ROZDZIAŁ IX

Noce i dnie upływały na pełnym lęku czekaniu.

Tamlin nie wracał.

Być może Vanja powinna odczuć ulgę, ale nawet jej to nie zaświtało w głowie.

Zmieniła się w jeden wielki kłębek nerwów. Gdzie się podział Tamlin; co się stało? Czy miał jej już dość i po prostu nie chciał do niej wracać?

Tamlinie, Tamlinie, czy domyślasz się chociaż, ile dla mnie znaczysz? szeptała w nocy, kiedy upłynął już tydzień, a on wciąż nie dawał znaku życia. Tak bardzo się o niego bała, tak bardzo się bała. Czyżby Tengel Zły zdołał go jednak dopaść? Czy może Tamlin uznał, że demonice są lepszymi współtowarzyszkami erotycznych zabaw, niż ona kiedykolwiek będzie?

Oczywiście jej lęk nie mógł pozostać nie zauważony. Wszyscy w Lipowej Alei i u Malin ogromnie się martwili, a Benedikte nieprzerwanie zwracała się o pomoc do Marca i przodków Ludzi Lodu.

Nic jednak się nie wydarzało.

Dopiero kiedy Christoffer nagle zjechał do domu wraz ze swą świeżo poślubioną żoną, Marit, Vanja cokolwiek przebudziła się do życia.

W pierwszej chwili – jak wszystkich innych – zdumiał ją wybór Christoffera. Marit okazała się niezwykle prostą kobietą. Pomimo nowych modnych strojów, wypracowanej fryzury i sztucznie starannej wymowy nie potrafiła ukryć swego pochodzenia. Przez cały czas lękliwie ukradkiem zerkała na innych, by zorientować się, jak się zachowują, i móc ich naśladować.

Ale jakim wspaniałym człowiekiem niemal natychmiast się okazała! Kiedy minął pierwszy szok, wszyscy myśleli tylko o tym, jakby jej tu nieba przychylić.

Henning i Agneta zaprosili całą rodzinę na obiad powitalny na cześć młodej pary, wieczorem więc wszyscy zebrali się w Lipowej Alei. Vanja czuła, że z Marit coś ją łączy, coś, o czym chętnie by z nią porozmawiała. Ale o czym? Nie mogła jej przecież opowiedzieć o swej rozpaczy z powodu zaginionego demona! A była to w zasadzie jedyna rzecz, o jakiej chciała mówić.

Nie, to nieprawda, miała jeszcze ochotę powiedzieć Marit, jak bardzo się cieszy, że Christoffer właśnie z nią się ożenił.

Ale Vanja milczała, nie mogła wydusić z siebie słów, wszystko w niej jakby się zawiązało. Najpierw lata spędzone z demoniątkiem, później podniecający czas z dorosłym Tamlinem, wieczne wyrzuty sumienia, podniecenie, gorączka we krwi… A teraz już go nie było. Vanja i tak nie mogła pojąć, jak to się dzieje, że nadal jest uważana za osobę przy zdrowych zmysłach.

Christoffer coś do niej mówił:

– Wypiękniałaś, Vanju, jesteś teraz naprawdę czarująca! Na pewno powtarzają ci to całe rzesze chłopców?

Ja ich w każdym razie nie słyszałam, pomyślała Vanja. A Tamlin nigdy nic takiego nie mówi.

Och, Tamlinie, jak bardzo boli rana, którą zadałeś mej duszy!

Christoffer mówił dalej, wpadając w cokolwiek liryczny ton:

– Jesteś krucha i eteryczna niczym promienie księżyca wśród połyskujących nitek pajęczej sieci w letnią noc. Masz taki wyszukany koloryt, siostrzyczko, przepiękne włosy o odcieniu ciemnej miedzi, skórę jasną i tak delikatną, że wydaje się niemal przezroczysta, a twoje ruchy przywodzą na myśl tańczącego elfa. Ale, ale… W tych cudownych oczach czai się nieopisany strach. Co się z tobą dzieje, moja kochana?

Vanja zaśmiała się nerwowo i potrząsnęła głową.

– Co by to mogło być? Mylisz się, Christofferze, wszystko u mnie w jak najlepszym porządku.

Christoffer pochylił się bliżej i szepnął:

– Wcale tak nie jest. Sprawiasz wrażenie nieszczęśliwej, zmieszanej, podnieconej, a zarazem, jakbyś czuła się czemuś winna, cały czas pozostajesz czujna. Pamiętaj, że jestem lekarzem! Przywykłem do podobnych symptomów, ale nie do wszystkich jednocześnie! Benedikte bardzo się o ciebie niepokoi, powiedziała mi, że usiłowała wezwać pomoc dla ciebie, ale jej się nie udało.

Vanja gwałtownie odwróciła się od niego. Nie zrozumiała, o co mu chodziło. Co to miało znaczyć, że Benedikte wzywała pomoc dla niej? Vanja bardzo się bała przenikliwego spojrzenia starszej siostry, a teraz zaczęła się obawiać także Christoffera. Był lekarzem, to… niedobrze.

Spróbowała odpłacić mu tą samą monetą:

– A jak ty się właściwie miewasz, braciszku? Nie wydaje mi się, aby między tobą a Marit, którą zdążyłam już bardzo polubić, wszystko układało się jak należy? Wygląda na to, że ona się ciebie wstydzi.

Christoffer zmarszczył czoło.

– Nie masz się czym przejmować, między nami wszystko w porządku.

Vanja zapomniała, że zwykli ludzie nie rozmawiają ze sobą tak swobodnie jak ona i Tamlin, i wypaliła:

– Jeszcze ze sobą nie spaliście? Takie sprawiacie wrażenie.

– Vanju! – szepnął wstrząśnięty Christoffer. – Gdzieś ty się nauczyła tak mówić!

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Przecież już od jakiegoś czasu jesteście małżeństwem.

Christoffer podniósł się, by od niej odejść.

– Sami sobie z tym poradzimy – odrzekł krótko.

O, tak, na pewno, pomyślała Vanja, uśmiechając się leciutko. I to już niedługo, poznaję to po jej rozkochanych oczach. Ale co na to on?

Vanja miała rację, małżeńskie pojednanie rzeczywiście nastąpiło już wkrótce. Tego właśnie wieczoru Christofferowi i Marit przypadło dzielić zbyt wąskie małżeńskie łoże i zbliżyli się do siebie również w sensie erotycznym. Ale ta historia już została opowiedziana.

Rozpoczął się obiad na cześć nowożeńców. Wygłaszano mowy, wyrażano nadzieję na przyjście na świat kolejnych dzieci w rodzie, a Christoffer wyglądał na bardzo zawstydzonego. Vanja starała się jak mogła brać udział w uroczystości, ale czuła, że uśmiecha się sztucznie, a jej dusza się burzy, gdyż zdolna była myśleć jedynie o zniknięciu Tamlina. Czuła rozdzierający ból serca, a ręce drżały jej tak, że kieliszek z winem musiała trzymać w obu dłoniach. Miała nadzieję, że nikt nie zwraca na nią uwagi, nowo przybyli młodzi małżonkowie znajdowali się w centrum zainteresowania.

Kiedy podano deser, przybył jeszcze jeden gość.

To najpiękniejszy człowiek na świecie, pomyślała Vanja, patrząc na zjawisko w drzwiach.

Powstało wielkie poruszenie, wszyscy rzucili się ku Marcowi, ściskając go po kolei.

Marco!

Bliźniaczy brat jej rodzonego ojca!

Vanja nigdy go nie widziała, był dla niej jedynie nierzeczywistą legendą, nigdy naprawdę nie istniał.

A teraz stał przed nią, jego szare jak popiół oczy poszukiwały jej wzroku, wpatrywały się w nią przenikliwie, z zastanowieniem.

Marco! Oczywiście!

Wiedziała teraz, o kogo wypytywał ją Tamlin, kto ukrywa się przed Tengelem Złym. Kogo ich podły przodek poszukuje z fanatyczną nienawiścią.

Vanja nigdy nie brała Marca pod uwagę. Nie wierzyła, że on istnieje naprawdę, był tylko postacią z legendy opowiadanej wieczorami przy kominku.

Oddychała ciężko, z wysiłkiem, nie mogła oderwać od niego wzroku.

No, teraz marny jej los!

Marco witał się kolejno z rodziną. Wszyscy najwyraźniej go znali, nawet mały Andre.

Tylko ona nie.

Podszedł teraz i do niej.

Nawet jego głos zabrzmiał wprost nieziemsko melodyjnie:

– A tu mamy moją najbliższą krewną, moją bratanicę Vanję.

Dziewczynę poraził śmiertelny strach. Gdyby tylko mogła stąd uciec i nigdy już tu nie wracać! Bliska była utraty przytomności, ale ostatnim wysiłkiem woli zapanowała nad sobą. Nie mogła teraz wywołać skandalu, jej sytuacja i tak już była dość trudna.

Marco dotknął jej, wstrzymała jęk przerażenia. Ujął jej twarz w dłonie. Jakie ciemne miał ręce – niezwykły, brunatny odcień skóry, którego Vanja nie potrafiła opisać. Mienił się, jak gdyby Marco był na poły człowiekiem, a na poły… Nie wiedziała kim.

– Jakaś ty piękna – rzekł, uśmiechając się łagodnie. – Ale też i jesteś wnuczką Sagi i… mego ojca.

Jego ojciec. Jej dziad. Lucyfer, anioł światłości, który przemienił się w czarnego anioła.

Nie była zdolna wytrzymać jego badawczego spojrzenia. Wydawało jej się, że upłynęła cała wieczność, zanim ją puścił.

Wszyscy razem znów zasiedli do stołu. Długo rozmawiali, wypytywali Marca o różne sprawy, ale Vanja nie była w stanie uczestniczyć w ich rozmowach.

Ktoś powiedział coś o czarnych aniołach. Pomocnicy, wyjaśnił Marco i zaczęli mówić o małych posłańcach, łączących Marca z pozostałymi członkami rodu. Każdemu z nich wiernie towarzyszyło zwierzę.

Vanja usłyszała swój własny głos:

– Mną opiekuje się kruk. Prawie codziennie widzę, jak krąży nad domem.

Teraz Marco patrzył na nią.

– To prawda – przyznał.

Vanja usiłowała wytrzymać jego przenikliwe spojrzenie.

Czy on wie? zastanawiała się. Nie, skąd mógłby wiedzieć?

Oznajmił, że będzie musiał ich opuścić. Vanja nie wiedziała, czy powinna odczuć ulgę, czy też żal. Chyba i to, i to.

Jego kolejne słowa zabrzmiały złowieszczo:

– Ale przybyłem tu także, by pomówić z jednym z was. Sądzę, że wszyscy wiedzą, o kogo mi chodzi.

Pokiwali głowami, a Benedikte szepnęła:

– Och, dzięki Bogu!

– Tak, Benedikte – uśmiechnął się Marco. – Słyszałem, że mnie wzywasz, i przybyłem tak szybko jak mogłem. Dopiero dzisiaj było to możliwe. Dziękuję, że tak dbasz o naszą rodzinę!

Benedikte uśmiechnęła się z radością, choć pochwała także ją zawstydziła.

– Nic nie mogłam na to poradzić – powiedziała.

– Wiem, to zbyt trudne dla ciebie. Vanju, idź do swego pokoju. Zaraz tam przyjdę – spokojnie rzekł Marco.

Chciałabym umrzeć, myślała Vanja wlokąc się do swej części domu jak na ścięcie. Nie mogę spojrzeć temu człowiekowi w oczy, nie wiem, o co on będzie mnie pytał, jakie kłamstwa mam wymyślić? Ach, niech mi ktoś pomoże, nie wytrzymam tego!

Przyszedł Marco.

Przestawił jedno z krzeseł, tak by mogli siedzieć twarzą w twarz, i Vanja musiała patrzeć mu w oczy. A bardzo chciała, żeby nie siadał tak blisko.

Marco długo się jej przyglądał, a w jego oczach malował się smutek. Był tak niewypowiedzianie piękny jak istota nie z tego świata. Ideał, jaki trudno sobie wyobrazić.

Wreszcie odezwał się:

– To nie twoja wina, że wpadłaś w tarapaty, nie masz się więc o co obwiniać.

Głos jego brzmiał tak łagodnie i zarazem tak stanowczo, że Vanję poczęło ściskać w gardle.

Upłynęła chwila, zanim Marco wymówił następne słowa, a cisza wydawała się Vanji nieznośna.

– On został uwięziony – powiedział miękko. – Wrzucony do najgłębszej z grot za karę, że zbliżył się z tobą.

Popatrzyła na niego z rozpaczą.

– Nie! – wyrwało jej się z piersi. – Och, Tamlin, nie?

Marco ze współczuciem pogładził ją po policzku naładowaną elektrycznie dłonią. Ale jak dobrze, że ją rozumiał!

Popatrzyła na niego przerażona.

– A więc ty wiesz? O… nas?

– Tak, wiem. Słyszałaś przed chwilą: wszędzie mam swoich pomocników. Posłańców.

Marco wiedział o wszystkim! Vanja poczuła zimno rozprzestrzeniające się od kręgosłupa. Wzbierał w niej przemożny wstyd.

Ale Marco nie rozwodził się nad tym.

– Powiedziałem całej rodzinie, iż wydaje się, że masz jakieś kłopoty – bo też tak i jest – ale w rzeczywistości może się okazać, że bardzo przysłużysz się Ludziom Lodu.

– Ja? W jaki sposób? – spytała cichutko. Czuła, że na przemian rumieni się i blednie.

– Czy jesteś odważna?

– Nie mam pojęcia.

– Wydaje mi się, że jesteś. A poza tym nie będziesz sama.

– Przerażasz mnie. O co chodzi? Zrobię wszystko, co dotyczy…

Urwała.

Marco uśmiechnął się smutno.

– Nazwałaś go Tamlin? Wybrany Tengela Złego. Nie, nie myślałem o Tamlinie, on jest już bezpowrotnie stracony. Chodziło mi o to, czy masz dość odwagi, by podjąć walkę przeciw Tengelowi Złemu?

Vanja nie słuchała uważnie słów Marca.

– Bezpowrotnie stracony? – załkała.

– Tak, tak musisz o nim myśleć.

– Ale ja nie mogę go utracić. Ja… przecież ja go kocham!

Marco westchnął ciężko i pokręcił głową.

– Czy nie rozumiesz, kochana Vanju, jak bardzo się od siebie różnicie? Mówisz, że go kochasz, i wierzę ci bez względu na to, jak dziwacznie to brzmi. Ale wiele kobiet z Ludzi Lodu ma wyraźną słabość do demonów, nie jest więc to może wcale takie dziwne. Różnica między wami polega na tym, że on nie jest w stanie cię pokochać. Demony nie odczuwają miłości, one tylko wykorzystują innych. Tamlin wykorzystywał ciebie dla własnego zaspokojenia, poza tym nie więcej dla niego nie znaczyłaś.

– Nie jestem wcale taka tego pewna – ostro zaprotestowała Vanja.

– Wiem, o czym myślisz – powiedział Marco swym łagodnym głosem. – Owszem, wyrwał cię ze szponów Tengela Złego w Dolinie Ludzi Lodu, ale powodowała nim jedynie żądza.

Z całych sił walczyła ze łzami.

– Nie mów tak! Nie mogę go utracić! Muszę go ratować, pomóż mi!

– Zastanów się, Vanju – rzekł Marco z powagą. – Jesteś człowiekiem i twoja młodość szybko przeminie. Nawet gdyby dało się go uratować, i tak w niczym by ci to nie pomogło. On jest wieczny, a kiedy ty się zestarzejesz, odrzuci cię od siebie jak zużyty grat.

– Ja nie chcę się starzeć! Chcę zawsze być taka jak teraz, należeć do niego przez całą wieczność. Nie chcę umierać, Marco! Czy ty nie możesz załatwić tego tak, że…

Uniósł dłoń w ostrzegawczym geście.

– Naprawdę, zastanów się, co mówisz! Nigdy nie umrzeć to dla człowieka straszliwa kara.

– Nie rozumiem.

– Nie rozumiesz, bo masz dopiero siedemnaście lat, a w tym wieku pragnie się żyć wiecznie, myśl o śmierci potrafi wystraszyć człowieka do szaleństwa.

– Tak, ja chcę żyć, muszę! Muszę ratować Tamlina, a potem na zawsze już będziemy razem, nie mogę umrzeć, nie mogę, nie mogę!

– No cóż, Vanju – westchnął Marco. – Opowiem ci pewną legendę, mamy na to czas, oni siedzą teraz przy kawie i likierach.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem, nie miała nastroju na wysłuchiwanie opowieści. Z drugiej jednak strony pragnęła przebywać z nim jak najdłużej.

– Dobrze, opowiedz mi ją. Ale niech ci się nie wydaje, że zacznę myśleć o czym innym!

– Być może nie teraz, nie dzisiaj. Ale kiedyś w przyszłości zrozumiesz. To historia o „Człowieku, który nie chciał umrzeć”. Przeniosę się trochę w przyszłość, bo to potrafię. Usłyszysz słowa, których nie zrozumiesz, dowiesz się o zjawiskach, których nie będziesz umiała sobie wyobrazić, ale być może to właśnie nastąpi kiedyś w przyszłości.

– Legenda o przyszłości? To brzmi paradoksalnie.

– Owszem, ale ja bez przeszkód mogę przenosić się w czasie.

Vanja popatrzyła na niego uważnie.

– Tyle osób już się zastanawiało: „Kim właściwie jest Marco?” A teraz ja także zadaję to pytanie.

Marco pokiwał głową i uśmiechnął się do niej.

– Na całej ziemi istnieją tylko dwie osoby, które potrafią to zrozumieć, Vanju. To ty i ja.

– Tak – powiedziała spokojnie. – Ty jesteś synem Lucyfera. A ja jego wnuczką.

– Właśnie! A Tengel Zły nie zna historii, która wydarzyła się między Lucyferem a Sagą z Ludzi Lodu. Zielenieje ze złości z naszego powodu, dlatego, że ciebie, Vanju, nie rozumie, a mnie nie może odnaleźć, pomimo swego przenikliwego, śmiertelnie zimnego wzroku.

Nareszcie Vanja uśmiechnęła się szczerze i ciepło. Wstała z krzesła i dała znać Marcowi, że on także ma się podnieść. Marco natychmiast zrozumiał jej zamysł i mocno ją przytulił. Przycisnął głowę dziewczyny do swego ramienia. Przez długą chwilę tak stali, rozkoszując się poczuciem więzi, jakie dać może bliskie pokrewieństwo.

Usiedli.

– Teraz możesz opowiadać – zachęciła go Vanja.

Marco skinął głową.

– Był sobie pewien człowiek, możemy go nazwać Johannes.

– Ale on jeszcze się nie urodził?

– Tego nie powiedziałem. Urodził się już dawno temu, lecz moja opowieść zahaczy także o przyszłość. Johannesa zastała w górach burza śnieżna, w brzozowym lasku wiał wicher, Johannes ze zmęczenia słaniał się na nogach i wiedział, że zabłądził. Ostre bryłki lodu wściekle cięły go po policzkach, wciskały się za kołnierz.

Wokół niego panowała ciemność. Nie widział nawet własnej dłoni przed sobą, nigdzie nie było żadnego światła. Bał się. Tęsknił za domem, za żoną Gunvor, za dziećmi, za trojgiem wnuków… A jeśli nigdy już ich nie ujrzy?

Vanja zastanawiała się, po co Marco opowiada tyle szczegółów, ale nie przerywała mu. Fascynowało ją wsłuchiwanie się w jego głos, patrzenie na nadzwyczaj piękną twarz.

Marco uśmiechnął się lekko, dostrzegając jej podziw, i mówił dalej:

– Johannes zawsze bał się wszystkiego, co miało związek ze śmiercią. Pomimo że przekroczył już sześćdziesiątkę, nie widział jeszcze nigdy zmarłego człowieka, unikał tego na wszelkie sposoby. Jako dziecko kończył zawsze wieczorną modlitwę słowami: „Boże, pozwól mi żyć przez dwa tysiące lat!” Dlaczego akurat dwa tysiące, nie wiedział, odpowiadała mu po prostu taka okrągła liczba.

Nie chciał umierać, nie chciał nawet myśleć o dniu, kiedy będzie to musiało nastąpić, i nienawidził ludzi mówiących, że zaczyna się już starzeć. Budził się w środku nocy zlany potem, przerażony nieuchronnością własnej śmierci. Jak wielu jemu podobnych, szukał pociechy w strachu przed śmiercią w religii. Świadomość innego życia, jakie czeka go po śmierci, mogła go ocalić, nakarmić fałszywymi wyobrażeniami, choć w głębi ducha nie podejrzewał nawet, czym jest prawdziwa wiara.

A teraz, wysoko w górach, wiedział, że marny jego los. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, twarz i dłonie były już bez czucia. Dobry Boże, błagał, on, który tak rzadko się modlił, pozwól mi jeszcze raz ujrzeć moich bliskich!

Znów się potknął i upadł na kolana, ramiona wpadły w głęboką, zlodowaciałą zaspę. Bez sił opadł w przód i pozostał leżący z twarzą zakopaną w śniegu.

– Umarł? – wykrzyknęła Vanja. Nareszcie historia ją wciągnęła.

– Poczekaj na dalszy ciąg – odpowiedział Marco. – Johannes zebrał wszystkie siły. Nie, nie, pomyślał, nie wolno mi się poddawać. Oszołomiony zmęczeniem i strachem podniósł głowę…

Czy ma zwidy? Nie umiał już odróżnić rzeczywistości od omamów agonii. Ze szczytu wzgórza zsuwał się jaśniejący niezwykłą światłością przedmiot, zbliżał się z wściekłą prędkością, bezszelestnie dotarł do Johannesa i zawisł nad nim. Biło od niego takie światło, że Johannes musiał zamknąć oczy.

Przez zamknięte powieki ujrzał, że światło opuściło się jeszcze niżej i tuż nad nim zgasło. Ciemność zdawała się cudownym wypoczynkiem. Na pół przytomny Johannes usłyszał stąpanie ciężkich butów po śniegu i delikatne ręce podniosły go do góry.

„Dobry Boże, nie pozwól mi umrzeć”, wymamrotał zdrętwiałymi wargami.

Poniesiono go gdzieś, ale on był zbyt słaby, by wiedzieć, co się dzieje wokół niego. Zimno ustąpiło, otaczało go teraz łagodne ciepło. Nic więcej doń nie docierało.

Vanja zorientowała się, że słucha z otwartymi ustami.

– Co to było? – zapytała. – Przecież nie istnieje nic takiego jak to, co spłynęło ze szczytu wzgórza?

– Owszem, istnieje – uśmiechnął się Marco łagodnie. – Niektórzy ludzie widzieli podobne rzeczy, ale nikt ich nie traktował poważnie. W przyszłości pojawi się jeszcze więcej zjawisk, w które ludziom trudno przyjdzie uwierzyć.

– Historia nie kończy się chyba w tym miejscu?

– Nie, ale ktoś, nie będę tu wspominał imienia, nam ją przerwał.

– Przepraszam – uśmiechnęła się Vanja i usiadła wygodniej. – Mów dalej!

Nigdy jeszcze nie odczuwała z kimś tak pełnej harmonii jak z bliźniaczym bratem swego ojca, dlatego też znów wpadła mu w słowo.

– Poczekaj chwilę! Czy mogę cię zapytać o mego ojca? Nikt nie chce o nim mówić.

Na przepięknej twarzy Marca odmalował się smutek.

– Ulvar był trudnym człowiekiem, bo jemu samemu było trudno. Wiesz na pewno, że dotknęło go przekleństwo, nie mógł więc powstrzymać się od… popełniania złych uczynków. Wszyscy w rodzie naprawdę starali się mu pomóc, pomimo iż wystawiał ich na nieludzkie próby. Ale ja byłem chyba jedynym, który naprawdę go kochał.

Vanja wyciągnęła rękę i na moment ujęła jego dłoń.

– Dziękuję – szepnęła ze łzami w oczach. – A teraz opowiedz mi, co spotkało Johannesa.

– Dobrze, przejdziemy teraz do jego żony, Gunvor. Pewnego dnia poderwała się z kuchennego stołka i zdumiona patrzyła na mężczyznę, który właśnie wchodził do domu.

„Johannes, Johannes, czy to naprawdę ty? Na miłość boską, gdzieś ty bywał, człowieku?”

Johannes zdziwiony rozejrzał się dokoła. „Nie wiem. Gdzie się podział śnieg?”

Gunvor uderzyła w płacz, a potem uściskała go mocno. „Myśleliśmy, że już nie żyjesz! Zniknąłeś w burzy śnieżnej już dwa miesiące temu! Szukaliśmy cię, policja i ludzie szli tyralierą…”

Nagle nabrała podejrzeń. „Nie byłeś chyba u innej?”

„Nie”, odparł nadal oszołomiony. „Nic nie pamiętam. Nagle zorientowałem się, że stoję na górze, a cały śnieg gdzieś zniknął”.

„Nic nie pamiętasz, Johannesie? Musisz coś pamiętać! Nie było cię dwa miesiące!”

Zapatrzył się w czarną czeluść swego umysłu. „Zostałem zaprogramowany”, wymamrotał z wysiłkiem.

„Zaprogramowany? A cóż to za słowo?”

„Oni byli skazani na zagładę. Mój mózg… zaprogramowany… aż przyjdą inni”.

„Kto przyjdzie? Johannesie, jesteś jakiś dziwny!”

„Inni mają klucz. Ja jestem łącznikiem”.

„Ach, mój Boże, jesteś chory, Johannesie!”

Opanował się. Był prostą duszą, której nigdy nie oświecił kaganek oświaty, a i dla niego samego jego własne słowa stały się zbyt zawiłe. „Musiało mi się to przyśnić. Już nic nie pamiętam”.

Zagadką pozostało, gdzie Johannes spędził owe dwa miesiące. Z czasem jego zniknięcie poszło w zapomnienie.

Dopiero rok później zaczął podejrzewać, że coś z nim jest nie tak. Zawaliło się wysokie rusztowanie, grzebiąc pod sobą trzech robotników, między innymi i Johannesa. Powinien zginąć przygnieciony jak dwaj pozostali, ale miał tylko niegroźne otarcia na skórze. Nie złamał żadnej kości. „Z czego ty jesteś zrobiony?”, pytał lekarz. „Z żelaza?”

Upływały lata. Wypadek samochodowy. Johannes wyszedł z niego cało: „Można by przypuszczać, że jestem nieśmiertelny”, śmiał się niepewnie.

Gunvor traciła siły. Johannes zauważył, że żona się starzeje, ale on sam prawie w ogóle się nie zmieniał. Pewnego dnia spadł z wysokości pięciu metrów, nie robiąc sobie przy tym żadnej krzywdy. Czyżbym naprawdę był nieśmiertelny, zastanawiał się, upojony własną potęgą. Przestał zachowywać jakąkolwiek ostrożność, podejmował ryzyko – i za każdym razem uchodził z życiem.

Gunvor umarła i Johannes został sam. Dzieci wyniosły się daleko, wnuki już dawno się pożeniły, na świat przyszły prawnuki, które Johannes rzadko widywał.

Nadal był w pełni sił życiowych i po kilku latach ożenił się z fertyczną pięćdziesięciolatką.

Jeden po drugim umierali przyjaciele, odprowadził też do grobu najstarszego syna. Jego strata tkwiła w piersi piekącym bólem.

Pisały o nim gazety, publikowały zdjęcie pięciu pokoleń. Najmłodziej wyglądający prapradziadek, jakiego kiedykolwiek oglądał świat. Ale Johannes nie odczuwał radości z tego powodu.

Kilka lat później nie miał już dzieci, a wnuki zgarbiły się i posiwiały.

Wielokrotnie rozmyślał o tych dwóch miesiącach, które uleciały mu z pamięci. Co wydarzyło się tamtej nocy w górach? Kto uratował go od śmierci w śniegu? Nigdy nikomu nie opowiadał o świetle i zbliżających się krokach. Johannes nie lubił, kiedy ktoś się z niego śmiał, od razu się złościł. Dlatego wolał milczeć.

Czy to możliwe? myślał. Czy naprawdę jestem nieśmiertelny? To byłoby fantastyczne! Nie musiałbym opuszczać tego wszystkiego, mógłbym patrzeć, jak rozwija się świat.

Ale czy naprawdę własnej śmierci człowiek obawia się najbardziej? Czy nie mocniej przeraża utrata bliskich?

Vanja nic na to nie odpowiedziała, bo jej sytuacja ze względu na Tamlina był dość szczególna. Marco zaakceptował jej milczenie, wiedział, że zarówno śmierć własna, jak i najbliższych wydaje się dziewczynie równie straszna.

– Johannes nie myślał więcej o tym, że został zaprogramowany. Było to dla niego jak niewyraźny, zamglony sen. Nie zastanawiał się nad obcymi, nieznanymi słowami, które od czasu do czasu pojawiały się w mroku wspomnień. Był, jak już wspomnieliśmy, prostym człowiekiem.

Powoli zaczynał stawać się sensacją.

Swą drugą żoną cieszył się prawie przez trzydzieści lat, potem i ona umarła, a Johannes znów doświadczył goryczy samotności. Widywał czasem prawnuki i jedynego praprawnuka. Ale wszyscy, z którymi coś naprawdę go łączyło, odeszli, a on irytował się na tych gołowąsów, którzy wprowadzali takie zmiany i mieli tyle nowych niemądrych pomysłów.

Umarły prawnuki. A jedyny praprawnuk nie zdążył się ożenić.

Cały jego ród, wszyscy potomkowie, odeszli. Znów został sam. Zamyślał ożenić się jeszcze raz, mieć nowe dzieci, ale żadna młoda kobieta go nie chciała. Nie wyglądał wcale młodo. Skóra się pomarszczyła, chód nie był już tak sprężysty. Jego samotności nie da się opisać. Z nikim nie był związany. Mieszkał nadal w tym samym domu, sam o siebie dbał i niewiele jedzenia potrzebował, ale od innych ludzi odgradzał go ocean pustki. Nadawano mu odznaczenia i uroczyście obchodzono kolejne jubileusze, pisano o nim i fotografowano jak małpę w klatce, ale nie miał nikogo bliskiego. Wiedział, że zachowuje się wobec innych ludzi nieżyczliwie, ale nie chciał mieć z nimi nic wspólnego.

Myślał często o Gunvor i dzieciach, i o tych dobrych, błogosławionych czasach, kiedy ludzie jeszcze pracowali rękami i żyli blisko ziemi. Płakał wtedy, szloch wyrywał mu się z głębi piersi.

– Jesteśmy już w przyszłości? – spytała Vanja.

– Tak, to już przyszłość.

– Niepiękny obraz przede mną rysujesz.

– To prawda. Ludzie nie byli już tak szczęśliwi, społeczeństwo nie potrzebowało ich tak jak kiedyś, było ich bowiem zbyt wielu, bezrobotni kosztowali za dużo pieniędzy, rosła przestępczość.

– Czy będzie za dużo ludzi na świecie? – spytała zdumiona Vanja.

– O, tak! Nastąpi prawdziwa eksplozja.

Dziewczyna zadrżała.

– Opowiadaj dalej!

– Zdarzało się, że Johannes szedł w góry i szeptał w przestrzeń: „Czy nie przybędziecie już wkrótce?”

Ale przestrzeń pozostawała niema.

„Jak długo mam czekać?”, wołał. „Już dłużej tego nie zniosę!”

I góry nie były już te same. Przekopano je, wykorzystano do ostatnich granic.

Wcale nie żadna wielka wojna zniszczyła ludzkość, to sama natura się poddała. Równowaga ziemi, oceanu i powietrza została zburzona nierozumną działalnością człowieka, aż wreszcie nastąpiła ostateczna katastrofa.

– Przerażasz mnie – drżącymi ustami powiedziała Vanja.

– Pamiętaj, że to tylko opowieść!

– Jesteś tego pewien?

– Oczywiście! No cóż, Johannes widział wielu umierających, krzyczących ze strachu. Klękał przy nich i szeptał: „Cieszcie się, że umieracie! Patrzenie na to, co się dzieje ze światem, nie daje radości, przez cały czas traci się bezpowrotnie jakąś jego cząstkę”.

Wreszcie ziemię otoczyła trująca niebieskawa mgła, zatykająca oddech.

Wszędzie panowała cisza.

Po ziemi chodził tylko jeden samotny człowiek, bezdomny, nie mogący zaznać spokoju.

Wołał ku niebu:

„Przybądźcie! Przybądźcie, zmiennicy! Mój mózg jest pełen danych dla was, bo teraz nareszcie przypomniałem sobie sen, który snem wcale nie był. Dlaczego nie przybywacie po wasze dane? Moja samotność jest jak otwarta rana. Samotność życia, najbardziej gorzka ze wszystkich”.

Przybyli trzysta lat później i znaleźli wrak człowieka siedzący przy ruinach domu w krainie cieplejszej niż dzisiejsza Norwegia. Pozbawiony rozumu i woli, nie potrzebujący pożywienia dla swego zasuszonego ciała. Pobrali wszystkie dane, z popękanych ust płynęły obce słowa o wymarłej dawno cywilizacji z nieznanej mu planety. Wyciągnęli z niego wszystko, co wypływało z podświadomości, a on nie rozumiał ani jednego słowa, jakie wypowiadał.

Byli uprzejmi, gestami pytali, czy pragnie wyruszyć z nimi dalej.

Z trudem potrząsnął głową. Miał jedno marzenie, o nirwanie, wiecznej nicości. O krainie, w której nie wieje żaden wiatr.

Patrzyli na niego, pochylając nad nim swe dziwne twarze, a w ich oczach pojawiło się ciepło, smutny poblask przestrzeni kosmicznej.

Pozwolili mu umrzeć.

Vanja siedziała w milczeniu. Po jej policzkach spływały łzy, a ona nie uczyniła nic, by je powstrzymać.

– I jak, Vanju? – ciepło spytał Marco. – Czy wciąż pragniesz żyć przez całą wieczność?

Загрузка...