ROZDZIAŁ XII

Tego dnia Elisabet miała jednak przeżyć więcej niespodzianek.

Pani Tark przyjęła ich z wylewną serdecznością. Braciszek ucałował rękę matki z tym samym przeklętym psim oddaniem co zawsze, ona zaś przyjmowała to z łaskawością. Potem poprosiła Elisabet, by jej towarzyszyła na górę.

– Braciszek mówił ci chyba, że urządzamy bal kostiumowy? – zapytała kładąc Elisabet poufale rękę na ramieniu, gdy wchodziły po szerokich schodach. – Zastanawiałam się, jak powinniśmy zaprezentować ciebie. Przyjdzie mnóstwo prominentnych osób z najlepszych kręgów Christianii, jest więc bardzo ważne, byś zrobiła jak najlepsze wrażenie.

Elisabet starała się uwolnić od tej wymuszonej poufałości. Mieć tak blisko siebie twarz Emilii Tark i jej okropnie upudrowane włosy, to była prawdziwa męka. Z całych sil powstrzymywała się, żeby nie kichnąć.

Pani Tark zawsze trafnie odgadywała jej nastroje. Cofnęła rękę i mówiła dalej:

– Ty jesteś przecież osobą książęcego pochodzenia, kochana Elisabet, wobec tego musimy ubrać cię odpowiednio. Myślę, że powinno to być coś w wielkim stylu. Imponujące, jeśli mnie dobrze rozumiesz. I znalazłam wspaniały kostium, który na pewno będzie znakomicie na ciebie pasował. Czy nie uważasz, że walkiria to by było właśnie to?

Przeszły przez duży hall na piętrze i Elisabet została zaproszona do buduaru pani Tark, równie eleganckiego i stylowego jak wszystko w tym domu. Zapach pudru był męczący i jak zawsze Elisabet czuła kręcenie w nosie.

Przyjazny szczebiot nie ustawał:

– Uważam, że przy takim kostiumie mogłabyś też zachować swoje ciemne włosy.

– A w jaki kostium pani się ubierze, pani Emilio? – zapytała Elisabet z nadzieją, że irytacja w jej głosie nie będzie zbyt wyraźna.

– W kostium pasterki, moje dziecko. Dosyć pospolicie.

O, tak! Ona będzie pełna wdzięku, urodziwa, kobieca, a Elisabet ma się pokazywać jako ciężka, niezdarna, muskularna walkiria!

Jakby nigdy nic Elisabet zapytała słodziutkim głosem:

– A kim będzie Braciszek?

– Pasterzem. On ma taki wspaniały płaszcz i kapelusz z szerokim rondem. I pasterską laskę. Wygląda w tym naprawdę uroczo.

Przeklęta diablico, pomyślała Elisabet. Tym razem przesadziłaś. Ty pajęczyco, udająca wzór macierzyńskich cnót. Chciałabyś syna zachować dla siebie, a ja jak cielę będę stać w ciężkiej kolczudze i z tarczą? O, nie, niedoczekanie twoje!

Możesz sobie wziąć tego swojego synusia, tego lizusa i pocałujcie mnie oboje w…, miotała w myśli przekleństwa, od których jej matka na pewno by zemdlała. Ja pragnę mieć twojego drugiego syna, tego zagubionego, który już nie chce siedzieć u twoich stóp i wychwalać swojej najwspanialszej mamusi!

Tego, który ma dość serca, by się zająć twoją nieszczęsną córką, którą ty odrzuciłaś i udajesz, że jej nigdy nie było!

Elisabet była tak wzburzona, że płacz dławił ją w gardle. Od teraz będzie niezłomnie stała po stronie Vemunda i Karin. Jakim trzeba być podłym, żeby udawać, że nieszczęśliwa córka nie istnieje? Czyż miejsce matki nie jest przede wszystkim przy chorym dziecku? Czy to nie ona powinna starać się przeprowadzić je przez chorobę? Jak można umieścić córkę w domu wariatów i żyć dalej jakby nic się nie stało?

Nieszczęśliwa, powiedział Braciszek. Biedna mama, jej córka odziedziczyła umysłową chorobę po ojcu i spaliła dom tej wrażliwej mamusi!

Odziedziczyła? Czy Karin naprawdę ma jakieś dziedziczne obciążenia? Zgodnie z tym, co mówi Vemund, chyba nie. Zgodnie z tym, co mówi Vemund, załamanie nerwowe Karin było skutkiem szoku. A Vemundowi Elisabet wierzyła. Bezgranicznie!

Powróciła do czarującej pani Tark.

– Ja już pomyślałam o kostiumie dla siebie – oświadczyła swobodnie. – Mam sukienkę, która po niewielkich przeróbkach będzie mogła mi posłużyć jako kostium Tytanii, królowej elfów.

W oczach pani Tark pojawiły się skry. Nie była przyzwyczajona do sprzeciwu.

– Moje drogie dziecko, na ostatnim balu ja byłam elfem. Nie możemy tego powtarzać. A nikt nie był walkirią poprzednim razem.

I teraz też nikt nie będzie!

– Pani Tark, ja chyba nie jestem typem, nadającym się na walkirię. Przy moich szybkich ruchach i prostym zachowaniu będę wyglądać jak mężczyzna. Ja powinnam mieć delikatniejszą oprawę, w przeciwnym razie wszystko będzie źle.

Słodziutki uśmiech.

– Kochane, drogie dziecko, nauczę cię, jak poprawić maniery. Braciszek jest bardzo czuły na tym punkcie. Chyba za bardzo rozpieszczony przez matkę, tak mi się zdaje.

Przepraszający, ale wyrażający zadowolenie z siebie śmiech.

Potem ciągnęła dalej:

– Braciszek uwielbia łagodną kobiecość. Ale postaramy się obie, żeby to u ciebie znalazł…

Stała z bezradnie opuszczonymi rękami.

– Jeżeli chcesz być elfem, droga Elisabet, to musisz upudrować włosy.

– Moim zdaniem to zbędne. Mam ze sobą białą perukę, do której nie używa się pudru. Nie żebym dobrze znosiła perukę, ale przez jeden wieczór jakoś wytrzymam.

Pani Tark nadal odnosiła się sceptycznie do pomysłu Elisabet. Spróbowała znowu:

– Ale elf jest… eteryczny, moja droga! A ty chyba nie bardzo…

Nie dokończyła zdania.

– Wobec tego wystąpię w zwyczajnej wizytowej sukni – zdecydowała Elisabet. – Kostiumu walkirii nie włożę w żadnym razie.

Emilia Tark roześmiała się dźwięcznie.

– No to niech już będzie ta królowa elfów. Ale co ty poczniesz z tą swoją ogorzałą cerą? I z tymi rumieńcami? Tu by się naprawdę przydał puder.

– Mowy nie ma – oświadczyła Elisabet, która bardzo dobrze wyczuwała niezadowolenie tamtej. – Żadnego pudru! Nigdy nie słyszałam o elfie, który z trudem łapie oddech.

– Ty masz rzeczywiście poczucie humoru, Elisabet – roześmiała się Emilia Tark i z każdym słowem, które wymawiała, oddalała się coraz bardziej od nieznośnej Elisabet. – Ale poczekaj tu chwilę, to znajdę wspaniałe dodatki do stroju Tytanii. Welon pełen migotliwych gwiazd…

Wyszła z buduaru i zeszła po schodach. Elisabet nie chciała zostać sama w jej prywatnym pokoju, więc i ona przeszła do hallu.

Emilia Tark zabawiła na dole przez jakiś czas. I nagle Elisabet usłyszała jej głos dobiegający z dalszych pomieszczeń:

– Bubi, Bubi, mój drogi, chodź tu na chwilę! Czy nie widziałeś gdzieś kuferka z moimi maskaradowymi kostiumami?

Elisabet zamarła.

Bubi?

Bubi tutaj, w Lekenes?

Jakiś głos odpowiedział:

– Co ty mówisz, Emilio?

Kroki na dole. Męskie kroki wychodzące z hallu.

Elisabet podeszła do poręczy schodów. Miała stąd widok na cały hall.

Widziała go z góry, jak idzie w stronę, skąd dobiegał głos Emilii. Był trochę łysy, widocznie zdjął perukę. Z góry wyglądał jak beczka.

Po czym zniknął.

Elisabet głęboko wciągnęła powietrze. Nietrudno go było poznać. Gruby korpus, ciemnoczerwona skóra.

Bubi to Mandrup Svendsen!

Ale co się takiego strasznego wtedy wydarzyło? Kiedy Vemund zranił Karin tak, że o mało nie umarła? Bubi, który nigdy nie przyszedł… Spalony majątek.

I kiedy to się stało?

Nadeszła sobota, dzień balu. I jakby diabeł siedział gdzieś pod sceną i pociągał za sznurki, wszystko skupiło się tego dnia w Lekenes.

Zaczęło się od doktora Hansena, który przypadkiem, wracając z wizyty u chorego, zderzył się z panną Spitze. Już miał ją wyminąć na ulicy, kiedy przypomniał sobie prośbę Elisabet.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział uprzejmie. – Ale czy to nie mademoiselle Spitze?

Przestrach, który w pierwszej chwili odmalował się na twarzy nieznajomej, zniknął. Ten pan nie miał chyba żadnych ukrytych zamiarów.

– Owszem – odparła powściągliwie.

Doktor Hansen przyjrzał się drobnej, podobnej do ptaka kobiecie, która musiała być chyba w jego wieku. Przedstawił się i niemal jednym tchem powiedział:

– Pewna młoda dama, którą znam, pragnie nawiązać z panią kontakt.

W głosie tamtej znowu pojawiła się rezerwa.

– Ach, tak?

– I zdaje się, że to dla niej dosyć ważne. Ona się nazywa Elisabet Paladin z Ludzi Lodu.

Panna Spitze sprawiała wrażenie zdezorientowanej.

– Nie mogę powiedzieć, żebym znała to nazwisko…

– Nie, nie sądzę.

– Czy ona jest chora? Czy ma może jakieś zmartwienia?

– Nie, chyba nie. Ja nie wiem, o co tu chodzi, ale zdaje się, że to pilne. Jeśli można, to dałbym pani jej adres, wtedy sama się pani przekona.

Panna Spitze kiwała głową. Przypominała dzięcioła, który znalazł coś interesującego w pniu drzewa.

– Jestem wolna dziś po południu, to się tam przejdę. Zawsze jestem gotowa pomagać, kiedy ktoś potrzebuje miłosierdzia.

Doktor Hansen podziękował serdecznie i dał jej adres. Potem się pożegnali.

Doktor Hansen był lekarzem niezbyt lubianym przez kolegów. Ich zdaniem był zbyt ludzki w stosunku do pacjentów. Lekarz powinien znać swoje miejsce, swoją wysoką pozycję w społeczeństwie. Powinien rozmawiać z ludźmi z godnością i niezrozumiale i tylko czasem poklepywać ich łaskawie, dodając im w ten sposób otuchy. Doktor Hansen zaś był zanadto jowialny i zbyt wiele okazywał ludziom zainteresowania. Pewnie dlatego pacjenci go ubóstwiali. To okropne.

Ale krytyka ze strony kolegów nie martwiła dobrego doktora. Teraz znowu podał rękę przyjacielowi w potrzebie. Panienka Elisabet będzie chyba zadowolona. Ma temperament ta dziewczyna!

I co to za sympatyczny dom! A jaka interesująca pacjentka! Znajdzie chyba jakiś powód, by także pójść tam po południu. Nie był już od kilku dni. Karin Ulriksby potrzebuje pewnie jego rady…

Elisabet nie widziała Vemunda od chwili, gdy Braciszek zabrał ją sprzed jego domu na skraju lasu. Przedwczoraj… Czy to naprawdę tylko dwa dni? Miała wrażenie, że co najmniej dwa tygodnie.

Pani Akerstrom, którą Elisabet bez skrupułów wypytała, wyjaśniła, że Vemund spędził te dwa dni w swoim biurze w Christianii. Przeglądał księgi, powiedziała.

Czy musi się tym zajmować akurat teraz?

Elisabet była w okropnym humorze. Poirytowana, nie miała pojęcia, co robić. Wiedziała, że Tarkowie zamierzają dziś wieczorem ogłosić jej zaręczyny z Braciszkiem w obecności tych wszystkich wspaniałych gości. Margrabianka Elisabet Paladin z Ludzi Lodu, księżniczka krwi.

A zabierajcie się tam, gdzie pieprz rośnie!

Musi porozmawiać z Braciszkiem i jego rodzicami, zanim rozpocznie się bal. Musi im powiedzieć, że się rozmyśliła, że nie chce. Że tak naprawdę to chce Vemunda. Im to chyba wszystko jedno, który z synów ożeni się z tak zwaną książęcą córką – rany boskie, co za tytuł! – ale Vemundowi to nie wszystko jedno! Dlatego powinna przede wszystkim porozmawiać z nim.

Powiadomić, że odstępuje od umowy. Jemu nie musi mówić, że to za niego chciałaby wyjść za mąż, to już niech raczej on prosi o jej rękę. Przynajmniej tyle jest jej winien.

Istniało jednak ryzyko, że on nie poprosi. Że wybierze pistolet, sznur czy co tam jeszcze.

Przeklęty uparciuch!

Z niesmakiem przyglądała się swojemu maskaradowemu kostiumowi, który leżał zwinięty na łóżku. Przebierać się! Akurat teraz, kiedy znajduje się w stanie takiego wzburzenia!

Wyrzutów sumienia wobec Braciszka nie miała. Niewątpliwie podobała mu się przez jakiś czas, ale jemu jest naprawdę obojętne, z kim się ożeni. I tak nadal będzie się zakochiwał w młodych paniach i prawdopodobnie będzie nawiązywał z nimi bliższe stosunki, żonaty czy nie. Na tyle poznała już Braciszka, by wiedzieć, że on nie będzie się przejmował małżeńską wiernością.

Elisabet zaś nie mogłaby żyć ze świadomością, że jej mąż trwoni gdzieś uczucia należne rodzinie.

Musi z nim zerwać! Teraz, dzisiaj. Im szybciej, tym lepiej!

Tak, bo przecież jedzie na tym samym wozie co on! Jej sytuacja jest nawet jeszcze gorsza. Ona przecież weszłaby do tego małżeństwa z miłością do własnego szwagra.

To nie leżało w zwyczajach Elisabet. To by była zdrada, od początku do końca.

Karin zawołała ją ze swego pokoju na piętrze, zatem Elisabet zmusiła się, by myśleć o czym innym.

W całym tym zamieszaniu, w tym uczuciowym napięciu ani ona, ani Vemund nie zdążyli powiedzieć drogiemu doktorowi Hansenowi, który zresztą nie pokazywał się już jakiś czas, że Karin w żadnym razie nie powinna się zbliżać do Lekenes.

Nie wiedzieli, że ona z największą niecierpliwością oczekuje, by się tam wybrać, i że zamierza prosić doktora, by ją tam zawiózł. Tak chciała jeszcze raz zobaczyć tę baśniową posiadłość! Może nawet odwiedzić ludzi, którzy mieszkają w tym pięknym domu, z którego dotychczas widziała tylko fasadę. Karin tak strasznie chciała się dowiedzieć, jak jest za tą wspaniałą fasadą.

Ach…

Emilia Tark zadowolona przejrzała się w lustrze, jeszcze bardziej przypudrowała włosy i zwróciła się ku swemu mężowi.

– Naprawdę uważam, że Vemund powinien się dzisiaj pokazać. Dostał przecież zaproszenie. Do ciebie też się nie odzywał?

Piękny Arnold Tark starał się ułożyć koronkowy żabot. Na jego twarzy malowało się zmęczenie.

– Vemund spędził wiele dni w biurze. W towarzystwie kilku urzędników podatkowych czy kogoś takiego.

Ręce mu drżały i nie mógł sobie poradzić z tym żabotem.

– To naprawdę nieznośne ze strony Vemunda – oświadczyła pani Tark z niechęcią. – Żeby tak dręczyć Mandrupa! Jakby mój kuzyn dopuścił się oszustwa!

– Sprawy mają się chyba znacznie gorzej, kochana Emilio!

– Co to znaczy, gorzej? – zapytała ostro.

– My też nie jesteśmy bez winy, i Vemund, i ja. Zanadto popuściliśmy Mandrupowi cugli.

– Nonsens! A jeżeli popełnił jakiś drobny błąd w rachunkach, to się to szybko naprawi. Nie powinieneś był jeszcze przekazywać zarządzania Vemundowi. Jego tu przecież w ogóle nie ma. Włóczy się po lasach i nad rzekami. Od dawna mówię, że to nie uchodzi. Biedny Mandrup, tak harował w biurze dla Vemunda!

– No, harówka to może nie najbardziej odpowiednie słowo – mruknął Arnold Tark, ale nie odważył się wypowiedzieć tego na tyle głośno, by żona usłyszała.

Emilia narzekała.

– Ja naprawdę nie rozumiem, co się dzieje z Vemundem. Zawsze był takim kochanym i uległym chłopcem. Czy myślisz, że ja go zaniedbywałam na korzyść Braciszka, kiedy byli mali?

Arnold nie odważył się odpowiedzieć. Uważał, że obaj synowie byli zaniedbywani. Ich matka była z nimi niemal zawsze, ale miłości, której potrzebowali, brakło. Ona miała tylko wymagania. By chłopcy ją uwielbiali, byli jej we wszystkim podporządkowani.

A może jest teraz niesprawiedliwy wobec żony? On który tak rzadko wtedy bywał w domu, zajęty interesami. I nie ma najmniejszej wątpliwości, że Braciszek uwielbia swoją matkę. Musiała mu zatem coś z siebie dać! Braciszek uważa, że matka go kocha.

Ale Vemund?

Co się w tym chłopcu dzieje przez ostatnie lata? Dlaczego opuścił rodzicielski dom? Braciszek twierdzi, że Vemund popełnił tak straszne przestępstwo, że nie jest w stanie spojrzeć rodzicom w oczy.

Ale on przecież wie, że ojciec wybaczyłby mu wszystko! I matka także! Ona tak lubiła się chwalić swoimi synami. Czy on nie rozumie, jaki ból jej sprawia? Nie mogła już teraz opowiadać innym o swoich synach z taką dumą…

Arnold poczuł niesmak. Nie chciał się już dłużej nad tym zastanawiać. Prościej było myśleć o tym, co Vemund robi teraz. O kontroli finansów przedsiębiorstwa, którą podjął.

Arnold zadrżał.

Przede wszystkim dlatego, że naprawdę nie wiedział, jak ma powiadomić Emilię o tym, co się stało. Najpierw niech się odbędzie ten bal. Nie chciał psuć jej radości.

Całe życie Arnolda upływało na chronieniu ukochanej Emili. Najpierw z miłości, potem z przyzwyczajenia. A teraz ze strachu.

Weszła pokojówka.

– Przyszedł pan Mandrup Svendsen – zaanonsowała.

– O, Mandrup! – ucieszyła się Emilia. – Niech tu wejdzie!

Ognistoczerwone oblicze Mandrupa Svendsena było dzisiaj jeszcze ciemniejsze niż zwykle. Skóra błyszczała od potu, a oczy wskazywały wyraźnie, że pił tęgo przez cały dzień. Ale okazji wzięcia udziału w balu nigdy by nie przepuścił niezależnie od tego, jak przykre były sprawy w biurze przedsiębiorstwa. Już wszystko dokładnie zaplanował.

Powóz, zamówiony na jutro rano, zawiezie go do portu. Stamtąd kutrem do Danii, a potem do Niemiec. Tam miał odłożone trochę gotówki…

Ale tutaj na balu był bezpieczny. Znacznie bezpieczniejszy niż we własnym domu.

– Emilio, chodzi o to, że nie mogę już używać mojego kostiumu Robin Hooda, tak okropnie się skurczył – oświadczył Mandrup. – Nie masz jakiejś rzymskiej togi, w którą mógłbym się owinąć? Do tego wieniec laurowy i para sandałów. Czy nie mógłbym się przebrać za Cezara?

– Raczej już za Nerona – mruknął Arnold Tark.

– Tak, zaraz coś dla ciebie znajdę, mój drogi – powiedziała Emilia i wstała.

W drzwiach znowu stanęła pokojówka.

– Panna Elisabet Paladin przyszła, proszę pani.

– No, nareszcie! Czas najwyższy! I Marto! Od tej chwili należy ją tytułować hrabianką. Właściwie powinniśmy się do niej zwracać per margrabianko, ale w tym domu zachowujemy się bezpretensjonalnie.

Arnold już wyszedł, by powitać Elisabet, którą lubił i dla której żywił respekt. Miał złe przeczucia co do tego, jak ułożą się stosunki pomiędzy Emilią a nią. Jego przyszła synowa obdarzona jest chyba znaczną siłą woli. A coś takiego Emilia będzie się starała złamać.

O Boże, jaka ta Elisabet zdecydowana, pomyślał widząc ją wchodzącą po schodach. To nie zwiastuje niczego dobrego!

Stoły w jadalni zostały pięknie nakryte, wszystko było gotowe. Służba wykonała nadzwyczajną pracę, wszyscy harowali jak niewolnicy pod rozkazami anielsko łagodnej pani Emilii.

Powozy zaczynały nadjeżdżać, jedni prominentni goście za drugimi pojawiali się w pałacu. Zaproszenia na bal kostiumowy w Lekenes nikt nie odrzuca.

Ku przerażeniu Mandrupa Svendsena zaprosili także komisarza policji. Ile ten człowiek wie? Nie, chyba jeszcze wieść o skandalu z przedsiębiorstwem Tarków nie dotarła do jego uszu. A drobnych funkcjonariuszy tutaj nikt by nie zapraszał. Może się z pewnością czuć bezpiecznie. Może… Toga oblepiała spocone ciało.

W domu pod miastem Karin miała wizytę. Doktor Hansen zapytywał, czy nie miałaby ochoty na małą przejażdżkę przy tej pięknej pogodzie? Oczywiście, jak najchętniej. Natychmiast pobiegła, żeby się przebrać. Może mogliby zwiedzić ten piękny majątek?

Doktor zawahał się na moment, ale w końcu przystał na propozycję. O ile się nie myli, to zna jedną z tamtejszych kucharek, która przyszła kiedyś do niego po poradę. Dzięki temu panna Karin będzie chyba mogła wejść do domu, w każdym razie do jego części. Tym sposobem nie muszą się spotykać z właścicielami, którzy zdaniem Elisabet i Vemunda mogliby zadawać niepotrzebne pytania. Wygląda to zresztą na przesadną ostrożność ze strony Vemunda.

Doktor nie miał przecież pojęcia, jakie niebezpieczne jest Lekenes.

Zachwycona Karin klasnęła w dłonie, wydała pani Vagen polecenia co do Sofii Magdaleny, ucałowała ukochane maleństwo i poszli.

Najpierw zrobili niewielką przejażdżkę po okolicy.

Tymczasem do domu przyszła panna Spitze.

Otworzyła pani Vagen. Nie, panny Paladin nie ma w tej chwili w domu. „O, mój Boże, mówiono mi, że to pilne! A przez resztę tygodnia będę zajęta…” No, skoro to takie pilne, to… Ja wiem, gdzie ona poszła…

Czy panna Spitze mogłaby dostać adres?

Tak więc panna Spitze dostała adres do Lekenes. Nie znała jednak nazwiska mieszkających tam ludzi.

A chyba powinna była co wiedzieć.

Może zresztą nie? Może lepiej, że stało się to, co się stało?

Długo po jej wizycie do domu Karin przyszedł Vemund. Zmęczony i wyczerpany po wielu dniach sprawdzania ksiąg rachunkowych w towarzystwie policjantów.

Zastał jedynie panią Vagen.

– A gdzie jest Elisabet?

Vemund nie widział jej od dwóch dni, cieszył się, że zaraz ją spotka.

– Panna Elisabet jest na balu w Lekenes.

– Ach, rzeczywiście. Ten przeklęty bal. A panna Karin?

– Doktor Hansen zabrał ją na przejażdżkę powozem.

– O, to będzie dla niej wielka przyjemność. A co z małą? Wyszła z tego przeziębienia? Przecież jutro chrzest!

– Dziecko jest zupełnie zdrowe, panie Vemundzie. Śpi teraz, czy chciałby pan…?

– Nie, nie będę jej przeszkadzał. Czy doktor Hansen powiedział może, dokąd zamierza jechać?

– Słyszałam, jak rozmawiali, że pojadą odwiedzić jakąś starą pacjentkę w tym pięknym majątku. To się nazywa Lekenes, prawda?

Vemundowi zrobiło się zimno i gorąco jednocześnie.

– Co? Ale czy ja nie powiedziałem…

Nie, nie powiedział. I Elisabet najwyraźniej także nie. Pani Vagen była niewinna w tej całej katastrofie. Doktor Hansen także. Nawet Elisabet nie wiedziała, dlaczego Karin nie wolno się pokazywać koło tego domu, cała wina spada na niego! On zapomniał powiedzieć doktorowi Hansenowi, żeby nigdy więcej tam z Karin nie jeździł.

Jęknął cicho.

– Pani Vagen, muszę jak najszybciej tam pójść! Bóg mi świadkiem, jak niechętnie odwiedzam ten dom, ale muszę.

Czy oni dawno wyjechali?

– No, już dość dawno. Zresztą potem była tu jeszcze jakaś pani i pytała o pannę Elisabet. Okropnie jej się spieszyło, więc posłałam ją do Lekenes.

– Jakaś pani pytała o Elisabeth? Czy to była jej matka?

– Nie, skąd! Taka drobniutka jak wróbelek. I mówiła jakoś z cudzoziemska. Mówiła, jak się nazywa… żebym to pamiętała…Panna Spitze?

Vemund zrobił się biały niczym kreda.

– Co pani mówi?

– Czy ja zrobiłam coś złego?

– Nie, to nie pani. Ale wydaje mi się, że dzisiaj wszystkie diabły opuściły piekielne otchłanie! Niech Bóg ma w swojej opiece Karin Ulriksby!

Potem wypadł z domu, by zdążyć do Lekenes, zanim nie będzie za późno. Biegł do domu, w którym nie był od blisko trzech lat.

Загрузка...