ROZDZIAŁ XII

Upłynęły dwa lata.

Agneta i Henning pragnęli dla swej córki jedynie dobra, nie ich winą było, że uczynili tak fatalny wybór.

Ich prześliczna, ukochana Vanja rzeczywiście się uspokoiła, ale w jej spojrzeniu nadal było coś, do czego nie potrafili dotrzeć. Czasami Agneta miała wrażenie, że to smutek, tak bezgraniczny i bolesny, że ludzkie słowo nie potrafi go opisać.

Ale Vanja nie skarżyła się nigdy. Przez pierwsze miesiące po wizycie Marca wiele przebywała w samotności, była małomówna i zamyślona. Z czasem zaczęła włączać się w życie rodziny, śmiała się wraz ze wszystkimi, bawiła z Andre i zajmowała Vetlem, maleńkim synkiem Christoffera i Marit, który urodził się w roku 1901 i stał się ulubieńcem Vanji w świecie ludzi.

Z pozoru mogła się wydawać wesołą i uprzejmą młodą panienką, zawsze we wszystkim pomocną i życzliwą. Ale ten, kto patrzył na nią uważniej, dostrzegał, że jej śmiech często zamierał, raptownie przeradzając się w smutek. Dłonie nagle opadały bezsilnie, jak gdyby Vanję łapały w sidła ponure myśli. Ale takie wrażenia nie trwały długo, moment później wracał jej humor.

A mimo to Agneta i Henning niepokoili się córką. Kiedy więc do parafii przybył młody, pełen zapału katecheta, nauczyciel religii, który jeszcze nie zakończył swej edukacji, Agneta zaproponowała mężowi:

– A może zaprosilibyśmy tego młodego człowieka do domu? Pewnie czuje się tutaj samotny.

– Bardzo chętnie – odrzekł Henning, w skrytości ducha myśląc o tym samym co żona. – Ale aż taki młody to on nie jest. Wiesz przecież, że zdążył już owdowieć.

– Tak, ale…

Agneta ugryzła się w język, a już miała powiedzieć, że Vanji potrzeba nieco starszego mężczyzny, wiodącego ustabilizowane życie. Kogoś, kto byłby dla niej trochę jak ojciec. Nie chciała jednak zdradzać swych planów i zamiast tego powiedziała:

– Biedaczysko! Utracił żonę w połogu. Dziecko także nie przeżyło. Może w czwartek?

– Co? Co takiego? Kto umarł w czwartek? Ach, tak, zaproszenie! Tak, czwartek mi odpowiada – kiwnął głową Henning.

Wiedział, że tego dnia Vanja będzie w domu, przyjdzie także Sander i Benedikte. Wesoły i wykształcony Sander zawsze się przydawał, kiedy rozmowa się nie kleiła.

Myśli Agnety powędrowały jeszcze dalej, aż na podwórze, po którym spacerowała Vanja z maleńkim Vetlem w wózeczku. Agneta widziała, jak twarz córki pochylona nad dzieckiem jaśnieje w uśmiechu.

– Sama powinna mieć takie maleństwo – szepnęła cicho. – Moja kochana Vanja. Powinna mieć własne dziecko.

Frank Monsen westchnął.

Jeszcze jedno zaproszenie od mieszkańców parafii. Tym razem dał się zaskoczyć, nie miał żadnej wymówki w zanadrzu. Zanim zdążył się zastanowić, już mówił, że tak, czwartek jak najbardziej mu odpowiada, dziękuję, to bardzo uprzejme z państwa strony.

Lipowa Aleja?

To ten prastary dwór, z daleka przypominający starą szopę. Znów z piersi wyrwało mu się westchnienie.

Na spotkaniach parafian niewiele słyszał o mieszkańcach Lipowej Alei, wszyscy nabierali wody w usta, kiedy tylko wspominano rodzinę Lindów. W ciszy, jaka zwykle wtedy zapadała, słychać było tylko stukanie drutów w robótkach pań i dyskretne szuranie stóp po podłodze. I zawsze w końcu znalazł się ktoś, kto powiedział: „Tak, znów mamy piękną pogodę, to wspaniałe”. Albo coś w tym rodzaju.

Panią Agnetę Lind spotkał raz podczas jarmarku dobroczynnego, urządzonego po to, by zebrać pieniądze na nowy obrus kościelny, bo stary zapleśniał na skutek niewłaściwego przechowywania w korytarzyku za zakrystią. Pani Lind przybyła na jarmark jako gość, nie pomagała w jego przygotowaniu. Bardzo miła dama, podobno córka pastora. Dziwne, że nie włącza się w działalność parafii!

Oby tylko nie mieli podstarzałej córki na wydaniu! Przekonał się już, że bardzo często taki był główny powód zaproszeń.

Frank Monsen nie pragnął ożenić się powtórnie. Rana po stracie żony była nadal zbyt świeża. Miał zamiar oddać się swemu powołaniu, zajmować młodymi konfirmantami, nauczać ich, organizować grupowe czytania z Biblii, na wszystkie sposoby służyć Kościołowi.

Miał wielkie ambicje, by być człowiekiem szlachetnym.

Ale kiedy nadszedł czwartek, poszedł z wizytą do Lipowej Alei.

Przedtem jednak postarał się o dokładniejsze informacje na temat rodziny. Mieszkańcy Lipowej Alei nosili nazwisko Lind z Ludzi Lodu i podobno ta druga część, Ludzie Lodu, owiana była mgiełką tajemnicy. Wielu członków tego rodu to zwykli ludzie, choć rzadko zaglądający do kościoła. Natomiast inni byli… niebezpieczni!

W tym czasie podobno nie było w rodzie takiej osoby. Pani, która ośmieliła się przekazać mu trochę ploteczek na temat Ludzi Lodu, wspomniała coś o jakiejś Benedikte. „Ale z niej bardzo przyzwoita osoba, zamężna z przyszłym profesorem, choć właściwie nie ma na czym oka zawiesić. Ona jest dotknięta złym dziedzictwem! „

„Złym dziedzictwem?” spytał Frank.

„Tak. Tacy się rodzą”.

I ta odpowiedź musiała mu wystarczyć, nie chciał bowiem wydać się zbyt ciekawski, a poza tym rodzina Lind nie obchodziła go zbytnio.

Tak mu się wtedy wydawało…

Dwór z bliska sprawiał o wiele lepsze wrażenie. Wiodła do niego aleja starych lip, a budynki okazały się rzeczywiście bardzo wiekowe, lecz w doskonałym stanie. Potrafił dopatrzyć się licznych śladów przebudowy, ale samo jądro, zachodnia część, musiała zostać wzniesiona w niepamiętnych czasach.

Drzwi otworzył mu jedenastoletni chłopiec. Przywitał go uprzejmie i powiedział, że nazywa się Andre Brink, to jego nowe nazwisko, bo tatuś i mamusia nareszcie mogli się pobrać i on może nazywać się tak samo jak tatuś, a jego mamą jest Benedikte, a dziadkiem Henning.

Wszystko to wyrzucił z siebie jednym tchem.

Frank Monsen serdecznie podziękował za dokładne informacje i zdjął kalosze w hallu. Zaraz przyszła pani Agneta, by go przywitać, przygładził więc gładkie, ciemne włosy, ubrudził się pomadą i musiał wytrzeć ręce chusteczką do nosa.

Poproszono go do salonu.

Dostrzegł ją natychmiast.

Piękniejszej dziewczyny nigdy jeszcze nie widział.

Jej widok wprawił go w takie zmieszanie, że nie zważając na nic ruszył przed siebie i przywitał się z nią jako pierwszą. Ukłoniła się, co Franka nieco speszyło, różnica wieku między nimi nie była wszak tak wielka. Trzydzieści dwa lata to przecież żaden wiek dla mężczyzny.

Przywitał się z pozostałymi, z przyszłym profesorem (choć o tym, rzecz jasna, gospodarze nie wspomnieli), z jego żoną Benedikte, która rzeczywiście nie była urodziwa, ale za to bardzo miła. Dlaczego o ludziach nie obdarzonych szczególną urodą zawsze się mówi: „Ale wygląda na miłą”. Jakież ta niesprawiedliwe! Jakby to miało być balsamem na rany.

Był też gospodarz, Henning Lind z Ludzi Lodu. Ten dopiero wyglądał na miłego! Nie można było tego nie zauważyć, musiał być niezwykle wszystkim życzliwy. Dlaczego parafianie nigdy o nim nie wspominali? To łagodne spojrzenie Chrystusa musiało być znane w całej okolicy! Frankowi niemal łzy zakręciły się w oczach od całej tej uderzającej atmosfery dobroci. Byli także dalsi krewni o nazwisku Volden, ich widział kiedyś w kościele. Wspaniałe uczucie, jakby spotkał starych przyjaciół. Ich syn Christoffer był lekarzem w szpitalu w Drammen, mój ty świecie, ależ ta rodzina musiała być znacznie wyższego rodu, niż w pierwszej chwili mu się wydawało! I jeszcze młoda żona doktora, która zrazu sprawiała wrażenie, jakby nie pasowała do całej rodziny, ale natychmiast okazało się, że był to mylny osąd. Miała na imię Marit i nosiła na rękach roczne dziecko.

Wszystko to Frank Monsen rejestrował zaledwie połowicznie, bo jego myśli nie opuszczały tej, która stała za jego plecami. Nie śmiał się bodaj odwrócić, by na nią spojrzeć, miał wrażenie, że to zdrada wobec zmarłej żony.

Ale owdowiał już trzy lata temu, a przecież nie mógł żyć sam do końca swych dni!

Ile lat mogła mieć ta dziewczyna? Dziewiętnaście, dwadzieścia? Na imię miała Vanja, niezwykłe imię, właściwie rosyjskie imię męskie, zdrobnienie od Iwana.

Frank nie wiedział, że Ludzie Lodu mają tendencję do nadawania swoim dzieciom imion pasujących zarówno dla chłopca, jak i dla dziewczynki. Villemo, Heike, Vanja…

Ale w tej panience nie było nic chłopięcego. Trudno sobie wyobrazić bardziej kobiecą istotę. Ten maleńki nosek, przyozdobiony czarującymi piegami, delikatnie zarysowane usta i wielkie oczy. No i włosy! Bujne sploty w kolorze połyskującej miedzi…

Musi być zaręczona, a w każdym razie na pewno oddziały wielbicieli przypuszczają nieustanny szturm.

Ale chyba wcale tak nie było. Ta Benedikte Brink wspomniała zatroskana, że Vanja mało przebywa z innymi młodymi ludźmi.

Może więc będzie mógł…

Drgnął gwałtownie, zorientowawszy się, że ojciec dziewczyny, Henning Lind, od dłuższego czasu coś do niego mówi.

– To bardzo przyjemny młody człowiek – powiedziała Agneta do swej córki, kiedy Frank już wyszedł.

– Kto taki? – spytała Vanja.

Biedna Agneta! Teraz naprawdę zrozumiała, że sytuacja jest beznadziejna.

Ale Frank Monsen nadal składał im wizyty, zaproszony czy nie. Zaprzyjaźnił się z Sanderem Brinkiem, który, rzecz jasna, natychmiast przejrzał jego taktykę. Frank był jednak sympatycznym człowiekiem, miło się z nim gawędziło, a poza tym znał się na wielu sprawach, dlaczego więc nie mieliby porozmawiać?

Nie za każdym razem młody katecheta spotykał Vanję. Na ogół przebywała w swoim pokoju albo wychodziła z dziećmi, Andre i Vetlem, albo też była u Malin. Kiedy Frankowi raz czy drugi się powiodło i mógł porozmawiać z Vanją, nie posiadał się ze szczęścia przez wiele kolejnych dni, rozważał i dodawał znaczenia każdemu słowu, jakie do niego wypowiedziała, i przekonywał się, że dziewczyna jest nim tak samo zainteresowana jak on nią.

Wcale tak nie było. Z czasem jednak Vanja przynajmniej zaczęła dostrzegać jego istnienie. Traktowała go jako przyjaciela rodziny i stała się wobec niego bardziej otwarta. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Frank może kochać się w niej na zabój, jej myśli nawet nie potrąciły o tę sprawę.

Dlatego przeżyła prawdziwy wstrząs, gdy pewnego dnia Henning przyszedł do jej pokoju, usiadł i poważny mimo uśmiechu powiedział:

– No, myślę, że nasza dziewczynka ma już prawdziwego zalotnika!

Vanja poderwała się na równe nogi.

– Kto taki? Ja?

– Tak. Frank Monsen uroczyście poprosił dzisiaj o twoją rękę. Chyba się tego spodziewałaś?

– Frank?

– Jesteś zaskoczona? On zrozumiał, że odwzajemniasz jego uczucia. Inaczej nigdy by się nie ośmielił.

– Boże, miej mnie w swojej opiece – szepnęła Vanja pobielałymi wargami. – Ale ja…

Henning czekał.

Myśli Vanji wirowały w głowie. Tamlin. Tamlin, wielka miłość jej życia… Marco powiedział, że Vanja musi urodzić dziecko, które z kolei wyda na świat wybranego z Ludzi Lodu… Frank Monsen? Frank Monsen w roli ojca i kochanka? Ta myśl wydała jej się absurdalna. Ale może wcale taka nie była? Wiedziała, że nigdy już nie ujrzy Tamlina, a żal po nim przez całe życie będzie ją palił jak otwarta rana. Gniew i nienawiść, jakie ostatnio jej okazał, tak bardzo, bardzo bolały… Frank był sympatycznym człowiekiem. Dość przystojny, w każdym razie sprawiał miłe wrażenie. Ale musi przestać nosić kalosze i pomadować włosy. W kapeluszu wygląda jak stary dziad. I w przeciwieństwie do niej jest bardzo religijny, ale to wynika z jego wrodzonej dobroci. Vanja czuła, że Frank jest naprawdę szlachetnym człowiekiem, prawdziwym chrześcijaninem, bez odrobiny obłudy!

Ale ona była… zbezczeszczona, czy nie tak się to nazywało w kręgach kościelnych? Po tym, co wyprawiał z nią Tamlin, już dawno przestała być dziewicą. To na pewno nie pozostanie nie zauważone!

Na miłość boską, co miała robić?

Vanja zorientowała się, że już myśli w kategoriach małżeństwa z Frankiem. Co miała do stracenia, kiedyś przecież musi wyjść za mąż, a po związku z Tamlinem nie pokocha już żadnego ziemskiego mężczyzny. Musi urodzić dziecko, taki jest jej obowiązek wobec rodu, a do tego Frank nadaje się tak samo jak każdy inny. Z pewnością okaże się wspaniałym ojcem, wiernym i troskliwym małżonkiem.

Mój Boże, jakże to trąciło nudą! Ale Vanja uwierzyła, że małżeństwo z Frankiem będzie mogło funkcjonować. Ile osób zawiera związek małżeński z miłości? O większości małżeństw decydowali rodzice, a Frank był z pewnością jednym z najlepszych mężczyzn, jaki mógł się jej trafić.

Tamlin… O, Tamlinie, miłości mojego życia!

Uniosła głowę.

– Zastanowię się nad tym – obiecała.

Dość osobliwy był Fakt, że nigdy nie sięgała myślą dalej niż do czasu urodzenia dziecka, które musiała wydać na świat. Później Frank jak gdyby miał opuścić jej życie, nie potrafiła sobie wyobrazić, że będzie z nim do końca swych dni. Wszystko to jednak tkwiło wyłącznie w jej podświadomości, otwarcie nigdy w ten sposób nie myślała. Być może poślubi Franka, to wcale nie wydawało się niemożliwe, potem urodzi im się dziecko, i na to bardzo się cieszyła. A później – koniec. Świat jej wyobrażeń nie sięgał dalej, jak gdyby mocno postanowiła drzwi do przyszłości pozostawić zamknięte.

W tym czasie Benedikte była jej najbliższą przyjaciółką. Często rozmawiały o tym, jak to można poślubić katechetę, kiedy samemu nie odczuwa się potrzeby tego rodzaju duchowej strawy. Benedikte prosiła, aby Vanja dobrze się zastanowiła, czy nie wyrządzi Frankowi krzywdy, Vanja twierdziła jednak, że takie niebezpieczeństwo nie istnieje.

– Mam na tyle spokojny temperament – oświadczyła – że nie będę miała żadnych trudności z przystosowaniem się do nowej roli.

Benedikte popatrzyła na nią badawczo. Owszem, ostatnio młodsza siostra okazywała rzeczywiście spokojne usposobienie, ale sprawiała też wrażenie, że wszystko jest jej obojętne, i to budziło przerażenie Benedikte.

Benedikte ogromnie zasmucał fakt, że nie potrafi zrozumieć Vanji. Co ta dziewczyna ukrywa?

Pocieszało ją, że Marco zdołał nawiązać z nią kontakt, kiedy ostatnio bawił w Lipowej Alei. Vanja nie była więc całkiem sama.

W takim razie Benedikte mimo wszystko pomogła młodziutkiej dziewczynie, to ona przecież wezwała Marca. „To zbyt trudne dla ciebie”, powiedział jej wtedy Marco swym łagodnym głosem i sam zajął się Vanją.

Ta świadomość napełniła ją spokojem, choć Benedikte zdawała sobie sprawę, że jej młodziutka krewna wiele ukrywa. Gdyby tylko udało jej się przebić przez mur, który Vanja zbudowała wokół siebie!

– I jak, Vanju – spytała kilka dni później. – Zdecydowałaś się już na Franka?

Vanja ciężko westchnęła.

– Tak, prawdę mówiąc, tak. Doszłam do wniosku, że lepszego męża nie znajdę, trudno też o sympatyczniejszego człowieka. Myślę więc… że dam mu odpowiedź, kiedy przyjdzie jutro wieczorem.

– To dobrze – Benedikte odetchnęła z ulgą. – Dokonałaś mądrego wyboru.

Gdybym mogła wybierać, pomyślała Vanja, wybrałabym Tamlina. Ale on już nie istnieje, nie ma go w moim świecie. A Frank jest drugim z kolei. Doskonale nadaje się na ojca dziecka, ma wszelkie zalety, jakich mogłabym sobie życzyć.

Niech więc już będzie po wszystkim! Im szybciej, tym lepiej.

Następnego wieczoru oświadczyny Franka zostały przyjęte i katecheta nie posiadał się z radości. Nie mógł w to uwierzyć.

Słusznie postąpił, nie do końca uważając się za szczęściarza, bo Vanja prawie od razu urządziła mu zimny prysznic, po którym ledwie mógł złapać oddech.

– Frank, najpierw musisz mnie wysłuchać – zaczęła, a on kiwnął głową, zaskoczony jej poważną miną. Jakaż ona śliczna!

– Frank, zanim zdecydujesz się mnie poślubić, musisz się czegoś o mnie dowiedzieć. Nie będę niczego owijać w bawełnę: nie jestem nietknięta.

Frankowi zabrakło tchu w piersiach.

– Co ty mówisz? – szepnął przerażony. Gdzie ona się nauczyła takich wyrażeń? I czy… stroi sobie z niego żarty?

Nie, nadal zachowywała niezwykłą powagę.

Ale to przecież niemożliwe! Jego narzeczona, jego czysta, biała jak śnieg Vanja! Frank poczuł się niemal chory, nie mógł wydusić z siebie słowa.

Vanja popatrzyła na niego ze smutkiem.

– Zgwałcono mnie – szepnęła, nie mogła przecież wyznać, że przez wiele miesięcy, a nawet chyba należałoby powiedzieć: lat, kochała się z demonem! Takich rzeczy nie można wyznać zwyczajnemu człowiekowi, a tym bardziej katechecie.

– Zgwałcono? – powtórzył bezgłośnie, nie mogąc pojąć sensu tych słów.

– Tak. To nie była moja wina, Frank. Szłam sama przez wzgórze, mniej więcej rok temu… (Mój Boże, jak łatwo przychodziły kłamstwa, kiedy już się raz zaczęło!) Nagle pojawił się jakiś mężczyzna, najwidoczniej już na mnie czyhał, nigdy go nie widziałam, ani przedtem, ani potem, i rzucił się na mnie, zanim zrozumiałam, o co chodzi. Byliśmy tak daleko od ludzi i nikt nie mógł słyszeć moich krzyków, i…

– Och, nie mów już nic. – Frank nie chciał dłużej tego słuchać. Jego mały kwiatuszek, jak ona mogła? Jak mogła tak go oszukać, pozbawić…

Nie co też on myśli? To przecież nie jej wina! Co ona robiła sama w lesie? myślał zrozpaczony. Czuł się oszukany, wyrwano mu taki smaczny kąsek. Och, to straszne, niegodne słowa w takich okolicznościach, ale był oszołomiony, niemal chory z nienawiści do tego człowieka, który wyrządził mu taką krzywdę.

Jemu?

Boże, wybacz mi, pomyślał Frank i przymknął oczy w głębokim żalu. To przecież ją skrzywdzono, a mnie wyznaczyłeś, Panie, bym niósł jej pociechę i wsparcie. Wybacz moje egoistyczne myśli!

I ponieważ Frank był naprawdę dobrym człowiekiem, wziął Vanję w ramiona, wybaczył jej (och, Boże, znów to samo!) i powiedział, że to nie ma dla niego żadnego znaczenia, a Vanja poczuła się zawstydzona i winna.

Spoczywając w jego objęciach niczego nie czuła. Siedzieli sztywno na wąskiej kanapie, na której dość trudno było im się obejmować. Zacisnęła zęby i pomyślała jeszcze raz: oby ten ślub i płodzenie dziecka było już za nami!

Tak jednak się nie stało.

W ramach swego kształcenia Frank musiał poświęcić rok na działalność misyjną. Wiedział o tym wcześniej i powinien był spełnić ten obowiązek już dawno temu. Kiedy upływały lata, a jego wciąż nie wzywano do wyjazdu, doszedł do wniosku, że zrezygnowano wobec niego z tego zamiaru.

Mylił się jednak. W najmniej odpowiednim momencie nadeszło pismo wzywające go do wyjazdu. Rok w Chinach. Nie, nie mógł zabrać żony. Doświadczenia z tego kraju były jak najgorsze, poza tym niedawno stłumiono wielkie powstanie, podczas którego zginęło wielu misjonarzy. No i przecież chodziło zaledwie o jeden rok.

Na ślub więc nie było czasu.

Frank rozpaczał, ale Vanja przyjęła to spokojnie, niemal uwłaczająco spokojnie. Kiedy odprowadzała go na statek, który miał go powieźć w siną dal, nie zdołała uronić choćby jednej łzy. Był jej miłym znajomym, może przyjacielem, ot i wszystko.

Jej życie stało się teraz spokojniejsze. Była zaręczona, nie zagrażały jej umizgi kolejnych kawalerów. Mogła bez przeszkód oddać się rozmyślaniom.

Ale los zgotował jej więcej niespodzianek. Tuż przed powrotem do domu po rocznym pobycie w Chinach Frank okazał się na tyle nieroztropny, by wplątać się w polityczne niesnaski w prowincji, w której przebywał. Widział wokół siebie ogrom niesprawiedliwości, a jego dusza chrześcijanina nie pozwalała mu się z tym godzić w milczeniu. Wtrącono go do więzienia, przede wszystkim dlatego, że Chińczycy nie mogli zrozumieć, o co mu chodzi. Na wszelki wypadek postanowili usunąć go na bok. Nie śmieli go zgładzić, gdyż zabójstwa misjonarzy w poprzednich latach wywołały i tak zbyt wielkie poruszenie w świecie.

W Lipowej Alei nie przestawano się dziwić. Z początku wokół osoby Franka panowała całkowita cisza, ale wreszcie nadeszła wiadomość ze związku misjonarzy, którego był członkiem. Frank Monsen znalazł się w niewoli, ale jego sprawa jest w toku. Trudno co prawda nawiązać kontakt z tymi, którzy go uwięzili, jeszcze trudniej prowadzić rozmowy, ale nie wolno tracić nadziei.

Vanja czekała. Cała rodzina trapiła się jej nieszczęściem, ale ona nie wyglądała wcale na zmartwioną. Frank kiedyś wróci do domu, a do tego czasu ona przynajmniej będzie miała spokój. Niczego więcej nie wymagała.

Czas jednak upływał i w końcu zaczęła się o niego niepokoić. Frank był przecież takim miłym człowiekiem, wszystkim dobrze życzył. Dlaczego musiało się to przytrafić właśnie jemu?

W Norwegii w tych latach wiele się wydarzyło. Jej mieszkańcy od dawna już nosili w sobie idee wolności i ich przemawiający w imieniu narodu głosiciele z Bjornstjernem Bjornsonem na czele gromadzili wokół siebie coraz liczniejsze rzesze zwolenników.

W roku 1905 spełniły się marzenia. Król Szwecji Oskar II z ciężkim sercem musiał podpisać stosowne papiery, inaczej mogło dojść do wojny.

Po raz pierwszy od sześciuset lat Norwegia stała się wolnym, samodzielnym krajem. Miała własnego króla, królową i następcę tronu. Zapanowała ogólna radość.

Dzieci w Lipowej Alei rosły. Andre był już młodzieńcem, mały Vetle zaczął chodzić do szkoły. A dorośli wyraźnie się starzeli. Malin i Per Voldenowie dobiegali siedemdziesiątki, Henningowi niedługo miało stuknąć sześćdziesiąt lat.

Czas płynął nieubłaganie, choć oni poznawali to jedynie po dzieciach, które z każdym rokiem doroślały.

Nadszedł pewien wiosenny wieczór roku 1909.

Vanja, która skończyła dwadzieścia pięć lat, spacerowała po lesie rozmyślając o swoim życiu.

Otrzymali wiadomość od Franka. Konsulat zdołał nareszcie go odnaleźć, był wolny i wracał do domu. Ale podróż z Chin trwała długo, nie zawita do domu jeszcze przez kilka tygodni.

Zapomniała już, jak wygląda Frank. Był dla niej tylko wymówką, najlepszym rozwiązaniem uniemożliwiającym poślubienie kogoś, kogo absolutnie nie będzie mogła znieść. Wiedziała jednak, że musi urodzić dziecko, na które czekają Ludzie Lodu. Dziecko, które z kolei wyda na świat Wybranego.

Frank musiał więc wrócić do domu, by „spełnić swój obowiązek”. Vanja uśmiechnęła się z goryczą. Postara się być dla niego dobrą żoną, on na pewno będzie jej potrzebował, zwłaszcza po trudnych latach spędzonych w straszliwym więzieniu.

Doszła na szczyt wzgórza. Roztaczał się stąd widok na całą parafię. Widziała Lipową Aleję, piękny stary dwór zniknął prawie wśród nowoczesnych willi, które napierały ze wszystkich stron. A tam… niemal tuż pod nią, w miejscu, gdzie teraz był park, leżało kiedyś Grastensholm. Vanja nie widziała nigdy starego dworzyszcza, zawaliło się jeszcze w czasach Sagi.

Cała historia Ludzi Lodu kryła się tam, wśród drzew. Wszystko odeszło, a mimo to tkwiło w tym miejscu i nadal będzie tam tkwić, choć goście przechadzający się po parku nie domyślali się nawet, co rozegrało się kiedyś na starym dworze.

Stała chwilę w miejscu, zatopiona w myślach, po czym skierowała się do lasu.

W powietrzu czuło się ciepło, jakby lato postanowiło już nadejść. Przed nią, na małej polance, tańczyła para motyli, odfrunęła do skały i znów zawróciła w jej stronę.

Wśród drzew rozbrzmiewał śpiew drozda, poza tym panowała cisza, owszem, słychać jeszcze było brzęczenie pracowitych trzmieli i pszczół, a z oddali dobiegał szum z rzadka przejeżdżających automobili. Między ich przejazdami panowała błogosławiona cisza.

Niezwykła polanka przypominała jakby święte miejsce. Na środku wśród traw widniała okrągła kamienna płyta. Przy samej skale jacyś wędrowcy rozpalili kiedyś ognisko, zbudowali palenisko, na którym pewnie chcieli zagotować kawę. Poza tym nie widać żadnego śladu pozostawionego przez człowieka.

Vanja, zamyślona, przysiadła na kamiennej płycie, nie mając pojęcia, że właśnie tutaj Heike i Vinga przed ponad stu laty wywołali szary ludek. To miejsce było świadkiem wielu niesamowitych wydarzeń w czasach Sol, Kolgrima i Ulvhedina. Najdziwniejsze jednak nastąpiło za życia Heikego. To, że tu właśnie zginął sędzia Snivel, rozszarpany na strzępki przez szary ludek, najlepiej przemilczeć.

Ale Vanja coś wyczuła! Jakieś niezwykłe wibracje ogarnęły całe ciało. Nie sądziła, by mogło je wywołać coś z zewnątrz, uznała, że to w jej organizmie nagle zachwiała się równowaga. Może to skok ciśnienia, może ogarnęła ją zwykła słabość.

Było to uczucie dość nieprzyjemne, ale i fascynujące zarazem. Ponieważ nie łączyła swego stanu z podłożem, na którym siedziała, nic miała zamiaru wstawać.

Czyżbym była chora? pomyślała. Nie, nic mi chyba nie dolega, jestem niezwykle…

Tok jej myśli przerwał nagle głos, którego nigdy nie zdołała zapomnieć. Ochrypły, głuchy.

– Nareszcie! Nareszcie cię odnalazłem, Vanju! A więc tu jest korytarz!

Odwróciła się gwałtownie, jakby ktoś obok wystrzelił z pistoletu.

Na kamiennej płycie tuż przy niej siedział Tamlin.

Загрузка...