11. KONSEKWENCJE I WNIOSKI

– A gdybym chciała zakwestionować te dokumenty? – spytała Althea powoli. Próbowała mówić spokojnym, cichym głosem, choć w środku cała drżała z gniewu i bólu.

Curtil niechętnym ruchem podrapał się po porośniętej rzedniejącymi włosami czaszce.

– Prawo mówi wyraźnie, że każdy, kto kwestionuje testament, zostaje automatycznie z niego wykluczony. – Niemal skruszony, potrząsnął głową. – To standardowa sprawa w przypadku ostatniej woli zmarłego – powiedział łagodnie. – Kiedy ją spisywaliśmy, twój ojciec myślał o tobie.

Dziewczyna podniosła oczy znad splecionych rąk i uważnie popatrzyła mężczyźnie w oczy.

– Wierzysz, że naprawdę sobie tego życzył? Chciał, by Kyle przejął “Vivacię”, a mnie z rozmysłem skazał na miłosierdzie mojej siostry?

– No cóż, wątpię, żeby tak sobie to wszystko wyobrażał – odparł poważnie Curtil. Wypił łyk herbaty. Althea zastanawiała się, czy chce w ten sposób zyskać na czasie i przemyśleć sobie odpowiedź. Nagle wyprostował się na krześle i miała wrażenie, że coś postanowił. – Sądzę jednak, że podjął decyzję z pełną świadomością. Nikt go nie oszukał ani nie zmusił. Nie wziąłbym udziału w oszustwie. Ojciec pragnął uczynić twoją siostrę swoją jedyną spadkobierczynią. Nie chciał cię ukarać, raczej starał się zabezpieczyć całą rodzinę.

– No cóż, żadne z tych życzeń nie spełniło mu się – powiedziała szorstko dziewczyna, potem ukryła twarz w dłoniach, zawstydzona, że mówi o ojcu w ten sposób. Curtil nie przerywał jej zadumy. Kiedy Althea wreszcie podniosła głowę, zauważyła: – Musisz mnie uważasz za sępa. Wczoraj umarł mi ojciec, a już dzisiaj przychodzę się kłócić o część jego majątku.

Curtil podał jej chusteczkę, którą przyjęła z wdzięcznością.

– Nie, wcale tak nie myślę. Kiedy umrze człowiek stanowiący dla kogoś oparcie, naturalne jest zainteresowanie własną przyszłością. – Potrząsnął ze smutkiem głową. – Pamiętaj wszak, że nie można przywrócić dnia wczorajszego.

– Przypuszczam, że nie. – Westchnęła ciężko. Zastanowiła się, jak zapytać o ostatnią interesującą ją sprawę. – Kupcu Curtil, co mówi prawo Miasta Wolnego Handlu na temat ludzi, którzy przysięgają na Sa? Czy taka przysięga nie jest prawnie wiążąca?

Mężczyzna zmarszczył czoło.

– No cóż, to zależy. Jeśli osobnik dostanie w tawernie ataku gniewu i krzyknie: “Na Sa, zamierzam zabić tego a tego”, cóż, sama rozumiesz, że jego działanie…

– Kyle Haven przysiągł mi przy świadkach – przerwała mu Althea – że jeśli zdołam okazać dowód, że jestem dobrym marynarzem, zwróci mi “Vivacię”. Skoro przysiągł na imię Sa, czy można by zmusić go do dotrzymania słowa?

– No cóż, formalnie rzecz biorąc, żaglowiec jest własnością twojej siostry, nie jego…

– Scedowała go na niego – odrzekła niecierpliwie Althea. – Czy taka przysięga jest prawnie wiążąca?

Curtil wzruszył ramionami.

– Musiałabyś stanąć przed Radą Kupców, ale tak, sądzę, że wygrałabyś. To konserwatyści, bardzo się dla nich liczą stare obyczaje i uważają, że przysięgę złożoną na imię Sa należy prawnie honorować. Masz świadków tego zdarzenia? Przynajmniej dwóch?

Althea odchyliła się na krześle z westchnieniem.

– Może jeden poświadczy, że mówię prawdę. Pozostała dwójka… nie wiem już sama, czego mogę się spodziewać po matce i siostrze.

Curtil potrząsnął głową.

– Rodzinne spory to brudne sprawy. Radzę ci, Altheo, daj sobie spokój, bo możesz doprowadzić do jeszcze gorszych rozdźwięków.

– Nie wierzę, że może być gorzej – zauważyła z całą powagą, po czym pożegnała starego Kupca i wyszła.

Była córką swego ojca, dlatego od razu poszła do biura Curtila. Starzec nie wydawał się zaskoczony jej widokiem. Natychmiast, gdy weszła do pomieszczenia, wstał i wyjął kilka zrolowanych dokumentów, które – jeden po drugim – przed nią rozwinął. Dokładnie wyjaśnił dziewczynie, jak trudna jest jej sytuacja. Althea uświadomiła sobie, że matka potraktowała ją jak niepotrzebny ładunek. W sensie prawnym nie zostawiła córce nic. W sensie prawnym Althea była teraz całkowicie zależna od dobrej woli swej siostry.

W sensie prawnym… Uważała, że jej status nie ma wiele wspólnego z tego rodzaju prawem. Nie zamierzała żyć, licząc na miłosierdzie Keffrii, zwłaszcza że musiałaby tańczyć, tak jak zagra jej Kyle. Nie! Niech sobie nadal myślą, że ojciec umarł i nic jej nie zostawił. Mylą się. Ciągle posiadała całą wiedzę, którą jej przekazał – znała się na żeglarskim fachu i wiele razy przyglądała się, jak Ephron prowadził interesy. Pomyślała, że jeśli nie zdoła wykorzystać własnych umiejętności, zasłuży na to, by głodować. Powiedziała sobie zdecydowanie, że kiedy pierwszy Vestrit przybył do Miasta Wolnego Handlu, prawdopodobnie wiedział niewiele więcej niż ona i do wszystkiego dochodził sam. Jej też powinno się udać.

Zresztą posiadała nie tylko wiedzę. Zdobędzie ten cholerny dowód, że potrafi żeglować i zmusi Kyle'a do dotrzymania przysięgi. Była pewna, że Wintrow jej pomoże. Tylko w ten sposób jej siostrzeniec uwolni się spod kurateli ojca. Ale czy wesprą ją matka albo Keffria? Althea zastanowiła się. Nie sądziła, by któraś z kobiet zdecydowała się przeciwstawić Kyle'owi, wiedziała jednak, że nie skłamią przed Radą Kupców. Utwierdziła się w swoim postanowieniu. Tak czy inaczej, stawi czoło swemu szwagrowi i zażąda tego, co jej się należy.

W dokach wrzała praca. Althea szła do miejsca, gdzie cumowała “Vivacia”. Po drodze unikała mężczyzn z taczkami, spienionych koni ciągnących towarowe wozy, handlarzy dostarczających zapasy na wypływające z portu statki i kupców spieszących, by przed odebraniem skontrolować przybyłe dla nich ładunki. Kiedyś południowa krzątanina w dokach ekscytowała dziewczynę, teraz jednak przyglądała jej się z ciężkim sercem, czuła się bowiem wykluczona z tego świata, odsunięta na bok, wręcz niewidzialna. Kiedy szła przez doki, ubrana tak jak wypadało córce Pierwszego Kupca z Miasta Wolnego Handlu, żaden marynarz nie ośmielał się na nią patrzeć, a cóż dopiero wesoło pozdrowić lub zagaić rozmowę. Ironia losu. Althea ubrała się rano w prostą, ciemną sukienkę i sznurowane sandały – chociaż w ten sposób chciała przeprosić matkę za swoje niewłaściwe zachowanie ubiegłej nocy. Nie spodziewała się, że wyruszy w tym jednym jedynym stroju w świat.

Odkąd zeszła do doków, osłabła jej pewność siebie. W jaki sposób miała wykorzystać swoją wiedzę, by zapracować na utrzymanie? Jak mogła w takim stroju podejść do kapitana lub mata i przekonać go, że jest krzepkim marynarzem? Żeglarki nie stanowiły wprawdzie rzadkości w Mieście Wolnego Handlu, lecz nie było ich również zbyt wiele. Znacznie częściej widywano pracujące kobiety na pokładach wpływających do miasta statków z Królestwa Sześciu Księstw. Coraz więcej imigrantów z Trzech Statków zaczęło się utrzymywać z rybołówstwa; na rodzinnych kutrach pływały całe rodziny. Althea zdawała sobie sprawę z tego, że jako żeglarka musiałaby się okazać lepsza niż mężczyźni, z którymi pracowałaby, jednak nie sądziła, by ktokolwiek zatrudnił kobietę w takim stroju. Dzień był gorący i poczuła się nieprzyjemnie w ciężkiej i szerokiej ciemnej spódnicy oraz w skromnym żakiecie. Coraz bardziej tęskniła za prostymi płóciennymi spodniami, bawełnianą koszulą i kamizelką.

W końcu dotarła do “Vivacii” i podniosła oczy na galion. Ktoś inny mógłby odnieść wrażenie, że statek drzemie w słońcu, dziewczyna jednak nawet nie musiała go dotykać; wiedziała, że “Vivacia” jest tylko bardzo skupiona. Zapewne rozmyślała o rozładunku. Praca posuwała się szybko. Obciążeni rozmaitymi towarami robotnicy portowi zbiegali po trapie niczym zaniepokojone mrówki uciekające z mrowiska, w które ktoś włożył kij. Robotnicy nie zwracali zbytniej uwagi na dziewczynę, uważając ją za zwykłego gapia, jakich wielu wystawało w dokach. Odważyła się zbliżyć do “Vivacii” i przyłożyła dłoń do jej rozgrzanych od słońca desek.

– Witaj – odezwała się cicho.

– Althea. – Galion przemówił ciepłym kontraltem, po czym otworzył oczy i uśmiechnął się.

Nagle “Vivacia” wyciągnęła rękę, ale źle wyważyła ruch i jej dłoń nie opuściła się wystarczająco nisko, by zetknąć się z palcami przyjaciółki. Althea musiała się zadowolić dotykiem chropowatego drewna. Czuła, że od ostatniego spotkania pewność siebie statku wzrosła, miał też lepszą podzielność uwagi – mógł z nią rozmawiać, a równocześnie skupiać się na rozładunku ładowni. Z bólem uświadomiła sobie, że “Vivacia” myśli o Wintrowie. Chłopiec przebywał w komorze kotwicznej, gdzie zwijał i składał linę. W maleńkim zamkniętym pomieszczeniu panowała duchota i upał, a otaczający Wintrowa gęsty zapach statku przyprawiał go o mdłości. “Vivacia” tak intensywnie wyczuwała jego niedolę, że aż drżały jej deski i drzewce. Ponieważ stała w porcie, przywiązana do doku, nikt nie miał pojęcia o jej złym samopoczuciu. Na otwartym morzu z pewnością przeznaczyłaby część swojej energii na walkę z wodą i wiatrem.

– Nic mu nie będzie – Althea pocieszyła “Vivacię” mimo zazdrości o uwagę statku. – To trudne i nudne zadanie dla żółtodzioba, ale chłopak je przeżyje. Spróbuj przestać myśleć o jego złym humorze.

– Chodzi o coś więcej – oświadczył cicho statek. – Wintrow jest tutaj więźniem. Nie chce mieszkać na pokładzie, chce zostać kapłanem. Tak bardzo się zaprzyjaźniliśmy, a teraz zaczynam czuć obawę, że mnie znienawidzi.

– Ciebie nie można znienawidzić – zapewniła ją dziewczyna. Starała się mówić przekonująco. – Rzeczywiście chłopiec wolałby być w innym miejscu. Ale jestem pewna, że nigdy nie będzie miał żalu do ciebie. To niemożliwe. – Panując nad swoim bólem, jak gdyby włożyła rękę w ogień, dodała: – Wiesz, że nie wystarczy, jeśli będziesz za niego silna. Niech chłopak się dowie, jak bardzo go cenisz i jaką pociechą jest dla ciebie jego pobyt na pokładzie. Tak jak to kiedyś dałaś do zrozumienia mnie. – Choć bardzo się starała, na ostatnich słowach załamał jej się głos.

– Ależ jestem statkiem, nie twoim dzieckiem – dokończyła “Vivacia” nie wypowiedzianą myśl Althei. – Nie porzucasz małego dziecka, które nie ma pojęcia o świecie. Wiem, że w wielu sprawach ciągle jestem naiwna, ale posiadam mnóstwo wspomnień i informacji, które mogę wykorzystać. Muszę tylko je jakoś sobie poukładać w głowie i przemyśleć ich związek ze mną. Znam cię, Altheo. Wiem, że mnie opuściłaś nie z własnego wyboru. Ale ty również znasz mnie i musisz zrozumieć, jak głęboko przeżywam fakt, że Wintrowa zmuszono do przebywania na moim pokładzie. Każą mu być moim towarzyszem i serdecznym przyjacielem, podczas gdy pragnie przebywać w zupełnie innym miejscu. Coś nas przyciąga do siebie, mnie i Wintrowa, lecz chłopiec odczuwa gniew z powodu tej sytuacji i dlatego buntuje się przeciwko naszej więzi. Wstydzę się, że tak bardzo mnie do niego ciągnie.

Althea uznała tę dwoistość uczuć statku za coś strasznego. “Vivacia” zwalczała w sobie potrzebę towarzystwa Wintrowa, narzucając sobie chłód i izolację. Dziewczyna niemal wyczuwała, jak okropna jest dla żywostatku samotność – kojarzyła się z siąpiącym deszczem, chłodem i nieskończoną bezbarwnością. Myśląc o tym, Althea przeraziła się. Podczas gdy szukała w sobie słów pociechy dla statku, usłyszała nagle męski głos, który głośno i władczo zahuczał ponad zwyczajnymi wrzaskami i innymi odgłosami ruchliwego doku.

– Hej, ty tam! Odsuń się od tego statku! Z rozkazu kapitana nie wolno ci wejść na pokład.

Odwróciła głowę i przysłoniła oczy przed ostrym światłem słonecznym. Spojrzała zdziwiona na Torga, jak gdyby nie rozpoznała jego głosu.

– Ależ dok jest miejscem publicznym – zauważyła spokojnie.

– No cóż, ten statek nim nie jest, więc się odsuń!

Jeszcze dwa miesiące temu Althea nakrzyczałaby na oficera. Jednak czas, który spędziła sama z “Vivacią”, oraz zdarzenia z ostatnich trzech dni zmieniły ją. Zauważyła, że nauczyła się lepiej nad sobą panować, a także stała się osobą znacznie bardziej cierpliwą. Miała wrażenie, że nauczyła się opanowywać gniew. Po co marnować słowa na byle marynarza? Nie był dla niej ważniejszy niż mały, szczekliwy pies, przy czym sama czuła się potężną tygrysicą. Nie warto nawet warczeć na takie nic nieznaczące stworzenie. Musi poczekać na odpowiedni moment; może kiedyś uda jej się jednym ciosem przetrącić mu grzbiet. Na pewno nic dobrego nie spotka tego mężczyzny, zwłaszcza że tak źle się obchodził z Wintrowem. Kiedyś odpokutuje za swoje grubiaństwo wobec Althei i jej siostrzeńca.

Dziewczyna uprzytomniła sobie w oszołomieniu, że w czasie gdy dotykała dłonią desek statek, jej myśli zmieszały się z myślami “Vivacii”. Po pewnym czasie zdjęła rękę i wydało jej się, że wyjmuje ją z wysokiego kotła pełnego zimnej melasy.

– Nie, “Vivacio” – powiedziała cicho. – Nie pozwól, żeby udzielił ci się mój gniew. Zostaw też zemstę mnie, nie plam się nią. Jesteś na to zbyt duża i zbyt piękna. Nie warto się denerwować.

– Zatem ten człowiek nie powinien przebywać na moim pokładzie – odparł niskim, gorzkim tonem galion. – Dlaczego muszę tolerować tu takich szkodników jak on, podczas gdy ty zostajesz na brzegu? Nie wierzę, że rodzina Vestritów w taki sposób traktuje krewnych.

– To prawda – zapewniła ją pospiesznie Althea.

– Kazałem ci się stąd wynosić – krzyknął na nią jeszcze raz Torg. Dziewczyna podniosła na niego oczy. Mężczyzna przechylał się ponad relingiem i wygrażał jej pięścią. – Ruszaj stąd albo cię przepędzę!

– Nic mi nie może zrobić – uspokoiła Althea statek. Mówiąc, usłyszała stłumiony krzyk, a później ciężki, głuchy odgłos. Dochodził z wnętrza ładowni “Vivacii”. Ktoś straszliwie przeklinał na pokładzie, po czym rozległy się krzyki. Młody marynarz wyraźnie przywoływał Torga.

– Panie, belka spadła z wyciągu! Przysiągłbym, że kiedy zaczynaliśmy pracę, trzymała się mocno!

Głowa Torga zniknęła i dziewczyna usłyszała odgłos jego kroków. Oficer biegł po pokładzie. Rozładunek “Vivacii” zatrzymał się powoli. Połowa załogi stanęła i gapiła się na roztrzaskaną paletę i przewrócone skrzynie, z których wysypały się słodkie orzeszki.

– To ich zajmie na jakiś czas – zauważyła słodko “Vivacia”.

– Naprawdę muszę już iść – oświadczyła pospiesznie Althea. Gdyby została, musiałaby zapytać statek, czy miał coś wspólnego z wypadkiem. Taka tajemnica za bardzo by jej ciążyła; uznała, że woli mieć wątpliwości niż pewność. – Uważaj na siebie – dodała. – Dbaj również o Wintrowa.

– Altheo! Wrócisz?

– Oczywiście, że tak. Muszę tylko zająć się kilkoma sprawami. Ale przyjdę się pożegnać, zanim wypłyniesz.

– Nie potrafię sobie wyobrazić pływania bez ciebie – oznajmiła niepocieszona “Vivacia”, potem podniosła oczy i zapatrzyła się w odległy horyzont, jakby już wypłynęła daleko za Miasto Wolnego Handlu. Wiatr poruszył jej ciężkimi lokami.

– A mnie będzie trudno stać tu, w doku i patrzeć, jak żeglujesz w dal. Na szczęście, popłynie z tobą Wintrow.

– Który nienawidzi przebywać ze mną – nagle głos statku znowu zabrzmiał bardzo dziecinnie. Wyczuwało się w nim smutek.

– “Vivacio”, rozumiesz, że nie mogę tu zostać. Ale wrócę. Wiesz, że staram się znaleźć jakiś sposób, dzięki któremu mogłabym ci towarzyszyć. Przedsięwzięcie zajmie trochę czasu, ale wrócę. Do tej pory zachowuj się przyzwoicie.

– Dobrze – westchnęła “Vivacia”.

– Świetnie. Do zobaczenia wkrótce.

Althea odwróciła się i pospiesznie odeszła. Z powodu własnej nieszczerości czuła się bardzo źle. Zastanawiała się, czy statek rzeczywiście dał się oszukać. Miała nadzieję, że tak, chociaż doskonale wiedziała, że niełatwo go zwieść. “Vivacia” zapewne odkryła, jak bardzo zazdrosna jest Althea o miejsce Wintrowa na pokładzie, musiała też wyczuwać jej ogromny gniew wobec takiego obrotu spraw. Jednakże dziewczyna starała się sobie wmówić, że statek nie miał nic wspólnego z upadkiem belki i modliła się żarliwie do Sa, by nie próbował brać spraw w swoje ręce.

Odchodząc, Althea uświadomiła sobie, że “Vivacia” okazała się taka, jakiej się spodziewała, a równocześnie zupełnie inna. Dziewczyna marzyła o żaglowcu, który posiadałby wszelkie zalety dumnej i pięknej kobiety. Teraz wszakże uświadomiła sobie, że statek odziedziczył nie tylko doświadczenie ojca, dziadka i prababci oraz samej Althei, lecz być może także ich wady. Zaczęła się obawiać, że jest równie uparty jak wszyscy Vestritowie, równie nieskory do wybaczania ludziom; może tak samo jak oni niechętnie reagować na krytykę i porady innych. Gdybym pływała na jej pokładzie, mogłabym nią pokierować, tak jak ojciec walczył z moimi okresami uporu, pomyślała. Wintrow nie będzie miał najmniejszego pojęcia, jak sobie radzić z “Vivacią”. Po chwili zupełnie nieświadomie Althea powiedziała sobie coś innego: Jeśli “Vivacia” zabije Kyle'a, będzie sam sobie winny.

Przeszył ją dreszcz. Sama nie rozumiała, skąd w niej tyle złośliwości. Kucnęła pospiesznie i przesądnie odpukała kłykciami w drewno doku. Nie, nie – pomyślała – “Vivacia” nie byłaby zdolna do czegoś tak strasznego. Kiedy się podnosiła, poczuła na sobie czyjś wzrok. Rozejrzała się i dostrzegła Amber, która stała blisko i przyglądała się jej. Postawna kobieta ubrana była w długą, prostą suknię w kolorze dojrzałego żołędzia, lśniące włosy zaplotła na plecach w pojedynczy warkocz. Suknia opadała jej z ramion i aż po stopy ukrywała krągłości jej ciała. Na rękach Amber miała rękawiczki, które zmieniały pokryte bliznami i zgrubieniami palce rzemieślniczki w dłonie damy. Stała zupełnie nieruchomo wśród biegających i krzątających się w doku robotników, całkowicie niezainteresowana otoczeniem ani tym, co działo się wokół, jak gdyby znajdowała się w szklanej bańce i nic do niej nie docierało. Przez chwilę jej piwne oczy wpatrywały się w oczy Althei. Dziewczynie aż zaschło w ustach, bowiem kobieta miała w sobie coś nieziemskiego. Wokół niej kręcili się zapracowani robotnicy, przechodzili ludzie skupieni na swoich sprawach, ją samą jednak otaczał osobliwy spokój i pełne skupienie. Nosiła naszyjnik z prostych drewnianych korali, połyskujących wszelkimi odcieniami brązu. Althea nie mogła oderwać od nich wzroku. Wątpiła, czy ktokolwiek może na nie patrzeć i ich nie pragnąć.

Na moment dziewczyna przeniosła wzrok na twarz kobiety. Po raz kolejny wymieniły spojrzenie. Amber nie uśmiechnęła się. Powoli odwróciła głowę, najpierw w jedną stronę, potem w drugą. Althea odniosła wrażenie, że kobieta zachęca ją, by podziwiała jej profile. Wzrok dziewczyny przyciągnęło jednak coś innego – niedopasowane kolczyki. Amber miała ich po kilka w każdym uchu. Althea najdłużej patrzyła na dwa z nich: na skręconego węża z połyskującego drewna w lewym uchu kobiety i na lśniącego smoka w prawym. Każdy z nich był długi jak kciuk mężczyzny i tak zręcznie wyrzeźbiony, że wyglądał niemal jak żywy.

Althea zorientowała się nagle, że co najmniej od minuty wpatruje się w błyskotki. Niechętnie popatrzyła w oczy Amber, która tym razem pytająco się do niej uśmiechnęła. Dziewczyna zachowała kamienną twarz, a wtedy uśmiech tamtej zbladł i teraz jej spojrzenie stało się niemal pogardliwe. Nie zmieniając wyrazu twarzy, kobieta przyłożyła dłoń o szczupłych palcach do płaskiego brzucha. Althei wydało się, że te okryte rękawiczką palce dotykają jej duszy i w całym ciele poczuła lodowaty strach. Ponownie popatrzyła rzemieślniczce w twarz i dostrzegła w niej determinację oraz zdecydowanie. Teraz Amber patrzyła na dziewczynę niczym łucznik skupiający wzrok na celu. Althei wydawało się, że wśród tych wszystkich śpieszących się, zapracowanych ludzi one dwie są zupełnie same; tłum dla nich nie istniał. Zdobyła się na niemal heroiczny wysiłek; odwróciła się i uciekła z doku; ruszyła ku targowiskom Miasta Wolnego Handlu.

Niezdarnie przebiegła przez zatłoczone letnie targowisko. Szturchnęła kilka osób, wpadła na przepełniony szarfami stragan, wreszcie odwróciła się przez ramię i spojrzała za siebie. Nie dostrzegła nigdzie Amber, najwyraźniej kobieta wcale jej nie śledziła. Ruszyła dalej spokojniejszym krokiem. Teraz świadomie szła promenadą. Serce nie biło jej już tak szaleńczo, choć uświadomiła sobie, że poci się w popołudniowym słońcu. Spotkania ze statkiem i z Amber pozostawiły w niej ślady. Miała wyschnięte usta i lekko drżała. Co za głupota! Śmiechu warte! Przecież ta kobieta tylko na nią patrzyła. Althei nic z jej strony nie groziło. Nigdy przedtem nie przydarzały jej się takie wybryki fantazji. Odpowiedzialność za swoje zachowanie złożyła na karb dwóch ostatnich nerwowych dni. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadła przyzwoity posiłek i doszła do wniosku, że – pomijając piwo – nie miała nic w ustach od przedwczoraj. Stąd pewnie jej rozdrażnienie i osłabienie.

Znalazła stolik na tyłach małej ulicznej herbaciarni i usiadła przy nim. Ucieszyła się, że siedzi z dala od popołudniowego słońca. Kiedy do stolika podszedł służący, zamówiła wino, wędzoną rybę i melona. Gdy się ukłonił i odszedł, poniewczasie zastanowiła się, czy ma przy sobie dość pieniędzy, by zapłacić za posiłek. Kiedy tak starannie ubierała się rano, nawet nie pomyślała o czymś takim jak gotówka. Jej pokój w domu był nieskazitelnie wysprzątany, jak zwykłe, gdy wracała do niego po morskich wyprawach, lecz pamiętała, że znalazła w rogu szuflady trochę monet i banknotów, które wepchnęła do sakiewki, zanim ją – prawdopodobnie z przyzwyczajenia – przywiesiła sobie do boku. Nawet jeśli wystarczy jej, by zapłacić za ten prosty obiad, z pewnością nie będzie mogła wynająć pokoju w gospodzie. Jeśli nie zamierza wrócić do domu i jak pies z podkulonym ogonem błagać, by rodzina ją przyjęła, musi intensywnie pomyśleć o przyszłości.

Nadal się zastanawiała, gdy służący postawił przed nią talerze z jedzeniem. Althea bezwiednie poprosiła o wosk, zanurzyła w nim sygnet i odcisnęła na rachunku pieczęć. Prawdopodobnie po raz ostatni wysyłała rachunek do domu swego ojca. Gdyby wcześniej na to wpadła, zamówiłaby sobie na konto Keffrii wykwintniejszy posiłek. Na szczęście melon był kruchy i słodki, wędzona ryba przyjemnie wilgotna, a wino, no cóż… nadawało się do wypicia. Dziewczyna pijała przedtem gorsze i nie raz jeszcze wypije. Trzeba wytrwać, a na pewno z czasem jej sytuacja się poprawi. Musi się poprawić.

Kiedy dopijała wino, przypomniała sobie nagle, że jej ojciec odszedł i już nigdy nie wróci. To zdarzenie było nieodwracalne. Do tej pory sądziła, że już się prawie przyzwyczaiła do swojego żalu. Teraz na nowo (inaczej, lecz równie boleśnie) odczuła ogromną stratę i nogi zatrzęsły jej się jak galareta. Niezależnie od tego, jak długo Althea zdoła przetrwać, Ephron Vestrit nie wróci do domu, by wszystko naprawić. Nikt niczego nie naprawi; wszystko w jej rękach. Wątpiła, czy jej siostra potrafi gospodarować rodzinnym majątkiem. Keffria i Ronica… Może poradziłyby sobie we dwie, gdyby Kyle przestał się wtrącać. W przeciwnym razie… Co się stanie z dobrami Vestritów?

Mogą wszystko stracić.

Nawet “Vivacię"!

Nigdy przedtem taka sytuacja nie miała miejsca w Mieście Wolnego Handlu, choć rodzina Devouchetów była o krok od bankructwa. Popadli w tak straszliwe długi, że Rada Kupców przyzwoliła, by główni wierzyciele Devouchetów, Kupcy Conry i Risch przejęli rodzinny żywostatek. Ustalono, że najstarszy syn pozostanie na pokładzie, gdzie miał służyć do czasu, aż jego rodzice spłacą długi, zanim jednak zawarto porozumienie, ów młody człowiek przybył do portu ze wspaniałym ładunkiem, który zadowolił wierzycieli rodziny. Całe miasto cieszyło się z jego triumfu i przez jakiś czas uważano go wręcz za bohatera. Althea nie wyobrażała sobie Kyle'a w tej roli. Nie, nie. Już prędzej odda statek i syna wierzycielom, po czym obarczy winą Wintrowa.

Dziewczyna westchnęła i z niechęcią skoncentrowała się na najbardziej ją niepokojących problemach. Co się działo z “Vivacią"? Statek został niedawno ożywiony. Podobno jego osobowość ukształtuje się w ciągu najbliższych kilku tygodni. Powszechnie było wiadomo, że nie sposób przewidzieć charakteru żywostatku. “Vivacia” będzie się zatem zachowywała podobnie jak jej właściciele lub zadziwiająco odmiennie. Althea dostrzegła w oku galionu bezwzględność, która ją zmroziła. Cecha ta może się znacząco pogłębić… Niewykluczone, że statek nagle zacznie postępować w sposób sprawiedliwy i uczciwy, typowy dla kapitana Vestrita. Nikt nie mógł tego wiedzieć.

Althea pomyślała o “Kendrym”, słynnym ze swego uporu żywostatku. “Kendry” nie tolerował w swej ładowni żadnego żywego towaru i nienawidził lodu. Dość chętnie wypływał na południe, do Jamaillii, lecz na północ, do Królestwa Sześciu Księstw posuwał się tak powoli, jak gdyby zbudowano go z ołowiu. Na południe, a w dodatku z pachnącym ładunkiem żeglował szybko niczym wiatr i niemal zupełnie bez ludzkiej pomocy. Silna wola żywostatku to ważna rzecz, choć nie najważniejsza.

Chyba że żywostatek oszaleje.

Althea jadła ostatni kawałek ryby. Mimo ciepłego letniego dnia, poczuła ukłucie chłodu. Nie, nie! “Vivacii” nigdy nie przydarzy się to, co “Paragonowi”. Nie może oszaleć! Została prawidłowo ożywiona, odbyła się odpowiednia ceremonia i powitalny rytuał, gdy na pokładzie umarł jej trzeci kapitan. Wszyscy wiedzieli, co zniszczyło “Paragona”. Chciwość właścicieli stworzyła szalony żywostatek, niosący całej rodzinie śmierć i zniszczenie.

“Paragonowi” umarł zaledwie jeden kapitan, kiedy dowódcą został Uto Ludluck. Mówiono, że ojciec Uta, Palwick, był uczciwym kupcem i wspaniałym kapitanem. Jego syn uchodził za sprytnego i przebiegłego. Często też oddawał się hazardowi. Ponieważ bardzo chciał spłacić żywostatek za swego życia, żaglowiec zawsze pływał przeładowany. Niewielu marynarzy odbywało na nim więcej niż jeden rejs, ponieważ Uto był surowym kapitanem – nie tylko dla podwładnych, ale także dla swego młodziutkiego syna Kerra, który służył na żaglowcu jako chłopiec pokładowy. Mawiano, że nieożywionym żywostatkiem trudniej się pływa, chociaż zapewne najwięcej kłopotów przyczyniała Utowi własna zachłanność, ponieważ w ładowniach “Paragona” znajdowało się zbyt wiele towaru.

No i zdarzyło się to, co się musiało zdarzyć. Pewnego zimowego dnia podczas sztormu ogłoszono, że “Paragon” zaginął. Setre Ludluck chodziła po dokach i wypytywała marynarzy z każdego przybywającego statku, niestety nikt owego żaglowca nie widział. Nie było też żadnych wiadomości o jej mężu i synu.

W sześć miesięcy później statek przypłynął do Miasta Wolnego Handlu. Znaleziono go, jak dryfował do góry kilem u wejścia do portu. Początkowo nikt nie wiedział, co to za wrak, jedynie po srebrnej barwie drewna domyślano się, że to żywostatek. Ochotnicy w płaskodennych łódkach przyholowali go na plażę i tam zakotwiczyli. Czekano na odpływ. Gdy woda się cofnęła, odkryto tożsamość “Paragona”. Ustalono, że jego maszty połamał zapewne jakiś srogi, zabójczy sztorm, niestety najgorszego odkrycia dokonano na pokładzie statku i pod nim. Na pokładzie – przywiązane tak mocno, że żadna burza ani fala nie mogłyby ich zmyć – leżały resztki ostatniego ładunku “Paragona”, natomiast w ładowni znaleziono nadjedzone przez ryby szczątki Uto Ludlucka i jego syna Kerra. Żywostatek przywiózł ich do domu.

Chyba jednak najstraszniejszy ze wszystkiego był fakt, że statek sam ożył. Śmierć Kerra była trzecia. Kiedy obnażono galion, pojawiło się brodate oblicze okrutnego wojownika, który zawołał głośno chłopięcym głosem:

“Matko! Matko, przybyłem do domu!”

Setre Ludluck wrzasnęła, potem zemdlała. Zaniesiono ją do domu i nigdy już nie odwiedziła morskiego doku w porcie, gdzie stał odwrócony wreszcie kilem do dołu jej rodzinny żaglowiec. Osierocony i przerażony statek cierpiał z powodu samotności, szlochając i krzycząc przez wiele dni. Ludzie współczuli mu i czynili wysiłki, by go pocieszyć. Obok niego na prawie tydzień przycumowano “Kendry'ego”. Niestety starszy Żywostatek nie zdołał uspokoić “Paragona”, a w dodatku tak się wzruszył i zasmucił, że w końcu trzeba je było od siebie odseparować. A “Paragon” dalej płakał. Widok był przerażający: gwałtowny, brodaty wojownik o umięśnionych ramionach i włochatej piersi, który łka niczym przerażone dziecko i błaga, by przyszła do niego matka.

Litość ludzka powoli zaczęła się zmieniać w strach, a później w gniew. Wtedy właśnie “Paragon” zdobył sobie przydomek pariasa, czyli społecznego wyrzutka. Załoga żadnego statku nie chciała cumować obok niego; żeglarze mawiali, że przynosi pecha i pozostawiali go samemu sobie. Liny, którymi przywiązano go do doków, gniły powoli, coraz cięższe od pąkli. “Paragon” głównie milczał, od czas do czasu tylko (w niemożliwych do przewidzenia chwilach) wybuchał wściekłymi przekleństwami lub srogo lamentował.

Setre Ludluck umarła młodo, a wówczas właścicielami “Paragona” stali się wierzyciele rodziny, dla których był tylko kulą u nogi – statkiem, na którym nie można pływać, za to trzeba opłacić jego miejsce w porcie. W owym czasie kilku kuzynów niechętnie zgodziło się wypłynąć “Paragonem”, jeśli uda im się go skłonić do podróży. Dwóch bliźniaków, Cable i Sedge, rościło sobie prawo do statku. Przydzielono go pierwszemu z nich, ponieważ był o kilka minut starszy. Cable oświadczył, że za pewną opłatą popłynie rodzinnym żywostatkiem. Spędził miesiące przemawiając do Paragona i w końcu wszystkim wokół zaczęło się zdawać, że młodzieniec nawiązał z nim więź. Sam Cable opowiadał, że jego rozmówca jest jak przerażone dziecko, do którego najprościej dotrzeć pieszczotami i łagodną perswazją. Wierzyciele rodziny zaufali młodzieńcowi, i choć mamrotano coś o wysyłaniu dobrych pieniędzy za złymi, mieli nadzieję, że rejs zdoła im wynagrodzić straty. Cable najął załogę i robotników, płacąc horrendalne stawki, aby zechcieli wejść na pokład pechowego żywostatku. Remont “Paragona” i zebranie pełnej załogi zajęły niemal rok. Wszyscy gratulowali mężczyźnie ocalenia żaglowca, ponieważ w ostatnich dniach przed opuszczeniem portu dał się on poznać jako nieco nieśmiały, lecz bardzo uprzejmy statek, który grzecznie pozdrawiał przybyłych; jego uśmiech topił ludzkie serca. Wypłynęli w słoneczny wiosenny dzień i od tej chwili słuch o Cable'u i jego załodze zaginął.

Kiedy następnym razem zauważono “Paragona”, był bardzo zniszczony. Takielunek miał potrzaskany i obwisły, żagle postrzępione. Informacje o nim pojawiły się w Mieście Wolnego Handlu już na kilka miesięcy przed jego przybyciem. Przypłynął nisko zanurzony w wodzie, jego pokład był prawie całkowicie zalany, a na nim ani żywej duszy; nikt nie odpowiadał na pozdrowienia mijających statków. Tylko galion, czarnooki, kamiennolicy, patrzył na osoby, które odważyły się podpłynąć wystarczająco blisko, by szukać na deskach istot ludzkich.

“Paragon” sam wpłynął do portu Miasta Wolnego Handlu i do doku, w którym wcześniej przez wiele lat stał. Podobno pierwsze i jedyne słowa, jakie wypowiedział, brzmiały: “Powiedzcie mojej matce, że wróciłem do domu”. Althea nie wiedziała, czy była to prawda, czy może tylko legenda.

Śmiały Sedge odważył się zacumować statek i wejść na jego pokład. Nie znalazł najmniejszego śladu ani po swoim bracie, ani po którymkolwiek z marynarzy. Nie było nikogo, żywego czy martwego. Ostatni zapis w dzienniku pokładowym wspominał o wspaniałej pogodzie i świetnych widokach na opłacalną sprzedaż ładunku. Nic nie sugerowało powodów zniknięcia załogi. W ładowni “Paragona” leżał przemoczony ładunek jedwabiu i brandy. Wierzyciele zażądali wszystkiego, co dało się uratować i zostawili pechowy statek Sedge'owi. Całe miasto uważało, że mężczyzna oszalał, kiedy przyjął “Paragona” i zastawił dom oraz ziemie, by znaleźć fundusze na odremontowanie go.

Później Sedge odbył na “Paragonie” siedemnaście udanych rejsów. Pytających, jak tego dokonał, zbywał stwierdzeniem, że lekceważy figurę dziobową i traktuje żywostatek jak zwyczajny drewniany żaglowiec. Przez te wszystkie lata galion rzeczywiście milczał, obrzucając jedynie piorunującymi i złowrogimi spojrzeniami każdego, kto popatrzył w jego stronę. Potężne ramiona skrzyżował na muskularnej piersi, a szczęki zacisnął, zwarte niczym dwa kawałki drewna. Cokolwiek wiedział o losach Cable'a i jego załogi, zatrzymał dla siebie. Ojciec powiedział kiedyś Althei, że “Paragona” niemalże zaakceptowano w porcie. Niektórzy mawiali, że nowy kapitan przełamał związanego z żywostatkiem pecha. Sam Sedge chwalił się wszem i wobec swoim panowaniem nad żywostatkiem i pewnego dnia bez lęku wziął ze sobą na morze swego najstarszego syna. Spłacił kredyt hipoteczny i zapewnił wygodne życie swej żonie i dzieciom. Niektórzy z byłych wierzycieli żaglowca zaczęli szeptać, że zbyt pospiesznie przepisali na niego statek.

Niestety, “Paragon” nie powrócił ze swej osiemnastej wyprawy z Sedge'em. Rok był bardzo burzowy i niektórzy twierdzili, że Sedge'owi przytrafiło się to samo co wielu innym żeglarzom. Mocno schłodzone olinowanie może przewrócić każdy statek, także żywy. Wdowa po Sedge'u schodziła do doków i wpatrywała się pustymi oczyma w horyzont. Jednak zanim “Paragon” wrócił, minęło pełne dwadzieścia lat, a kobieta ponownie wyszła za mąż i urodziła kolejne dzieci.

Ponownie przypłynął kilem do góry. Opierając się wiatrowi, falom i prądom, powoli przydryfował do domu. Tym razem, kiedy pojawiła się jego srebrzysta czarodrzewowa stępka, mieszkańcy miasta od razu wiedzieli, kim jest. Nie było ochotników, by przyholować go do portu, nikt też nie miał ochoty naprostowywać go ani wypytywać o jego załogę. Uważano, że nawet mówienie o nim przynosi pecha. Kiedy wszakże wbił się masztem w tłuste błoto portu, a jego kadłub zaczął stanowić niebezpieczeństwo dla każdego przypływającego statku, szef kapitanatu rozkazał swoim ludziom usunąć go z ujścia. Spoceni, rzucający przekleństwami robotnicy portowi wyciągnęli go z błota i – ponieważ był przypływ – wypchnęli jak najdalej na brzeg. Później, podczas odpływu, “Paragon” pozostał całą długością na plaży. Można było wówczas zobaczyć, że nie tylko załoga “Paragona” przeżyła trudne chwile. Figura dziobowa została okaleczona między brwią i nosem, mocno pokiereszowana wściekłymi uderzeniami topora. Z ciemnych, zamyślonych oczu pozostały jedynie rozszczepione drzazgi. Na piersi galionu wypalono osobliwą siedmioramienną gwiazdę. Widok był tym straszliwszy, że “Paragon” wykrzywiał usta i przeklinał tak dziko jak zawsze. Machał też ramionami we wszystkie strony i obiecywał, że zabije każdego, kto znajdzie się w zasięgu jego rąk.

Młodzi śmiałkowie, którzy zaryzykowali wejście na pokład, mówili później, że statek rozebrano. Został sam szkielet. Po ludziach, którzy nim płynęli, nie pozostał żaden ślad – ani but, ani nóż, nic. Zniknął nawet dziennik pokładowy “Paragona”, pozbawiając go w ten sposób wszystkich wspomnień. Żywostatek mamrotał do siebie, śmiał się i przeklinał, lecz jego słowa nie miały większego sensu, był niczym potrzaskana klepsydra, z której wysypał się piasek.

Tak wyglądał żaglowiec odkąd pamiętała Althea. Nazywano go pariasem lub nieudacznikiem. Czasem lekko unosił się na wyjątkowo wysokiej fali, ale kapitan portu rozkazał dobrze go przywiązać do plażowych klifów. Nie chciał, by kadłub wraku oderwał się i wypłynął w morze, gdzie mógłby stanowić przeszkodę dla innych statków. Nominalnie żaglowiec stanowił teraz własność Amisy Ludluck, ale wątpiła, czy kobieta kiedykolwiek odwiedziła wyciągnięte na plażę szczątki żywostatku. Jak każdego szalonego krewniaka, trzymano go w ciemnościach, mówiono o nim szeptem, jeśli w ogóle… Althea wyobraziła sobie, że taki los mógłby się przytrafić “Vivacii”, i zadrżała.

– Jeszcze wina? – spytał znacząco służący. Dziewczyna pospiesznie pokręciła głową, stwierdziła bowiem, że zbyt długo już siedzi przy tym stoliku. Trwanie tutaj i rozmyślanie o tragediach innych z pewnością jej nie pomoże. Musiała działać. Po pierwsze, powinna powiedzieć matce, jak zmartwiona wydała jej się “Vivacia”, i postarać się przekonać wszystkich, żeby pozwolili jej wrócić na pokład. Po drugie, postanowiła, że cokolwiek się zdarzy, pozostanie silna i nie będzie nikogo o nic błagać.

Wyszła z herbaciarni i ruszyła ruchliwymi ulicami. Starała się skupić umysł na swoich problemach, nie potrafiła jednak zdecydować, który z nich najpierw przemyśleć. Potrzebowała miejsca do spania, jedzenia i pracy. Jej ukochany statek znajdował się w rękach nieczułych ludzi i w żaden sposób nie mogła tego zmienić. Zastanawiała się nad ewentualnymi sojusznikami, na których mogłaby polegać i poprosić o pomoc; niestety, nie znalazła ani jednej takiej osoby. Przeklęła siebie za to, że nie utrzymywała kontaktów z synami i córkami innych Kupców. Nie miała żadnego kawalera, do którego mogłaby się teraz zwrócić, żadnej przyjaciółki, która przechowałaby ją u siebie przez kilka dni. Na pokładzie “Vivacii” za partnera do poważnych rozmów wystarczał jej ojciec, zaś towarzyszy dowcipów i drwin znajdowała wśród marynarzy. Podczas pobytów w Mieście Wolnego Handlu Althea albo przebywała w domu, upajając się luksusem normalnego łóżka i gorących posiłków przygotowanych ze świeżych produktów, albo wraz z ojcem załatwiała interesy i robiła sprawunki. Znała jego prawnego doradcę Curtisa, wielu właścicieli kantorów wymiany walut, masę handlarzy od lat skupujących od rodziny przywiezione towary. Do żadnej z tych osób nie mogła się teraz zwrócić ze sprawami, które ją trapiły.

Nie zamierzała też wracać do domu, zwłaszcza że musiałaby błagać o wybaczenie. Wiedziała, jak zareagowałby Kyle, gdyby pojawiła się w progu. Na pewno starałby się narzucić jej swoją wolę. Zresztą nie miała ochoty ryzykować. Mógłby ją na przykład potraktować jak nieposłuszne dziecko i zamknąć w pokoju aż do dnia rejsu. A przecież obiecała “Vivacii”, że przyjdzie się pożegnać. Czuła się odpowiedzialna wobec swego statku, nawet jeśli wszyscy wokół twierdzili, że już do niej nie należy.

W końcu, by uspokoić sumienie, zatrzymała posłańca, za grosik kupiła od niego kartkę zwykłego papieru, ołówek węglowy i obietnicę dostarczenia listu przed zachodem słońca. W pośpiechu napisała do matki. Nie przyszło jej do głowy nic więcej poza informacją, że martwi się o statek, że “Vivacia” jest nieszczęśliwa i niespokojna. Althea nie prosiła o nic dla siebie, błagała jedynie, by Ronica osobiście odwiedziła żaglowiec, pocieszyła go i wyjaśniła mu przyczynę trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się rodzina. Mimo iż wiedziała, że jej reakcje są zbyt dramatyczne, przypomniała matce smutny los “Paragona” i napisała, iż ma nadzieję, że ich rodzinnemu statkowi nigdy się nic takiego nie przydarzy. Gdy przeczytała list, zmarszczyła brwi, ponieważ całość wydała jej się ogromnie teatralna i sztuczna. Pomyślała jednak, iż niewiele więcej może zrobić i że Ronica powinna ją zrozumieć właściwie. Zalakowała kartkę odrobiną wosku, przycisnęła sygnet i wysłała posłańca do rezydencji Vestritów.

Podniosła głowę, rozejrzała się wokół i uświadomiła sobie, że mimowolnie zawędrowała na ulicę Deszczowych Ostępów. Oboje z ojcem przepadali za tą częścią miasta. Gdy załatwili wyznaczone na dany dzień sprawy, niemal zawsze znajdowali pretekst, by razem pospacerować po tej dzielnicy. Oglądali wystawy, co chwilę czymś się zachwycając i zwracając sobie wzajemnie uwagę na najnowsze, egzotyczne towary. Ostatnim razem, gdy tu byli, spędzili prawie całe popołudnie w sklepie z kryształami. Sprzedawca pokazywał im nowy typ wiatrowych dzwoneczków. Poruszał je najlżejszy podmuch, a wtedy wygrywały bynajmniej nie przypadkową, choć nieuchwytną i niekończącą się melodię, bardzo delikatną, dźwięczącą później długo w pamięci.

Ojciec kupił jej wówczas małą płócienną torbę pełną suszonych fiołków i płatków róż oraz parę kolczyków w kształcie ryby-miecza. Althea pomogła mu wybrać perfumowane klejnoty na urodziny matki i poszła z nim do złotnika, który umieścił kamienie w pierścieniach. Tego dnia byli rozrzutni, obeszli wiele niezwykłych sklepików, w których sprzedawano towary znad Rzeki Deszczowej.

Wszyscy wiedzieli, że wodami Rzeki płynie magia, a przedmioty kupowane od ludu Deszczowych Ostępów są obdarzone magicznymi właściwościami. Wprawdzie o kolonistach, którzy zdecydowali się pozostać w pierwszej osadzie nad Rzeką, rozpowiadano ponure plotki, ich produkty wzbudzały jednak zdumienie i zachwyt. Od rodziny Verga kupowano towary o niezwykłym wyglądzie: pięknie utkane gobeliny przedstawiające nieco odmienne od ludzkich postaci o oczach barwy lawendy lub topazu, osobliwych kształtów wyroby jubilerskie wykute z metalu nieznanego pochodzenia oraz cudowne gliniane wazy, aromatycznie pachnące, o niepowtarzalnym wdzięku. Soffronowie sprzedawali perły w głębokich odcieniach pomarańczy, ametystu i błękitu oraz naczynia z zimnego szkła, które nigdy się nie rozgrzewały; można w nich było schładzać wino, owoce albo słodką śmietanę. Inne rodziny oferowały owoce kwazi. Z ich skórki produkowano olejek, uśmierzający ból nawet najpoważniejszej rany, a z miąższu wytwarzano trunek, który szalał we krwi przez kilka dni. Najbardziej zawsze kusiły Altheę sklepy z zabawkami – można w nich było nabyć lalki, których wilgotne oczy i miękka, ciepła skóra przywodziły na myśl prawdziwe niemowlę, a także działające przez wiele godzin mechaniczne zabawki, poduszki wypełnione ziołami zapewniającymi cudowne sny oraz wspaniałe, gładkie, rzeźbione kamienie, które jarzyły się zimnym wewnętrznym światłem i odstraszały koszmary. Towary te były bardzo drogie nawet w Mieście Wolnego Handlu, a w dalszych portach osiągały wręcz niegodziwie horrendalne ceny. Mimo to nie cena była powodem, dla którego Ephron Vestrit nie chciał ich kupować dla swej okropnie rozpieszczonej wnuczki Malty. Kiedy Althea pytała go o przyczynę odmowy, tylko potrząsał głową i stwierdzał tajemniczo: “Nie można dotknąć magii i nie zarazić się nią. – Po czym dodał: – Mieszkający tam nasi przodkowie uznali, że muszą płacić zbyt wysoką cenę, opuścili więc Deszczowe Ostępy i osiedlili się w Mieście Wolnego Handlu. I my, ich potomkowie, nie będziemy frymarczyć towarami z tamtego regionu”. Mimo iż dziewczyna naciskała na ojca, pragnąc dalszej rozmowy na ten temat, potrząsnął głową i powiedział, że pomówi z nią o sprawie, gdy będzie starsza. Ale nawet złe przeczucia nie powstrzymały go przed kupieniem perfumowanych klejnotów, których tak bardzo pragnęła jego żona.

Althea dorastała, lecz ojciec stale odsuwał rozmowę o Deszczowych Ostępach na później i w końcu nigdy jej nie odbyli. Gorycz tego faktu wyrwała teraz dziewczynę z przyjemnych wspomnień.

Popołudnie przechodziło już w wieczór i Althea opuściła ulicę Deszczowych Ostępów. W ostatniej chwili lękliwie spojrzała na narożny sklepik Amber. Nie wiedziała dlaczego, ale spodziewała się, że kobieta będzie stać za szybą i przyglądać się jej. W oknie leżały wszakże tylko wyroby artystki, starannie poukładane na złotym materiale. Drzwi sklepu były zapraszająco otwarte, ludzie wchodzili i wychodzili. Najwyraźniej interes Amber prosperował. Dziewczyna zastanowiła się, z którą rodziną znad Rzeki Deszczowej kobieta jest spokrewniona i w jaki sposób zaszła tak daleko. W przeciwieństwie do większości sklepików w tej dzielnicy, na szyldzie Amber nie było insygniów żadnej z kupieckich rodzin.

W jakiejś cichej alejce odpięła sakiewkę i sprawdziła jej zawartość. Tak, jak podejrzewała, pieniędzy nie było wiele. Mogła zapłacić za pokój i jedzenie dziś wieczorem albo tylko jadać skromnie przez kilka dni. Pomyślała znowu, by po prostu wrócić do domu, lecz nie mogła się do tego zmusić. Uznała, że trzeba poczekać przynajmniej do odpłynięcia Kyle'a. Wtedy, jeśli nie znajdzie pracy i noclegu, może tam pójdzie, choćby po rzeczy osobiste i biżuterię. Taka decyzja z pewnością nie uwłaczała jej godności. Wiedziała jednak, że nie pojawi się w domu za bytności szwagra, co to to nie! Włożyła monety oraz banknoty do sakiewki i zacisnęła rzemyk. Żałowała, że tak dużo pieniędzy przepiła poprzedniego wieczoru. Tak czy owak, z pozostałą kwotą musiała się obchodzić ostrożnie. Przywiesiła sakiewkę do pasa pod spódnicą.

Wyszła z alejki na większą ulicę. Potrzebowała miejsca, gdzie mogłaby się zatrzymać na noc, ale nic jej nie przychodziło do głowy… poza jednym. Starała się zapomnieć, ile razy ojciec ostrzegał ją przed “Paragonem”, aż w końcu ostro jej zabronił do niego chodzić. Ostatni raz odwiedziła miejsce jego “zesłania” przed wieloma miesiącami, lecz w dzieciństwie, zanim zaczęła pływać z ojcem, wiele letnich popołudni spędzała z tym starym wrakiem. Inne miejskie dzieci nazywały go strasznym i wstrętnym, Althea zaś szybko przestała się go bać. Szczerze mówiąc, żałowała go. To prawda, że wydawał się przerażający, ale najgorsze było zło, które wyrządzili mu inni. Odkąd dziewczyna to zrozumiała, zaprzyjaźniła się z żywostatkiem.

Słońce powoli zachodziło, nadszedł długi letni wieczór. Althea opuściła miasto i ruszyła po kamienistej plaży do miejsca, gdzie na piasku leżał stary żaglowiec.

Загрузка...