ROZDZIAŁ XI

Christiania była zimnym i niegościnnym miastem dla kogoś, kto wracał do domu zmęczony, głodny i zziębnięty po długiej podróży na koźle. Marznąca mgła stała nad ciemną wodą Pipervika, powietrze było wilgotne, słabe światło latarń na ulicach z trudem rozpraszało mrok. Ciepło jasnego domu w Elistrand wydawało się teraz Elisabet rozkosznym marzeniem.

Elisabet szła powoli, potykając się, tak była zmęczona. Nie jest też wcale zabawne dla młodej dziewczyny chodzić po mieście późno wieczorem, ale na szczęście przy tym dotkliwym jesiennym chłodzie ludzi na ulicach było niewiele.

Mimo wszystko odetchnęła z ulgą, kiedy zatrzymał się przy niej powóz doktora Hansena. Doktor wracał z wizyty u chorego i proponował, że ją odwiezie. Elisabet przyjęła pomoc bez skrupułów, chociaż miała już niedaleko.

Wyglądało zresztą na to, że doktor więcej niż chętnie będzie jej towarzyszył do domu.

– Tak, panna Karin bardzo mnie interesuje – przyznawał. – Zarówno jako pacjent, jak i człowiek. Sposób, w jaki bez chwili wahania zajęła się dzieckiem, świadczy o tym, że pod maską egoistycznego zapatrzenia w siebie kryje się dobre serce.

– Owo zapatrzenie w siebie chyba już minęło?

– Tak, tak – potwierdził. – Ona bardzo za panią tęskniła, panno Paladin. Stała się pani dla niej niezastąpiona pod wieloma względami.

– Naprawdę? – Elisabet zarumieniła się z radości. – A czy w domu wszystko w porządku?

– O, tak. Wzywano mnie wczoraj, bo mała miała sapkę i biedna Karin bardzo się denerwowała. Udało mi się ją uspokoić, a potem zabrałem ją na krótką przejażdżkę powozem.

– To bardzo uprzejme z pańskiej strony. Na pewno dobrze jej to zrobiło.

– Dla mnie to także jest bardzo interesujące, móc obserwować stan panny Karin – wyjaśnił doktor. – Jeśli chodzi o jej stan psychiczny, jest dużo zdrowsza niż wtedy, kiedy widziałem ją po raz pierwszy. Zabrałem ją na przejażdżkę poza miasto, na wzgórza. Wiejskie powietrze podziałało cudownie. A poza tym niesłychanie jej się spodobała pewna piękna posiadłość, obok której przejeżdżaliśmy, Lekenes. Chce znowu pojechać w tamte okolice.

Elisabet zastanawiała się.

Najpierw chciała zawołać: „Nie, na Boga, niech jej pan tam nie wozi! Vemund nie chce, żeby ona spotkała kogoś stamtąd. Oni nazywają się Tark, rozumie pan. Jak pan wie, nie można przy niej wymieniać tego nazwiska. Nie można wspominać, że i Vemund tak się nazywa. Bo to on spowodował jej psychiczne załamanie, chociaż nie chce powiedzieć, jak do tego doszło. Ale nazwisko Tark może obudzić w niej jakieś straszne wspomnienia. Więc należy ją trzymać z dala od Lekenes”. Ale niczego nie powiedziała. Najpierw musi zapytać Vemunda. Może on nie chce, żeby mieszać innych w ich sprawy.

– Czy nikt jej nie widział?

– Myślę, że nie. Wysiedliśmy wprawdzie z powozu, ale nie zbliżaliśmy się do domu.

– Ktoś jednak mógł was widzieć z okien?

– Prawdopodobnie, ale… Dlaczego pani pyta?

– Nic ważnego. Przestraszyłam się, że ludzie stamtąd mogliby nawiązać z nią kontakt. Ona sama pochodzi przecież ze środowiska ziemiańskiego. To by mogło rozjątrzyć dawne rany. W każdym razie Vemund tak twierdzi, a ja nie mam powodu wątpić w jego słowa.

Doktor Hansen zastanawiał się przez chwilę.

– Kiedy wracaliśmy do miasta, wydarzyło się coś dziwnego. Jechał za nami jakiś powóz. Wydawało się, że nas wyprzedzi, ale tego nie zrobił.

– Jak długo za wami jechał?

– Nie wiem, bo przestałem się nim przejmować. Ale chciałbym nieco bliżej poznać tajemnicę panny Karin. Wiedzieć więcej o tym, co spowodowało jej chorobę.

– Ja także – mruknęła Elisabet. – Ja także.

– Proszę mi natychmiast dać znać, gdybym mógł się na coś przydać.

– Już może pan coś dla mnie zrobić! – zawołała szczerze. – Pan spotyka tak wiele ludzi… Czy nie zna pan niejakiej panny Spitze? Chciałabym ją poznać, to dla mnie niesłychanie ważne.

Siwiejąca kozia bródka doktora wyglądała w świetle latarni jak wycięta z papieru.

– Panna Spitze… Nie mógłbym powiedzieć, że…

Elisabet wyjaśniła:

– To Niemka. Pracuje na rzecz biednych w jakiejś parafii w Christianii. Praca charytatywna i tak dalej.

– Tak, oczywiście, że wiem, a kogo chodzi! Spotkałem ją.

Elisabet próbowała poruszać palcami nóg, ale były zmarznięte na kość. Podziękowała, dzwoniąc zębami, gdy doktor przekazał jej adres kościoła i parafii, gdzie pracowała panna Spitze.

Tymczasem dojechali do domu i rozmowa się urwała.

– Wejdzie pan ze mną? – zachęcała Elisabet, bo miała przeczucie, że tego właśnie doktor życzyłby sobie najbardziej.

Przez moment wahał się, by zachować pozory, ale zaraz potem ruszył za nią.

Chyba jeszcze nigdy Elisabet nie znalazła się w takim miłym otoczeniu! Była potwornie zmarznięta, głodna i zmęczona, a tu już w hallu uderzył ją zapach świeżego chleba. Pani Vagen i pani Akerstrom nakrywały właśnie do kolacji, stół w jadalni oświetlony był łagodnym blaskiem świec. Karin zeszła po schodach, żeby ich powitać, i – najważniejsze ze wszystkiego – Vemund był tam także!

Na próżno starała się ukryć uśmiech szczęścia! Był to zresztą raczej grymas zmarzniętej twarzy, ale nikt nie mógłby go sobie fałszywie tłumaczyć.

– Jak długo cię nie było! – powiedział Vernund gwałtownie. – Gdzieś ty się podziewała?

– Jak to dobrze, że jesteś – szczebiotała Karin. – Vemund bardzo się o ciebie niepokoił… – Paplała dalej, nie przejmując się ponurymi spojrzeniami Vemunda. – Właśnie mieliśmy przy kolacji odbyt naradę w sprawie chrztu. Nasze sympatyczne panie napiekły już ciasta, czy to nie miło z ich strony? Doktorze Hansen, jak się cieszę, że pan przyszedł!

Elisabet stała bez słowa i rozkoszowała się domową atmosferą.

– A z małą wszystko dobrze? – zapytała, kiedy Vemund pomagał jej zdjąć okrycie. Zauważyła, że ukradkiem pogładził ją po ramieniu i że to wcale nie był przypadek.

– Tak. Oddycha już lżej, moje maleństwo – pospieszyła z odpowiedzią Karin. – Położyliśmy jej kompres na piersi, a poza tym dbamy, żeby w pokoju było ciepło; palimy w kaflowym piecu. Wszystko zgodnie z uprzejmymi wskazówkami doktora Hansena.

– Jesteś sina z zimna – powiedział Vemund do Elisabet surowym tonem. – Jak to się stało, że aż tak zmarzłaś?

Elisabet opowiedziała o upudrowanych damach w powozie, o mało się nie wygadała, że był to dyliżans z Holmestrand, ale na szczęście w porę ugryzła się w język.

Vemund rozcierał jej ręce. Gdy inni byli zajęci w jadalni, powiedział cicho:

– Wczoraj widziałem się w biurze z Braciszkiem. Jego matka życzy sobie, byś przyszła do Lekenes w sobotę wieczorem. Odbędzie się tam doroczne przyjęcie dla wytwornego towarzystwa. Chcą cię przedstawić jako margrabiankę, potomkinię książęcego rodu i Bóg wie co jeszcze.

– Nie, to kompletne szaleństwo! Przecież ja nie jestem żadną księżniczką!

Oboje wybuchnęli śmiechem na myśl o poczciwym, mocno stąpającym po ziemi gospodarzu, Ulfie Paladinie z Ludzi Lodu, który miałby być tytułowany księciem.

– Tak się cieszę, że wróciłaś – powiedział Vemund spontanicznie.

– Dziękuję – odparła tak łagodnie, jak tylko umiała. – I ja się ucieszyłam, widząc cię tutaj.

Vemund, który stał za nią, dotknął jej włosów policzkiem i trwał w tej pozycji przez długą, cudownie długą chwilę.

– Czy ja muszę tam iść w sobotę?

– Tak, myślę, że powinnaś.

– Czy naprawdę muszę wypełnić to zadanie do końca? Muszę wyjść za mąż za mężczyznę, którego nie chcę? Przeżyć z nim całe życie?

– Wydawało mi się, że lubisz Braciszka – powiedział zraniony w imieniu brata, do którego był tak bardzo przywiązany.

– Wolę jego brata – ucięła Elisabet i poszła do jadalni.

On ruszył za nią i zdążył szepnąć jej do ucha:

– Starszy brat jest nie do zdobycia. Przez żadną kobietę. On zamierza zabrać swoje zmartwienia i zniknąć.

– Nie! – syknęła Elisabet przez zaciśnięte zęby i wbiła paznokcie w jego dłoń.

– No, wszystko gotowe! – zawołała Karin. – Proszę, siadajmy!

Posiłek od samego początku przebiegał w znakomitej atmosferze. Wspaniały nastrój, uszczęśliwiona Karin, uprzejmi panowie. Elisabet posadzono przy piecu, tak że czuła rozkoszne ciepło w całym ciele aż po koniuszki przemarzniętych palców, które na początku nie były w stanie utrzymać świeżo upieczonego chleba. Pani Vagen i pani Akerstrom także zostały zaproszone do stołu i choć pani Akerstrom robiła na początku niezadowolone miny, to i ona czuła się tu znakomicie jak wszyscy.

Pani Vagen siedziała przy otwartych drzwiach do swego pokoju, gdzie spała Sofia Magdalena.

Prawdziwa idylla, wszyscy czuli się tu nadzwyczajnie.

Ale nie trwało to długo.

Najpierw dziecko zaczęło popłakiwać, z początku cichutko, wkrótce jednak płacz przerodził się w krzyk. Któraś z pań poszła je uspokoić, ale wszyscy byli zaniepokojeni, bo mała nie miała zwyczaju budzić się o tej porze. Przeniesiono kołyskę do jadalni i kołysano tak, że doświadczony marynarz dostałby zawrotu głowy.

Ale pomogło. Dziewczynka uspokoiła się i można było kontynuować kolację, teraz przy akompaniamencie cichego skrzypienia kołyski.

Po chwili zebrani stwierdzili, że Karin nie jest już taka radosna. Pociągała nosem, ukradkiem wycierała łzy i nic nie mówiła. Pochylała swoją chudą, teraz mocno zaczerwienioną twarz.

Elisabet zapytała przyjaźnie, co się stało.

– Och, taka jestem głupia – pisnęła Karin. – Taka jestem szczęśliwa, taka szczęśliwa!

Łzy popłynęły niepowstrzymanym strumieniem.

– Z radości także można płakać – pocieszał ją doktor Hansen.

– Tak, ale… to nie dlatego. Najgorsze jest to, że ja nic nie rozumiem. Co się stało z moim życiem? Co ja z nim zrobiłam? Byłam młoda i piękna, a teraz spójrzcie! Co to za stara wiedźma ukazuje mi się w lustrze?

Zewsząd posypały się energiczne protesty. Zapewniali ją, że nie może być mowy o żadnej wiedźmie, że Karin jest naprawdę piękną i niezwykle miłą damą.

Elisabet, której od czasu do czasu zdarzały się rzeczywiście inteligentne odezwania, powiedziała:

– Bardzo wiele kobiet mówi dokładnie to samo, co ty, Karin: „Co się stało z moim życiem? Co ja z nim zrobiłam?” I to mimo że żyły przez cały czas świadomie i miały wszelkie możliwości, by uczynić swoją egzystencję wartościową. Ty zaś masz wiele na swoje usprawiedliwienie. Ty byłaś poważnie chora, wiesz o tym, prawda? Cieszymy się teraz, bo wracasz do zdrowia!

Vemund zadrżał. Najbardziej bał się tego, że Karin mogłaby wrócić do zdrowia.

– Ale ja się tak zestarzałam – skarżyła się Karin.

Vemund opanował się i próbował pomagać.

– Czterdzieści pięć lat. Połowa życia przed tobą. Razem z Sofią Magdaleną.

– I z nami – dodała Elisabet. – My na zawsze zostaniemy twoimi przyjaciółmi i będziemy cię wspierać, gdybyś nas potrzebowała.

Wszyscy podzielali jej zdanie. Nawet pani Akerstrom, która dotychczas traktowała Karin dosyć chłodno, wyglądała na zdecydowaną jej pomagać, gdyby zaszła potrzeba.

– Ale ja się tak boję!

Doktor Hansen ujął jej niemal przezroczystą dłoń i pogładził uspokajająco jak lekarz.

– Wszyscy jesteście tacy mili! Tacy przyjaźni – szlochała. – A mimo to czuję się taka bezradna, taka… samotna! To głupio z mojej strony, ale nic nie mogę na to poradzić.

– Nie możemy mieć do ciebie o to pretensji – powiedziała Elisabet. – Takie poczucie samotności może tkwić w człowieku nawet wówczas, gdy ma wokół siebie wielu przyjaciół. Ale potrafimy też zrozumieć, jak to jest, kiedy człowiek nie czuje gruntu pod stopami.

– Tak, właśnie tak się czuję – powiedziała Karin pociągając nosem i wycierając oczy koronkową chusteczką, równie delikatną i równie przezroczystą jak ona sama. – I wydaje mi się, że jest ktoś czy coś, co powinnam pamiętać. Ale ja nie chcę sobie tego przypomnieć.

– Teraz powinnaś myśleć tylko o Sofii Magdalenie – powiedział Vemund. – I o nas. O swoim nowym życiu. Dawne życie powinniśmy ukryć pod korcem.

Karin słuchała i jej twarz wypogadzała się powoli. Ale Elisabet nie bardzo się podobało porównanie. Sprawy chowane pospiesznie pod korcem mają dziwną skłonność do nieoczekiwanego ujawniania się.

Nagle pani Vagen krzyknęła:

– Widziałam kogoś za oknem!

Mężczyźni oraz Elisabet, która nigdy nie nauczyła się zachowywać jak mała słaba, kobietka, skoczyli na równe nogi.

Ciężkie zasłony były od dawna zaciągnięte, ale zostawiono między nimi wąską szparę. Pani Vagen zaciągnęła je teraz szczelnie, chwyciła kołyskę i pobiegła na piętro, a pozostałe panie za nią.

Doktor, Vemund i Elisabet byli już w ogródku.

Na dworze ciemności panowały choć oko wykol, a za domami z tej strony ciągnęły się ogrody; słyszeli, że ktoś biegnie, że chce się przedostać przez ogrodzenie i klnie siarczyście. Vemund wyprzedził doktora i Elisabet. Już mu się wydawało, że zdoła pochwycić intruza, który mimo wszystko miał nad nim sporą przewagę.

Tamten uciekał jednak pod osłoną ciemności. Nagle zaległa zupełna cisza.

Vemund zawrócił.

– Albo znalazł jakąś dziurę w płocie i uciekł, albo przyczaił się gdzieś pod drzewem. Nic nie mogę zrobić w tych ciemnościach.

– Ja wracam, żeby uspokoić panie – oświadczył doktor Hansen.

– Tak, niech pan idzie! Elisabet, zobacz! Znalazłem to na jakiejś pochylonej gałęzi. Słyszałem trzask dartej tkaniny. Ty też nie możesz zostawać na dworze, to niebezpieczne! Chyba rozumiesz, że nie chciałbym, żeby ci się coś stało!

– Oczywiście – odparła ze złością. – Musisz mnie w całości przekazać swojemu bratu.

– Nie to miałem na myśli. I bardzo dobrze o tym wiesz – syknął, odprowadzając ją do domu. – Ale skoro tak chcesz to określić, to, oczywiście, niech i tak będzie. O to też mi chodzi.

Stali w hallu i przyglądali się szmacie, którą znalazł Vemund. Był to kawałek złotej lamy.

– Gdzie ja widziałam niedawno taki materiał? – zastanawiała się Elisabet.

– Ja ci mogę powiedzieć – rzekł Vemund. – To jest wytworna kamizelka mojego kuzyna, Mandrupa Svendsena.

– Tak! Masz rację! Co on tu robił?

– Ważniejsze jest co innego: Jak on odnalazł ten dom?

Wtedy Elisabet powtórzyła mu, co powiedział doktor Hansen. O spacerze z panną Karin aż do Lekenes. I o powozie, który jechał za nimi aż do miasta.

Vemund zbladł.

– W żadnym razie nie wolno dopuścić do tego, żeby Karin tam poszła! To nasza wina, bo nie pilnowaliśmy jej, nie powiedzieliśmy wyraźnie, że tam nie wolno! Ale skoro wysiedli z powozu tam, gdzie mówi doktor, to niemożliwe, żeby ich ktoś zobaczył z domu. I jak ktoś mógłby Karin rozpoznać po tylu latach, i to z takiej odległości? Możliwe, że Mandrup Svendsen obserwował powóz doktora, by stwierdzić, kto to zatrzymał się przed bramą, ale nic pewnego nie wiemy. Myślę jednak, że wieczorem śledził mnie. O istnieniu Karin on nie ma pojęcia.

– Ciebie? A to dlaczego? – zapytała Elisabet gwałtownie.

Vemund spojrzał na nią znad gałganka, a jej serce zaczęło mocniej uderzać. Wyłącznie pod wpływem świadomości, że on na nią patrzy!

Ależ ja jestem głupia, pomyślała. Czy to tak człowiek się zachowuje, kiedy jest zakochany?

Vemund wyjaśniał. Wyglądało na to, że nie zwrócił uwagi na jej bezkrytyczny zachwyt.

– Tak, ponieważ bardzo by chciał trafić na coś skandalicznego, co by rzucało cień na moją moralność. On teraz walczy o życie.

– Co to znaczy?

– Podczas twojej nieobecności przejrzałem księgi przedsiębiorstwa. I nie chciałbym teraz mówić, co tam znalazłem. Zbyt obojętnie traktowałem dotychczas to, co się tam dzieje. Dzisiaj jednak doniosłem o jego praktykach władzom.

– I on teraz szuka jakichś pikantnych szczegółów, na przykład o twojej utrzymance? By zakwestionować twoją wiarygodność?

– Prawdopodobnie.

– A przynajmniej… Vemund, on chyba nie zamierza zrobić nic bardziej drastycznego?

Słyszał lęk w jej głosie.

– Chodzi ci o to, czy nie przyjdzie z jakimś bardziej kłopotliwym towarzystwem? Możliwe, że będzie chciał czegoś takiego spróbować. Ale ja się nie dam, dopóki Karin i Braciszek nie będą bezpieczni.

Elisabet rzuciła się na niego z pięściami i zaczęła go tłuc po piersiach.

– Nie masz prawa tak mówić! Już ci powiedziałam! Czy naprawdę moje uczucia nie mają dla ciebie żadnego znaczenia? Tylko tych dwoje cię obchodzi?

Vemund chwycił ją za ręce. Był bardzo poważny, oczy miał smutne. Pełne tęsknoty.

Nic jednak nie zdążył powiedzieć, bo zawołano ich z góry. Pobiegli do zdenerwowanych kobiet, które doktor Hansen starał się uspokajać.

– Pani Vagen – zapytał Vemund. – Czy widziała pani tego mężczyznę?

– Widziałam tylko parę wytrzeszczonych oczu. I dużą, okrągłą twarz.

– Ilu z nas przy stole on mógł widzieć?

– Szpara była dosyć wąska – powiedziała z wahaniem. – Pewnie nie widział nikogo oprócz mnie. No i może panią Akerstrom.

Doktor Hansen kiwał głową.

– To się zgadza. Panna Karin i pan Vemund siedzieli tyłem do okna. Panna Elisabet i ja na końcach stołu.

– A czy mógł słyszeć nasze głosy? – zapytała Elisabet.

– Nie, ten dom ma solidne ściany i podwójne okna – odparł Vemund.

– Ale ja się teraz nie odważę iść do domu – powiedziała pani Akerstrom.

Postanowiono, że doktor Hansen ją odwiezie. Vemund miał zostać z resztą pań na noc. Pani Vagen pościeliła mu na kanapie w salonie. Wszyscy mogli czuć się bezpiecznie.

Elisabet zabroniła Vemundowi wracać do domu w lesie. Ze względu na jego dobro. Jej troskliwość wzruszyła go.

Cudownie było wiedzieć, że Vemund jest tuż obok, w salonie. Elisabet nie mogła z tego powodu zasnąć. Gdyby nie to, że w domu byli jeszcze inni, poszłaby do niego i usiadła na brzegu łóżka.

Wyłącznie po to, by porozmawiać, naturalnie!

Vemund czuł się znacznie gorzej. Rzucał się na zbyt krótkiej kanapie i żałował, że nie ma przy sobie odrobiny alkoholu. Nie pił jednak od chwili, gdy Elisabet widziała go kompletnie pijanym, i uroczyście postanowił nigdy więcej tego nie robić. Koniec z tym przyzwyczajeniem! Zmartwień nie utopi się w wódce, są równie dojmujące rano, jak były wieczorem, tyle że na dodatek człowiek czuje się nędznie.

Żeby go tylko ta jego mara nie dręczyła tak strasznie dzisiejszej nocy!

Co ja mam robić? powtarzał nieustannie, wpatrując się w ciemny sufit. Przecież jeszcze niedawno dobrze wiedziałem, jak postępować. Miałem zapewnić Braciszkowi i Karin spokojne życie, a potem skończyć z własnym. Uwolnić się od tej obrzydliwości, która mnie dławi. Ale teraz…

Przewracał się udręczony z boku na bok i jęczał cicho.

Braciszek… Elisabet jest odpowiednią żoną dla Braciszka. On potrzebuje silnej i zdecydowanej kobiety u swego boku. To dla niego niezbędne. Musi stąd wyjechać. Elisabet zrobi z niego człowieka, jakiego ja nigdy nie zdołałem uczynić, silnego, dominującego nad innymi mężczyznę.

Braciszek… którym się opiekowałem, kiedy byliśmy mali, pomagałem mu dbać o siebie, kryłem jego bezmyślne postępki. Byliśmy zgranymi braćmi, on i ja. Ileż to razy szliśmy obok siebie, ja trzymałem go za rękę, on wciąż mówił i zadawał tyle pytań. Zawsze musiałem ponosić konsekwencje, kiedy on zawinił. Ja próbowałem przemienić tego potwornie rozpieszczonego chłopca w silną, pewną siebie osobowość.

Często bywaliśmy rozpieszczani. I równie często porzucani.

Braciszek, który płakał, bo nie zabrano go na wycieczkę łodzią. Braciszek, który kłamał w szkole. Braciszek, który uwodził służące, kiedy jeszcze był dzieckiem. Wszystko trzeba było potem ukryć i załatwić.

Teraz muszę mu pomóc jeszcze raz. Pomóc mu cało wyjść z największego dramatu naszego życia. I on nie może o tym wiedzieć.

O Boże, co ja mam zrobić? Jeszcze kilka dni temu śmierć wydawała mi się najlepszym wyjściem. Starałem się zaręczyć Braciszka… O, nie! Nie wytrzymam tego!

Chcę dla niego tylko dobra! Ale on nie może mi odebrać tego jednego, co kiedykolwiek chciałem mieć! Przecież ja nie chcę umierać! Nie teraz! Ale muszę! Bo nie będę mógł nigdy wydrzeć z siebie myśli o tym, co się stało z mojej winy.

A jeśli Karin wyzdrowieje?

Wtedy rozpęta się prawdziwe piekło!

Vemund zeskoczył z posłania i szybkim krokiem poszedł do drzwi pokoju Elisabet. Niech chociaż raz w życiu dostanę to, czego pragnę najbardziej, pomyślał. Ona jest jak moja bliźniacza siostra, tacy jesteśmy do siebie podobni charakterami. Jeden jedyny raz, a potem mogę umrzeć!

Zatrzymał się z ręką na klamce.

Nie, takiego bólu nie mogę im sprawić, tym dwojgu, których kocham najbardziej! Muszę się trzymać z boku. Muszę odejść. Ze względu na nich i ze względu na siebie samego.

Ale mam jeszcze jedną rzecz do załatwienia. Chodzi o Mandrupa i jego nikczemne manipulacje z kasą przedsiębiorstwa. Zawiadomiłem już władze. Jeszcze nie mogę zniknąć.

Szwindle kuzyna posłużyły mu za wymówkę, żeby jeszcze trochę zostać przy Elisabet. Patrzeć na nią. Słyszeć jej głos, czuć jej zapach. Tęsknić za nią.

Następnego ranka Elisabet uparła się, że będzie towarzyszyć Vemundowi do jego domu. Żeby mieć pewność, że żadne opryszki nie czają się gdzieś w zaroślach, jak powiedziała.

Vemund szedł obok niej, milczący, pogrążony w rozpaczy. Nie był w stanie nawet na nią spojrzeć, tak bardzo jej pragnął. Z każdą minutą tęsknota narastała, stawała się coraz bardziej paląca.

Dobry Boże, jak to się skończy? myślał.

Już z daleka zobaczyli, że przed domem ktoś czeka.

– Braciszek – powiedział Vemund.

– Ech! – wymknęło się Elisabet, a Vemund spojrzał na nią karcąco.

Niech on sobie kocha swojego brata, jak chce, pomyślała ze złością. Ale o sobie będę decydować sama.

– Vemund, co to znaczy? – usłyszeli głos Braciszka. – Chyba nie spędziłeś nocy w domu mojej przyszłej żony? Bo w takim razie…

– Nie gadaj głupstw – uciął Vemund. – Czego chcesz ode mnie?

Nie chciał, by jego głos brzmiał szorstko.

Ale Braciszek nie tracił humoru.

– Gdybym mógł pożyczyć własną narzeczoną, to nasza droga mama chętnie zamieniłaby z Elisabet kilka słów na temat sobotniego przyjęcia. Szykujemy bal kostiumowy w stylu dworskim.

– Z maskami? – zapytał Vemund. – To może być niebezpieczne!

– Nie, masek mama nie chce. Od tego czasu kiedy razem z gośćmi zakradli się złodzieje, mama nie organizuje maskarad. Ale chciałaby, żeby Elisabet miała jakiś wyjątkowo piękny kostium. Pójdziesz ze mną? – zwrócił się do niej.

Elisabet poczuła się niepewnie, szukała wsparcia u Vemunda, ale on pogrążył się znowu w tym ponurym nastroju, z którym obnosił się od wczesnego rana. Przez całą drogę nie wydobyła z niego ani jednego rozsądnego słowa. Zatem westchnęła ledwo dosłyszalnie i skinęła Braciszkowi głową. Pójdzie, ale żadnego idiotycznego kostiumu na siebie nie włoży, pomyślała. Tym razem pani Tark połamie sobie pazury w starciu z inną silną osobowością. Z Elisabet Paladin z Ludzi Lodu!

Po drodze przez zagajnik, przez las i park rozmawiali z Braciszkiem o sprawach, które Elisabet chętnie by dokładniej zbadała.

– Ach, ten Vemund – westchnął Braciszek. – Jak on się ostatnio zmienił! Pamiętam go jako wspaniałego, najlepszego starszego brata, do którego zawsze mogłem przyjść z każdym zmartwieniem. Mieliśmy niezwykłe dzieciństwo, wierz mi. Ubóstwialiśmy matkę, jakby ją nam samo niebo zesłało. Ojciec też był zawsze bardzo wyrozumiały i poświęcał nam wiele czasu. I nagle Vemund się odmienił. Wyprowadził się z domu. Biedna mama niczego nie pojmuje, jest taka nieszczęśliwa, powiadam ci. To takie niesprawiedliwe ze strony Vemunda, że wyprowadził się ni stąd, ni zowąd, bez słowa wyjaśnienia, chociaż wie, ile mama musiała w życiu wycierpieć…

– Ach, tak? – powiedziała Elisabet obserwująca go czujnie.

– Jej pierwsze małżeństwo, wiesz.

– Nie, nie wiem. Vemund nic mi nie mówił.

– Nie mówił? Powinien był to zrobić. O tym, przez jakie piekło mama przeszła ze swoim pierwszym mężem. O ile dobrze rozumiem, był to człowiek chory psychicznie. Takie sprawy są dziedziczne, wiesz…

Serce Elisabet zaczęło bić mocniej.

– Dziedziczne? Co chcesz przez to powiedzieć?

– No, ich jedyne dziecko pewnego dnia kompletnie się załamało. Podpaliło dwór, w którym mieszkali. Ale w tym czasie pierwszy mąż mamy już nie żył.

Elisabet poczuła, że ma sucho w ustach, język lepi się jej do podniebienia.

– Powiedz mi… jak się nazywała twoja matka… z pierwszego małżeństwa, mam na myśli?

– Ulriksby. Dlaczego pytasz?

Elisabet zatrzymała się. Wzruszyła jedynie ramionami. Nie była w stanie odpowiedzieć.

Żeby Braciszek niczego nie zauważył, znowu ruszyła przed siebie. On mówił dalej, teraz o zbliżającym się balu, a Elisabet kiwała głową i bąkała coś niewyraźnie.

A więc to był powód tej wielkiej troski Vemunda o Karin!

Karin jest przyrodnią siostrą młodych Tarków!

Загрузка...