ROZDZIAŁ IV

Najpierw Elisabet została wprowadzona do pokoju przeznaczonego dla niej, umeblowanego prosto, ale z gustem. Ściany miały kolor niebieski, co by sprawiało wrażenie chłodu, gdyby nie białe tiulowe firanki i kapa na łóżku w różany wzorek. Toaletka z trójskrzydłowym lustrem została pomalowana w piękne słodkie kolory; Elisabet zastanawiała się, kto to zrobił.

Następnie mogła obejrzeć kuchnię, w której sama w razie konieczności miała przyrządzać posiłki dla siebie i swojej podopiecznej. Potem wraz z przewodniczką przeszły przez salon i jadalnię, w końcu skierowały się na piętro.

– Na górze mieszka ona – szepnęła kobieta. – To kompletna wariatka. Jak to dobrze, że mogę się stąd wyrwać!

Nie brzmiało to zbyt obiecująco.

Na piętrze powietrze było ciężkie od zapachu perfum. Zapukały do drzwi i wysoki głos kobiecy odpowiedział:

– Proszę!

Weszły do maleńkiego saloniku, z którego widać było damską sypialnię.

Przy toaletce pełnej słoiczków, buteleczek i pięknych szkatułek siedziała kobieta. Niedużego wzrostu, ubrana w bardzo wytworny, ale staromodny poranny strój, prawdopodobnie pochodzący z czasów jej młodości. Było w niej coś, co sprawiło, że serce Elisabet skurczyło się ze współczucia. Może to te kokieteryjne wstążeczki w siwiejących włosach, chyba jednak przede wszystkim wyraz twarzy. Jakaś spłoszona życzliwość, młodzieńcze wyczekiwanie, pustka i kompletny brak jakiegokolwiek kontaktu z realnym światem.

– To jest ta nowa panna, proszę pani – zawołała kobieta swoim wysokim, bezbarwnym głosem, jakby sądziła, że inni słyszą jeszcze gorzej niż ona. – W takim razie ja się wynoszę!

Och, nie, pomyślała Elisabet, ale drzwi za tamtą już się zatrzasnęły. Została sama ze swoją podopieczną.

Siedząca przed lustrem przyglądała jej się, marszcząc brwi w wyrazie zaciekawienia. Teatralna karykatura kobiety…

Elisabet dygnęła.

– Nazywam się Elisabet Paladin z Ludzi Lodu, cieszę się, że będę mogła być pani pomocą, panno Karin.

Karin rozluźniła się.

– Ach! – zawołała uśmiechając się życzliwie. – Jak to miło z twojej strony, Elisabet! Tak, ten kochany chłopak, Vemund, mówił mi, że przyjdziesz. Jak to dobrze! Ta stara była okropna! Ty jesteś w moim wieku, pewnie się zaprzyjaźnimy, a ponieważ nie jesteś taka ładna jak ja, nie muszę się obawiać rywalizacji.

Chichotała, ale nie brzmiało to złośliwie. Było to po prostu naiwne, szczere wyznanie; Elisabet nie mogła go źle zrozumieć. Panna Karin musiała być kiedyś bardzo ładna, taka drobna, krucha i miła, w jej zniszczonych rysach nadal widoczne były ślady dawnej urody.

– Czy mogłabyś mi upiąć włosy? Wciąż mi opadają – zarządziła dama i ponownie odwróciła się w stronę lustra.

Z wielką ulgą Elisabet stwierdziła, że nigdzie tu nie ma tego znienawidzonego białego pudru. Nie, te jakieś trzydzieści lat temu mody na puder jeszcze nie było. Kobieta nie zwróciła też uwagi na gołą głowę Elisabet. Współczesne kobiety na ogół to zauważały.

Poczuła nieskończoną wdzięczność.

– Ma pani bardzo piękne włosy, panno Karin. Piękny jasny blond.

Nie dodała, że srebrzyste smugi czynią włosy jeszcze bardziej jasnymi.

– Tak uważasz? – zagruchała panna Karin. – Tak, muszę być piękna, skoro on ma przyjść wieczorem. A obiecał, że przyjdzie.

Elisabet o mało nie powiedziała: Vemund Tark, ale powstrzymała się w porę.

– Młody pan Vemund? – zapytała.

– Och, nie, nie on! – roześmiała się Karin kokieteryjnie. – Chociaż Vemund jest dla mnie bardzo miły. To on kupił dla mnie ten dom, bo przedtem mieszkałam w okropnych warunkach. Musiałam dzielić pokój z mnóstwem strasznych ludzi, nie wolno mi było używać moich osobistych rzeczy, nie było tam nawet łazienki, powtarzałam im codziennie, że nie jestem przyzwyczajona do takiego traktowania i że mam wpływowych przyjaciół, więc jeżeli ci okropni ludzie nie dadzą mi porządnego mieszkania, to dopiero zobaczą. No i tak się właśnie stało, bo wkrótce zjawił się młody Vemund i zabrał mnie stamtąd, i miał bardzo surowy wyraz twarzy, a oni kłaniali mu się i nadskakiwali, ale Vemund przywiózł mnie tutaj. Nie, ja nie myślę, że on poważnie jest we mnie zakochany, bo to przecież nie wypada. Nie, coś takiego nie uchodzi! Och, a cóż to? Robi mi się jakiś pryszcz na brodzie?

– Nie, proszę mi pozwolić… Chyba nie, w każdym razie a nic nie widzę.

– To chyba jeden z tych podstępnych, które długo chowają się pod skórą. Tak, tak, nam, kobietom, zdarzają się takie rzeczy w młodości!

Elisabet zachowała obojętny wyraz twarzy.

– No, zawsze możemy w tym miejscu położyć maleńki pieprzyk. To nawet bardzo ładnie wygląda. Czy ma pani takie rzeczy?

Panna Karin poszukała w swoich szkatułkach.

– O, tutaj!

Elisabet wyjęła malusieńkie atłasowe serduszko i, zgodnie ze wskazówkami Karin, przykleiła je nisko na policzku.

– No popatrz, jak ładnie – powiedziała Karin. – Pięknie! Och, ileż ty jesteś mądrzejsza od tej głupiej baby! I od tamtej, co była przedtem. Nigdy nie wiedziała, o co mi chodzi, kiedy robiła mi makijaż. Niekulturalne, i jedna, i druga.

Elisabet otrzymała polecenie od głuchej opiekunki, że Karin nie wolno wychodzić z domu. Ale to straszna szkoda. Karin cerę miała bladą i zwiotczałą, a pogoda taka piękna. No, ale cóż, nie mogła łamać zakazów już pierwszego dnia.

Właściwie nie mogła uwierzyć, że stan Karin jest groźny. Nie pojmowała, na jakim świecie żyje, to prawda, ale była stuprocentową kobietą swego czasu. Nieustannie zajęta swoim wyglądem, nic poza tym jej nie interesowało. Kokieteryjna, nienaturalna, myśląca tylko o tym, by wyglądać młodo – to nic nadzwyczajnego u kobiety z wyższych sfer z początków osiemnastego wieku. Panowała wtedy moda na francuską lekkomyślność, choć może Karin rzeczywiście trochę za bardzo podkreślała swoją młodość. Była to jednak miła i sympatyczna osoba, wielu tak zwanych normalnych ludzi zachowywało się dużo bardziej głupio niż ona.

Aż do wieczora, dopóki chora nie musiała położyć się spać, Elisabet nie dostrzegała w jej zachowaniu nic naprawdę szalonego.

Kiedy Karin leżała już w swoim wspaniałym łożu zasłanym batystem i koronkami, wyglądała na bezgranicznie rozczarowaną i opuszczoną.

– Nie przyszedł – szeptała. – Nie rozumiem. Przecież powiedział, że przyjdzie! Tak pięknie się ubrałam. Prawda, że byłam dziś wieczorem wyjątkowo piękna?

– Tak, to prawda. Ale jutro przyjdzie na pewno – pocieszała ją Elisabet, domyślała się bowiem, że dalej niż do jutra myśli chorej nie są w stanie wybiegać.

Przez moment zdawało się, że w oczach nieszczęsnej kobiety rozbłyska świadomość prawdy, ale po chwili uspokoiła się.

– Myślisz, że przyjdzie? No, tak, przecież coś mogło go zatrzymać! Niełatwo jest znaleźć konwalie o tej porze roku! A on mi obiecał, że przyniesie konwalie. Czy ty też uważasz, że to kwiaty najbardziej odpowiednie do ślubnego bukietu? Są takie wdzięczne, prawdziwy symbol niewinności.

– Tak, rzeczywiście się nadają – potwierdziła Elisabet oszołomiona. – Ale, panno Karin, nie powiedziała mi pani, na kogo pani czeka.

– Nie powiedziałam? To znaczy, że ty o niczym nie wiesz? Nikt ci nie powiedział o najważniejszym? Czekam na narzeczonego, oczywiście! Jest taki przystojny, możesz mi wierzyć! Za kilka dni ma być nasz ślub.

– Rozumiem.

Teraz zaczynała się domyślać, na czym polega tragedia. Narzeczony. Czy on umarł? I ani serce, ani tym bardziej rozsądek Karin nie były w stanie tego znieść.

„Rozpacz większa niż ktokolwiek byłby w stanie znieść…”

Ingrid miała rację. To tutaj kryje się ta rozpacz! Ingrid nazwała to nie wyjaśnioną sprawą. No tak, przecież nie mogła się domyślać istnienia Karin Ulriksby.

Trudna do zniesienia rozpacz. Karin nie przyjmuje więc do wiadomości, że jej ukochanego nie ma. Codziennie ufnie na niego czeka, ubiera się pięknie, stara się być młoda i ładna. I każdego wieczoru doznaje rozczarowania. Czeka na swojego narzeczonego, który nigdy nie przyjdzie. Który pewnie już zamienił się w proch pod ziemią…

To dla niego tak się stroi.

Elisabet powiedziała dobranoc, poprosiła, by panna Karin wołała, gdyby czegoś potrzebowała. Elisabet przyjdzie natychmiast!

Kiedy nareszcie sama znalazła się w łóżku – w obcym łóżku, w obcym domu – długo leżała pogrążona w myślach.

To błąd Vemunda miał sprawić, że Karin dotknęło nieszczęście…

W takim razie nie była chora od zbyt dawna. Co Vemund mógł zrobić? Nasuwało się najprostsze podejrzenie: Zamordował jej narzeczonego?

Mimo woli, powiedział Vemund. To oczywiste. Ale wstręt Karin da nazwiska Tark nie jest przez to mniejszy. To znaczy nie byłby, gdyby to nazwisko usłyszała.

Jej zmysły nie powinny zostać obudzone. Bo wtedy wróci pamięć. Przypomni sobie, że narzeczonego już nie ma. I że to ktoś nazwiskiem Tark go zabił, zabił jej szczęście.

To wystarczające tłumaczenie.

Wrażliwa, trochę już podstarzała kobieta mogła na taką tragedię zareagować właśnie tak, schronić się w świecie fantazji.

Elisabet nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Większość normalnych kobiet potrafiłaby przeżyć takie nieszczęście. Ale Karin Ulriksby była niezwykle wrażliwą istotą. Czekała chyba na kandydata do małżeństwa dość długo. A gdy się w końcu jakiś pojawił… Straciła go w tak bezlitosny sposób.

Vemund okazał wielką troskliwość, skoro tak się nią zajął. Karin Ulriksby nie była stworzona do życia w okrutnym domu dla psychicznie chorych, w domu wariatów jak się to brutalnie nazywa.

Sumienie Vemunda musiało być czarne jak noc.

To zresztą dziwne, że Karin, jego kuzynka przecież, nie wiedziała, jak on się nazywa. Musiała chyba zdawać sobie sprawę z tego, że istnieje jakiś Tark o imieniu Vemund, to znowu nie takie pospolite nazwisko! Ale pewnie i to ma jakieś wyjaśnienie.

– Elisabet! – rozległo się wołanie.

Włożyła szlafrok i pośpieszyła na górę.

– Powinnaś drzwi od twego pokoju zostawić otwarte. Żebyś słyszała, gdyby on pukał. Bo wiesz, on mógł wpaść po drodze w ręce rozbójników albo koło od powozu mogło się popsuć, może być wiele przyczyn.

– Ja sypiam bardzo czujnie, panno Karin.

Chora wyglądała na uspokojoną.

– Tak się cieszę, że jesteś ze mną, Elisabet. Jesteś bardzo miłą osobą.

– Na pewno będzie nam dobrze razem, panno Karin – zapewniła Elisabet i poprawiła chorej kołdrę.

Serce jej krwawiło, gdy patrzyła na tę kobietę, której twarz i włosy nosiły już ślady upływu czasu. Rysy zaczynały się rozmazywać, pojawiały się podstępne zmarszczki. Organizm też zapewne nie był już taki jak dawniej. Pewnego dnia będzie musiała pojąć prawdę. Że jest stara i że życie mija. W końcu będzie też musiała zrozumieć to, co wszyscy widzą: Że przestała być czarującą panną młodą.

I co się wtedy stanie?

Elisabet dobrze znała stary przepis: Nieszczęśliwą miłość uleczyć może tylko inna miłość.

Ale w przypadku Karin? Było pewnie na to za późno, a zresztą może ona już na zawsze pogrążyła się w świecie marzeń?

– Paladin z Ludzi Lodu – rzekła Karin, kiedy Elisabet poprawiała jej poduszkę. – To brzmi bardzo arystokratycznie! Chyba nie jesteś szlachcianką?

– Kiedyś mój ród należał do arystokracji – uśmiechnęła się Elisabet. – Ale to było dawno temu! Szlachta teraz upadła, jak pani wie. I pod względem pozycji społecznej, i pod względem materialnym.

– Tak, to prawda – westchnęła Karin z ulgą i jakby uspokojona. Byłoby chyba kłopotliwe mieć osobę z arystokracji jako damę do towarzystwa, ona powinna tu być najwyżej postawiona, dobra panna Karin. – Skąd pochodzi twój ród? Paladin, to chyba nie jest norweskie nazwisko?

– Nie, rzeczywiście nie jest. Pochodzimy ze Schwarzburga, mój przodek był tam księciem. Później ród miał tytuł margrabiowski. Jeden z moich przodków osiedlił się w Danii i tam spotkał moją praprababkę pochodzącą z Ludzi Lodu. Tu, w Norwegii, nie mamy żadnego tytułu. No, to może pani teraz spać spokojnie, panno Karin, będę uważać, czy ktoś nie stuka.

Panna Karin ponownie ułożyła się do snu, przejęta tym, że jej dama do towarzystwa pochodzi z książęcego domu. Następnego dnia jednak zapomniała o wszystkim wobec straszliwie trudnego dylematu, czy włożyć błękitną suknię, czy raczej różową.

Elisabet i panna Karin szybko doszły do porozumienia. Wprawdzie Elisabet nudziła się porządnie, spędzając dzień na rozmowach, grach i pielęgnowaniu urody swojej chlebodawczyni, nieustannie jednak kołatała jej w głowie jedna myśl: Jak zdołam pomóc temu biednemu stworzeniu, nie raniąc go jeszcze głębiej?

Bo Elisabet bardzo chciała pomóc.

W jakiś sposób udało jej się wmówić chorej, że dziś wieczorem absolutnie nie powinna oczekiwać narzeczonego. Karin, uspokojona, położyła się więc wcześniej i Elisabet miała czas, żeby przygotować się do wyjścia.

Ze swoich okien widziała dom Vemunda na skraju lasu. Nie widziała natomiast Lekenes, bo łańcuch wzgórz w tym miejscu przesłaniał widok. W ciągu dnia zrobiła zresztą mały rekonesans, poszła załatwić jakąś sprawę dla Karin kilka ulic od domu. To, co zobaczyła, napełniło ją lękiem. Ulica, przy której mieszkały, była niebrzydka, zabudowana małymi, dobrze utrzymanymi domami. Ale zaraz za rogiem zaczynała się prawdziwa nędza. Domy zbudowane z tego, co inni wyrzucili, z kawałków drewna, nadgniłych desek, oblepianej gliną wiklinowej plecionki, a nawet starych szmat i Bóg wie czego jeszcze. W oczach mijających ją ludzi dostrzegała agresję, załatwiła więc swoją sprawę tak szybko, jak mogła.

Nigdy bym nie chciała osiedlić się w mieście, myślała wstrząśnięta. Chcę wrócić do domu, do moich wspaniałych, zielonych krajobrazów wokół Elistrand! Jak najszybciej zabrać stąd tego mojego przyszłego męża.

Jeśli w ogóle będę go chciała. Bo przecież jakieś prawo wyboru chyba zachowałam? Prawo, żeby powiedzieć „nie”! W takim przypadku jednak wszyscy będą na mnie źli. Młoda dziewczyna nie pozwala sobie na takie skandaliczne zachowanie, jak podawanie w wątpliwość sądów dorosłych.

Elisabet ubrała się możliwie jak najładniej, by Vemund nie musiał się wstydzić wobec swego brata. Z ironicznym uśmieszkiem stała przez dłuższą chwilę przed lustrem, co najmniej tak sama próżna i zajęta sobą jak nieszczęsna panna Karin.

Przyszła pani Akerstrom, by zastąpić ją przy chorej. Karin była już wtedy w łóżku.

– Mam nadzieję, że zachowywała się spokojnie – powiedziała pani Akerstrom głosem, który przypominał dźwięk źle naostrzonej piły do drewna.

– Ja uważam, że ona zawsze zachowuje się spokojnie – odparła Elisabet. – Jeżeli tylko może zajmować się swoim.

Milczenie pani Akerstrom zdradzało wielką podejrzliwość wobec chorej.

– Wrócę jak najszybciej – obiecała dziewczyna i wyszła.

Idąc pod górę myślała, jak bardzo lubi swoją podopieczną. Czy to tylko współczucie, czy też odczuwała swego rodzaju pokrewieństwo z duszą ukrywającą się za zasłoną własnych iluzji?

A może Karin naprawdę była taka pusta i próżna, taka zajęta sobą, jak to na zewnątrz wyglądało?

Elisabet nie mogła w to uwierzyć. Ale nic na pewno nie wiadomo. Powinna była dowiedzieć się czegoś więcej o Karin, jak doszło do katastrofy, która ją tak zraniła.

Jedyny człowiek, który coś o tym wiedział, pod żadnym pozorem niczego jej nie powie.

Droga pod górę była okropnie długa.

No, nareszcie dotarła! Zanim weszła do środka, pozwoliła płucom odetchnąć i uspokoić się.

Przyszła trochę za wcześnie, widać za bardzo się spieszyła. Większość kobiet posiada wrodzoną skłonność do „robienia entree”, nie chcą siedzieć na kanapie i znudzone witać tych, którzy przychodzą później.

Vemund Tark jednak zdawał się nie przywiązywać znaczenia do takich drobiazgów. Powitał ją trochę zdenerwowany, przyjrzał się jej strojowi i odetchnął z ulgą.

– Znakomicie – oświadczył krótko. – Nie wiem tylko, co Braciszek powie o tych naturalnych włosach. Nieco bardziej niż ja zwraca uwagę na konwenanse i w ogóle.

– Niech sobie mówi, co chce – ucięła Elisabet. – Nie jestem cielę na wystawie.

– O nie, na pewno nie jesteś – mruknął Vemund odwracając twarz. – A jak ci idzie z Karin?

– Mam wrażenie, że zostałyśmy przyjaciółkami – odparła. – Tak jak powiedziałeś, jest to przemiła istota. Ale powinnam chyba wiedzieć więcej o tym, co jej się przytrafiło. Żebym nie popełniła jakiejś gafy.

– Nie, nie możesz wiedzieć więcej! W żadnym razie! Wystarczy, żebyś nie wymieniała nazwiska Tark.

– Ale pomyśl, jeżeli przypadkiem poruszę jakiś drażliwy temat? Nieumyślnie?

– Nie ma takiego niebezpieczeństwa. Coś takiego, co ona przeżyła, zdarza się nieczęsto. I Bogu niech będą za to dzięki!

Paskudny uparciuch! Czy on nie widzi, że Elisabet o mało nie pęknie z ciekawości? Jak można opiekować się taką pacjentką, jeżeli nie wie się o niej dosłownie nic?

– Czy to twoja bliska krewna?

– Za dużo pytasz. O Boże, kiedyż ten Braciszek nareszcie przyjdzie?

Czy to naprawdę takie trudne być sam na sam z Elisabet? Poczuła się dotknięta. Syknęła więc ponownie, choć jednocześnie była na siebie zła z powodu swojej agresji.

– Skoro tak się boisz, żeby nie usłyszała nazwiska Tark, to po co, na Boga, ją tutaj sprowadziłeś? Mieszkając tak blisko tej rodziny z pewnością któregoś dnia usłyszy wasze nazwisko.

– A co miałem zrobić? – parsknął w odpowiedzi. – Nie mogłem przecież zostawić jej samej tam, w tym strasznym domu wariatów! Muszę się, oczywiście, troszczyć o to, żeby jej niczego nie brakowało, a jednocześnie muszę sam tu mieszkać. Dlatego właśnie przeprowadziłem się do tego domu, żeby być w pobliżu. A poza tym to naprawdę mało prawdopodobne, że ona natknie się kiedyś na moją rodzinę albo kogoś, kto ich zna. Ich noga nigdy nie postanie w takiej okolicy. Chociaż sama Karin mieszka w bardzo ładnym domu, to tuż obok zaczyna się dzielnica nędzy.

– Widziałam już – powiedziała Elisabet krótko. – Doznałam szoku, przecież ja jestem przyzwyczajona do czystych wiejskich krajobrazów.

Skinął głową bez słowa i znowu spojrzał w okno, w stronę Lekenes.

Elisabet zapamiętała dwa wyrażenia, którymi się posłużył. „Tam, w tym strasznym domu wariatów”. Jeszcze raz zastanowiła się, gdzie leży owo „tam”. To miejsce, z którego pochodzi rodzina Tarków.

Drugi szczegół, na który zwróciła uwagę, to to, że musiał się przeprowadzić do tego domu w lesie, by lepiej opiekować się Karin. To zrozumiałe, ale Elisabet była pewna, że to nie jest jedyny powód. Musiało istnieć coś jeszcze, o czym nie chciał mówić.

„Mur, mur oporu”.

– No, nareszcie! – zawołał z ogromną ulgą. – Nareszcie ten łazik, mój brat, przyszedł.

Elisabet poczuła, że niemal drży z napięcia. W końcu przecież niecodziennie spotyka się obcego człowieka, z którym prawdopodobnie będzie się dzieliło resztę życia.

Vemund wyszedł z pokoju, by powitać brata.

Pierwsze, co sobie uświadomiła, to to, że podoba jej się głos Braciszka. Miękki, przyjazny, ze skłonnością do śmiechu.

W końcu gość wszedł do pokoju.

O ile Vemund miał niektóre rysy bardzo ładne, co czyniło go męskim i przystojnym, to jego młodszy brat był po prostu urodziwy! Byli mniej więcej tego samego wzrostu, ale Braciszek sprawiał wrażenie wyższego, bardziej eleganckiego, pewnie ze względu na sposób, w jaki się poruszał. Wyprostowany, dumny, prawdziwy szlachcic. Vemund miał wzrok chłodny, pełen rezerwy, niebieskie oczy Braciszka natomiast były ciepłe, przepełnione miłością do wszystkich żywych istot na ziemi. Śmiał się do Elisabet szczerze, podszedł do niej i ucałował jej rękę. Był ubrany absolutnie w zgodzie z najnowszą modą, upudrowane włosy upięte były wysoko, koszula wykończona koronkami, kamizelka ze złotej lamy i aksamitna kurtka. Spodnie do kolan, białe pończochy, buty ze sprzączkami… Elisabet spojrzała ukradkiem na Vemunda; wolałaby, żeby Braciszek ubrany był mniej elegancko. Nie miała jednak czasu na rozmyślania, bowiem gdy młodzieniec pochylił się do jej ręki, upudrowana peruka znalazła się tuż przy twarzy Elisabet, a tego jej nos nie był w stanie znieść. Zaczęła rozpaczliwie wciągać powietrze, a potem kichnęła tak potężnie, że obaj bracia podskoczyli.

Kiedy największe zamieszanie minęło i Elisabet z czerwonymi oczyma, zdyszana i pociągająca nosem, opadła na kanapę, Vemund powiedział cierpko:

– Tak, mówiłaś, że nie znosisz pudru, teraz w to wierzę. Zapamiętaj to sobie, Braciszku! I chyba wybaczysz Elisabet, że nosi naturalną fryzurę?

– Ależ, moi drodzy! – zawołał Braciszek z wesołymi ognikami w oczach. – Takiej gwałtownej reakcji ze strony kobiety jeszcze nie widziałem! Nie mam innego wyjścia, jak tylko uznać to za pochlebne dla mnie, że zrobiłem tak potężne wrażenie.

Elisabet była zrozpaczona. Nie takie wrażenie chciała na nim wywrzeć. Ale on przez cały czas był nią zajęty. Na to przynajmniej wyglądało.

– Kochany Vemundzie, gdzie ty znalazłeś ten piękny kwiat?

– Kwiat? – syknął Vemund przez zęby. – Poczekaj, wkrótce odkryjesz kolce! Elisabet jest córką mego przyjaciela, Ulfa Paladina z Ludzi Lodu, o którym ci wczoraj opowiadałem. To nie byle kto, ani z uwagi na pochodzenie, ani na charakter.

– Tak, mówiłeś, że panna Elisabet pracuje w Christianii jako dama do towarzystwa. U twojej… przyjaciółki?

Elisabet spojrzała na Vemunda, on jednak odparł niewzruszony:

– Tak, u mojej przyjaciółki.

Z jakiegoś powodu ta odpowiedź wydała się Braciszkowi niewystarczająca.

– A więc nie mam możliwości odwiedzenia panny Elisabet bez twojego pozwolenia? – zapytał.

– Nie, nie masz. W każdym razie nie w domu mojej przyjaciółki. Poza tym jednak możesz się z nią spotykać, kiedy oboje zechcecie. Najlepiej, żebyś ją zaprosił do domu, do Lekenes. Elisabet jest w Christianii dość samotna, wiesz.

– Och, to wspaniale! – zawołał Braciszek.

Co za idiotyczne imię dla takiego przystojnego młodzieńca, pomyślała Elisabet. On zaś mówił dalej:

– A dlaczego nie mielibyśmy pojechać do Lekenes już dzisiaj wieczorem? Mam tylko oddać te próbki drewna z jakimiś paskudnymi korytarzami po owadach w środku i już, a wiem, że rodzice siedzą w domu w nastroju bogobojnej nudy. Panno Elisabet, czy zechciałaby pani nas odwiedzić? Nie spodziewałem się takiego miłego spotkania i przyszedłem tutaj piechotą, ale gdyby pani zechciała podjąć ten trud i pójść ze mną, to z największą radością odwiozę panią potem do domu powozem.

W przeciwieństwie do Vemunda Braciszek był najwyraźniej przyzwyczajony do rozmów z damami. Elisabet doszła już do siebie po przygodzie z pudrem i spoglądała teraz pytająco na Vemunda. On sprawiał wrażenie zadowolonego z takiego obrotu sprawy.

– Zastąpię panią Akerstrom, żeby mogła wrócić do domu – mruknął do Elisabet.

Co bracia zdążyli ustalić? A może Vemund przewidział to pospieszne zaproszenie? Czy takie są zwyczaje, by panna z dobrego domu była tak od razu zapraszana do domu kawalera? Elisabet po prostu nie wiedziała, czy zachowuje się właściwie, miała jednak ochotę zobaczyć od środka to piękne Lekenes.

– Wystarczy, że potem przywieziesz Elisabet tutaj, do mojego domu – powiedział Vemund cierpko. – Ona mieszka niedaleko stąd.

– To chyba zrozumiałe, że odwiozę pannę Elisabet do jej domu – zaoponował Braciszek.

– Przywieziesz ją tutaj i nie będziesz robił problemów!

Braciszek przyjął polecenie do wiadomości. Elisabet zauważyła jego podziw i oddanie dla starszego brata i wzruszyło ją to.

Wędrując wąską dróżką u boku Braciszka Tarka w ten piękny wieczór późnego lata, stwierdziła, że w jej myślach panuje chaos. Najwięcej zainteresowania budziła w niej panna Karin, za którą była odpowiedzialna i którą zdążyła polubić. Chciała wiedzieć o niej więcej, lepiej rozumieć jej sytuację.

Braciszka znała zbyt krótko, by mieć jakiekolwiek zdanie na jego temat. Ale był to mężczyzna niezwykle pociągający. Nie mogłaby temu zaprzeczyć. Poza tym sprawiał wrażenie łagodnego i przyjaznego. Zdecydowanie można mieć gorszego męża!

Całe życie…?

Cóż, dlaczego nie? Skoro tylko on ją zaakceptuje? Ale nie może jej zdradzać, z tym Elisabet nigdy by się nie pogodziła.

Nie, teraz wybiega za daleko w przyszłość. To wszystko wie przecież tylko Vemund, który wybrał ją na żonę dla Braciszka. O tym, czego on sam by sobie życzył, nie wiedziała jeszcze nic. Ani o jego rodzinie. Co oni powiedzą?

– Wygląda na to, że pomiędzy tobą a twoją matką panują bardzo serdeczne stosunki – powiedziała, kiedy szli pod wielkimi, ciemnymi teraz dębami, których konary i liście pokryła już rosa.

– I tak było zawsze – powiedział Braciszek. – Vemund też był wspaniałym bratem. Szkoda, że nas opuścił w taki sposób, pusto jest w domu bez niego.

– Tak, a właściwie dlaczego on to zrobił? – zapytała Elisabet, zanim zdążyła pożałować swojej niestosownej ciekawości.

Ale Braciszek odpowiedział spokojnie, niczego nie podejrzewając:

– On uważa, że nie ma prawa dłużej mieszkać w domu rodziców. Twierdzi, że nie jest tego godzien, bo popełnił coś niewybaczalnego.

Elisabet skinęła głową. Ona także to słyszała. Przestępstwo wobec panny Karin, cokolwiek to oznacza.

– Wiesz, Elisabet. Wolno mi chyba zwracać się do ciebie po imieniu? Wiesz, my mamy takich wspaniałych rodziców. Matka po prostu nie ma sobie równych, a ojciec to sama dobroć! Domyślam się, że Vemund nie może znieść, iż zawiódł ich jakimś swoim nieodpowiedzialnym postępkiem. Wobec tego dobrowolnie wybrał samotność. Vemund jest zupełnie innym typem niż my wszyscy. Bardziej szorstki, jakby nieogładzony. Ale chociaż nigdy tego nie daje po sobie poznać, uważam, że jest bardzo wrażliwy.

– Ja też tak uważam – rzekła Elisabet w zamyśleniu.

Weszli właśnie do tego wspaniałego parku Lekenes, który widziała z powozu. Teraz jednak wyobrażała sobie, że wędrują przez zaczarowany las. Panowała taka cisza, że ich głosy odbijały się głucho od potężnych drzew. Dęby powykrzywiane ze starości stały w tym zmierzchu późnego lata jakieś nierzeczywiste, pnie miały grube, sękate i groteskowo rozpostarte konary. Pod drzewami rosła wypielęgnowana trawa, pokryta teraz wieczorną rosą, i Elisabet była przekonana, że wiosną pełno tu zawilców i sasanek.

Zdumiewające, że to ona idzie tu, obok tego nieprawdopodobnie przystojnego młodego człowieka, w tym otoczeniu! Ona, która jeszcze tydzień temu snuła się po wiejskim domu i konała z nudów! Ile się już wydarzyło od tamtej pory! A jak się rozgniewała, kiedy Vemund Tark przyszedł prosić o jej rękę w imieniu swego brata!

Teraz już się nie złościła. Była beznadziejnie onieśmielona towarzystwem tego pięknego młodzieńca, który nie wiedział jeszcze, że ona została wybrana na jego narzeczoną.

Nieoczekiwany poryw wiatru szarpnął koronami drzew i sprawił, że powietrze się ochłodziło.

– Nie marzniesz? – zapytał Braciszek troskliwie. – Za chwilę będziemy na miejscu.

– Jak dawno Vemund wyprowadził się z domu? – zapytała Elisabet.

– Jakieś dwa albo trzy lata temu, o ile dobrze pamiętam – odparł Braciszek prostodusznie.

– To chyba normalne, że dorośli synowie wyprowadzają się z domu?

– Ale nie on. To przecież on ma odziedziczyć całe Lekenes, więc jeśli ktoś miałby się wyprowadzać, to raczej my, rodzice i ja! Ale on się zmienił po podróży do naszego starego domu właśnie przed trzema laty. Coś musiało się tam wtedy stać. Miało to związek z jakimś przestępstwem. Potem nie chciał, żeby jego noga postała w Lekenes. Mówił, że nie jest godzien. Najgorsze, że on w ogóle nie chce widzieć rodziców. Ojciec wycofał się z kierowania przedsiębiorstwem i teraz Vemund jest odpowiedzialny za wszystko. Ale on nie chce. On tego nienawidzi. Skutek jest taki, że to ja muszę być łącznikiem pomiędzy nim i ojcem we wszystkich sprawach, które dotyczą przedsiębiorstwa. To okropnie kłopotliwe!

Elisabet przysłuchiwała się temu z ogromnym zainteresowaniem. Ten ufny młody człowiek opowiadał z własnej woli o wszystkim, o co Vernunda nie wolno było nawet zapytać.

– A gdzie mieszkaliście przedtem, zanim rodzina kupiła Lekenes?

– Mieliśmy majątek niedaleko Holmestrand.

Braciszek zaczął z entuzjazmem opowiadać o ich starym domu koło Holmestrand, ale Elisabet już go nie słuchała.

To musiało być właśnie tam. Tam kuzynka Vemunda, Karin, została zamknięta w okropnym domu dla psychicznie chorych. On ją tam odnalazł i sprowadził tutaj w tajemnicy przed resztą rodziny. To on popełnił tak wielkie przestępstwo wobec Karin, że rozum jej się od tego pomieszał. Ale kiedy to wszystko miało miejsce? Kiedy pojechał znowu do Holmestrand z ostatnią wizytą? Co się tam wtedy stało? W takim razie musiał tam spędzić sporo czasu, bo według tego, co powiedziała Karin, przebywała w tym domu wariatów dość długo.

Ale Elisabet nie miała odwagi pytać więcej o Holmestrand, za nic też nie odważyłaby się wspomnieć o Karin. Jeszcze nie teraz! Chyba jednak mogłaby spróbować dowiedzieć się czegoś na własną rękę. Bo Elisabet była ciekawa z natury, a zagadka Karin – i Vemunda – interesowała ją ponad wszelkie wyobrażenie. Jeśli ma pomóc Karin wrócić do zdrowia, musi wiedzieć!

Drgnęła na dźwięk głosu Braciszka:

– No proszę, oto Lekenes! Czy widziałaś kiedy równie doskonałego?

Загрузка...