Już następnego dnia Ulvhedin przeprowadził się do Grastensholm. Siedział na stosie swojego dobytku, jeszcze bardziej wyprostowany niż zwykle, z błyskiem w oczach, którego od dawna u niego nie widzieli.
– Powodzenia, dziadku! – wołała Elisabet, machając mu ręką na pożegnanie.
Stary uśmiechał się.
– I tobie życzę powodzenia, Elisabet! Dbaj o siebie! I dziękuję ci – rzekł tajemniczo.
Dziadek Ulvhedin zawsze wiedział tak wiele.
– Tylko pamiętaj, dziecko, że poza bezpiecznymi granicami parafii Grastensholm świat pełen jest wilków. Dwunogich wilków, które pożerają młode dziewczęta na śniadanie.
– Wiem, wiem. Będę uważać. Szybko się zorientują, że takie śniadanie może być ciężko strawne!
Ulvhedin roześmiał się.
– Mogę się tego domyślać. Nie przez przypadek jesteś moją prawnuczką.
– Bardzo mi się to nie podoba, że dziadek przeprowadza się do Ingrid – narzekała Tora, która też wyszła pożegnać Ulvhedina. – Wy dwoje, sami, w takim wielkim domu. To po prostu nie uchodzi!
– No, wiesz! Przecież nie jesteśmy młodzi! Poza tym to nikogo nie powinno obchodzić, co my robimy, a czego nie. A wszystkich ciekawskich pozamieniamy w małe diabełki.
Stary znowu zaczynał swoje. Tora odwróciła się na pięcie i poszła sobie. Przez wiele lat robiła, co mogła, ale teraz umywa ręce.
Wkrótce przyjechał piękny powóz i zabrał Elisabet. Na początek wzięła tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nie wiedziała przecież nic o tym, co ją czeka w przyszłości.
Napomnienia matki towarzyszyły jej jeszcze długo.
– Nie zaprzepaść swojej szansy, Elisabet, nie bądź taka uparta. Pamiętaj, że nie musisz swojego męża lubić od samego początku. On może mieć wiele zalet, których na pierwszy rzut oka nie widać. A ja wiem, że jest czarujący. Pod żadnym względem niepodobny do tego gbura, swojego brata. Rób, co możesz, dla tej chorej krewnej, to wywrze dobre wrażenie na rodzicach twojego przyszłego męża. Pozdrów ich ode mnie bardzo serdecznie i powiedz, że zapraszamy ich do Elistrand, kiedy tylko zechcą. Nasz dom nie jest, oczywiście, ani taki duży, ani piękny, ale…
I tak dalej, i tak dalej…
Dziewczyna westchnęła z ulgą, ale i z żalem. Po raz ostatni spojrzała na swoje ukochane Elistrand, zastanawiając się, jaka też będzie jej najbliższa przyszłość. Ojciec był już nad rzeką, przy flisakach, pożegnała się z nim rano. Matka stała samotnie na dziedzińcu, zdawała się coraz mniejsza, zatroskana machała ręką za oddalającym się powozem. Elisabet poczuła dla niej wielką czułość. Matka zawsze była dobra i troskliwa, po prostu nie zdawała sobie sprawy, że czasem staje się męcząca, ona chciała dobrze.
Elisabet zrobiło się przykro, że ją opuszcza.
Rodzice upierali się, żeby jej towarzyszyć, ona jednak wiedziała, ile akurat teraz mają pracy, a poza tym czy to nie ona jest najbardziej samodzielną osobą w rodzinie? Tę podróż traktowała jak przygodę.
Teraz, gdy Elistrand zniknęło za wzgórzami, zaczęła żałować, że jest sama. Dobrze byłoby mieć ich przy sobie. Ale co tam! Ingrid nigdy by nie prosiła o pomoc w takiej sytuacji. A Ingrid była idolem i wzorem dla Elisabet.
Tylko że mama nie mogła się o tym dowiedzieć!
Jechali w stronę Christianii. Był piękny, dość chłodny dzień, powóz miał miękkie siedzenia, co okazało się bardzo potrzebne, bo po ubiegłotygodniowych deszczach droga była pełna dziur i wystających kamieni.
Vemund Tark wyjechał jej konno na spotkanie. Do-znała ukłucia w sercu, kiedy ponownie uświadomiła sobie, jaki on naprawdę jest przystojny. Podobnie jak ona nie zachwycał się specjalnie perukami i pudrowanymi fryzurami. Miał włosy związane na karku aksamitną wstążką i ubrany był znacznie bardziej elegancko niż w czasie ich ostatniego spotkania. Wyglądał na szlachcica. Sprawiał jednak przy tym wrażenie młodzieńca bardzo niezależnego i to właśnie ta kombinacja pociągała Elisabet najbardziej.
Na koniu wydawał się przystojniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Teraz puścił wierzchowca wolno za ekwipażem, a sam przesiadł się do powozu, który nagle wydał się Elisabet mały i ciasny.
– Proszę mi wybaczyć, że nie mogłem przyjechać po panią do Elistrand – powiedział. – Ale czas mi nie pozwolił.
– Nic nie szkodzi – bąknęła Elisabet, która w jego obecności czuła się onieśmielona. – Mama prosiła, bym natychmiast wyjaśniła, że noszę takie niemodne i bezwstydnie nie upudrowane włosy dlatego, bo źle reaguję na puder. Zaczynam się od tego krztusić. Mama boi się, żeby ludzie nie traktowali mnie jak kobiety lekkich obyczajów.
– Chyba nie ma takiego niebezpieczeństwa – odparł sucho. – Poza tym zdaje mi się, że nikt nie tonie w większych chmurach pudru niż właśnie kobiety lekkich obyczajów. Ale jeśli o fryzurach mowa, to jesteśmy zgodni, ja też źle znoszę tę okropną modę.
– No właśnie, sto lat temu chodzenie z gołą głową nie było niczym nagannym. Ale mam ze sobą perukę na wszelki wypadek. Ta znaczy, gdybym musiała kiedyś być wyjątkowo elegancka.
– Dziękuję, że zechciała pani przyjechać – powiedział Vemund. – Sprawa zaczyna być pilna. Wyjechałem pani na spotkanie, żeby wyjaśnić nieco dokładniej, na czym będą polegały pani obowiązki przy mojej krewnej.
– To znakomicie. Bo na razie poruszam się po omacku.
– Rozumiem. Czy mógłbym mówić pani po imieniu?
– Oczywiście, bardzo proszę – bąknęła, zirytowana nieśmiałością, jaką ten mężczyzna w niej wywoływał.
– Dziękuję. A jeżeli chodzi o Braciszka, to będziesz go od czasu do czasu spotykać u mnie. Po raz pierwszy jutro wieczorem. Zapowiedział się z wizytą i mam nadzieję, że ty także przyjdziesz.
To nie było zaproszenie, to polecenie. „Ale nie pozwól mu, by cię wykorzystywał do własnych celów, Elisabet!” Och, rzeczywiście powinna mieć się na baczności!
Vemund Tark mówił dalej:
– On z pewnością zaprosi cię do domu, do Lekenes…
– Czy on wie…?
– Rozmawiałem z nim wczoraj. Zgodnie z twoim życzeniem nie wspomniałem mu jeszcze, że prosiłem w jego imieniu o twoją rękę. Powiedziałem tylko, że spotkałem pewną młodą pannę, która przeprowadza się do Christianii i którą on z pewnością polubi. Jest, oczywiście, bardzo ciekawy. Nie powiedziałem mu natomiast, że będziesz się opiekowała Karin.
– A więc twoja krewna ma na imię Karin?
– Tak. I teraz muszę ci wyjaśnić pewne sprawy. Musimy być bardzo ostrożni…
Elisabet spoglądała w dół, na jego kolana w ciemnych, śliwkowego koloru aksamitnych spodniach. Pod materiałem rysowały się silne, muskularne uda. Jedno kolano było wyraźnie bardziej kościste niż drugie, jakby się w nie kiedyś mocno uderzył. No, z jego zamiłowaniem do ciężkiej pracy na polu i w lesie mogło mu się to i owo przytrafić.
To kalano i napięte, muskularne uda czyniły go jakoś bardzo ludzkim, żywym i niezwykle bliskim. Szybko odwróciła wzrok.
Powiedziała domyślnie:
– O ile dobrze zrozumiałam, to twoja kuzynka chora jest nie tyle na ciele, co raczej na duszy?
– Wiedziałem, że jesteś inteligentna – mruknął. – I właśnie dlatego wybrałem ciebie. Tak, a także dlatego, że jesteś córką mojego przyjaciela Ulfa. Z charakteru bardzo jesteś do niego podobna, a on należy do tych niewielu ludzi na świecie, którym ufam.
– To bardzo ładne, co mówisz o moim ojcu, którego tak bardzo kocham – stwierdziła Elisabet wzruszona.
– To było ładnie powiedziane także o tobie, ale tego chyba nie dosłyszałaś – mruknął.
– Owszem, dosłyszałam – uśmiechnęła się łagodnie, rozbawiona. – Ale mam chyba prawo okazać trochę fałszywej skromności. Mów dalej!
– Jest tak, jak powiedziałaś. Karin cierpi z powodu duchowej choroby, która sprawia, że żyje w swoim własnym świecie.
– Ale, jeżeli dobrze rozumiem, jest całkowicie nieszkodliwa?
– Oczywiście! To mała, słodka istota. Ale najważniejsze jest jedno: Ona musi pozostać w tym swoim świecie marzeń. Przywrócić jej zdolność rozumienia to tak, jakby wydać na nią wyrok śmierci.
– Rozumiem. Ona uciekła do innego świata. Uciekła przed prawdą?
– Tak, właśnie tak. Dlatego tak wiele rzeczy może ją zranić. Bywam u niej od czasu do czasu, ale bardzo rzadko. Ona nie wie, kim jestem, i nie powinna tego wiedzieć. Nazywa mnie „swoim miłym chłopcem”.
– Czy to jest starsza pani?
– Ma czterdzieści pięć lat. Wie, że mam na imię Vemund, ale nic więcej.
– Tego nie rozumiem.
Vemund mówił z trudem.
– Wiesz, to, co się z nią stało, to moja wina.
– Co?!
– Tak, tak właśnie jest. Z mojego powodu musi tak strasznie cierpieć. Co prawda ja ani nie chciałem, ani nie mogłem wpływać na to, co się stało, ale staram się teraz jej to wynagrodzić najlepiej jak potrafię. Przedtem była zamknięta w okropnym miejscu, w domu wariatów, zabrałem ją stamtąd i urządziłem dla niej dom. A teraz posłuchaj, to jest niesłychanie ważne: Ona wie, to znaczy gdyby odzyskała zdolność pojmowania, że to ktoś nazwiskiem Tark zniszczył jej życie. Nie wie jednak, że to byłem ja, i nie wie, że nazywam się Tark. Cokolwiek więc zrobisz, Elisabet, nigdy nie wolno ci wymienić nazwiska Tark w jej obecności. To twój podstawowy i najważniejszy obowiązek!
Elisabet była oszołomiona. Skinęła tylko głową.
– Obiecuję ci to.
Vemund sprawiał wrażenie spokojniejszego.
– Z tego też powodu nikt poza mną nie wie, że ja się Karin opiekuję. Nikt w Lekenes, nawet mój brat, i nie powinnaś tam nigdy o niej wspominać. Powiedz tylko, że jesteś damą do towarzystwa pewnej starszej pani w Christianii. Gdyby oni się dowiedzieli czegokolwiek, natychmiast zaczęliby się wtrącać, bo Karin jest przecież także ich krewną, i wszystko by popsuli.
– Czy Karin nazywa się Tark?
– Nie, ona się nazywa Ulriksby.
Elisabet roześmiała się.
– Czy wiesz, że kiedy pierwszy raz o niej wspomniałeś, to zrobiłeś małą pauzę przed słowem „krewna”? Dlatego odniosłam wrażenie, że to twoja kochanka.
– Boże broń! – mruknął odwracając twarz.
Powóz toczył się dalej do Christianii. W obitym pluszem wnętrzu panował dość intymny nastrój, lecz Elisabet miała świadomość dystansu, jaki ich dzielił.
Po chwili Vemund zwrócił się do niej niemal ze złością:
– Braciszek uważa, że ja mam utrzymankę. I niech trwa w tym przekonaniu.
Elisabet westchnęła.
– Domyślam się, że nie powinnam Karin Ulriksby wspominać o rodzinie z Lekenes?
– W żadnym wypadku! To by była katastrofa, ponieważ oni wszyscy noszą nazwisko Tark. Ja nie mam odwagi wspomnieć nawet ich imion, bo nie wiem, na ile dobrze ich znała, zanim… stała się taka.
– To znaczy, że ona przeżyła szok?
– Tak. A następstwa okazały się nieodwracalne.
– I to była twoja wina?
– Ja byłem przyczyną, tak.
– Ale ty nie wyglądasz na kogoś, kto chodzi po świecie i sprawia, że ludzie doznają szoku – rzekła nieoczekiwanie przyjaźnie.
– To było najzupełniej niechcący, zapewniam cię! Ale oto mamy Lekenes.
Elisabet włożyła rękawiczki.
– Nie, my tu nie wysiadamy. Ja tu w ogóle nigdy nie bywam – powiedział Vemund.
Elisabet ponownie zdjęła rękawiczki.
– Rozumiem. Słyszałam, że mieszkasz sam.
– Tak.
Niczego więcej się nie dowiedziała.
Przed ich oczami przesuwał się majestatyczny dwór. Prawdziwa wielkopańska siedziba, najwspanialsza, jaką Elisabet kiedykolwiek widziała. Wszystkie linie architektoniczne, wszystkie drzewa i krzewy, wszystkie żwirowane alejki utrzymane były we francuskim stylu z czasów Króla Słońce, Ludwika XIV.
Dawno już zboczyli z głównej drogi, prowadzącej do Christianii, i znajdowali się teraz wysoko na skłonie wzgórza z widokiem na miasto. Powóz przejechał przez szeroką bramę, ale nie skierował się aleją w stronę dworu. Wkrótce minęli park i duże, dobrze utrzymane zabudowania gospodarskie, po czym wąską dróżką przez pole i łąkę pojechali w stronę lasu.
– A więc to wszystko będzie kiedyś twoje?
– Niestety, tak. Miałem nadzieję, że odziedziczy to Braciszek, ale nic z tego! Cóż, będę musiał to zorganizować w inny sposób. Teraz wszystko będzie dobrze, ożeni się z tobą…
– Nie mów hop, zanim nie przeskoczysz. Może on nie zechce?
– Zechce – odparł Vemund spokojnie.
– A dlaczego ty nie chciałeś majątku?
– To nie w moim stylu. Nie chcę niczego za darmo.
– A, więc to tak? Ty chcesz walczyć? Rozumiem cię, bo także bym chciała.
– Czy ty wiesz, skąd się to wszystko wzięło? – zawołał gwałtownie, wskazując ręką posiadłość. – To powstało z harówki komorników, z ciężkiej pracy chłopów, którzy nie otrzymywali za to nawet drobnej części należnej im zapłaty. Wprawdzie to nie rodzina Tarków zbudowała Lekenes, ale kontynuujemy działalność tamtych. Ja sam staram się tworzyć pracującym u mnie znośne warunki, ale czy myślisz, że przyczynia mi to popularności? Inni właściciele są na mnie wściekli.
– Wiesz co? – powiedziała Elisabet, przyglądając mu się z lekko przekrzywioną głową. – Chyba zaczynam cię lubić!
Omal nie wybuchnął złością.
– Nie powinnaś tego robić – powiedział stanowczo. – Chcę pozostać gburem, który trzyma ludzi na dystans. Zrozumiałaś?
Odparła chłodno:
– Nie powiedziałam, że zaczynam cię kochać. Niech mnie Bóg broni przed czymś takim! Powiedziałam tylko, że odkryłam w tobie coś tak rzadkiego, jak bratnia dusza. Możesz sobie być gburowaty, jak tylko chcesz. Mnie to nie obchodzi.
Spoglądał na nią, jakby chciał odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd wziął tę niezwykłą dziewczynę, ale zaraz odwrócił się z pogardliwym parsknięciem.
– Vemund – powiedziała Elisabet z pochyloną głową. – Czy mogę o coś zapytać?
– Co takiego?
– Nigdy nie mówisz o swoich rodzicach, mówisz natomiast o rodzicach Braciszka. A poza tym zawsze wspominasz o nich jakoś tak za pomocą omówień.
– Czasami bywasz zanadto inteligentna – syknął.
Znajdowali się w bardzo pięknym lesie, ciągnącym się wzdłuż długiego łańcucha wzgórz. Wkrótce wyjechali spomiędzy drzew i wtedy roztoczył się przed nimi widok na całą Christianię z wieżami kościołów i twierdzą Akershus. Tuż obok, na skraju lasu, stał nieduży dom.
W porównaniu z Lekenes była to budowla niepozorna. Ale to właśnie tutaj mieszkał Vemund Tark.
– Myślę, że czujesz się tu dobrze – powiedziała Elisabet, rozejrzawszy się wokół.
– Tak, rzeczywiście. I mam tutaj spokój. A teraz zabiorę tylko kilka rzeczy i odstawię konia do stajni; zaraz ruszymy dalej, do domu Karin.
Wszystko to jest dosyć skomplikowane, pomyślała Elisabet. Jak ja się rozeznam w tych tajemnicach. W końcu nic by się nie stało, gdyby zaprosił mnie do środka.
Spojrzała na swoją piękną podróżną suknię. Moda na peruki specjalnie jej nie zachwycała, ale suknie i kostiumy były w tych czasach piękne, z tymi dopasowanymi w talii gorsetami, głębokimi dekoltami i szerokimi, szeleszczącymi spódnicami. Wszystko było takie wdzięczne, takie kobiece, można było stosować orgie barw, piękne materiały i delikatne koronki. Oczywiście, jej włosy nie były uczesane stylowo, ale tym się akurat nie przejmowała.
Mieszkańcy Lekenes są „czarującymi ludźmi”, powiedziała matka Tora. Elisabet miała nadzieję, że tak jest naprawdę. Ale Vemunda matka do czarujących ludzi nie zaliczyła.
Nie, trudno by go było nazwać czarującym.
Właśnie w tej chwili Vemund otworzył drzwiczki powozu i przyglądał się, w jakim stanie Elisabet dojechała.
Ona nie miała siły dyskutować z nim na temat zasad dobrego zachowania, wysiadła więc z największą gracją, na jaką teraz było ją stać. Żadna pomocna dłoń się do niej nie wyciągnęła, ale że była bardzo ciekawa jego domu, więc bez słowa poszła za nim.
W salonie stała jakaś starsza kobieta o chudej, kamiennej twarzy, z rękami wspartymi na brzuchu. Ukłoniła się Elisabet bez zainteresowania.
Vemund wyjaśnił:
– To jest pani Akerstrom, która prowadzi dla mnie dom. Mieszka w mieście, a do mnie przychodzi na kilka godzin dziennie. Poza tym gotuje i sprząta u mojej kuzynki Karin, więc o te sprawy nie musisz się martwić. Twoim zadaniem będzie zajmować się Karin o każdej porze dnia i nocy, być jej towarzyszką i pomocnicą, a przede wszystkim opiekunką. Zrozumiałaś?
– Tak.
– Panią Akerstrom cenię bardzo wysoko. Jest ona najbardziej godną zaufania osobą, jaką znam. Nigdy słowem nie wspomina o tym, co się dzieje w domu Karin, ale też nie chce mieć z Karin osobiście do czynienia. Pani Akerstrom jest kobietą głęboko religijną i nie lubi żadnej przesady ani próżnego gadania.
– Rozumiem – odparła Elisabet i zwróciła się do gospodyni. – Obiecuję, że nie będę pani wchodzić w drogę. Moim pragnieniem jest, żebyśmy mogły obie dobrze pracować przez ten czas, jaki tutaj spędzę. Bo, o ile dobrze zrozumiałam, to pan Tark zatrudnił mnie tylko na pewien czas, dopóki nie znajdzie kogoś odpowiedniego na stałe.
Tamci oboje skinęli głowami.
Jeżeli Elisabet sądziła, że obejrzy dom Vemunda, to się myliła. Nie zobaczyła niczego poza tym jednym pokojem, a i tu nie widziała zbyt wiele. Dobrze utrzymany pracowitymi rękami pani Akerstrom, umeblowany rzeczami zgarniętymi najprawdopodobniej ze strychu w Lekenes. Bezosobowy, konwencjonalny, typowy dla mężczyzny, który lubi życie poza domem i nie przejmuje się tym, jak wygląda jego mieszkanie.
Nieoczekiwanie myśl ta wywołała u Elisabet coś jakby współczucie. Vemund Tark naprawdę nie był człowiekiem, który skłaniał do takich wzruszeń.
– W porządku! Najlepiej będzie, jeżeli wyruszymy natychmiast – powiedział krótko. – Nie mam czasu na gadanie.
Dzięki za troskliwość, pomyślała Elisabet ze złością i poszła za nim.
Wkrótce powóz toczył się dalej. Droga wiodła w dół, ku miastu. Zatrzymali się na jednej z najbliższych ulic.
– No, to jesteśmy na miejscu – powiedział Vemund. – Tutaj cię zostawię…
– Jak to? Nie wejdziesz ze mną? – zawołała bliska paniki.
– Bardzo bym nie chciał – odparł z surowym wyrazem twarzy. – Kobieta, która tymczasem zajmuje się Karin, powie ci, co masz robić. Gdybyś miała jakieś kłopoty, to mnie odnajdziesz. A w każdym razie przyjdź do mnie jutro wieczorem.
– O której? – zdążyła zapytać, zanim wsiadł do powozu.
Odwrócił się wyraźnie zirytowany.
– Nie wiem. Powiedzmy, o siódmej. Przyślę wam panią Akerstrom, żeby Karin nie była sama.
Zatrzasnął drzwiczki powozu i odjechał.
Elisabet zastała na ciasnej uliczce, a z sąsiedniej bramy gapiły się na nią jakieś dzieci.
Spojrzała w górę na budynek, który przez jakiś czas miał być jej domem. Był to nieduży, ale ładny piętrowy dom z gustowną dekoracją nad drzwiami. Elisabet westchnęła, zdecydowanie ujęła swój kuferek, który woźnica wystawił z powozu, i zapukała.
Nikt nie odpowiadał.
Po kilku jeszcze bezskutecznych próbach, obserwowana z coraz większym zainteresowaniem przez dzieci, ujęła ostrożnie klamkę.
Drzwi natychmiast ustąpiły i Elisabet weszła do ślicznego małego hallu, utrzymanego w jasnych, wesołych barwach.
– Dzień dobry! – zawołała niezbyt głośno.
W dalszym ciągu żadnej odpowiedzi. W końcu jednak usłyszała, że ktoś porusza się w pokoju obok, i podeszła ostrożnie.
Stała tam jakaś kobieta, odwrócona tyłem do drzwi, i czyściła srebro. Elisabet zakaszlała. Żadnej reakcji. Zbliżyła się więc, tak by tamta mogła ją zobaczyć.
Kobieta drgnęła i z trzaskiem upuściła na stół przedmiot, który trzymała w ręce.
– Dzień dobry – dygnęła Elisabet.
– A, jesteś nareszcie – powiedziała kobieta głosem charakterystycznym dla ludzi głuchych. – To dobrze, będę w końcu mogła sobie pójść z tego domu wariatów. No, mam nadzieję, że wiesz, w co się wdałaś? Ja bym już nie została ani chwili dłużej z tą… wariatką!