę mogła ją mieć przy sobie?

– Dlaczego nie? Nigdzie nie będzie jej lepiej niż u ciebie.

– Ale jeżeli ktoś przyjdzie i mi ją zabierze? Ja bym wtedy umarła!

Elisabet wiedziała, że to prawda. Takiego rozczarowania Karin by nie zniosła.

– Ja nie pozwolę. Nie wpuszczę nikogo przez próg! Ty nawet nie wiesz, jaka ja mogę być silna. Ale teraz powinnaś spać. Zgaszę światło i posiedzę tu obok w fotelu.

– Tak – szepnęła Karin. – Pomiędzy mną a cieniami nieznanego.

Elisabet wstała i poklepała ją po ramieniu. Było takie chudziutkie, sterczało pod koszulą, mimo że w ostatnim czasie Karin wyraźnie przytyła.

– Wiesz, takiej zdrowej jak dzisiaj jeszcze nigdy cię nie widziałam.

– To zasługa Sofii Magdaleny.

– Tak – zgodziła się Elisabet.

Do czego to jednak doprowadzi, jeżeli powrócą dawne lęki? Do nowego załamania? A wtedy będzie ono już ostateczne.

Kochana mała Sofio Magdaleno! Wspieraj swoją przybraną matkę! Pozwól jej dostrzec, co w jej życiu jest najważniejsze! Przekonaj ją, że to jej i twoja przyszłość, a nie wspomnienia o czymś ponurym, co przeminęło wiele, wiele lat temu.

Dyliżans na południe odchodził niemożliwie wcześnie rano. Elisabet poprosiła panią Akerstrom, żeby przekazała Vemundowi list.

Napisała do niego:

Drogi Przyjacielu!

Czy mógłbyś dwie noce spędzić w domu Karin? Ona boi się jakichś „cieni”, niewątpliwie są to jakieś niewyraźne wspomnienia, z którymi nie może sobie poradzić. Możesz mieszkać w moim pokoju, przyda się tam trochę męskiej atmosfery – gdybyś tylko zechciał nie pozostawiać wszędzie pustych butelek po alkoholu. Tego bym sobie, jeśli wolno, nie życzyła!

Wrócę, jak tylko będę mogła najszybciej.

Twoja przyjaciółka Elisabet

Czy to „Drogi Przyjacielu” nie brzmi zbyt intymnie? Uznała, że nie. Początkowo zresztą chciała napisać „Najdroższy Przyjacielu”, ale to wydało jej się niezbyt mądre. Chyba nie powinna ujawniać, ile żywi do niego czułości.

Kiedy Elisabet szła nad rzeką, zobaczyła, że ponury ojciec Sofii Magdaleny wypływa na połów. Najszybciej zatem jak mogła pobiegła do nędznej chałupki, by przekazać krótką informację matce, która już wstała po porodzie.

– Czy u was wszystko w porządku? – zapytała.

– Tak, ułożyło się nieźle. To znaczy dziewczynki nic go nie obchodzą, ale z chłopca jest nadzwyczaj dumny.

– Dziękujmy Bogu i za to – powiedziała Elisabet cierpko. – Znajdę wkrótce także coś na pociechę dziewczynkom. A o tę najmniejszą nie musisz się martwić! Trafiła do domu pełnego miłości. Niczego jej w życiu nie zabraknie. Dostała też mamkę.

– Dzięki, dzięki, droga pani. Ale ja nie chcę wiedzieć, gdzie ona jest. Żeby mnie nie kusiło ją zobaczyć i potem tęsknić.

– Rozumiem. Życzę ci pociechy z tamtych dzieci!

Elisabet pobiegła pustymi ulicami do dyliżansu i zdążyła dosłownie w ostatniej chwili.

Podróż pełna była kurzu, trzęsło przez całą drogę i wlokła się to wszystko strasznie długo. Skoro jej jednak nie było stać na wierzchowego konia, musiała się uzbroić w cierpliwość.

Niestety, siedziała naprzeciwko jakiegoś jegomościa, który uważał się widocznie za wielkiego uwodziciela. Przez cały czas uprawiał z nią tak zwany kolanowy flirt, uśmiechał się przy tym bezczelnie, bardzo pewny siebie. Elisabet była coraz bardziej wściekła, w dyliżansie panował tłok, nie mogła się nigdzie przesiąść. Gdziekolwiek by przesunęła kolana, on natychmiast przesuwał tam swoje.

W końcu straciła panowanie i wymierzyła mu takiego kopniaka w goleń, że aż jęknął.

Gdy wreszcie natręt wysiadł w Bragernes, odetchnęła z ulgą. Pozostali pasażerowie roześmiali się i zapanowała bardzo miła atmosfera.

Późnym wieczorem dotarli do małej osady handlowej Holmestrand. Elisabet poszła do najbliższej gospody i natychmiast zaczęła wypytywać właścicielkę. Nie wiedziała zbyt wiele, o co więc miała pytać? Przede wszystkim o majątek Tarków.

– Tark? Słyszałam to nazwisko, ale… Proszę zaczekać, zaraz zapytam.

Zniknęła w kuchni. Trochę trwało, zanim wróciła.

– No tak! Oni tu już nie mieszkają.

– Ja wiem. Muszę tylko odwiedzić majątek, który kiedyś do nich należał.

– To jest trochę dalej, za miasteczkiem, moja dziewczyna kuchenna narysowała, jak tam dojść. Czarujący ludzie, powiada dziewczyna.

A tak, coś takiego Elisabet już słyszała!

Następnego dnia wcześnie rano wyruszyła w drogę, kierując się mapką, którą dostała w gospodzie. Odnalazła dwór, ale ani nie tak duży, ani nie tak piękny jak Lekenes.

To tutaj dorastał Vemund, pomyślała wzruszana. Ciekawa jestem, czy się wdrapywał na to wysokie drzewo? A Braciszek stał pewnie pod drzewem i wrzeszczał, bo jemu nie pozwalano na takie wspinaczki?

Obecni mieszkańcy nie umieli jej zbyt wiele powiedzieć o Tarkach, sprowadzili się tu niedawno. Lepsze wyniki dała wizyta u najbliższych sąsiadów majątku.

– Och, cóż to za czarujący ludzie! (No, jeszcze raz i zacznę krzyczeć, pomyślała Elisabet.) Jacy wytworni i kulturalni – wzdychała mieszkająca tu kobieta. – Pani Tark była najwspanialsza z nich wszystkich. Jak królowa, jak bogini!

– I mieli dwóch synów?

– Tak, dwóch, śliczne dzieci, zwłaszcza młodszy. Istny cherubinek! Starszy chętniej chodził swoimi drogami.

Elisabet próbowała zgadywać dalej.

– I była też panna Karin Ulriksby?

– Karin Ulriksby? Nie, nigdy nie słyszałam.

– Ale majątek nazywa się Bode?

– Bode? Nie, skąd?

Gospodyni wymieniła jakąś nazwę, która Elisabet nie mówiła nic.

– Rozumiem. A proszę mi wybaczyć jeszcze jedno dziwne pytanie. Gdzie tutaj w okolicy jest dom dla psychicznie chorych?

– Tutaj? O niczym takim nie wiem. Tutaj nie.

Tak więc Elisabet nie posunęła się zbyt daleko w swoich poszukiwaniach. Może w ogóle szła fałszywym tropem?

Nie, przecież Vemund tutaj mieszkał.

– Chwileczkę – powiedziała kobieta. – Bode? Czy to nie w okolicy Horten? Tak, to na pewno tam! I teraz sobie przypominam, że tam się posyła wariatów. Tam jest taki dom.

– Naprawdę? Ale Horten… Co to jest? Osada handlowa?

– Nie, to tylko przystań promowa. Chociaż dosyć duża. I panienko, wie pani, Tarkowie tutaj długo nie mieszkali. Oni przyjechali… niech się zastanowię… Tak, z okolic Horten. Tak, tak!

Pojawiła się nadzieja.

– Pamiętacie, kiedy oni się tutaj sprowadzili?

– O, nie, to było tak dawno… Niech pomyślę, tak, mój syn miał wtedy z dziesięć lat, a teraz ma po trzydziestce.

To nie mogła być prawda. Ale Elisabet postanowiła pójść tropem, na który trafiła.

Od sąsiadów dawnego majątku Tarków pożyczyła konia i pognała do Horten.

Nie było to tak daleko, jak się obawiała. Już po południu tego samego dnia dotarła na miejsce, do grupy zabudowań wokół promowej przystani nad fiordem.

Tam wypytywała tak długo, dopóki nie natrafiła na starego człowieka, który mógł jej opowiedzieć o Bode. Za szklaneczkę wódki gotów był jej powiedzieć wszystko, co wie.

Elisabet przeliczyła dyskretnie swoją niebogatą podróżną kasę i podała mu monetę. Stary podziękował skinieniem głowy.

– Ale Bade już nie istnieje. Spaliło się wiele lat temu. Doszczętnie.

Nadzieja przygasła w sercu Elisabet.

– Naprawdę?

– Tak, jakaś wariatka podłożyła ogień. Okropna historia!

I to było wszystko, co stary wiedział. Ale Elisabet dowiedziała się przynajmniej, gdzie się Bode znajdowało. Kawałek od Horten; pojechała tam, żeby zobaczyć.

Tam jednak napotkała nieoczekiwany opór. W samotnym gospodarstwie, które kiedyś sąsiadowało z Bode, gospodyni na dźwięk nazwiska Tarków po prostu splunęła.

– Tfu! Tfu! Co to była za cholerna hołota! Tarkowie i Svendsen! O nich rozmawiać nie będę! Ja jestem kobieta bogobojna, powiem panience!

– Tak, rozumiem, ale chciałabym wiedzieć coś więcej. Tu chodzi o życie człowieka. Może mi pani powiedzieć, czy była tu jakaś panna Karin Ulriksby?

– Ulriksby? Niech mi pani nawet nie wspomina tego nazwiska, bo będę pluć! Ale Karin… To chyba była ona? Ta nieszczęsna dziewczyna! O Panie Boże, toż to ona! To ona spaliła ten cały barłóg i słusznie zrobiła, powiem pani! Ja też bym tak postąpiła. Ale oni ją zamknęli. W domu wariatów!

– Tak? A gdzie to jest?

– Dom wariatów? Po tamtej stronie. Dosyć daleko stąd. Ale muszę panience powiedzieć, że ja nie wiem, co się stało. Słyszałam tylko, co ludzie gadają, mnie niech panienka nie miesza. I zresztą nie chcę już więcej rozmawiać o tych okropnościach. Panienka powinna się trzymać z daleka i nie grzebać się w czymś takim.

Elisabet nie dawała za wygraną. Gospodyni nie zaprosiła jej do środka, stały każda po swojej stronie uchylonych do połowy drzwi.

– Jak powiedziałam, ja nie pytam z ciekawości. Tutaj chodzi o życie i o duszę człowieka. Czy nie ma tu nikogo, kto mógłby mi powiedzieć, co się wtedy stało? Czy nie ma żadnych świadków z wyjątkiem chłopców?

– Chłopców? Jakich chłopców?

– No więc chłopca. Tego starszego.

– Ja nie wiem nic o żadnych chłopcach. Ale jeden świadek był, ale to religijna kobieta. Poszła do klasztoru.

– Do klasztoru? Przecież w Norwegii nie ma już klasztorów.

– No, do takiej służby. Miłosiernej służby w kościele, wie panienka. To była ta Niemka, panna Spitze. Ona wyjechała do Christianii i stała się bardzo pobożna. Pomaga proboszczowi. A teraz będzie już koniec z tym gadaniem. Bode przepadło i wszelkie diabelstwo razem z nim. Do widzenia!

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem przed nosem Elisabet.

Zrobiła niewielką przejażdżkę po polach Bode. Była wstrząśnięta opłakanym stanem, w jakim znajdował się majątek. Potem wróciła do przystani. Zastanawiała się… W Holmestrand Tarkowie mieli jak najlepszą opinię.

„Czarujący ludzie”. Tu, w Bode, uważano ich za ponure bestie.

To tutaj wydarzyło się nieszczęście. Wyprowadzili się stąd po skandalu, czy co to było, i osiedlili się w Holmestrand. Prawdopodobnie jednak uważali, że to niebezpiecznie mieszkać tak blisko tego fatalnego Bode, wobec czego przenieśli się dalej, do Christianii. Pieniędzy, jak się zdaje, mieli dość, skoro mogli sobie pozwolić na kupno wspaniałego Lekenes.

Ale pewnie było tak, jak Vemund powiedział: stali się bogaci kosztem chłopów i komorników.

Elisabet nie do końca rozumiała sprawę chłopców. Znajdowali się oni w Holmestrand i w Lekenes, ale w Bode ich nie było.

A jeżeli ci Tarkowie, którzy mieszkają w Lekenes, to nie ci sami, którzy mieszkali w Bode? Może oni zajęli miejsce tamtych? Może nawet zamordowali prawdziwych Tarków i przywłaszczyli sobie ich nazwisko? Tark i Svendsen… Ale Karin Ulriksby była ta sama. To na nią spadło całe cierpienie. I na Vemunda, który zrozumiał…

Elisabet owładnęła pewna idea. A gdyby tak odszukać pannę Spitze i skonfrontować ją z rodziną z Lekenes? I gdyby panna Spitze powiedziała, że to nie są prawdziwi Tarkowie, to by było wiadomo, kto zamordował Tarków z Bode.

Utwierdzona w przekonaniu, że jej zadaniem jest uwolnić Karin i Vemunda od winy, jechała do przystani Horten. Zapadał już zmierzch. Nie było czasu na odwiedziny w domu dla psychicznie chorych, jeśli miała zdążyć na dyliżans do Christianii następnego ranka. Musiała szybko wracać do Holmestrand.

Bardzo późnym wieczorem dotarła do chłopskiej zagrody, w której wynajęła konia. Oddała go, przepraszając, że wraca dopiero teraz.

W ciągu ostatnich dni niewiele miała czasu na posiłki. Właściciel gospody w Holmestrand okazał się jednak bardzo wyrozumiały i nakrył pięknie stół dla spóźnionego gościa. Elisabet z największym uznaniem odniosła się do jego potraw. Następnego ranka, w trzecim dniu podróży, mogła wsiąść do dyliżansu, by wrócić do Christianii.

Tym razem wymarzła po drodze. Jechały z nią dwie młode damy, tak uszminkowane i upudrowane, że Elisabet nie mogła siedzieć z nimi w ciasnym powozie. Przesiadła się więc do stangreta i dotarła do domu na wpół zamarznięta, z czerwonym nosem i załzawionymi oczami.

– Urodziłam się nie w tym stuleciu, co trzeba – wzdychała siedząc na koźle. – Ten puder to przekleństwo mojego życia.

– Moja sympatia jest po stronie panienki – odpowiedział stangret.

Późnym wieczorem wysiadła na rynku w Christianii, przemarznięta, z bolesnym przeświadczeniem, że coś przegapiła. Po prostu zadawała niewłaściwe pytania podczas tego swojego prywatnego śledztwa.

Загрузка...