Ephrona Vestrita przyniesiono na noszach. Na ten widok serce młodego marynarza ścisnęło się i do oczu napłynęły łzy. Gdy przyjrzał się wynędzniałemu od choroby ciału starca, w pełni dotarła do niego prawda. Jego kapitan wracał na pokład, by tu umrzeć. Dotąd Brashen potajemnie żywił nadzieję, że Vestrit nie jest śmiertelnie chory i że morskie powietrze oraz pokład własnego statku w cudowny sposób tchną w jego ciało nowe życie. Niestety było to tylko niemądre dziecinne marzenie.
Teraz cofnął się z szacunkiem. Kyle kierował ludźmi, wnoszącymi jego teścia na trap. Nosze umieszczono pod płóciennym namiotem, który zaimprowizował Brashen. Althea, bardzo blada, przyjmowała ojca na pokładzie. Członkowie rodziny szli za noszami jak zagubione owce, potem zaczęli zajmować miejsca wokół chorego. Brashenowi kojarzyli się z gośćmi przy pełnym stole. Żona i starsza córka Ephrona Vestrita miały w oczach panikę. Były zdruzgotane. Dzieci, łącznie z najstarszym chłopcem, wydawały się zakłopotane. Kyle Haven trzymał się z dala od wszystkich i patrzył na rodzinę z dezaprobatą, jakby oglądał kiepsko naprawiony żagiel albo źle załadowane towary. Po kilku minutach Althea otrząsnęła się z odrętwienia. Odeszła na chwilę cicho, potem wróciła z dzbanem wody i miseczką. Klęknęła na pokładzie obok ojca i podsunęła mu płyn.
Wtedy stary kapitan poruszył się po raz pierwszy. Odwrócił głowę i zdołał siorbnąć trochę wody. Gestem kościstej ręki przypomniał zebranym, że trzeba go podnieść z noszy i położyć na pokładzie jego statku. Brashen rzucił się w stronę starca, jak zwykle natychmiast reagując na rozkaz swojego dowódcy. Zanim kucnął przy łożu Vestrita, dostrzegł gniewne spojrzenie Kyle'a.
– Jestem, panie – powiedział cicho i czekał na odzew kapitana. Ephron Vestrit lekko skinął głową sugerując, że rozpoznaje młodego marynarza i pozwala sobie pomóc. Althea nadal klęczała przy ojcu, starając się wsunąć ramiona pod jego chude nogi. Brashen z łatwością podniósł wychudzone ciało starca, które ważyło tyle co nic, a następnie położył je na nagich deskach pokładu. Leżąc na twardym drewnie kapitan nie skrzywił się, wręcz przeciwnie – westchnął z ulgą, jak gdyby nagle przestał odczuwać ból. Następnie rozejrzał się, a kiedy wreszcie jego oczy odnalazły młodszą córkę, pojawił się w nich cień radości.
– Altheo – polecił. – Kołek galionu.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się na chwilę z przerażenia, potem rozprostowała ramiona i wstała, aby wykonać polecenie. Zacisnęła wargi, wokół których utworzyły się białe zmarszczki. Brashen chciał odejść. Kapitan Vestrit nie prosiłby o kołek figury dziobowej, gdyby nie czuł, że śmierć jest już bardzo blisko. Ten czas powinien spędzić sam na sam z rodziną. Kiedy jednak młody marynarz się cofał, poczuł, że Ephron Vestrit chwyta go za nadgarstek. Uścisk był zaskakująco mocny. Kapitan przyciągnął go do siebie. Bił od niego intensywny zapach śmierci, ale młodzieniec nie uchylił się. Skłonił tylko głowę, by lepiej słyszeć.
– Idź z nią, synu. Ona potrzebuje twojej pomocy. Pomóż jej przez to przejść. – Głos był chrapliwym szeptem.
Brashen skinął na znak, że rozumie i kapitan puścił jego dłoń. Ale kiedy młody marynarz poruszył się, by wstać, umierający mężczyzna znowu przemówił.
– Jesteś dobrym żeglarzem, Brashenie. – Teraz mówił wyraźnie i zaskakująco głośno, jakby pragnął, by rodzina oraz wszystkie zebrane na pokładzie osoby zrozumiały go. Zaczerpnął powietrza. – Nie mogę nic zarzucić tobie ani twojej pracy. – Zrobił kolejny wdech. – Gdybym tylko mógł znowu popłynąć, znowu powierzyłbym ci stanowisko pierwszego oficera. – Jego głos osłabł przy ostatnich słowach, które zabrzmiały jak charczenie. Nagle starzec skierował wzrok w miejsce, gdzie stał patrzący wilkiem Kyle. Kapitanowi przez chwilę brakowało oddechu, wreszcie udało mu się charkliwie powiedzieć: – Na nieszczęście, już nigdy nie pożegluję tym statkiem. “Vivacia” nigdy już nie będzie moja. – Zaczynały mu sinieć usta. Nie miał siły więcej mówić. Jego ręka zacisnęła się w pięść, a następnie starzec wykonał nagły, gwałtowny gest, który potrafiłoby zrozumieć niewiele osób. Jednak Brashen pojął go w mig. Natychmiast skoczył na równe nogi i rzucił się naprzód, by odnaleźć Altheę i ponaglić ją do powrotu.
Tajemnica kołka galionu znana była niewielu. Ephron powierzył ten sekret Brashenowi krótko po mianowaniu go na swego zastępcę. W opadających lokach figury dziobowej znajdował się otwór, a w nim kołek z szarego drzewa jedwabnego. Do ożywiania żywostatku nie był on właściwie niezbędny, wierzono bowiem, że jeśli umierający chwyci kołek, to przekaże statkowi całą swoją wiedzę i resztkę sił witalnych. Ephron pokazał kołek Brashenowi i opowiedział, jak go wyjąć, toteż – w przypadku zapaści kapitana lub katastrofy statku – Brashen mógłby przynieść mu kołek. Młody marynarz zawsze żywił szczerą nadzieję, że nie będzie musiał wypełnić tego nieprzyjemnego obowiązku.
Althea zwisała głową do dołu z bukszprytu, próbując wyjąć kołek z otworu. Bez słowa podszedł do niej, chwycił ją za biodra i opuścił niżej.
– Dzięki – mruknęła z kawałkiem drewna w ręku, a Brashen łatwo podniósł ją i postawił na pokładzie. Dziewczyna od razu popędziła z powrotem do ojca trzymając w zaciśniętej dłoni cenny kołek. Młody marynarz biegł tuż za nią.
Zdążyli w ostatniej chwili. Widok umierającego Ephrona Vestrita nie był przyjemny. Zamiast zamknąć oczy i odejść w pokoju, stary kapitan walczył ze śmiercią. A gdy Althea podała mu kołek, chwycił go tak kurczowo, jak gdyby widział w nim swoje ocalenie.
– Tonę – wydusił. – Tonę na suchym pokładzie.
Na chwilę wszyscy wstrzymali oddechy. Dziewczyna i jej ojciec trzymali końce kołka. Po wymizerowanej twarzy Althei pociekły łzy. Jej włosy, dziko rozwichrzone, przywierały do wilgotnych policzków. Oczy dziewczyny były szeroko otwarte, skupione i przepełnione czułością, wpatrzone w czarne oczy ojca. Wiedziała, że nie może już nic dla niego zrobić, ale nie potrafiła odejść.
Drugą ręką Ephron dotykał pokładu, szukając na gładko wypolerowanych piaskiem deskach jakiegoś uchwytu. Jeszcze raz z trudem, dusząc się, próbował schwytać powietrze. W kącikach ust starca zaczęła się tworzyć krwawa piana. W tym momencie zbliżyli się pozostali członkowie rodziny. Starsza siostra Althei przywarła mocno do matki, oniemiała z żalu, a Ronica Vestrit obejmując ją, szepnęła jej coś do ucha. Wnuczka Ephrona płakała, przerażona dziwną sytuacją; zmieszany młodszy brat nie odstępował jej na krok. Starszy wnuk kapitana trzymał się na uboczu, z dala od rodziny, twarz miał bladą i zaciętą jak ktoś, kto cierpi wielki ból. Kyle stał ze skrzyżowanymi na piersi ramionami przy stopach umierającego. Brashen, patrząc na kamienne oblicze Havena, nie potrafił odgadnąć przemykających mu przez głowę myśli. Za najbliższą rodziną uformował się drugi krąg osób. W pełnej szacunku odległości, przed namiotem stali przedstawiciele załogi. Spokojnie, z kapeluszami w rękach, towarzyszyli swojemu kapitanowi w ostatnich chwilach.
– Altheo! – zawołała nagle żona starego kapitana, równocześnie wypychając drugą córkę do przodu, ku ojcu. – Musisz – oświadczyła jej stanowczym, cichym głosem. – Wiesz, że musisz. – W jej tonie można było wyczuć osobliwe sztucznie narzucone zdecydowanie, jak gdyby zmuszała się do wykonania jakiegoś bardzo nieprzyjemnego obowiązku. Keffria spojrzała na matkę ze wstydem, a jej oczy błysnęły buntowniczo. Potem upadła na kolana obok młodszej siostry i wyciągnęła bladą, drżącą rękę. Brashen sądził, że zamierzała dotknąć swego ojca, lecz kobieta zdecydowanym ruchem chwyciła kołek w połowie – między dłońmi Althei i Ephrona. Ronica Vestrit pokiwała z aprobatą głową.
– Altheo, puść kołek. Statek należy do twojej siostry. Zgodnie z prawem starszeństwa. A także z woli twojego ojca. – Głos matki drżał, kiedy wyraźnie i powoli wymawiała te słowa.
Althea podniosła oczy z niedowierzaniem i zapatrzyła się najpierw w rękę siostry, potem w jej twarz.
– Keffrio? – wykrztusiła oniemiała. – To nie może być prawda! Starsza córka kapitana rozejrzała się niepewnie, w końcu zatrzymała wzrok na matce.
– Ależ tak! – oznajmiła Ronica Vestrit, prawie srogim tonem. – Tak się musi stać, Altheo. Tak być musi, dla dobra nas wszystkich.
– Papo? – szepnęła dziewczyna załamującym się głosem. Ciemne oczy ojca ani na chwilę nie oderwały się od jej twarzy. Jego usta otworzyły się, poruszyły, po czym odezwał się po raz ostatni:
– …Puść…
Brashen przypomniał sobie, jak kiedyś pracował na pewnym żaglowcu, którego mat trochę za dużo wymachiwał marszpiklem. Przeważnie okładał nim towarzyszy rejsu, marynarzy, którzy jego zdaniem nie przykładali się należycie do wykonywanych zadań. Nie raz Brashen był niechętnym świadkiem spojrzenia pojawiającego się na twarzy uderzonego w tył głowy mężczyzny. Podobnie patrzyła teraz Althea – jak osoba, która nie może zrozumieć kto, jak i dlaczego zadał jej ból. Jej chwyt na kołku zelżał, dłoń opadła, po czym dziewczyna zacisnęła ją na chudym ramieniu ojca. Trzymała się go jak marynarz wraku na miotanym burzami morzu. Nie patrzyła już na matkę ani na siostrę. Trzymała tylko ramię ojca, który wpatrywał się w nią i łapał powietrze niczym ryba pozbawiona wody.
– Papo – wyszeptała ponownie. Plecy starca wygięły się w łuk, pierś zafalowała z wysiłku. Niestety Ephronowi Vestritowi zabrakło tchu. Zakołysał głową, zwrócił twarz ku ukochanej córce, ale upadł z powrotem na pokład. Jego długa walka skończyła się. Oczy zmatowiały, potem zmartwiały, ciało całkowicie znieruchomiało na deskach “Vivacii”, jak gdyby stary kapitan zamierzał się wtopić w jej drewno. Ręka zsunęła się z kołka. Keffria wstała, Althea rzuciła się do przodu. Położyła dłoń na piersi ojca i zaczęła bez wstydu i rozpaczliwie płakać.
Nie widziała tego, co zobaczył Brashen. Gdy Keffria wstała, oddała kołek oczekującemu mężowi. Nie wierząc własnym oczom, młody marynarz obserwował, jak Kyle przyjmuje cenny kawałek drewna, po czym odchodzi na stronę, dumnie unosząc kołek, jak gdyby naprawdę miał do niego prawo. Brashen już chciał za nim pobiec. Po chwili jednak zdecydował, że nie wolno mu się mieszać. Zresztą, z kołkiem czy bez, statek i tak się przebudzi. Młodemu marynarzowi wydało się, że już czuje różnicę; wsunięcie kołka do otworu jedynie przyspieszy proces ożywienia.
Przyrzeczenie, które złożył swojemu kapitanowi, nabrało teraz nieco innego sensu.
“Idź z nią, synu. Ona potrzebuje twojej pomocy. Pomóż jej przez to przejść”. Kapitan Vestrit prawdopodobnie nie mówił o kołku ani o swojej śmierci. W takim razie, o czym? Serce ścisnęło się Brashenowi w piersi, gdy próbował się domyślić, co właściwie obiecał zrobić.
Althea poczuła, że na ramionach zaciskają się czyjeś ręce. Wyszarpnęła się z ich uścisku. Nie obchodziło jej, kto stał z tyłu. W ciągu kilku minut utraciła i ojca, i “Vivacię”. Prościej byłoby umrzeć. Ciągle jednak oba te fakty jeszcze do niej w pełni nie dotarły. Pomyślała, że to nie jest w porządku i że w jednej chwili powinna się przydarzać najwyżej jedna nieprawdopodobna rzecz. Gdyby zdarzenia działy się jedno po drugim, może potrafiłaby sobie z nimi poradzić. Ilekroć jednak myślała o śmierci ojca, uświadamiała sobie, że właśnie straciła wszelkie prawa do własnego żaglowca. A przecież nie wypadało żalić się na los tutaj, przy martwym ciele ojca. Wtedy bowiem pojawiało się w jej głowie potworne pytanie: Jak ojciec, którego tak bardzo wielbiła, mógł ją tak straszliwie zdradzić? Cierpiała, lecz starała się tłumić gniew, obawiała się bowiem, że nią zawładnie, strawi ją i zamieni w popiół.
Obce dłonie wróciły, chwytając mocno jej zgarbione ramiona.
– Odejdź, Brashenie – powiedziała słabo na chybił trafił. Ale nie miała już tak wielkiej ochoty wyswobodzić się z uścisku. Ręce drugiego człowieka niosły ze sobą ciepło i siłę, przypominały dłonie jej ojca. Czasami Ephron Vestrit przychodził na pokład, gdy córka pełniła wachtę przy sterze. Jeśli chciał, potrafił poruszać się cicho jak duch; cała załoga o tym wiedziała i nikt nie mógł przewidzieć, kiedy i gdzie ich kapitan się pojawi. Zawsze milczał i nigdy nie wtrącał się w pracę, oceniał jedynie wprawnym okiem wykonanie zadania. Althea stała czasem za sterem, pewnie trzymała koło obiema dłońmi, ani na chwilę nie schodziła z kursu i nawet nie wiedziała, że ojciec jest tuż obok niej, dopóki nie poczuła, jak mocno i z serdecznością chwyta ją za ramiona. Potem znikał lub zostawał przy niej i paląc fajkę, wpatrywał się w noc, wodę i sterującą jego statkiem córkę.
To wspomnienie tchnęło w Altheę nową siłę. Żal stępiał, zmieniając się w ponurą, tętniącą bryłę bólu. Dziewczyna wyprostowała się i rozciągnęła ramiona. Nic z tego nie rozumiała. Takie jednak były fakty. Ojciec umarł, opuścił ją, odebrał jej żaglowiec i dał go Keffrii.
– Wiesz przecież, że wiele razy wykrzykiwał rozkazy, których nie pojmowałam, a ja po prostu zrywałam się na równe nogi i wykonywałam je. Zawsze w końcu okazywało się, że miał rację. Zawsze!
Odwróciła się, przekonana, że mówi do Brashena. Za nią jednak stał Wintrow. Fakt ten ją zaskoczył i niemal rozgniewał. Kim był ten dzieciak, że dotykał ją w tak poufały sposób? W dodatku chłopiec posłał jej blady cień uśmiechu swego ojca, a następnie odezwał się cicho:
– Jestem pewny, że teraz też się tak stanie, ciociu Altheo. Ponieważ nie tylko z woli twojego ojca musisz zaakceptować tragedię i rozczarowanie w swoim życiu, lecz także z woli Sa. Jeśli znosimy spokojnie wszystko, co On nam ofiarowuje, możemy być pewni, że nas za to wynagrodzi.
– Wypchaj się – warknęła niskim i bezlitosnym głosem. Jak śmie zarzucać ją takimi banałami i to właśnie teraz… ten dzieciak, ten syn Kyle'a, który otrzymał wszystko to, co ona utraciła! Bez wątpienia chłopak zniesie ten los całkiem łatwo. Widząc zaskoczenie na młodzieńczej twarzy, prawie wybuchnęła głośnym śmiechem. Wintrow opuścił ręce i zrobił krok w tył.
– Altheo! – upomniała ją zaszokowana matka. Dziewczyna przeciągnęła rękawem po mokrej twarzy i posłała matce piorunujące spojrzenie.
– Nie myśl sobie, że nie wiem, dzięki komu moja siostra odziedziczyła statek – oświadczyła zapalczywie.
– Och, Altheo! – krzyknęła Keffria. Ból w jej głosie zabrzmiał niemal prawdziwie. Żal i konsternacja na twarzy siostry prawie wzruszyły Altheę. Kiedyś były sobie tak bliskie…
Niestety nadszedł Kyle i rozdzielił je, oznajmiając gniewnie:
– Coś jest nie w porządku. Kołek nie chce wejść w galion. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na niego. Niecierpliwa irytacja w jego głosie nie licowała z widokiem leżącego przed nimi na pokładzie ciała. Przez jakiś czas panowało milczenie, potem Kyle się zreflektował. Okazał choć tyle poczucia przyzwoitości. Stał ze srebrnoszarym kołkiem w ręku i zmieszany rozglądał się wokół. Althea z drżeniem nabrała oddechu, jednak zanim zdążyła się odezwać, usłyszała przesiąknięty sarkazmem głos Brashena.
– Pewnie nie wiesz, że tylko człowiek związany przez krew z kapitańską rodziną może ożywić żywostatek?
Althei przyszło do głowy, że młody Treli zachował się właśnie jak człowiek, który staje na otwartym polu podczas burzy, ściągając na siebie piorun. Gniew wykrzywił twarz Kyle'a i mężczyzna zarumienił się bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
– Kto dał ci prawo do odezwania się, psie? Obiecuję, że cię wyrzucę z tego statku!
– Wolno ci – przyznał spokojnie Brashen. – Wcześniej wszak spełnię ostatnią powinność wobec mojego kapitana. Bardzo wyraźnie wydał mi polecenie. “Pomóż jej przez to przejść”, powiedział mi. Na pewno dobrze go usłyszałem. I tak zrobię. Oddaj kołek Althei. Pozwól jej ożywić statek, przynajmniej to jej się należy.
“Ten chłopak nigdy nie wie, kiedy się zamknąć”. To był zawsze najostrzejszy zarzut jej ojca pod adresem jego pierwszego oficera, jednak kiedy to mówił, w jego ton wkradał się respekt i podziw. Althea wcześniej nie rozumiała tego stwierdzenia, dopiero teraz pojęła je w całej pełni. Przyjrzała się młodzieńcowi. Był obdarty jak wszyscy marynarze na końcu długiego rejsu i pyskował właśnie człowiekowi, który dowodził “Vivacią” od kilku miesięcy i prawdopodobnie nadal będzie kapitanem statku. Na oczach wszystkich Brashen został zwolniony i nawet się nie wzdrygnął. Althea wiedziała, że Kyle nigdy nie zgodzi się na to żądanie; nawet o tym nie marzyła. Jednak gdy marynarz je wypowiedział, zrozumiała, jakie cechy cenił w owym młodym mężczyźnie jej ojciec.
Kyle stał i patrzył spode łba. Powiódł wzrokiem po kręgu żałobników, lecz Althea była pewna, że zdawał sobie również sprawę z obecności stojących dalej członków załogi oraz gapiów, którzy zebrali się w dokach, aby zobaczyć, jak ożywa żywostatek. W końcu zdecydował się zignorować słowa Brashena.
– Wintrow! – Jego głos trzaskał niczym bicz. – Bierz kołek i obudź statek.
Wszystkie oczy zwróciły się na chłopca. Jego twarz pobladła, oczy zogromniały, usta zatrzęsły się, potem wargi się zacisnęły. Zrobił głęboki wdech.
– Nie mam do tego prawa – oświadczył.
Nie powiedział tego głośno, ale zebrani świetnie usłyszeli jego cichy głos.
– Do diabła, jesteś w takim samym stopniu Vestritem, co Havenem. Masz prawo, a ten żaglowiec będzie pewnego dnia twój. Weź kołek i ożyw go.
Chłopiec patrzył na niego bez zrozumienia. Kiedy wreszcie przemówił, jego głos drżał, a później załamał się.
– Miałem zostać kapłanem Sa. Kapłani nie mogą niczego posiadać.
W skroni Kyle'a zaczęła tętnić żyła.
– Nie obchodzi mnie twój Sa. Do klasztoru oddała cię matka, nie ja. W tej chwili cię stamtąd wycofuję. A teraz bierz ten kołek i ożyw statek! – Mówiąc to, zrobił krok do przodu, by chwycić swego pierworodnego za ramię. Chłopiec starał się przed nim nie uciekać, wyraźnie jednak był zalękniony. Nawet Keffrią i Roniką wstrząsnęło bluźnierstwo Kyle'a.
Żal Althei nieco osłabł. Czuła się odrętwiała, lecz była zastanawiająco spostrzegawcza. Wszyscy wokół wydawali jej się obcy, obserwowała ich beznamiętnie. Krzyczeli i kłócili się, podczas gdy niepochowany człowiek powoli sztywniał obok nich. Zaczęła się zastanawiać nad przeszłymi zdarzeniami i odkryła, że jej umysł świetnie pracuje. Z nagłym przekonaniem uświadomiła sobie, że Keffrią nie znała zamiarów Kyle'a względem Wintrowa. Chłopiec najwyraźniej również nie zdawał sobie z nich sprawy i teraz, kiedy zmieszany stał z wepchniętym mu w dłonie jedwabnoszarym kołkiem, przeżywał prawdziwy szok.
– No dalej! – rozkazał Kyle i – jak gdyby jego syn miał pięć lat a nie czternaście – obrócił go i pchnął w stronę galionu.
Pozostali ruszyli za nim niczym szczątki statku podskakujące w kilwaterze. Althea patrzyła za nimi, potem kucnęła i ścisnęła stygnące ręce ojca.
– Cieszę się, że tego nie widzisz – oświadczyła mu cicho. Próbowała bez powodzenia zaniknąć starcowi powieki, lecz po kilku próbach dała za wygraną. Ephron Vestrit niewidzącymi oczyma patrzył w płótno namiotu.
– Wstań, Altheo.
– Po co? – Nawet się nie odwróciła, by spojrzeć na Brashena.
– Ponieważ… – Przerwał, zamyślił się, po czym podjął: – Wiem, że odebrano ci statek, ale nie wolno ci teraz odejść. Wiele zawdzięczasz “Vivacii”. Twój ojciec prosił mnie, abym pomógł ci przez to wszystko przejść. Kiedy żywostatek ożyje, nie powinien mieć wokół siebie samych nieznajomych osób.
– Kyle tam będzie – oświadczyła tępo. Ból powracał, obudziły go ostre słowa młodego Trella.
– On jest obcy. Niezwiązany krwią z rodziną. No, chodź. Dziewczyna opuściła oczy na nieruchome ciało. Śmierć działała szybko, twarz coraz bardziej tężała w pośmiertną maskę.
– Nie chcę zostawiać go tutaj samego.
– Altheo, to już nie nasz kapitan, lecz tylko jego ciało. Twój ojciec odszedł, “Vivacia” natomiast ciągle jest z nami. Chodź. Wiesz, że musisz to zrobić. Zrób to dobrze. – Pochylił się, przysuwając usta do jej ucha. – Głowa do góry, dziewczyno. Załoga patrzy.
Althea podniosła się niechętnie, kiedy padły te słowa. Spojrzała jeszcze raz na zapadniętą twarz ojca i próbowała po raz ostatni spojrzeć mu w oczy. Ale wzrok Ephrona Vestrita utkwiony był gdzieś, w nieskończoności. Wyprostowała ramiona i podniosła głowę. No cóż, trzeba zatem spełnić ten obowiązek.
Brashen podał jej ramię, jak gdyby prowadził dziewczynę na Bal w Mieście Wolnego Handlu. Bez zastanowienia położyła lekko rękę na jego przedramieniu, tak jak ją nauczono, i pozwoliła mu się poprowadzić na dziób statku. Zdecydowany krok młodego marynarza podziałał na nią uspokajająco. Kiedy zbliżyli się do zebranych, niemal podskoczyła, słysząc niskie gniewne wykrzykiwania Kyle'a, który denerwował się na Wintrowa.
– To proste, chłopcze. Widzisz dziurę. Trzeba wsadzić do niej kołek i zacisnąć zaczep. To wszystko. Przytrzymam cię. Na pewno nie wpadniesz do wody, nie musisz się tego bać.
Odpowiedział mu chłopięcy głos, nieco zbyt piskliwy i cichy, lecz wcale nie słaby.
– Ojcze, nie powiedziałem, że nie potrafię tego zrobić, ale że nie mogę. Wydaje mi się, że nie mam do tego prawa, nie byłoby to właściwe zajęcie dla sługi Sa. – Pod koniec wypowiedzi głos mu zadrżał i Althea zrozumiała, jak trudno chłopcu zachować zimną krew.
– Do diabła, zrobisz, co każę – warknął Kyle. Althea widziała, jak szwagier podnosi rękę w znany jej sposób. Groźba ciosu.
– Och, Kyle'u, nie! – wykrztusiła Keffria.
Althea w dwóch krokach podskoczyła do przodu, rozdzielając Kyle'a i jego syna.
– Żadnemu z was nie wolno się tak zachowywać w dniu śmierci mojego ojca. Nie możecie też w ten sposób traktować “Vivacii”. Z kołkiem czy bez, budzi się do życia. Chcecie ją ożywiać kłótliwymi głosami i niezgodą?
Odpowiedź Kyle'a zdradziła jego całkowitą niewiedzę na temat natury żywostatków.
– Ożywię ją jakkolwiek – odparł – byle skutecznie.
Dziewczyna odetchnęła głęboko, aby opanować gniew. Nagle usłyszała wypowiadane szeptem pełne respektu słowa Brashena:
– Och, popatrzcie na nią!
Wszystkie oczy zwróciły się na galion. Z pokładu dziobowego Althea nie widziała dokładnie twarzy “Vivacii”, dostrzegła jednakże, że z czarodrzewowej rzeźby odpada farba. Loki zalśniły drapieżnie pod łuszczącą się pozłotą, a wypolerowane piaskiem ciało zarumieniło się różowo. Jedwabiste, delikatne słoje czarodrzewu nadal były widoczne i zawsze takie pozostaną, ponieważ drewno nigdy nie jest tak miękkie i ustępliwe jak ludzkie ciało, jednakże w figurze dziobowej wyraźnie zaczynało pulsować życie. Althea uświadomiła sobie, że cały statek unosi się lekko na spokojnych falach i nagle poczuła się jak matka po raz pierwszy wyczuwająca ruchy dziecka w swoim łonie.
– Daj mi kołek – usłyszała swój cichy głos. – Ożywię “Vivacię”.
– Dlaczego? – spytał podejrzliwie Kyle, ale wtedy wtrąciła się Ronica:
– Daj jej kołek, Kyle'u – poleciła mu spokojnie. – Althea obudzi żywostatek z czystej miłości do niego.
Później dziewczyna przypomni sobie słowa matki i zapłonie w niej nienawiść, gorąca jak rozgrzane do białości żelazo. Ronica odebrała więc córce żaglowiec, chociaż świetnie znała jej uczucia względem niego. W tej chwili jednak dziewczyna wiedziała tylko jedno – bolało ją, gdy patrzyła na “Vivacię” schwytaną między martwe drewno i życie, tak niewygodnie zawieszoną w próżni. Na twarzy Kyle'a, podającego jej kołek, dostrzegła nieufność. Cóż takiego sobie myślał? Że Althea wyrzuci kołek za burtę? Wzięła od niego kawałek drewna i opuściła się z bukszprytu, aby sięgnąć do galionu. Czuła, że za chwilę straci równowagę, mimo to jeszcze kilka centymetrów wyciągnęła się do przodu. Huśtała się niebezpiecznie, zwłaszcza że ruchy utrudniała jej spódnica. Niestety, nadal nie mogła dosięgnąć.
– Brashenie – zawołała. Nie była to prośba ani rozkaz. Althea nawet nie spojrzała na marynarza, czekając, aż podejdzie i obejmie ją w talii tuż nad biodrami.
Trzymając mocno, mężczyzna opuścił ją na odpowiednią wysokość, by mogła dotknąć ręką włosów “Vivacii”. Pod palcami Althei z loku odpadła farba. Włosy galionu były dziwne w dotyku. Ustępowały pod jej dłonią, ale stanowiły raczej jedną całość niż układ wielu pasm. Dziewczyna doświadczyła momentu niepewności, potem poczuła, że zna “Vivacię” tak dobrze jak nigdy przedtem. Czuła jej ciepło, chociaż wiedziała, że nie dotyka żywej skóry. Było to specyficzne ciepło; z pewnością nie przypominało gorąca w żołądku, jakiego można doświadczyć po wypiciu whisky. Płynęło natomiast wraz z jej krwią i tlenem w żyłach.
– Altheo? – Głos Brashena był spięty.
Dziewczyna otrząsnęła się z zadumy i zastanowiła, jak długo już tak wisi. Była dziwnie rozmarzona. Zdała sobie sprawę, że przed chwilą powierzyła całe swoje ciało mięśniom Brashena. Nadal miała w rękach kółek. Westchnęła i uświadomiła sobie, że krew napłynęła jej do głowy. Jedną ręką odsunęła zaczep na bok, drugą łatwo wsunęła kołek w otwór. Kiedy uwolniła zaczep, kołek zniknął, jak gdyby nigdy nie istniał; ponownie stał się integralną częścią figury dziobowej.
– Co tam tak długo trwa? – zapytał ostro Kyle.
– Skończyłam – wysapała Althea. Wątpiła, czy ktoś poza Brashenem ją słyszy.
Kiedy jednak młody marynarz chwycił mocniej dziewczynę i zaczął wciągać na pokład, nagle odwróciła się w jej stronę “Vivacia”. Sięgnęła w górę i jej silne dłonie uściskały ręce Althei, a zielone oczy uważnie się w nią wpatrywały.
– Miałam bardzo dziwny sen – odezwał się galion ujmującym głosem. Potem uśmiechnął się figlarnym i wesołym uśmiechem. – Bardzo ci dziękuję, że mnie obudziłaś.
– Cała przyjemność po mojej stronie – wydyszała Althea. – Och, jesteś znacznie piękniejsza, niż sobie wyobrażałam.
– Dziękuję – odparł statek z charakterystyczną dla dzieci powagą i naturalnością. Puścił ręce Althei i zaczął oczyszczać plamki farby ze swoich włosów i skóry, jak gdyby strząsał opadłe liście. Brashen nagle wciągnął dziewczynę na pokład i bezceremonialnie postawił ją na nogi. Był bardzo czerwony na twarzy, a do Althei dotarły słowa Kyle'a. Szwagier przemawiał cichym, zjadliwym głosem.
– …Opuść ten pokład na zawsze, Treli. Natychmiast.
– W porządku. Odchodzę. – Brashen przyjął swoją dymisję, nie kryjąc pogardy. – Powodzenia, Altheo.
Zachowywał się jak wychodzący z przyjęcia gość. Potem odwrócił się i uroczyście pożegnał matkę dziewczyny. Jego spokój wytrącił Ronikę z równowagi, ponieważ poruszyła wprawdzie ustami, lecz nie zdołała wypowiedzieć słów pożegnania.
Brashen odwrócił się i przemierzył lekkim krokiem pokład, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Zanim Althea doszła do siebie, Kyle napadł na nią.
– A ty co, straciłaś rozum? Jak możesz pozwalać, by dotykał cię w taki sposób?
Dziewczyna mocno zacisnęła powieki, potem szeroko otworzyła oczy.
– W jaki sposób? – spytała oszołomiona. Pochyliła się nad relingiem, aby spojrzeć w dół, na “Vivacię”. Galion obrócił się i uśmiechnął do niej. To był uśmieszek osoby nie całkiem obudzonej w cudowny letni poranek. Althea uśmiechnęła się do niej smętnie.
– Bardzo dobrze wiesz, o czym mówię! Obmacywał cię. Nie dość, że wyglądasz jak brudny kocmołuch, musisz jeszcze pozwalać byle marynarzowi, by trzymał cię do góry nogami…
– Musiałam włożyć kołek. Tylko dzięki Brashenowi mogłam dosięgnąć. – Odwróciła wzrok od pokrytej z gniewu czerwonymi cętkami twarzy Kyle'a i spojrzała na matkę oraz siostrę. – Statek został ożywiony – oświadczyła spokojnym, a zarazem uroczystym tonem. – Żywostatek “Vivacia” obudził się.
A mój ojciec nie żyje. Nie wypowiedziała tych słów głośno, ale na wspomnienie tragedii poczuła ucisk w sercu. Sądziła, że pojęła już to, co się stało, a jednak ilekroć powracało wspomnienie, ból uderzał z coraz większą mocą.
– Co ludzie sobie o niej pomyślą? – Kyle zapytał Keffrię półgłosem.
Dwoje młodszych dzieci patrzyło na Altheę, natomiast starszy chłopak, Wintrow z niechętną miną spoglądał w bok; demonstracyjnie izolował się od rodziny. Althea tak naprawdę nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Zbyt dużo się ostatnio wydarzyło, zbyt szybko. Najpierw Kyle próbował usunąć ją ze statku, potem umarł jej ojciec, ożywiła “Vivacię”, Kyle odprawił Brashena, a teraz gniewał się na nią za to, co po prostu musiała zrobić. Tak, zdarzyło się zbyt wiele. A równocześnie dziewczyna czuła straszliwą pustkę. Zamyśliła się, usiłując sobie uzmysłowić, o czym zapomniała i co zaniedbała.
– Altheo? – zawołała do niej zaniepokojona “Vivacia”.
Przechyliła się ponad relingiem z westchnieniem i spojrzała na nią.
– Tak?
– Znam twoje imię, Altheo.
– Tak. Dziękuję ci, “Vivacio”. – W tym momencie dziewczyna uświadomiła sobie, co spowodowało uczucie pustki. W związku z ożywieniem statku oczekiwała przecież radości i zdumienia. Ta chwila, od tak dawna oczekiwana, nadeszła i przeminęła. “Vivacia” obudziła się, a Althea poza pierwszym błyskiem triumfu nie poczuła tego, czego się spodziewała. Cena była zbyt wysoka.
Kiedy to zrozumiała, jednocześnie poczuła wstyd. Bluźnierstwem i zdradą było stać na pokładzie w niedalekiej odległości od ciała własnego ojca i rozważać poniesione koszty. Nie wolno jej było nawet dopuszczać myśli, że może żywostatek wcale nie był wart śmierci jej ojca, nie mówiąc o poprzednich – śmierci dziadka i prababci. Przecież i tak musieliby umrzeć, statek nie miał z ich śmiercią nic wspólnego. Nieuczciwie było obarczać winą “Vivacię”, wiedziała o tym. Czarodrzewowy żaglowiec nie stanowił przyczyny ich śmierci, był raczej ich wspólną spuścizną. Poprzez niego żyli dalej. Tak, taka była prawda. Althea doznała ulgi. Wychyliła się za burtę, szukając w pamięci jakichś logicznych i przyjaznych słów powitania nowej istoty.
– Mój ojciec byłby z ciebie bardzo dumny – rzuciła w końcu. Te proste słowa ponownie obudziły w niej żal. Miała ochotę ukryć głowę w dłoniach i załkać, lecz nie mogła sobie na to pozwolić, ponieważ nie chciała trwożyć statku.
– Z ciebie również byłby dumny. Wiedział, że to zadanie będzie dla ciebie trudne.
Głos “Vivacii” zmienił się. Początkowo był wysoki i dziewczęcy, teraz stał się głęboki i gardłowy – bardziej pasujący do dorosłej kobiety. Kiedy Althea spojrzała na jej twarz, dostrzegła w niej więcej zrozumienia, niż potrafiła znieść. Tym razem nie próbowała powstrzymać łez, swobodnie popłynęły jej po policzkach.
– Po prostu tego nie rozumiem – powiedziała do statku załamującym się głosem. Popatrzyła na członków swojej rodziny, którzy stali po obu jej stronach przy relingu i tak jak ona przyglądali się “Vivacii”. – Nie rozumiem tego – powtórzyła głośniej, choć chyba niewiele wyraźniej. – Dlaczego to zrobił? Dlaczego po tych wszystkich latach oddał “Vivacię” Keffrii, a mnie nic nie zostawił?
Chociaż kierowała pytanie do swej surowej matki, odpowiedział jej Kyle.
– Może chciał, żeby trafiła w ręce osoby odpowiedzialnej. Może pragnął powierzyć ją komuś, kto udowodnił, że potrafi być rzetelny, solidny i troszczy się także o innych, nie tylko o siebie.
– Nie mówię do ciebie! – wrzasnęła Althea. – Nie możesz się po prostu zamknąć? – Wiedziała, że jej słowa są dziecinne i histeryczne, wstydziła się za nie. Jednak dziś zdarzyło się zbyt wiele; więcej przykrych spraw, niż była w stanie znieść. Nie potrafiła już nad sobą panować. Gdyby szwagier odezwał się do niej ponownie, rzuciłaby się na niego i rozszarpała na strzępy.
– Bądź cicho, Kyle'u – poleciła stanowczym tonem Ronica. – A ty, Altheo, opanuj się. Nie czas ani miejsce na kłótnie. Przedyskutujemy całą sprawę później, na osobności, gdy wrócimy w domu. Rzeczywiście muszę z tobą omówić decyzję ojca. Chcę, żebyś dobrze pojęła jego intencje. Teraz musimy pochować ciało i dokonać formalnej prezentacji statku. Trzeba powiadomić o śmierci Ephrona Kupców i inne żywostatki, wynająć łodzie, by przedstawiciele rodzin mogli popłynąć z nami i uczestniczyć w jego morskim pogrzebie. A poza tym… Altheo? Altheo, wracaj natychmiast!
Z własnej ucieczki zdała sobie sprawę dopiero kiedy dotarła do trapu i zaczęła po nim schodzić. Przemaszerowała zatem obok ciała ojca i nawet go nie zauważyła! Zrobiła też coś, czego sobie nie daruje do końca życia – opuściła “Vivacię”. Nie będzie towarzyszyła swemu statkowi w jego pierwszej dorosłej wyprawie, nie zobaczy pogrzebu ojca w wodach za portem. Sądziła zresztą, że nie potrafiłaby patrzeć, jak marynarze przywiązują jego stopy do rezerwowej kotwicy, zawijają ciało w płótno i spuszczają za burtę. A jednak, będzie później żałowała, że nie uczestniczyła w tej ostatniej drodze i ostatecznym pożegnaniu.
Teraz jednak wiedziała tylko, że nie potrafi już ani minuty dłużej wytrzymać wzroku Kyle'a ani reakcji Roniki. Nie odwróciła się, nie zobaczyła więc przerażenia na twarzach członków załogi i nie dostrzegła, jak Keffria przylgnęła do ramienia męża, dzięki czemu Kyle nie zdołał pobiec za nią i przywlec jej z powrotem. Była pewna, że nie jest w stanie patrzeć, jak odcumowana “Vivacia” wypływa z doku ze swoim dowódcą – kapitanem Havenem. Miała nadzieję, że statek ją zrozumie. Nie, nie. Wiedziała na pewno, że ją zrozumie. Althea zawsze myślała z nienawiścią o Kyle'u jako o dowódcy rodzinnego statku, a teraz, kiedy “Vivacia” stała się już istotą świadomą, jeszcze bardziej nienawidziła tego obrotu spraw. Czuła się gorzej niż gdyby pozostawiła własne dziecko pod opieką pogardzanej przez siebie osoby, ale cóż, nie mogła zmienić przedśmiertnej decyzji ojca. Przynajmniej nie w tej chwili.
Maleńkie biuro pośrednika okrętowego znajdowało się tuż przy dokach. Mężczyzna wyraźnie się zdumiał na widok Brashena, który z marynarskim workiem na ramieniu nachylił się do okienka.
– Tak? – spytał pośrednik na swój wytworny, urzędowy sposób.
Młodemu marynarzowi mężczyzna przypominał dobrze wyszkoloną wiewiórkę. Był zarośnięty aż po policzki. Zanim się odezwał, wyprostował się na krześle.
– Przyszedłem po moją wypłatę – oświadczył cicho Brashen. Pośrednik odwrócił się, chwilę przesuwał liczne księgi, w końcu zdjął z półki główny rejestr.
– Słyszałem, że kapitana Vestrita zaniesiono na jego statek – zauważył ostrożnie, po czym rozłożył księgę na stole i przesuwał palcem po szeregu nazwisk. Spojrzał Brashenowi w oczy. – Byłeś z nim bardzo długo, sądziłem, że zechcesz towarzyszyć mu do końca.
– Zostałem do końca – odparł zwięźle młody marynarz. – Mój kapitan umarł, a “Vivacia” przeszła w ręce Kyle'a Havena. Niestety nie bardzo się lubimy, toteż nowy kapitan zwolnił mnie ze służby.
– Zauważył, że potrafi mówić równie spokojnie i uprzejmie jak jego przypominający wiewiórkę rozmówca.
Pośrednik zmarszczył brwi.
– Statek przejmie teraz chyba jego córka? Przecież latami ją do tego przygotowywał. Ta młodsza… Althea?
W odpowiedzi Brashen tylko parsknął.
– Niestety nie, i nie ciebie jednego zaskoczy taki obrót spraw. Najbardziej zaszokowana i rozżalona była nim sama panna Vestrit.
– Czując nagle, że zbyt jawnie mówi o uczuciach innej osoby, dodał: – Przyszedłem jedynie po moją wypłatę, panie, nie na plotki o swoich zwierzchnikach. Proszę zapłać mi i nie zważaj na słowa, które wygłosiłem w gniewie.
– Dobrze powiedziane. Możesz na mnie liczyć w tej sprawie – zapewnił go pośrednik. Podniósł wzrok znad kasetki z pieniędzmi i położył przed Brashenem trzy stosiki monet. Młody marynarz spojrzał na nie z zaskoczeniem. Jako pierwszy oficer w służbie kapitana Vestrita otrzymywał znacznie więcej.
Nagle zdał sobie sprawę, że powinien poprosić o coś jeszcze.
– Potrzebuję także karty zaokrętowania – dodał powoli. Nigdy nie sądził, że będzie musiał prosić o pieczątkę “Vivacii”. Wiele lat temu wyrzucił stare karty, przekonany, że już nigdy nie będzie musiał nikomu okazywać dowodów swych umiejętności i doświadczenia. Teraz tego żałował. Kartę pokładową stanowił zwyczajny kawałek skóry z pieczątką statku, wytłoczonym nazwiskiem marynarza i czasami jego stanowiskiem (podkreślano wówczas, że dobrze sobie radził z obowiązkami). Garść pokładowych kart znacznie ułatwiała zdobycie kolejnej posady. Szczególnie cenne były zaświadczenia z żywostatków.
– Możesz go dostać tylko od kapitana albo jego zastępcy na swoim statku – zauważył pośrednik okrętowy.
– Uff, chyba nie mam na to szans. – Brashenowi poczuł się nagle okradziony. Jedynym śladem wieloletniej dobrej służby na statku pozostawały te maleńkie stosiki monet.
Pośrednik odchrząknął.
– Wiem dobrze, że kapitan Vestrit miał o tobie i o twojej pracy wysokie mniemanie. Postaram się załatwić ci referencje. Nazywam się Nyle Hashett. Będę cię uczciwie polecał.
– Dziękuję ci, panie – powiedział pokornie młody marynarz. Nie była to karta pokładowa, ale zawsze coś.
Przez chwilę pakował monety: kilka włożył do sakiewki, kilka ukrył w butach, resztę w chusteczce, którą ściśle obwiązał na szyi. Dzięki temu fortelowi nie straci wszystkiego podczas ewentualnego napadu rabunkowego. Gdy skończył, zarzucił na ramię marynarski worek, chrząknął i opuścił biuro. Miał w pamięci listę spraw do załatwienia. Najpierw musiał sobie znaleźć pokój w tanim pensjonacie. Przedtem stale mieszkał na pokładzie “Vivacii”, nawet kiedy zawijała do portów. Teraz cały jego dobytek znajdował się w worku, który niósł na ramieniu. Następnie będzie musiał pójść do bankiera. Kapitan Vestrit często nakłaniał Brashena, by odłożył z każdego rejsu kilku monet. Młody marynarz nigdy go nie słuchał. Kiedy żeglował z Vestritem, czuł się zabezpieczony na przyszłość. Teraz gorzko pożałował, że nie skorzystał z tej rady przed laty. Ale teraz zacznie oszczędzać. Lepiej późno niż wcale. Czuł, że na długo zapamięta sobie tę lekcję.
A co potem? No cóż, zanim zabierze się do szukania nowej posady, pozwoli sobie na jedną przyjemną noc w porcie. Świeże mięso, dopiero co upieczony chleb, morze piwa wypite z innymi marynarzami w portowych tawernach. Sa jeden wie, że Brashen zasłużył sobie podczas ostatniej wyprawy na trochę przyjemności. Zamierzał tę noc spędzić jak najweselej. Jutro zacznie się martwić. Poczuł wstyd, że myśli o dobrej zabawie w dniu śmierci swego kapitana. Cóż, chciałby go pożegnać, lecz Kyle z pewnością nie dopuści, by zwolniony marynarz wszedł na pokład. Pragnął uczcić pamięć Ephrona Vestrita, ale nie kłótniami i niezgodą na jego pogrzebie. Na pokładzie, z którego zrzucą ciało kapitana, powinien panować spokój. Dziś wieczorem Brashen wypije za starego Vestrita wiele kufli piwa i na swój sposób złoży mu hołd.
Zdecydowanym krokiem ruszył ku miastu.
Niedaleko odszedł od ciemnego biura pośrednika okrętowego, gdy dostrzegł Altheę. Rozsierdzona, schodziła po trapie. Obserwował, jak szła przez doki, stawiając tak wielkie kroki, że spódnica ciągnęła się za nią niczym postrzępione żagle w trakcie burzy. Po twarzy dziewczyny płynęły łzy, jej włosy były w nieładzie, a oczy płonęły straszliwym gniewem. Kiedy przechodziła, odwracały się za nią głowy gapiów. Brashen aż jęknął. Niestety obiecał, że będzie nad nią czuwał. Szczerze westchnął i ruszył za dziewczyną.