5. MIASTO WOLNEGO HANDLU

Upłynęło siedemnaście dni. Althea wypatrywała przez maleńki iluminator kabiny na przybliżające się budynki rodzinnego miasta. W dokach wzdłuż zatoki stały nagie maszty karawel i galeonów. Między zakotwiczonymi żaglowcami i brzegiem kursowały małe ruchliwe statki. Dom!

Spędziła w swojej kwaterze siedemnaście dni. Wychodziła tylko wtedy, gdy było to konieczne, a później w trakcie wacht, kiedy Kyle spał. Przez pierwsze kilka dni wrzała wściekłością i od czasu do czasu płakała, skarżąc się na niesprawiedliwy los. Postanowiła dziecinnie i uroczyście, że zniesie nałożone przez szwagra restrykcje, a po powrocie z rejsu poskarży na niego ojcu.

– Zobacz, do czego mnie zmuszasz! – mruknęła do siebie i nieznacznie się uśmiechnęła. Był to stary krzyk z okresu dziecięcych kłótni Althei z Keffrią. Na wpół rozmyślnie stłuczony półmisek lub waza, przewrócony kubełek z wodą, podarta sukienka. “Zobacz, do czego mnie zmuszasz!”, mówiły: Keffrią skrzeczącym głosem, poirytowana zachowaniem młodszej siostry, Althea wrzeszcząc na swą gnębicielkę.

Postanowiła zatem pozostać w kajucie. Na przemian się dąsała lub szalała ze złości. Rozmyślała, co powie Kyle'owi, jeśli ten ośmieli się przyjść pod jej drzwi, sprawdzając, czy jest mu posłuszna albo mówiąc, że żałuje swojego rozkazu. Podczas oczekiwania na jakiś ruch ze strony kapitana przeczytała ponownie wszystkie swoje książki i zwoje, a nawet wyłożyła jedwab na podłogę i zastanawiała się, czy samodzielnie mogłaby uszyć sobie sukienkę. Niestety jej krawieckie umiejętności były kiepskie. Łatwiej poradziłaby sobie z płótnem żaglowym niż z jedwabiem. Materiał był zbyt piękny, by ryzykować zniszczenie go. Pocerowała więc tylko wszystkie swoje marynarskie ubrania. Jednak, kiedy skończyła tę pracę, uprzytomniła sobie, jak bardzo nienawidzi pustych, bezczynnych godzin. Któregoś wieczoru, zdenerwowana ograniczeniami maleńkiej koi, rzuciła pościel na podłogę, położyła się na niej i zaczęła po raz wtóry czytać “Dziennik Kupca” Deldoma. Tak zapadła w sen. I śniła.

Jako mała dziewczynka często drzemała na deskach “Vivacii” albo spędzała wieczór leżąc na podłodze kwatery swego ojca. Czytała wówczas jego książki. Gdy zasnęła na pokładzie, zawsze przeżywała barwne sny i na wpół uświadomione fantazje. Dorosłą Altheę ojciec wiecznie strofował za takie zachowanie i stale obarczał pracą, by nie miała czasu na drzemki. Przypominając sobie tamte dawne sny, dziewczyna przypisywała je żywej dziecięcej wyobraźni. Wszakże owej nocy, kiedy ponownie zasnęła na podłodze kabiny, wróciły do niej te intensywne, szczegółowe rojenia sprzed lat. Sen był zbyt wymowny, by nazwać go wytworem własnego umysłu.

Althei śniła się jej prababka, kobieta, której nigdy nie poznała. W swoim śnie znała ją jednak równie dobrze, jak siebie samą. Talley Vestrit dużymi krokami przemierzała deski “Vivacii” i wykrzykiwała rozkazy do marynarzy, którzy podczas wielkiej burzy miotali się w plątaninie żagla, lin i odłamków drewna. Althea wiedziała, co się zdarzyło, jak gdyby sama to przeżyła. Wzburzone morze szarpało masztami, toteż zarówno pierwszy oficer, jak i pani kapitan przyłączyli się do załogi. Pewni siebie krzykami wydawali rozkazy i starali się przywrócić spokój na pokładzie. Talley nie przypominała osoby ze swego portretu: siedzącej potulnie na krześle, ubranej surowo w czarną wełnę, przystrojoną białą koronką; przy ramieniu prababki stal jej mąż, mężczyzna o srogiej twarzy.

Althea od najmłodszych lat zdawała sobie sprawę, że to Talley Vestrit zleciła budowę ich rodzinnego żaglowca. W tym śnie wszakże prababka nie była osobą pożyczającą pieniądze i płacącą budowniczym statku; nagle ukazała się dziewczynie jako kobieta, która kochała morze, statki i dokładnie wiedziała, czego pragnie dla siebie oraz swoich potomków. Podjęła zatem decyzję zakupienia żywostatku. Och, żyć w takich czasach, gdy kobieta może sprawować tak wielką władzę!

Sen był krótki i surowy, niczym wizerunek, który pojawia się przed oczyma na ułamek sekundy, a mimo to, gdy Althea obudziła się z policzkiem i dłońmi przyciśniętymi do drewnianej podłogi, świetnie go pamiętała. Wiele szczegółów ze snu zrobiło na niej ogromne wrażenie. Potrafiła opowiedzieć, jaki takielunek (czy też raczej to, co z niego zostało po gwałtownej burzy) “Vivacia” niosła na dziobie i na rufie. Widziała wszystko tak dokładnie jak nigdy. Natychmiast zrozumiała korzyści wynikające z takiego osprzętu i uprzytomniła sobie, że podziela wiarę prababki w wytrzymałość lin.

Dziewczyna czuła się oszołomiona, ponieważ po przebudzeniu była sobą, a równocześnie trwała zanurzona w osobowości Talley Vestrit. Jeszcze w wiele godzin później nadal po zamknięciu oczu potrafiła sobie przypomnieć tę burzową noc. Prawdziwe wspomnienia prababki wpłynęły w jej umysł i pozostały w nim. Althea pomyślała, że zapewne przekazała jej to “Vivacia”; tylko takie wytłumaczenie znalazła.

Następnej nocy specjalnie ułożyła się do snu na podłodze kabiny. Natłuszczone i wypolerowane deski nie były wygodne, lecz mimo to nie oddzieliła od nich swego ciała żadnym kocem ani poduszką. “Vivacia” nagrodziła jej ufność. Althea spędziła czas z dziadkiem, który spokojnie przepływał przez jeden z węższych kanałów na Wyspach Wonnych. Dziewczyna patrzyła ponad jego ramieniem, jak omijał sterczące skały, była świadkiem, jak sterował statkiem i dowodził ludźmi. Dziadek Vestrit odkrywał w tym śnie swoją tajemnicę. To właśnie on uzyskał umowę na kupno zastygającego w cudownie pachnące krople soku z pewnego drzewa. Od śmierci dziadka nikt z rodziny Vestritów nie płynął tym kanałem, a handel z tamtejszymi wioskami załamał się. Jak każdy kapitan, dziadek Althei zabrał ze sobą do grobu mnóstwo informacji, które powinien przekazać swoim potomkom. Nie wykonał ani jednej mapy morskiej. Jego wiedza nie zniknęła jednak całkowicie, lecz trwała zmagazynowana w uśpionym umyśle “Vivacii”. Trzeba było tylko poczekać, aż statek się przebudzi. Althea czuła, że galion już zaczyna jej przekazywać niektóre rodzinne sekrety. Wydawało się jej, że potrafiłaby nawet dziś przepłynąć tamten kanał.

Co noc kładła się na drewnianej podłodze i śniła wraz ze swoim żaglowcem. Nawet za dnia leżała na deskach z policzkiem mocno przyciśniętym do drewna i dumała nad przyszłością. Dostosowała swoje nastroje do ruchów “Vivacii” – od drżenia drewnianego korpusu podczas nagłych skrętów po spokojne dźwięki, które wydawało drewno, kiedy wiatr pchał statek, płynący zdecydowanym, równym kursem. Krzyki marynarzy, lekki tupot ich stóp na deskach stały się dla dziewczyny niewiele ważniejsze od docierających znad “Vivacii” krzyków mew. Czasami Althei wydawało się, że cała zmieniła się w statek i była świadoma istnienia małych ludzi, którzy wspinają się na jej maszty, tak jak ogromny wieloryb może być świadom przywierających do jego ciała pąkli.

Czuła nie tylko ruchy ludzi, pracujących na żaglowcu. Żadnymi słowami nie potrafiłaby wyrazić subtelnych różnic, które wyczuwała teraz w wietrze i prądzie morza. Przyjemność sprawiała jej współpraca z dobrym sternikiem, a denerwował ją taki, który zbyt często i bez potrzeby regulował kurs; sprawa ta jednak mało znaczyła w porównaniu z układem statek-woda. W pewnym momencie Althea dokonała wielkiego odkrycia – dotarło do niej, że życie statku jest o wiele ważniejsze niż na przykład jej kłótnia z kapitanem. W trakcie jednej nocy dziewczyna pojęła reakcję statku na zmiany stanu morza.

Althea nie czuła się zatem przymusowo zamknięta w więzieniu, lecz w samotności zdobywała niezbędne doświadczenia. Dobrze pamiętała dzień, gdy otwierając drzwi spodziewała się spokojnego wieczoru, a okazało się, że jest słoneczny poranek. A podczas jednej z wizyt w kuchni kucharz musiał chwycić ją za ramiona i potrząsnąć, gdyż zaczęła marzyć na jawie i przestały do niej docierać wszelkie zewnętrzne bodźce. Kiedyś w kajucie otrzeźwiło ją natarczywe stukanie do drzwi. Otworzyła. Za drzwiami stał nie Kyle, lecz Brashen, który patrzył na nią zaniepokojony i w kółko pytał, czy Althea dobrze się czuje.

– Oczywiście, że tak – odburknęła i próbowała zamknąć mu przed nosem drzwi. Młody marynarz nie pozwolił jej.

– Nie wyglądasz dobrze – ciągnął. – Kucharz twierdzi, że dużo schudłaś i przyznam, że trudno się z nim nie zgodzić. Altheo, nie obchodzi mnie, co zaszło między tobą i kapitanem Kyle'em, ale nadal pełnię obowiązki pokładowego lekarza, więc troszczę się o zdrowie członków załogi.

Popatrzyła na jego zmarszczone czoło i mroczne, zasmucone oczy. Nie chciała, aby jej przerywał cenne rozmyślania.

– Nie jestem członkiem załogi – warknęła. – To mi właśnie oświadczył twój kapitan Kyle. Do twoich obowiązków z pewnością nie należy sprawa samopoczucia zwyczajnej pasażerki. Zostaw mnie samą. – Naparta na drzwi.

– Interesuje mnie zdrowie córki Ephrona Vestrita! Ośmielam się nazywać twego ojca nie tylko swoim kapitanem, lecz także przyjacielem. Altheo, popatrz na siebie. Dam głowę, że nie czesałaś się od kilku dni. Wielu ludzi mówi, że kiedy idziesz po pokładzie, suniesz niczym duch, a twoje oczy są tak puste jak bezgwiezdne niebo.

Brashen wyglądał na szczerze zaniepokojonego. No cóż, niech się więc zamartwia. Althea wiedziała, że nawet najdrobniejsze bzdury mogą zdenerwować załogę, która za długo służyła pod rozkazami zbyt srogiego kapitana; nawiedzona kobieta wędrująca po pokładzie mogła nakłonić ich do nienaturalnego zachowania. Niestety, nie była w stanie nic na to poradzić.

– Marynarze i ich przesądy – zadrwiła, ale słabiutkim głosem. – Daj spokój, Brashenie. Nic mi nie jest. – Znowu pchnęła drzwi i tym razem zdołała je zamknąć. Szła o zakład, że Kyle nic nie wiedział o tej wizycie.

Po raz kolejny położyła się na podłodze, zamknęła oczy i odzyskała poczucie wspólnoty ze statkiem. Czuła, że Brashen stoi pod drzwiami jeszcze kilka minut, a potem dotarto do niej, że pospiesznie się oddalił, powracając do swoich zadań. Zapomniała o nim i skupiła się na wodzie pluskającej obok dziobu “Vivacii”. Wiatr pchał żaglowiec naprzód.

Kilka dni później żywostatek wpłynął na znajome wody, rozpoznał prądy, które delikatnie posuwały go ku Zatoce Kupieckiej, a następnie z zadowoleniem powitał osłonięty akwen – samą zatokę. Kiedy Kyle polecił spuścić dwie łodzie, które miały wprowadzić statek w kotwicowisko, Althea ożywiła się. Podniosła się i wyjrzała przez iluminator.

– Dom – powiedziała do siebie, po czym dodała: – Ojciec. Poczuła, że “Vivacia” również się cieszy z powrotu do rodzinnego portu.

Dziewczyna odwróciła się od okienka i otworzyła morski kufer. Na dnie leżały jej portowe ubrania; przebierali się, gdy wracali do domu. Było to ustępstwo wobec matki, na które Althea i jej ojciec zgodzili się kilka lat temu. Odtąd, ilekroć kapitan Vestrit chodził po mieście, zawsze prezentował się elegancko: niebieskie spodnie i płaszcz, a pod nim gruba, biała, ciężka od koronki koszula. Tak wypadało. Ephron Vestrit należał do Pierwszych Kupców, był też sławnym kapitanem. Althea chętnie ubrałaby się tak jak ojciec, jednak Ronica nalegała, żeby – niezależnie od tego, w czym córka chodzi po pokładzie statku – w porcie i w mieście nosiła spódniczkę. Tłumaczyła, że powinni się odróżniać od miejskich służących. Matka, patrząc na włosy, skórę i ręce Althei, stale narzekała, że dziewczyna nie wygląda na damę ani na córkę jednego z Pierwszych Kupców. W końcu Altheę przekonało nie gderanie matki, lecz ciche słowa ojca. “Nie zawstydzaj swojego statku”, oświadczył spokojnie. Więcej nie musiał mówić.

Załoga krzątała się. Przygotowano kotwicę, wysprzątano statek i szykowano go na odpoczynek w porcie. W tym czasie Althea przyniosła z okrętowej kuchni czajnik z ciepłą wodą i umyła się w kajucie. Potem wdziała portowe ubranie: sztywną halkę, spódnicę, bluzkę i kamizelkę. Okryła się koronkowym szalem, na włosy założyła zabawną koronkową siatkę, a na nią słomkowy kapelusz ozdobiony irytującymi piórami. Gdy przewiązywała spódnicę szarfą i sznurowała kamizelkę, uświadomiła sobie, że Brashen miał rację. Ubranie wisiało na niej jak łachmany stracha na wróble. Lustro pokazało ciemne kręgi pod oczyma i niemal zapadnięte policzki. Gołębia szarość stroju i bladobłękitna lamówka podkreśliły niezdrowy wygląd Althei. Nawet ręce jej schudły, pod skórą odznaczały się kości nadgarstków i palców. Co dziwne, dziewczyny wcale ten fakt nie martwił. Czuła się jak ludzie, którzy długo i w odosobnieniu poszczą, szukając porady u Sa. Tyle że zamiast Sa, Altheę opanował duch żywostatku.

Uważała, że dla takich przeżyć warto się było poświęcić. Czuła prawie wdzięczność wobec Kyle'a, wszak dzięki niemu doświadczyła takich wzruszeń. Prawie wdzięczność…

Gdy pojawiła się na pokładzie, przez jakiś czas mrużyła oczy w jaskrawym popołudniowym świetle, które odbijało się od spokojnych portowych wód. Potem podniosła oczy i przyjrzała się ścianom basenu portowego. Miasto Wolnego Handlu rozciągało się wzdłuż brzegu, przypominając połyskliwe i barwne towary wyłożone na placu targowym. Altheę owionął zapach ziemi. W Dokach Podatkowych jak zwykle wrzała praca. Zgłaszały się tam wszystkie statki wpływające do Miasta Wolnego Handlu. Agenci skarbowi kontrolowali ładunek i nakładali na niego podatek. “Vivacia” musiała poczekać na swoją kolejkę. Kończyła się właśnie inspekcja żaglowca o nazwie “Złoty Puch”.

Althea instynktownie poszukała oczyma domu. Udało jej się wypatrzyć jeden narożnik białych ścian; resztę zasłaniały drzewa. Dziewczyna zmarszczyła brwi na widok zmian, które dostrzegała na okolicznych wzgórzach, ale wzruszyła ramionami. Ląd i to miasto niewiele miały z nią wspólnego. Była zniecierpliwiona i martwiła się o zdrowie ojca, a równocześnie z osobliwą niechęcią myślała o opuszczeniu pokładu statku. Gigu kapitana nie spuszczono jeszcze na wodę; zgodnie z tradycją Althea powinna popłynąć nim na brzeg razem z Kyle'em. Nie była zachwycona perspektywą zobaczenia szwagra, nie mówiąc o wspólnym rejsie łodzią. Na tę myśl nie czuła jednakże tak wielkiej irytacji, jak tydzień czy dwa temu. Wiedziała teraz, że Kyle nigdy nie zdoła oddzielić jej od “Vivacii”. Czuła się związana ze swoim żaglowcem i wierzyła, że statek po prostu bez niej nie popłynie. Kyle był jej utrapieniem, lecz jego groźby przestały już mieć jakiekolwiek znaczenie. Natychmiast po powrocie zamierzała porozmawiać z ojcem; niech Ephron Vestrit dowie się, co się stało. Pewnie będzie na nią zły za to, co powiedziała na temat ślubu Kyle'a z Keffrią. Przypomniała sobie owe stwierdzenia i skrzywiła się z niesmakiem. Tak, ojciec na pewno zareaguje gniewem. Musiała przyznać, że zasłużyła sobie na to. Ale zbyt dobrze go znała, by się bać, że z tego powodu rozdzieli ją i “Vivacię”.

Althea stanęła na pokładzie dziobowym i pochyliła się daleko na bukszprycie, pragnęła bowiem spojrzeć na galion. Rzeźbione oczy “Vivacii” ciągle pozostawały zamknięte, ale nie było to ważne. Dziewczyna uczestniczyła przecież w jej snach.

– Nie ześlizgnij się.

– Nie bój się o to – odparła Brashenowi, nie odwracając się.

– Nigdy się nie bałem. Ale teraz jesteś strasznie blada i obawiam się, że możesz zasłabnąć i wypaść za burtę.

– Nie spadnę. – Nawet na niego nie spojrzała. Chciała, żeby odszedł. Kiedy następnym razem Brashen się odezwał, jego głos był bardziej oficjalny.

– Panno Altheo, czy życzysz sobie, aby zabrano na brzeg twój bagaż?

– Tylko mały kuferek. Jest w mojej kabinie. – Był w nim jedwab i prezenty dla członków rodziny. Dopilnowała kilka dni temu, by je zapakowano.

Młody marynarz odchrząknął z zakłopotaniem. Nie odchodził. Odwróciła się do niego nieco poirytowana.

– No, co jeszcze?

– Kapitan wydał mi rozkaz. Mam ci pomóc na wszelkie możliwe sposoby… w usunięciu wszystkich twoich rzeczy z, hm, kabiny oficerskiej. – Brashen stał nieruchomo i patrzył gdzieś ponad jej ramieniem. Po raz pierwszy od miesięcy naprawdę na niego spojrzała. Ile go musiała kosztować ta degradacja ze stanowiska pierwszego oficera na zwykłego marynarza? Wszystko po to, by pozostać na pokładzie “Vivacii"? Althea tylko raz miała do czynienia z ostrym językiem Kyle'a; nie miała pojęcia, jak często podczas tego rejsu on lub jego pierwszy oficer udzielali Brashenowi słownej nagany. A mimo to młody Treli stał przed nią spokojnie i choć wypełniał przykry rozkaz, w którego zasadność wątpił, ze wszystkich sił starał się go wykonać jak należy.

– Z pewnością mój szwagier odczuwa wielką przyjemność, wyznaczając ci takie obowiązki – odezwała się bardziej do siebie niż do niego.

Brashen nie odpowiedział. Mięśnie w jego szczękach mocniej się wprawdzie napięły, ale zdołał się powstrzymać od komentarza. Nawet teraz trzymał się kapitańskich poleceń. Nazwała go “przypadkiem beznadziejnym”.

– Tylko mały kufer, Brashenie.

Wstrzymał oddech, jak gdyby wyciągał kotwicę.

– Altheo, otrzymałem rozkaz. Mam dopilnować, aby usunięto twoje rzeczy z tej kajuty.

Odwróciła od niego oczy. Nagle poczuła, że straszliwie nużą ją te pozerskie gesty Kyle'a. Niech sobie myśli, że wygrał. Na razie. Jej ojciec przywróci dawny ład.

– Wypełniaj zatem swój rozkaz, Brashenie. Nie zamierzam cię powstrzymywać.

Mężczyzna stał jak sparaliżowany.

– Nie chcesz ich sama spakować? – Był zbyt zaszokowany, by dodać ironicznie “panno Altheo”.

Posłała mu cień uśmiechu.

– Widziałam jak pakujesz ładunki. Jestem pewna, że wykonasz wspaniałą robotę.

Stał jeszcze chwilę przy niej, jak gdyby miał nadzieję, że dziewczyna zmieni decyzję. Zignorowała go. Po jakimś czasie usłyszała, że odwrócił się i odszedł przez pokład. Popatrzyła na oblicze “Vivacii”, potem chwyciła się mocno relingu i przyrzekła zawzięcie statkowi, że nigdy go nie porzuci.

– Gig czeka, panno Altheo.

Po tonie marynarza domyśliła się, że mówi do niej już od jakiegoś czasu. Wyprostowała się i niechętnie otrząsnęła z marzeń.

– Idę – mruknęła obojętnie i ruszyła za mężczyzną. Dopłynęła do miasta na gigu. Usiadła jak najdalej od Kyle'a.

Nikt się do niej nie odzywał. Poza koniecznymi rozkazami, ludzie w łódce w ogóle nie rozmawiali. Wiele razy dostrzegała zaniepokojone spojrzenia wiosłujących marynarzy. Grig, zwykle zuchowate chłopaczysko, odważył się do niej mrugnąć i szeroko wyszczerzyć zęby. Próbowała odwzajemnić uśmiech, ale nie udało jej się. Miała wrażenie, że nie pamięta już, jak to się robi. Odkąd opuściła statek, zawładnął nią wielki spokój. Czekała jedynie na to, co się zdarzy.

Kilkakrotnie spojrzała na szwagra. Wyraz jego twarzy zaintrygował ją. Za pierwszym razem mężczyzna wydawał się przerażony, potem – głęboko zatopiony w myślach. Ostatni jego odruch był najdziwniejszy, gdyż Kyle skinął jej głową i uśmiechnął się do niej przyjaźnie i zachęcająco. Podobnie patrzył na swą córkę Maltę, ilekroć wyjątkowo dobrze nauczyła się lekcji. Althea obojętnie odwróciła się od niego i obserwowała spokojne wody Zatoki Kupieckiej.

Mała łódź dopłynęła do doku. Marynarze pomogli Althei wysiąść, jak gdyby była kaleką, ponieważ przeszkadzała jej halka, spódnica, szal i kapelusz, który w dodatku zasłaniał widok. Wreszcie znalazła się w doku. Była rozdrażniona zachowaniem Griga, bowiem przytrzymał ją w pasie dłużej niż było trzeba. Uważnie mu się przyjrzała. Spodziewała się zobaczyć w oczach chłopaka figlarne błyski, ale dostrzegła w nich troskę; jeszcze większą, gdy poczuła zawrót głowy i chwyciła marynarza za ramię.

– Muszę się tylko przyzwyczaić do chodzenia po lądzie – usprawiedliwiła się rezygnując z pomocy młodzieńca.

Kyle najwyraźniej zawiadomił rodzinę o swoim przybyciu, ponieważ czekał na nich otwarty dwukołowy powóz. Chudy chłopak, który powoził, wstał z zacienionego miejsca.

– Nie ma bagaży? – wykrakał.

– Żadnych, woźnico. Zawieź nas do domu Vestritów na Kręgu Kupców.

Półnagi chłopak pokiwał głową i podał jej rękę, gdy wsiadała. Po chwili obok niej usadowił się Kyle, a chłopak zwinnie skoczył na grzbiet kłaczki i cmoknął na nią. Podkute kopyta zastukały na deskach doku.

Althea patrzyła prosto przed siebie, kiedy powóz opuścił doki i wjechał na brukowaną ulicę Miasta Wolnego Handlu. Nie zagaiła rozmowy. Paskudnie się czuła, siedząc obok szwagra; nie zamierzała się dodatkowo denerwować konwersacją z nim. Wokół powozu biegali i krzątali się ludzie, jeździły wozy, do dziewczyny docierały krzyki targujących się handlarzy i zapachy z ulicznych restauracji i herbaciarni. Wszystko wydawało jej się niesamowicie odległe. Kiedy dokowała tu wraz z ojcem, zazwyczaj w porcie czekała na nich matka. Opuszczali doki na piechotę, a Ronica opowiadała o sprawach, które zdarzyły się w mieście podczas ich nieobecności. Czasami zatrzymywali się w jakiejś herbaciarni na ciepłe, słodkie bułeczki i chłodną herbatę. Ciężko westchnęła.

– Altheo, dobrze się czujesz? – zakłócił jej wspomnienia Kyle.

– Najlepiej jak to możliwe, dziękuję ci – odparła sztywno. Mężczyzna wiercił się przez chwilę, potem odchrząknął, jak gdyby zamierzał jeszcze coś powiedzieć. Dziewczynę ocalił woźnica, który zatrzymał konia przed ich domem. Zeskoczył, stanął przy boku dwukółki i podał Althei dłoń, zanim jej szwagier zdążył się choćby poruszyć. Kiedy wysiadła, uśmiechnęła się do chłopca, a ten wyszczerzył do niej zęby. W chwilę później otworzyły się drzwi domu i wypadła z nich Keffria, krzycząc:

– Och, Kyle'u, Kyle'u, jakże się cieszę, że wróciłeś do domu. To wszystko jest po prostu okropne!

Selden i Malta biegli tuż za matką, która pędziła do męża, pragnąc go objąć. Za całą trójką szedł starszy, zakłopotany chłopiec. Wyglądał dziwnie znajomo, zapewne jakiś kuzyn albo inny krewniak.

– Mnie również cię miło widzieć, Keffrio – wymamrotała Althea z sarkazmem i skierowała się do drzwi.

Wnętrze domu było chłodne i zacienione. Dziewczyna stała przez moment, z przyjemnością przyzwyczajając oczy do otoczenia. Jakaś kobieta, której nie rozpoznała, pojawiła się z miską pachnącej wody i ściereczką. Zaczęła witać Altheę i wypytywać ją. Dziewczyna odprawiła ją gestem.

– Wszystko w porządku. Mam na imię Althea i mieszkam tu. Gdzie jest mój ojciec? W salonie?

Wydało jej się, że dostrzega krótki błysk współczucia w oczach służącej.

– Wiele dni upłynęło, odkąd czuł się wystarczająco dobrze, by przebywać w salonie, panno Altheo. Jest w swojej sypialni. Pani matka siedzi przy nim.

Buty biegnącej pędem Althei zastukały na kaflowej podłodze korytarza. Zanim dziewczyna dotarła do drzwi, z sypialni ojca wyłoniła się Ronica. Jej czoło marszczyło się ze zmartwienia.

– Co się tu dzieje? – zapytała, a później, kiedy rozpoznała młodszą córkę, krzyknęła z ulgą: – Och, wróciłaś? Kyle też?

– Jest na zewnątrz. Czy ojciec nadal choruje? Minęło tyle miesięcy, sądziłam, że z pewnością już…

– Twój ojciec jest umierający, Altheo – odparła bez ogródek matka.

Dziewczyna aż się wzdrygnęła. W oczach Roniki dostrzegła wielkie zmęczenie, na twarzy przybyło zmarszczek. Matka mocno zaciskała usta i garbiła ramiona. Althea zrozumiała, że jej szokujące słowa nie wynikały z okrucieństwa, lecz z rozpaczy. Zawsze przekazywała córce szczerze wszystkie nowiny, teraz postąpiła nie inaczej.

– Och, matko – powiedziała i podeszła do Roniki, lecz ta zamachała tylko rękoma. Dziewczyna natychmiast się powstrzymała. Ronica Vestrit nie należała do kobiet wypłakujących się w czyichś ramionach. Uginała się pod ciężarem smutku, lecz nie zamierzała mu się całkowicie poddać.

– Idź się zobaczyć z ojcem – rzuciła córce. – Pyta o ciebie niemal co godzinę. Muszę porozmawiać z Kyle'em. Trzeba załatwić mnóstwo spraw. Obawiam się, że zostało niewiele czasu… Wejdź do niego teraz. Idź już. – Poklepała Altheę dwukrotnie po ramieniu, potem pospiesznie odeszła. Dziewczyna słyszała tupot butów i szelest spódnicy odchodzącej korytarzem matki. Spojrzała za nią jeszcze raz, po czym pchnęła drzwi do sypialni ojca.

Nie znała dobrze tego pokoju. Gdy była małym dzieckiem, nie miała do niego wstępu. Podczas swoich pobytów w domu ojciec spędzał tam czas z matką Althei, a dziewczynka oburzała się na poranki, kiedy nie wolno jej było zakłócać odpoczynku rodziców. Jako dorosła osoba zrozumiała, że podczas krótkich wizyt ojca rodzice bardzo sobie cenią czas spędzany tylko we dwoje i z rozmysłem unikała ich sypialni. Pamiętała jednak, że jest to wielka, jasna izba z dużymi oknami, której wystrój stanowiły egzotyczne meble i inne przedmioty przywożone z licznych wypraw. Na białych ścianach wisiały wachlarze z piór, ozdobione muszelkami maski, paciorkowe gobeliny i wykute w miedzi krajobrazy. Tył łóżka wykończono rzeźbionym tekiem. W zimie na grubym materacu zawsze leżały kołdry z pierza i futrzane narzuty. Latem obok podgłówków stały wazony z kwiatami, a na łóżku leżały cienkie bawełniane prześcieradła pachnące różanym olejkiem. Althea otworzyła drzwi, wchodząc w półmrok. Silniejsza niż różana okazała się gęsta, cierpka woń choroby i ostry zapach leków. Okna były zamknięte, zaciągnięte kotary nie przepuszczały światła. Dziewczyna poruszała się niepewnie po pomieszczeniu, póki jej oczy nie przyzwyczaiły się do ciemności.

– Papo? – spytała z wahaniem, patrząc w stronę łóżka. Odpowiedzi nie było.

Althea podeszła do okna i odsunęła ciężkie brokatowe zasłony, wpuszczając do środka trochę popołudniowego światła. Ukośne promienie słońca padły na łóżko, oświetlając narzutę, a na niej przezroczystą, żółtą rękę, która przypominała gołe, zgięte szpony martwego ptaka. Dziewczyna podeszła do łoża chorego i zajęła krzesło należące do matki. Mimo miłości do ojca, gdy chwyciła jego słabą dłoń w swoją, przez chwilę czuła napływ mdłości. Miała wrażenie, że mięśnie i ciało gdzieś zniknęły, a ręka składała się teraz tylko z kości i skóry. Pochyliła się do przodu i spojrzała w twarz ojca.

– Papo?

Chory ledwie żył. Tak przynajmniej pomyślała w pierwszej chwili. Później usłyszała chrapliwy oddech.

– Altheo – wydyszał Ephron Vestrit zachrypniętym głosem. Ciężkie powieki podniosły się, oczy otworzyły. Spojrzenie ojca zatraciło już ostrość i surowość. Jego oczy były zapadnięte i nabiegłe krwią, białka pożółkłe. Dopiero po długiej chwili zdołał skupić wzrok na córce. W końcu wpatrzył się w nią, a ona desperacko próbowała ukryć przerażenie.

– Papo, wróciłam do domu – powiedziała ze sztucznym ożywieniem, jak gdyby jej ton mógł cokolwiek zmienić.

Ręka mężczyzny szarpnęła się słabo w jej dłoni, potem jego oczy ponownie się zamknęły.

– Umieram – oświadczył zrozpaczonym, gniewnym głosem.

– Och, papo, nie, na pewno poczujesz się lepiej, przecież…

– Bądź cicho. – Był to kapitańsko-ojcowski rozkaz, choć Ephron wypowiedział go zaledwie szeptem. – Tylko jedna rzecz teraz się liczy. Zabierz mnie na “Vivacię”. Muszę umrzeć na jej pokładzie. Muszę.

– Wiem – odparła po prostu. Porzuciła smutek i próżne rozważania. Nie było już na nie czasu. – Przygotuję wszystko.

– Zacznij natychmiast – ponaglił ją. Głos był chrapliwy i słaby. Dziewczynę zalała fala rozpaczy, odzyskała jednak równowagę.

– Nie zawiodę cię – obiecała. Ojciec wyszarpnął rękę. – Idę natychmiast.

Kiedy wstała, mężczyzna przez chwilę ciężko oddychał, w końcu wycharczał:

– Altheo!

Zatrzymała się. Ojciec zasapał się, potem głęboko zaczerpnął powietrza.

– Keffria i jej dzieci… Nie są takie silne jak ty. – Wziął kolejny szaleńczy wdech. – Musiałem ich wyposażyć. Musiałem.

Z całych sił starał się coś jeszcze powiedzieć, ale zabrakło mu tchu.

– Oczywiście, że tak – odparła. – Zabezpieczyłeś nas wszystkich. Nie martw się o to teraz. Wszystko będzie dobrze. Przyrzekam ci.

Opuściła pokój. Znajdowała się już w połowie korytarza, gdy w pełni dotarły do niej własne słowa. Co rozumiała przez tę obietnicę? Że dopilnuje, by jej ojciec umarł na żywostatku, którym tak długo dowodził! Jakże niesamowicie i okrutnie to zabrzmiało. Uświadomiła sobie, że gdy przyjdzie na nią czas, jedynym problemem będzie miejsce, w którym dokona żywota. Chciałaby umrzeć na deskach “Vivacii”. Potarła twarz. Miała wrażenie, że właśnie się budzi. Jej policzki były mokre od łez. Płakała. Natychmiast się za to zganiła: Nie czas na to, nie teraz. Nie czas na uczucia, nie czas na płacz.

Kiedy pospiesznie wyszła z domu na jaskrawe światło, niemal wpadła w grupę zgromadzonych tam ludzi. Oślepła na moment od słońca. Wszyscy, jej matka, Kyle, Keffria i ich dzieci patrzyli na nią w milczeniu. Spojrzała na nich z przerażeniem.

– Biegnę przygotować statek – oznajmiła w końcu. – Dajcie mi godzinę. Potem przywieźcie tam papę.

Kyle ponuro zmarszczył brwi i najwyraźniej zamierzał coś powiedzieć, uprzedziła go jednak Ronica. Skinęła głową i oświadczyła głucho:

– Zrobimy tak. – Po tych słowach zamilkła, lecz Althea widziała, jak matka usiłuje przełknąć ślinę, by ze ściśniętego żalem gardła mogły wydobyć się jeszcze jakieś słowa. – Pospiesz się – zdołała w końcu wyszeptać, a córka skinęła głową. Ruszyła pieszo aleją w dół. Zanim posłaniec dotrze do miasta i zamówi dla niej powóz, ona będzie już o krok od statku.

– Przynajmniej wyślij z nią służącą! – usłyszała gniewny głos Kyle'a.

Ronią odpowiedziała mu bardzo łagodnie.

– Nie. Pozwólmy jej iść samej, pozwólmy. Nie ma czasu, by przejmować się konwenansami. Wierz mi, wiem, co mówię. Chodź. Pomożesz przygotować nosze dla Ephrona.

Gdy dziewczyna doszła do doków, jej sukienka była już mokra od potu. Althea przeklęła los, który sprawił, że urodziła się kobietą i musiała nosić takie stroje. W chwilę później podziękowała temu samemu Sa, którego przed chwilą upomniała, bowiem w Dokach Podatkowych dostrzegła “Vivacię”. Przez chwilę czekała niecierpliwie, potem podniosła spódnicę i wskoczyła z doku na pokład statku.

Przy dziobie stał Gantry, pierwszy oficer Kyle'a. Widząc Altheę, ruszył w jej stronę. Niedawno najwyraźniej się z kimś bił, ponieważ spuchnięta połowa twarzy powoli zaczynała mu purpurowieć. Dziewczyna nie zastanawiała się nad jego problemami, wiedziała zresztą, że pierwszego dnia w rodzimym porcie zastępca kapitana może mieć kłopoty z utrzymaniem załogi w ryzach. Marynarze czuli, że brzeg i przepustka są o krok, toteż bywali kłótliwi. Jednak gniewne spojrzenie Gantry'ego było zdecydowanie skierowane na dziewczynę.

– Co tu robisz, panno Altheo?

W innej sytuacji obraziłby ją ów ton, ale teraz po prostu odparła:

– Mój ojciec umiera. Przybyłam, aby przygotować statek na jego przybycie.

Nadal patrzył wrogo, lecz gdy się odezwał, wyczuła w jego głosie szacunek.

– Co mamy dla ciebie zrobić?

Podniosła ręce do skroni. Co robili marynarze, kiedy umierał jej dziadek? To było bardzo dawno temu, lecz Althea wiedziała, że musi sobie przypomnieć. Dla uspokojenia zrobiła głęboki wdech, potem kucnęła i położyła otwartą dłoń na deskach statku. “Vivacia”… Już niedługo się obudzi.

– Musimy ustawić na pokładzie namiot. O tam. Wystarczy płótno żaglowe otwarte z jednej strony, aby ojca chłodził wiatr.

– Dlaczego nie można go zabrać do jego kabiny? – spytał Gantry.

– Cóż, tak się po prostu nie robi – odparta krótko. – Ojciec powinien być na zewnątrz, na pokładzie. Nic go nie może dzielić od statku. Wokół umierającego musi wystarczyć miejsca dla całej rodziny. Postawcie ławki dla osób, które będą czuwać przy łożu śmierci.

– Muszę rozładować statek – oznajmił nagle oficer. – Niektóre towary mogą się szybko zepsuć. Trzeba przenieść je na brzeg. Jak załoga ma pracować, skoro równocześnie musi stawiać namiot? A co potem? Na pokładzie będzie pełno ludzi… – Gdy zadawał jej pytania, marynarze patrzyli i przysłuchiwali się rozmowie. W tonie Gantry'ego było coś wyzywającego.

Althea zastanawiała się, co opętało tego człowieka, że chciał się z nią kłócić właśnie teraz. Nie rozumiał, jakie ważne są jej polecenia? Z pewnością nie rozumiał. Do pracy na “Vivacii” wybrał go Kyle i najwyraźniej jego zastępca nie miał pojęcia o ożywianiu żywostatków. Przypomniała sobie, co mówił jej ojciec do Brashena w podobnie trudnych sytuacjach. Słowa Ephrona Vestrita zahuczały dziewczynie w głowie, jak gdyby ojciec stał przy niej i mówił jej wprost do ucha. Wyprostowała się z dumą.

– Poradzisz sobie – stwierdziła zwięźle. Rozejrzała się po pokładzie. Marynarze przerwali wcześniejsze czynności i zabierali się do wykonania jej rozkazu. Na niektórych twarzach dostrzegła współczucie i zrozumienie, na innych tylko zainteresowanie, typowe dla mężczyzn obserwujących starcie dwóch silnych osobowości. – Jeśli nie potrafisz, odszukaj Brashena – dodała ostro. – Na pewno będzie wiedział, co trzeba zrobić. – Już chciała się odwrócić, ale zatrzymała się, dodając: – Właściwie, jest to najlepsze rozwiązanie. Powiedz Brashenowi, aby przygotował statek na przybycie kapitana Vestrita. Był jego pierwszym oficerem, prawda? Sam możesz się zająć rozładowaniem towarów dla swojego kapitana.

– Na pokładzie statku może być tylko jeden kapitan – odparł Gantry. Patrzył w bok, jak gdyby nie mówił do niej, ale Althea i tak postanowiła mu odpowiedzieć.

– Zgadza się, marynarzu. Kiedy Ephron Vestrit wejdzie na pokład, będzie tu jedynym kapitanem. Wątpię, czy znajdziesz wielu ludzi wśród załogi, którzy zakwestionują moje stwierdzenie. – Spojrzała teraz na pokładowego cieślę. Chociaż obecnie miała do niego żal, musiała przyznać, że zawsze był absolutnie lojalny wobec jej ojca. Patrząc mu w oczy, poleciła: – Pomóż Brashenowi we wszystkim. I pospieszcie się. Mój ojciec przybędzie tu lada chwila. Prawdopodobnie po raz ostatni wejdzie na pokład, chciałabym więc, żeby zobaczył czystą “Vivacię” i zajętą pracą załogę.

Nie musiała mówić nic więcej. Na twarzy mężczyzny natychmiast pojawiło się zrozumienie. Popatrzył na pozostałych członków załogi, którzy równie szybko pojęli, w czym rzecz. Wiedzieli, że muszą się spieszyć. Człowiek, któremu służyli przez ponad dwie dekady, wracał na pokład, by tu umrzeć. Ephron Vestrit często się publicznie chwalił, że dobrał sobie najlepszą na świecie załogę; Sa jeden wie, że płacił im znacznie lepiej niż kapitanowie innych statków.

– Odszukam Brashena – zapewnił Altheę cieśla i natychmiast odszedł.

Gantry zaczerpnął oddechu, jak gdyby chciał przywołać mężczyznę z powrotem, dał jednak za wygraną. Jeszcze chwilę milczał, potem zaczął wykrzykiwać rozkazy związane z rozładunkiem “Vivacii”. Odwrócił się nieco, aby nie widzieć dziewczyny. Najwyraźniej nie zamierzał się nią dłużej zajmować. Altheę ogarnął gniew; nie miała teraz czasu na znoszenie zuchwałego zachowania kogoś tak mało znaczącego. Wszak umierał jej ojciec.

Poszła do pokładowego krawca, aby zamówić prostokąt czystego płótna żaglowego. Kiedy wróciła na pokład, dostrzegła Brashena. Rozmawiał z cieślą. Wskazywał na olinowanie i Althea domyśliła się, że dyskutują, jak zawiesić żagle. Zauważyła wokół oka Brashena wielkiego siniaka. Więc to z nim bił się pierwszy oficer. No cóż, o cokolwiek im poszło, najwyraźniej problem został już rozwiązany.

Nie miała tu wiele do roboty, stała więc tylko i obserwowała. Brashen panował nad sytuacją, sama mu zresztą przekazała pałeczkę pierwszeństwa. Nauczyła się od swego ojca, że jeśli ktoś wykonuje wyznaczone zadanie, nie należy mu wchodzić w paradę. A ponieważ nie chciała też, by Gantry gderał, że przeszkadza, oddaliła się z wdziękiem do swojej kajuty.

Z pomieszczenia całkowicie zniknęły ślady jej bytności, pozostał jedynie obrazek “Vivacii” na ścianie. Na widok pustych półek Althea poczuła ucisk w piersi. Wszystkie jej rzeczy starannie zapakowano do kilku otwartych skrzyń. Deski, gwoździe i młotek leżały na pokładzie. Pewnie Brashen akurat zamykał skrzynie, gdy zawołał go cieśla. Althea usiadła na płóciennym materacu koi i popatrzyła na swoje rzeczy. Miała ochotę przykucnąć i przybić deski, a jednocześnie zapragnęła rozpakować wszystko i położyć na właściwych miejscach. Przeżywała chwile rozterki.

Potem ogarnął ją straszliwy żal; tak wielki, że aż dławił. Nie potrafiła się rozpłakać, nie mogła też zaczerpnąć oddechu. Gardło miała zaciśnięte. Tak bardzo chciała zapłakać, ale czuła tylko straszliwy, ściskający serce ból. Prawie się dusiła. Nadal siedziała na koi z otwartymi ustami. W końcu udało jej się odetchnąć, a potem cicho załkała. Łzy spłynęły jej po twarzy. Althea nie miała chusteczki, pozostawały rękawy i spódnica. Sama nie rozumiała, jak może być tak bezduszna, żeby w tym momencie myśleć o chusteczkach… W chwilę później z twarzą ukrytą w dłoniach zaczęła głośno szlochać.


* * *

Szli, gdacząc i mamrocząc niczym stadko kurczaków. Wintrow wlókł się za nimi. Nie wiedział, co ma robić. Był w Mieście Wolnego Handlu już od pięciu dni i ciągle nie rozumiał, po co rodzina wezwała go do domu. No tak, jego dziadek umierał, wiedział o tym, ale nie miał pojęcia, czego matka i babka od niego oczekują oraz w jaki sposób ma reagować.

Podczas choroby dziadek onieśmielał chłopca jeszcze bardziej niż wtedy, gdy był zdrowy. Kiedy Wintrow miał kilka lat, przerażała go wewnętrzna siła Ephrona Vestrita. Teraz bał się ponurej, osłabiającej starca choroby, która wysysała z niego życie i czuło się ją wszędzie wokół. Podczas rejsu do domu chłopiec postanowił sobie, że dowie się czegoś o dziadku, zanim stary człowiek umrze. Okazało się wszak, że nie zostało już na to czasu. W ostatnich tygodniach wszystkie wysiłki Ephrona Vestrita łączyły się tylko z jedną sprawą – kurczowo trzymał się życia. Walczył o każdy oddech, lecz nie chodziło mu o wnuka. Nie. Dziadek Wintrowa czekał już tylko na powrót swojego statku.

Zresztą chłopiec wcale nie spędzał zbyt wiele czasu ze starcem. Kiedy przybył, matka dała mu chwilę na zmycie kurzu podróżnego z twarzy i rąk, po czym wprowadziła do pokoju chorego i przedstawiła. Do Wintrowa, oszołomionego po morskiej podróży i jeździe w trzęsącym się powozie przez gorące, ruchliwe ulice miasta, ledwie docierało, że owa niewysoka, ciemnowłosa kobieta to jego matka, tak niegdyś przez niego podziwiana. W pokoju, do którego pospiesznie go wepchnęła, było ciemnawo z powodu zaciągniętych kotar. Wewnątrz chłopiec dostrzegł jeszcze jedną kobietę – babkę. Siedziała na krześle przy łóżku umierającego. W pokoju unosił się kwaśny zapach i panowała duchota. Wintrow nie poruszył się, aż babka wstała, objęła go, a następnie chwyciła kurczowo za ramię (dopiero co wypuściła je z rąk matka) i pociągnęła w stronę łóżka.

– Ephronie – odezwała się cicho. – Ephronie, Wintrow jest tutaj. Kształt w pościeli poruszył się. Mężczyzna zakaszlał, po czym wymamrotał coś w rodzaju potwierdzenia. Chłopiec trwał w bezruchu, nadal trzymany przez babkę i dopiero po pewnym czasie zdołał wydukać:

– Witaj, dziadku. Przyjechałem do domu w odwiedziny.

Jeśli starzec w ogóle go usłyszał, nie wysilił się na odpowiedź. Dopiero po kilku chwilach znowu zakaszlał, a później zapytał ochryple:

– Statek?

– Nie, jeszcze nie – odpowiedziała łagodnie babka Wintrowa. Stali we trójkę jeszcze przez kilka minut, ale stary człowiek nie ruszał się i nie zwracał na nich uwagi.

– Sądzę, że dziadek chce teraz odpocząć, Wintrowie – stwierdziła babka. – Przyślę po ciebie później, kiedy poczuje się trochę lepiej.

Ten czas nie nadszedł. Teraz do domu wrócił ojciec chłopca, lecz najwyraźniej jego głowę zaprzątała jedynie wiadomość o bliskiej śmierci teścia. Spojrzał na Wintrowa ponad ramieniem żony, kiedy ją obejmował na powitanie. Oczy rozszerzyły mu się na krótko, po czym skinął głową swemu pierworodnemu; szybko jednak stracił zainteresowanie, ponieważ Keffria zaczęła go zalewać potokami kiepskich informacji z ostatnich dni i opowiadać o wszystkich problemach. Wintrow trzymał się z dala niczym ktoś obcy, podczas gdy najpierw jego siostra Malta, potem zaś jego młodszy brat Selden ściskali ojca. W końcu Keffria przestała lamentować i chłopiec zrobił krok do przodu, skłonił się, po czym oschle uścisnął ojcu dłoń.

– A więc przybył. Mój syn kapłan – powitał go Kyle, a Wintrow doszukał się w tych słowach szyderstwa. Następne stwierdzenia nie zaskoczyły go. – Twoja mała siostra już cię przerosła. No i dlaczego nosisz suknię niczym kobieta?

– Kyle'u! – upomniała męża Keffria, lecz on zignorował syna, nie czekając na odpowiedź.

Gdy ciotka Althea wyruszyła do portu, chłopiec wszedł za pozostałymi do domu. Dorośli dyskutowali najlepszy sposób przetransportowania Ephrona na statek i zastanawiali się, co trzeba wziąć teraz, a co można przynieść później. Dzieci, Malta i Selden, nadaremnie próbowały zadać matce setki pytań, lecz babcia bezustannie je uciszała. A Wintrow kręcił się niespokojnie, nie czuł się bowiem ani dorosłym, ani dzieckiem; w ogóle nie pasował do tej rozemocjonowanej grupki.

W trakcie rejsu do domu zdał sobie sprawę, że nie wie, czego ma się spodziewać. Kiedy przybył, uczucie niepewności pogłębiło się. Przez pierwszy dzień rozmawiał głównie z matką, która co chwilę martwiła się o jego szczupłość albo wspominała dawne czasy, rozpoczynając zdania od: “Nie przypuszczam, żebyś to pamiętał, ale…”

Malta, niegdyś tak mu bliska jak własny cień, teraz wyglądała na obrażoną i stale walczyła o zainteresowanie matki. Nie odzywała się do brata, natomiast – gdy matka jej nie słyszała – mówiła o nim, wygłaszając uszczypliwe uwagi rzekomo do służących lub Seldena. Pewności siebie dodawał dziewczynce własny wzrost, ponieważ w wieku dwunastu lat była wyższa niż brat i nabrała już kobiecych kształtów, podczas gdy Wintrow nadal wyglądał jak chłopiec. Nikt by nie sądził, że jest od niej starszy. Selden, którego pamiętał jako maleńkie dziecko, teraz lekceważył starszego brata niczym odwiedzającego ich krewnego, z którym nie warto nawet rozmawiać, bowiem i tak wkrótce wyjedzie. Wintrow miał wielką nadzieję, że rzeczywiście niedługo opuści dom. Wiedział, że nie wypada mu pragnąc śmierci dziadka, która umożliwiłaby mu powrót do klasztoru i dawnego życia, a równocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że nie potrafiłby już żyć inaczej niż w ostatnich latach.

Cała rodzina zebrała się przed pokojem umierającego mężczyzny. Ściszyli głosy, jak gdyby dyskutowali sekretnie albo uważali, że nie wolno głośno mówić o śmierci. Wintrow nie widział w tym najmniejszego sensu, ponieważ starzec najwyraźniej pragnął już tylko odejść z tego świata.

Młodzieniec skupił się na prowadzonej wokół niego rozmowie.

– Najlepiej chyba w ogóle nie podejmować przy nim tego tematu – oświadczyła babka Wintrowa jego ojcu. Trzymała gałkę na drzwiach, ale nie obracała jej. Wintrow miał wrażenie, że Ronica wręcz odmawia zięciowi wstępu do pokoju. Po zmarszczonym czole Kyle'a wnioskował, że ten zdecydowanie nie zgadza się ze świekrą. Keffria trzymała go za ramię, patrzyła na niego błagalnie i kołysała się jak zabawka.

– To go tylko zaniepokoi – wtrąciła.

– I to bez powodu – dodała babka chłopca. – Potrzebowałam kilku tygodni, aby go do tego przekonać. Zgodził się, choć niechętnie. Każda skarga spowoduje teraz jedynie powrót do punktu wyjścia. A Ephron, kiedy cierpi z bólu albo jest znużony, potrafi być zaskakująco uparty.

Przerwała, po czym obie kobiety podniosły wzrok na Kyle'a, czekając na potwierdzenie. Ojciec Wintrowa nawet nie kiwnął głową, choć w końcu przyznał z urazą w głosie:

– Dobrze zatem, nie poruszę teraz tego tematu. Zanieśmy go najpierw na statek. To jest najważniejsze.

– Na pewno – potwierdziła babcia chłopca i otworzyła drzwi. Dorośli ruszyli do środka, ale kiedy Malta i Selden próbowali wejść, Ronica zastąpiła im drogę. – Wy, dzieci, biegnijcie i każcie Nanie, by spakowała dla was rzeczy na zmianę. Malto, pędź do kucharki i powiedz jej, żeby przygotowała dla nas prowiant. I niech przyniosą nam posiłek na pokład. – Zamilkła i popatrzyła na najstarszego wnuka. Chyba zastanawiała się, co z nim zrobić. Po chwili energicznie skinęła mu głową. – Wintrowie, również będziesz potrzebował ubrania na zmianę. Zamieszkamy na pokładzie statku aż do czasu… Och!

Nagle bardzo zbladła, najwyraźniej uświadamiając sobie smutną prawdę. Chłopiec widział już wcześniej ludzi z takim wyrazem twarzy, niejednokrotnie bowiem towarzyszył uzdrowicielom wzywanym do osób umierających; nieraz zioła, środki tonizujące czy dłonie lekarza pomagały niewiele lub wcale. W takich sytuacjach trzeba się było skupić na tych, którzy pozostawali – pocieszyć zasmuconych krewnych i przyjaciół. Ronica podniosła podobne szponom ręce i chwyciła kołnierz własnej sukni; usta babki wykrzywiły się z ogromnego bólu. Wintrow poczuł wielką litość dla tej starej kobiety.

– Och, babciu – westchnął i skierował się ku niej.

Kiedy jednak podszedł, aby wziąć ją w objęcia i dodać otuchy, Ronica zrobiła krok w tył. Poklepała chłopca, a następnie odsunęła go od siebie.

– Nie, nie, mój drogi, nic mi nie jest. Nie martw się starą babcią. Idź już, przygotuj się do drogi.

Potem zamknęła mu przed nosem drzwi. Kilka chwil stał nieruchomo i patrzył na nie z niedowierzaniem. Kiedy się odwrócił, dostrzegł Maltę i Seldena; przyglądali mu się.

– A zatem… – mruknął posępnie. Nagle, wraz z rozpaczą, której w pełni nie rozumiał, poczuł tęsknotę za uczuciową więzią z rodzeństwem. Spojrzał w oczy dziewczynce, potem chłopczykowi. -…nasz dziadek umiera – dokończył uroczyście.

– Umierał przez całe lato – burknęła pogardliwie Malta. Potrząsnęła głową, litując się nad głupotą brata, potem odwróciła się z lekceważeniem. – Chodź, Seldenie. Poproszę Nanę, by spakowała ci trochę ubrań. – Nie spojrzawszy już na starszego brata, odeszła wraz z młodszym. Wintrow został sam.

Przez chwilę wmawiał sobie, że nie powinien odczuwać urazy, że rodzice wcale nim nie pogardzali i nie ignorowali go, a siostra z żalu i smutku nie panowała nad swoim zachowaniem. Później uświadomił sobie, że się okłamuje i skupił się na swoich prawdziwych uczuciach. Jego matka i babka były naprawdę zaabsorbowane, ale ojciec oraz siostra z rozmysłem usiłowali go zranić, a on im na to pozwolił. Wiedział, że nigdy nie zapomni ani zdarzeń, które miały miejsce w ostatnich kilku dniach, ani emocji, których doświadczał właśnie w tej chwili. Nie powinien się wypierać tego, co czuje i nie wolno mu oszukiwać.

– Zaakceptuj to i uznaj.

Przypomniał sobie nauki klasztorne i poczuł, że ból słabnie. Ruszył do swojego pokoju, by spakować rzeczy na zmianę.


* * *

Brashen spojrzał na Altheę. Nie wierzył w to, co widział. Najpierw pomyślał, że na dziś wystarczy mu już problemów i nie ma ochoty zajmować się dziewczyną, lecz potem powściągnął gniew i lęk. Pchnięciem zatrzasnął za sobą drzwi, a następnie klęknął na podłodze przy Althei. Wszedł do jej kajuty, ponieważ przez długi czas nie zareagowała na jego głośne stukanie. Otwierając drzwi spodziewał się jej gniewu – sądził, że będzie krzyczała na niego i pluła. Zamiast tego znalazł ją na podłodze. Leżała jak jedna z często mdlejących bohaterek popularnych sztuk, tyle że najwyraźniej upadła ze znacznie mniejszym wdziękiem. Spoczywała na brzuchu, z dłońmi przyciśniętymi do desek statku, jak gdyby chciała wbić palce w drewno “Vivacii”.

Oddychała. Brashen zawahał się, potem łagodnie potrząsnął jej ramieniem.

– Panienko – zaczął spokojnie. – Altheo, obudź się!

Dziewczyna jęknęła, ale się nie poruszyła. Obrzucił ją przepełnionym wściekłością spojrzeniem. Powinien zawezwać lekarza, wiedział jednak, że ani Althea, ani on sam nie mają ochoty robić zamieszania. Pod tym względem znał dziewczynę równie dobrze jak siebie samego, chociaż musiał przyznać, że to zasłabnięcie na pokładzie zupełnie nie było w jej stylu. Podobnie zresztą nie pasowało do niej oddawanie się wielodniowej samotności, jak miało to miejsce podczas rejsu do domu. Wygląd Althei także go niepokoił. Jej twarz była blada i wymizerowaną. Rozejrzał się po ogołoconej kabinie, potem podniósł dziewczynę i położył na przykrytej materacem koi.

– Altheo? – powtórzył. Tym razem jej powieki drgnęły i w końcu otworzyła oczy.

– Kiedy wiatr wypełnia twoje żagle, potrafisz ciąć wodę niczym gorący nóż masło – odezwała się z delikatnym uśmiechem. Oczy miała zamglone, ale mówiła przytomnie, w pełni skoncentrowana. Brashen bezwiednie oddał jej uśmiech, urzekł go bowiem czar jej cichych słów. Szybko się jednak opanował.

– Zemdlałaś? – spytał.

W spojrzeniu Althei dostrzegł ostrożność.

– Eee… nie, właściwie nie. Po prostu nie mogłam znieść… – Słowa zamarły jej na ustach. Usiadła, potem wstała. Zachwiała się, ale kiedy Brashen wyciągnął do niej rękę, natychmiast odzyskała równowagę podparłszy się o grodź. Zapatrzyła się w ściankę, jakby kontemplowała idealne dzieło sztuki. – Przygotowałeś miejsce dla ojca? – spytała ochryple.

Skinął głową. Althea również pokiwała głową i to go ośmieliło.

– Altheo, boleję wraz z tobą. Dla mnie to był także ktoś bardzo ważny.

– Jeszcze nie umarł – warknęła. Przetarła rękoma twarz i odgarnęła włosy. Potem, jak gdyby chciała poprawić swój wizerunek w jego oczach, dumnie przeszła obok niego i wyszła z kabiny.

Brashen ruszył za nią. To było typowe zachowanie Althei. Zazwyczaj tak postępowała, ignorując wszystkich wokół. Teraz zlekceważyła jego pełne współczucia słowa niczym nieszczerą kurtuazję. Zastanowił się, czy dziewczyna ma w ogóle pojęcie, jak bardzo śmierć jej ojca wszystkich zasmuci; jego, a także innych członków załogi. Ephron Vestrit jako dowódca statku był człowiekiem hojnym i sprawiedliwym. Czy córka zdawała sobie sprawę, jak niewielu kapitanów dba o dobro swej załogi? Nie, nie mogła tego wiedzieć. Nigdy nie pływała na pokładzie łodzi, gdzie marynarze jadali skwaśniały chleb i kleistą, nadpsutą soloną wieprzowinę. Nigdy nie widziała marynarza do nieprzytomności skatowanego przez oficera, ponieważ zbyt wolno wypełniał rozkazy. Ephron Vestrit nie tolerował opieszałości, ale jeśli któryś z jego ludzi lenił się, kapitan po prostu zwalniał go w następnym porcie; nie stosował brutalnych metod. Zresztą, stary kapitan świetnie znał swoich marynarzy. A oni? Nie zdarzało im się zamarudzić w dokach, kiedy naprawdę ich potrzebował. Wyszkolił ich wszystkich, wypróbował i znał ich wartość.

Ludzie także świetnie znali swego kapitana i wierzyli w niego. Brashen wiedział, że kilku z nich zrezygnowało z awansu na innym żaglowcu, aby nadal pływać z Vestritem. Niektórzy przedstawiciele jego załogi byli wedle standardów Miasta Wolnego Handlu zbyt starzy do pracy na pokładzie, jednak ojciec Althei trzymał ich ze względu na ich doświadczenie, a starannie wybranych młodych silnych marynarzy namawiał, by się od nich uczyli. Kapitan powierzał im swój statek, a oni oddawali w jego ręce swoją przyszłość. Teraz “Vivacia” już prawie należała do Althei i Brashen miał nadzieję, że dziewczynie wystarczy charakteru i rozumu, by kontynuować ojcowski sposób działania. Wszak wielu starszych marynarzy nie miało innego domu, mieszkali na “Vivacii”.

Zresztą Brashen również do nich należał.

Загрузка...