Chrzęst obutych stóp na pokrytych piaskiem skałach zaalarmował “Paragona”. Mimo iż od roku był ślepy, podniósł głowę i nasłuchiwał. Nadchodzący człowiek milczał, statek słyszał tylko jego kroki. Na pewno był dorosły, dzieci bowiem chodziły lżej, a poza tym zwykle biegały w grupkach i wykrzykiwały obelgi pod jego adresem. Zachęcały się nawzajem do wrzasków, rzucały w niego kamieniami, aż pojął, że nie należy się uchylać. Kiedy znosił stoicko ich złośliwości, szybko się nudziły i odchodziły; szukały małych krabów albo gwiazd morskich i torturowały je zamiast niego. Zresztą, kamienie nie kaleczyły go za bardzo, a większość nawet w niego nie trafiała.
Bez przekonania skrzyżował ramiona na pokrytej bliznami piersi, chociaż gest ten wymagał od niego silnej woli. W strachu przed ciosem, gdy ofiara nie wie, skąd padnie uderzenie, trudno jest się powstrzymać przed ochroną twarzy, nawet jeśli z tej twarzy pozostały już tylko usta, nos i rozszczepione szczątki, w które topór zmienił jego oczy.
Ostatni przypływ prawie go dosięgnął. Czasami “Paragon” marzył o gigantycznym sztormie, który podniósłby go i rzucił na morze. Najlepiej, gdyby jedna fala go podniosła, a druga trzasnęła jego korpusem o skały, rozbiła go na deski, belki i pakuły, po czym rozrzuciła je wszystkie na cztery strony świata. Zastanawiał się, czy taki stan przyniósłby mu zapomnienie. A może dalej żyłby w postaci rzeźbionego kloca czarodrzewu. Podskakiwałby na falach i wszystko pamiętał. Nie, nie tego typu myśli tylko pogłębiają jego szaleństwo…
Czasem leżąc na plaży, wsłuchiwał się w swoją prawą burtę, gdzie korniki i pąkle wgryzały się w zwyczajne drewno, wwiercając się głęboko i żując, ale nigdy nie ruszały kila ani innych części z czarodrzewu. Tak. Czarodrzew był drewnem niezwykłym i pozostawał nieczuły na ataki morza. Symbolizował piękno, a zarazem wiekuiste potępienie.
“Paragon” słyszał o śmierci tylko jednego żywostatku. “Tinester” stracił życie w ogniu, który szybko rozprzestrzenił się w jego ładowniach pełnych beczek z oliwą oraz suchych skór i zniszczył go w kilka godzin, podczas których krzyczał on i daremnie błagał o pomoc. Niestety był odpływ. Kiedy ogień podziurawił kadłub i statek zaczął tonąć, słona woda zalała płomienie w ładowniach, niestety “Tinester” nie zanurzył się dostatecznie głęboko, by ugasić pożar trawiący pokład. Czarodrzewowe serce płonęło powoli i w błękitne niebo ponad portem wznosił się ze statku czarny, mazisty dym. W końcu spłonął. Może tylko tak żywostatek potrafi osiągnąć spokój. Poprzez płomienie i powolne spalenie. “Paragon” zdziwił się, że dzieci – jego prześladowcy – nigdy nie wpadły na ten pomysł. Dlaczego rzucały kamieniami, skoro mogły już dawno temu podłożyć ogień pod jego niszczejący kadłub? Może powinien im to kiedyś zaproponować?
Kroki zbliżyły się, potem zatrzymały. Osobnik przeszedł już piasek i wszedł na kamienne nabrzeże.
– Witaj, “Paragonie”.
Męski głos, przyjazny, kojący. Statek chwilę się zastanawiał, wreszcie sobie przypomniał.
– Brashen! Minęło sporo czasu.
– Ponad rok – przyznał lekko marynarz. – Może dwa. – Podszedł bliżej, a w moment później “Paragon” poczuł, jak ciepła ludzka ręka muska jego łokieć. Rozłożył ramiona, opuścił prawą rękę, a wtedy dotknęła jej mała dłoń Brashena.
– Rok. Cztery pory roku. Dla twojego ludu to długo, prawda?
– Och, nie wiem. – Mężczyzna westchnął. – Kiedy byłem dzieckiem, lata ciągnęły się nieskończenie. Teraz każdy upływający rok wydaje mi się krótszy od poprzedniego. – Umilkł, potem dodał: – No, jak się masz?
“Paragon” uśmiechnął się pod wąsem.
– Co za pytanie? Sam sobie odpowiedz. Czuję się tak, jak, hm, trzydzieści lat temu… Chyba tyle. Mijający czas nie ma dla mnie zbytniego znaczenia. – Milczał przez moment, wreszcie spytał: – Co cię sprowadza do takiego starego wraku jak ja? Brashen był zakłopotany.
– Jak zwykle. Potrzebuję miejsca do spania. Bezpiecznego miejsca.
– Nigdy nie słyszałeś, że mój pokład to najbardziej pechowe miejsce ze wszystkich? – Od dawna tak rozmawiali, ale “Paragonowi” nigdy nie było dość tej dyskusji.
Marynarz parsknął śmiechem. Jeszcze raz uścisnął wielką rękę.
– Znasz mnie, stary statku. I tak jestem najgorszym na świecie pechowcem. Wątpię, czy na twoim pokładzie może mi się przydarzyć coś jeszcze gorszego. A przynajmniej wyśpię się tu zdrowo i bezpiecznie, ponieważ sam roztoczysz nade mną opiekę, mój przyjacielu. Proszę o pozwolenie wejścia na pokład.
– Wejdź więc na pokład i witaj. Ale uważaj, gdzie stawiasz nogi. Od twojej ostatniej wizyty chyba trochę przegniłem.
“Paragon” usłyszał, jak Brashen okrąża kadłub, potem wskakuje na trap i wchodzi po nim. W następnej chwili statek poczuł, że mężczyzna stąpa po jego pokładzie, rozważnie trzymając się starego relingu. Od ostatniego razu upłynął już tak długi czas, że chodzący po jego deskach człowiek wydał mu się czymś bardzo niezwykłym. Marynarz stawiał mocne męskie kroki, a równocześnie gramolił się z trudem, gdyż pokład wyciągniętego na piasek żaglowca opadał stromo. Wreszcie wspiął się po pochyłych deskach i dotarł do drzwi dziobówki.
– Nie bardziej niż podczas mojej ostatniej tu bytności – zauważył głośno, prawie wesoło. – Zresztą, i tak tylko trochę – dodał. – Niesamowite, jaki jesteś krzepki mimo tak wielu lat wietrzenia.
– Niesamowite – przyznał “Paragon”, próbując nie mówić posępnym tonem. – Od twojej ostatniej wizyty nikt nie chodził po moim pokładzie, pewnie więc znajdziesz tu wszystko, co zostawiłeś. Tyle że trochę bardziej wilgotne.
Słyszał i czuł, jak mężczyzna chodzi po dziobówce, a później po kwaterach kapitańskich.
– Hej! Mój hamak ciągle tu jest – dotarł do “Paragona” podniesiony głos Brashena. – Nadal wygląda całkiem solidnie. Zapomniałem już o nim. Pamiętasz? Zrobiłem go ostatnim razem, gdy tu byłem.
– Tak, pamiętam – odkrzyknął statek, po czym lekko się uśmiechnął. Lubił, jak powracały przyjemne wspomnienia. Brashen rozpalił wtedy na piasku małe ognisko i pijackim tonem opowiadał o metodach tkania hamaków. Ręce galionu, o tyleż większe od ludzkich drżały, gdy młody marynarz usiłował nauczyć je koniecznych węzłów.
“Czy nikt cię przedtem nie dotykał?”, zapytał wówczas pijany Brashen z oburzeniem, kiedy “Paragon” zamachał rękoma.
“Nie, nikt. Przynajmniej nie w taki sposób. Kiedy byłem młody, przynoszono na mnie hamaki, nikt wszakże nigdy nie pokazał mi, jak się je wykonuje”, odparł.
Teraz przypomniał sobie, że wiele razy od ostatniej wizyty Brashena wyobrażał sobie, jak tka hamak. Machał pustymi rękoma w powietrzu i był to jego jedyny sposób walki z szaleństwem.
Wiedział, że marynarz zzuł buty w kapitańskiej kajucie. Z powodu pochyłej podłogi natychmiast zsunęły się w ten sam róg, w który ześlizgiwały się wszystkie postawione tu przedmioty. Na szczęście hamak chroniły wbite przez Brashena haki, toteż wisiał w pozycji poziomej. “Paragon” czuł, jak hamak ugina się pod ciężarem mężczyzny, haki jednakże wytrzymały. Brashen miał rację, zgnilizna rzeczywiście nie bardzo się rozprzestrzeniła. Marynarz najwyraźniej wyczuł, że statek niezwykle pragnie towarzystwa, zawołał bowiem:
– Jestem naprawdę zmęczony, “Paragonie”. Pozwól mi się przespać kilka godzin, a potem opowiem ci wszystkie moje przygody od naszego ostatniego spotkania. Również moje nieszczęścia.
– Mogę poczekać. Prześpij się – odparł uprzejmie. Nie był pewny, czy Brashen w ogóle go usłyszał. Fakt ten nie miał właściwie znaczenia.
Statek poczuł, jak człowiek mości się w hamaku. Wreszcie chyba ułożył się wygodnie, ponieważ zapadła niemal zupełna cisza; do uszu “Paragona” docierały tylko dźwięki ludzkiego oddechu. Te odgłosy nie wystarczały mu za towarzystwo, ale od bardzo wielu miesięcy był zupełnie sam, toteż skrzyżował ramiona na gołej piersi i całym sobą słuchał wdechów i wydechów Brashena.
Kennit patrzył na Sorcora ponad białym lnianym obrusem kapitańskiego stołu. Mat miał na sobie nową jedwabną koszulę w czerwone i białe prążki, a z uszu zwisały mu krzykliwe kolczyki: syrenki o zielonych szklanych oczach i maleńkich perełkach w pępkach. Pokiereszowana część twarzy ponad brodą wyglądała jak wytarta skóra, a włosy mat przygładził w tył za pomocą olejku, który prawdopodobnie miał być aromatyczny, lecz pirackiemu kapitanowi przywodził na myśl ryby i piżmo. Starał się jednak niczego po sobie nie pokazać, zwłaszcza że Sorcor i tak czuł się nieswojo z powodu wspólnego posiłku. Etykieta zawsze deprymowała mata; stawał się zdenerwowany i spięty. A etykieta i kapitańska dezaprobata prawdopodobnie zupełnie sparaliżowałyby jego umysł.
“Marietta” zgrzytała lekko, dotykając doku. Młody pirat zamknął okienko kajuty, by odseparować się od smrodu Łupogrodu, nadal jednak słyszał hałaśliwe odgłosy nocnej zabawy. Na pokładzie nie było załogi z wyjątkiem chłopca pokładowego, który zajmował się stołem, oraz marynarza na wachcie.
– Dobra – Kennit powiedział chłopcu obcesowo. – Tylko uważaj, jak będziesz czyścił naczynia. Są cynowe, nie blaszane.
Chłopiec z tacą opuścił kabinę, zamykając drzwi mocno, lecz z szacunkiem. Przez kilka minut w przytulnej kajucie panowało milczenie. Kapitan jawnie przypatrywał się mężczyźnie, który był jego prawą ręką na pokładzie, a także informował go o nastrojach panujących wśród załogi.
Kennit odchylił się od stołu. Białe woskowe świece wypaliły się już prawie w jednej trzeciej. Między kapitanem i matem leżał sporych rozmiarów udziec barani. Większość mięsa zjadł Sorcor; nawet etykieta nie mogła osłabić jego apetytu wobec każdego jadła lepszego niż pomyje. Ciągle milczący Kennit sięgnął po butelkę z winem i uzupełnił oba kryształowe kielichy na wysokich nóżkach. Podejrzewał, że Sorcor nie doceni napitku, a on dziś po prostu miał ochotę pochwalić się ceną i jakością. Kiedy oba naczynia były wypełnione po brzegi, kapitan podniósł swoje i czekał na podobny gest ze strony mata, potem pochylił się do przodu i lekko stuknął swoim kieliszkiem o kieliszek Sorcora.
– Za lepsze czasy – powiedział cicho. Wolną ręką wskazał na ostatnie przeróbki w swojej kajucie.
Gdy mat wszedł tu po raz pierwszy, oniemiał. Jego kapitan zawsze miał upodobanie do pięknych przedmiotów, lecz w przeszłości kierował się pragmatyzmem. Wolał nosić maleńkie złote kolczyki z nieskazitelnymi klejnocikami niż krzykliwe mosiężne ozdoby ze szkła. O wysokiej jakości przedmiotu świadczył jego szlif i materiał, a nie ogromna ilość okazałych dodatków. Co innego teraz. Prostota kajuty ustąpiła blaskowi i przepychowi, na które Kennit wydał w Łupogrodzie ostatnią monetę ze swojej części łupu zdobytego podczas wyprawy. Niektóre rzeczy nie były najlepszej jakości, lecz miasto nie miało do zaoferowania niczego wspanialszego. Tak czy owak, na Sorcorze wywarły pożądany efekt. W oczach mata młody pirat dostrzegł respekt, a także skąpstwo. Tego mężczyznę trzeba było nauczyć znaczenia czasownika “pragnąć”.
– Za lepsze czasy – powtórzył Sorcor basowym głosem. Wypili.
– Nadejdą niedługo. Bardzo niedługo – dodał Kennit, odchylając się na miękkie oparcie skromnie rzeźbionego dębowego krzesła.
Mat odstawił kielich i z uwagą przyjrzał się swemu kapitanowi.
– Masz, panie, coś szczególnego na myśli – domyślił się.
– Tylko cele. Środki nadal trzeba rozważyć. Dlatego właśnie zaprosiłem cię na tę kolację. Chyba moglibyśmy omówić naszą następną podróż. Powiedzmy sobie, czego po niej oczekujemy.
Sorcor zacisnął usta i głęboko się zamyślił.
– Co do mnie, oczekuję tego, czego zawsze oczekiwałem po takich wyprawach. Bogatego łupu w dużej ilości. Czegóż jeszcze może pragnąć człowiek?
– Wielu rzeczy, drogi Sorcorze. Bardzo wielu. Istnieje jeszcze władza i sława. Zabezpieczenie własnego bogactwa. Pociecha. Domy i rodzina, której nie zagraża bat handlarza niewolników. – Ten ostatni punkt bynajmniej nie znajdował się na prywatnej liście pragnień Kennita, lecz kapitan świetnie wiedział, że wymienia fantazję sporej grupy piratów. Marzenie, które się nie spełniało. Fakt ten nie miał zresztą znaczenia. Ważne, żeby Sorcor uwierzył, że jego kapitan również przejmuje się tą sprawą. Kennit ofiarowałby swemu matowi ocukrzone wszy, gdyby takiej przynęty ów potrzebował.
Mat niezdarnie udawał obojętność.
– To prawda, że człowiek może pragnąć wielu rzeczy, jednak większość marzeń spełnia się tylko ludziom do nich urodzonym. Panom wielkich rodów, dziedzicom i takim tam… Nie mnie ani tobie, panie, wybacz mi moją szczerość.
– Ależ to nieprawda. Nie powinieneś tak myśleć. Mówisz o panach i dziedzicach, mówisz, że człowiek musi się do czegoś urodzić. Tak, lecz skąd wzięli się pierwsi lordowie? Kiedyś musieli być zwyczajnymi ludźmi, którzy wyciągali ręce i brali to, czego chcieli. Sorcor pociągnął kolejny łyk wina. Pił trunek jak piwo.
– Przypuszczam… – zaczął, po czym umilkł. – Przypuszczam, że rzeczywiście wszystko miało kiedyś swój początek. – Odstawił kielich na stół i wpatrzył się w swojego kapitana. – Ale w jaki sposób? – spytał w końcu takim tonem, jak gdyby obawiał się, że odpowiedź mu się nie spodoba.
Kennit nieznacznie wzruszył ramionami.
– Tak jak ci powiedziałem. Wyciągniemy ręce i weźmiemy to, co chcemy.
– Ale w jaki sposób? – powtórzył uparcie Sorcor.
– A w jaki sposób zdobyliśmy ten statek i tę załogę? Jak zdobyliśmy pierścień na moim palcu albo kolczyki w twoich uszach? Będziemy robić to samo, co zawsze, tyle że na większą skalę. Nasze cele będą większe.
Mat poruszył się nerwowo. Kiedy się odezwał, jego głęboki głos znacznie złagodniał.
– Co masz na myśli, panie? Kennit uśmiechnął się do niego.
– To bardzo proste. Musimy się tylko ośmielić na coś, na co nikt przed nami się nie odważył.
Sorcor zmarszczył brwi. Kapitan podejrzewał, że wino osłabiło jego zdolność logicznego myślenia.
– Tak mówią królowie, prawda? – Zanim Kennit zdołał odpowiedzieć, mat kręcąc głową dodał: – To się nie uda, panie. Piraci nie chcą mieć króla.
Kapitan starał się nadal uśmiechać. Potrząsnął głową w odpowiedzi na zarzut Sorcora. Panował nad sobą, wiedząc, że musi odwołać swoje wcześniejsze słowa.
– Wiem, mój drogi Sorcorze, wiem. Cóż, prawdopodobnie zbyt dosłownie zrozumiałeś moje wcześniejsze słowa. Przypuszczasz, że chciałbym siedzieć na tronie, ze złotą koroną pokrytą klejnotami na głowie i patrzeć, jak piraci z Łupogrodu klękają przede mną? To byłoby szaleństwo! Najczystsze szaleństwo! Nikt, kto zna Łupogród, nie mógłby sobie czegoś takiego wyobrazić. Nie. Jest tak, jak ci powiedziałem. Chodzi o to, by żyć jak lordowie, mieć piękny dom, otaczać się ładnymi przedmiotami i czuć się bezpiecznie, to znaczy wiedzieć, że żona może spać spokojnie u twojego boku, a dzieci w swoich łóżeczkach. – Wypił niewielki łyk wina, potem odstawił kielich na stół. – Takie królestwo wystarczy i mnie, i tobie, co, Sorcorze?
– Mnie? Dla mnie też?
No! Mata nareszcie coś poruszyło. Kennit zaproponował mu to samo, co sobie. Uśmiech kapitana rozszerzył się.
– Oczywiście. Jasne, że tak. A dlaczego niby nie? – Pozwolił sobie na pogardliwy uśmiech. – Sorcorze, chyba nie prosiłbym cię, żebyś się do mnie przyłączył, wraz ze mną walczył i ryzykował życie, gdyby chodziło mi tylko o własne bogactwo? Oczywiście, że nie! Nie jesteś przecież głupcem. Chcę, byśmy wspólnie zdobyli majątek. I to nie tylko dla nas samych. Cała nasza załoga powinna na tym skorzystać. A jeśli Łupogród i inne pirackie wysepki postanowią za nami podążyć, również odniosą korzyści. Nikogo nie będziemy zmuszać, aby się do nas przyłączył. Nie, nie. Myślę o dobrowolnym przymierzu wolnych ludzi. Tylko tyle. – Pochylił się do przodu i przez stół spytał: – Co powiesz?
Sorcor zamrugał oczyma. Unikał spojrzenia kapitana. Jednak, kiedy odwrócił od niego wzrok, jego oczy powędrowały po pięknie przygotowanej kajucie i wszędzie wokół dostrzegł kosztowne przedmioty, które Kennit rozmyślnie poustawiał tak, by były jak najlepiej widoczne. W pomieszczeniu nie było ani jednego pustego miejsca.
W głębi duszy mat był człowiekiem ostrożniejszym, niż jego kapitan sądził. Teraz wpatrzył się ciemnymi oczyma w jasne oczy Kennita.
– Dobrze mówisz, panie. Nie przychodzi mi do głowy żaden powód, by ci odmówić, chociaż nie znaczy to, że takie powody nie istnieją… – Położył łokcie na stole i ciężko się na nich oparł. – Mów jasno, panie. Co musimy zrobić, aby się tak bardzo wzbogacić?
– Odważyć się – odparł Kennit krótko. Poczuł maleńki dreszcz triumfu, który nie pozwolił mu spokojnie usiedzieć. Wiedział, że zdobył już serce Sorcora, nawet jeśli mat sam jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Wstał i z kieliszkiem wina w ręku zaczął chodzić po małej kajucie. – Najpierw zdobędziemy wyobraźnię i podziw ludzi opowieścią o naszych przyszłych dokonaniach. Gromadzimy bogactwa, tak, ale robimy to w taki sposób, jak nikt przed nami. Pomyśl, Sorcorze. Nie muszę ci nawet pokazywać mapy. Wszystkie towary, zanim dotrą z Jamaillii i krain południowych do Miasta Wolnego Handlu, Chalced lub dalej, muszą przejść przez nasze ręce, zgadza się?
– Tak. – Mat zmarszczył czoło, usilnie starając się odgadnąć wnioski, które można było wysnuć z tego stwierdzenia. – Każdy statek, aby dotrzeć z Jamaillii do Miasta Wolnego Handlu, musi minąć Wyspy Pirackie. Chyba że kapitan jest głupcem i zdecyduje się płynąć przez Kanał Zewnętrzny i Morze Wzburzone.
Kennit skinął głową na potwierdzenie słów Sorcora.
– A zatem żaglowce i ich dowódcy mają do wyboru tylko dwa szlaki. Mogą popłynąć przez Kanał Zewnętrzny, gdzie docierają najdziksze sztormy znad Morza Wzburzonego, węże są najgrubsze i droga najdłuższa. Albo mogą ryzykować podróż przez Kanał Wewnętrzny z jego podstępnymi odnogami, niebezpiecznymi prądami i nami, piratami. Zgadza się?
– Tu również są węże – zauważył Sorcor. – Niemal tyle samo pływa po Kanale Wewnętrznym, co po Zewnętrznym.
– To prawda. Tak, węże też tu są – zgodził się Kennit. – No. Wyobraź sobie kapitana statku handlowego, który staje wobec tej alternatywy, gdy nagle przychodzi do niego pewien człowiek i mówi: “Panie, za niewielką opłatą mogę cię bezpiecznie przeprowadzić przez Kanał Wewnętrzny. Mam pilota, który zna odnogi i prądy jak własną kieszeń. Zapewniam też, że po drodze nie napadnie na was żaden piracki statek”. Co byś mu odpowiedział?
– A co z wężami? – zapytał Sorcor.
– “Węże nie są gorsze na osłoniętych wodach Kanału niż poza nimi, powiedziałby człowiek – lecz statek łatwiej tu sobie z nimi poradzi niż na Kanale Zewnętrznym, gdzie oprócz potworów czyhają jeszcze na niego burze. A może nawet znajdziemy dla was eskortę w postaci wykwalifikowanych łuczników i wyposażoną w Ogień Baleya. Eskorta przyjmie atak węży, a wy tymczasem uciekniecie”. Co byś na to odpowiedział jako kapitan statku handlowego?
Sorcor patrzył podejrzliwie, mrużąc oczy.
– Spytałbym, ile by mnie to kosztowało?
– No właśnie. Wymieniłbym słoną cenę, ale byłbyś skłonny ją zapłacić. Po prostu dodałbyś tę kwotę do ceny swoich towarów, a przy tym miałbyś pewność, że dowiedziesz je wszystkie bezpiecznie i sprzedasz. Największa zapłata za taką gwarancję jest znacznie korzystniejsza niż ryzyko, że podczas tańszej podróży stracisz cały ładunek.
– To się nie uda – oznajmił Sorcor.
– Dlaczego?
– Jako że jeśli zdradzisz nasze tajemnice związane z kanałami i prądami, inni piraci z zemsty cię zabiją. Albo pozwolą ci przyprowadzić bogatego handlowca niczym owieczkę do rzeźnika, a potem napadną na oba statki. Dlaczego mieliby siedzieć i patrzeć, jak przed nosem przepływają im pieniądze?
– Ponieważ dostaną swoją dolę, każdy z nich. Przepływające statki będą musiały wpłacić odpowiednią sumę do wspólnej pirackiej kasy. Skłonimy też wszystkich wokół do obietnicy, że przestaną napadać na nas i na nasze miasta. Nasze kobiety będą mogły spać spokojnie, wiedząc, że ich ojcowie i bracia bezpiecznie do nich powrócą i że znikąd nie przybędą ludzie Satrapy, by palić miasta, a ich mieszkańców zmieniać w niewolników. – Kennit przerwał na chwilę, po czym dodał. – Spójrz na nas. Marnujemy życie ścigając kupieckie statki. Kiedy jakiś dogonimy, dochodzi do rozlewu krwi, są ranni, a i tak czasami cała walka idzie na marne, ponieważ statek tonie wraz z ładunkiem. Innym razem walczymy kilka godzin i co otrzymujemy w zamian? Ładownię pełną taniej bawełny albo innych śmieci. Tymczasem w odwecie za nasze piractwo żołnierze Satrapy najeżdżają nasze wioski i miasta, organizują obławy na mieszkańców i każdy, kto nie zdoła uciec, staje się ich niewolnikiem. Teraz przyjrzyj się mojej propozycji. Zamiast ryzykować życie, atakować – często nadaremnie – co dziesiąty przepływający statek, otrzymywalibyśmy procent od każdego ładunku przewożonego na każdym żaglowcu, który wpłynie na nasze wody. Kontrolowalibyśmy cały handel, nie narażając bez potrzeby życia. Nasze domy i rodziny byłyby bezpieczne, a my zajmowalibyśmy się jedynie gromadzeniem bogactwa.
Widać było po Sorcorze, że przyszedł mu do głowy jakiś pomysł.
– Nie byłoby niewolników. Ukrócilibyśmy handel nimi raz na zawsze. Żaden statek wiozący niewolników nie miałby prawa wpłynąć do Kanału Wewnętrznego.
Kennit przez moment czuł konsternację.
– Ależ handel niewolnikami jest najbardziej opłacalny ze wszystkich. Właśnie te statki mogłyby nam płacić największy haracz, szczególnie że zależałoby im na szybkim i łatwym przepłynieciu kanału, póki ładunek jest jeszcze cały i zdrowy. Pomyśl, jak duży procent towaru zwykle tracą…
– To nie towar, to ludzie – przerwał mu ostro mat. – Kobiety i dzieci. Żywi ludzie. Gdybyś kiedykolwiek znalazł się pod pokładem takiego statku… nie na pokładzie, lecz w ładowni, przykuty łańcuchami… wówczas nie używałbyś, panie, słowa “towar”. Nie, nie, żadnych statków z niewolnikami. To właśnie z powodu niewolnictwa zostaliśmy piratami. Jeśli zamierzamy zmieniać świat, zacznijmy od tego. Zróbmy im to, co oni zrobili nam – to znaczy pozbawmy ich pracy. Niech się zajmą czymś innym, czymś dobrym. Poza tym, to właśnie smród niewolniczych statków sprowadza w nasze kanały węże. Gdy znikną niewolnicy, może węże również odpłyną. Psiakrew, kapitanie, te statki z rozmysłem wabią tu węże, karmiąc je ciałami martwych więźniów. Niewolnicy przynoszą też na nasze wody choroby, których dotąd nie znaliśmy, o których nigdy nawet nie słyszeliśmy… Szerzą się w ładowniach przepełnionych biednymi nieszczęśnikami. Ilekroć statek niewolniczy cumuje, by uzupełnić zapasy słodkiej wody, pozostawia w swoim kilwaterze chorobę. Nie, nie. Żadnych niewolników.
– Hm, w takim razie, dobrze – zgodził się łagodnie Kennit. – Żadnych niewolników. – Nigdy nie podejrzewał, że Sorcor potrafi tak logicznie myśleć, a cóż dopiero tak namiętnie rozprawiać na jakiś temat. Najwyraźniej go nie doceniał. Spojrzał ponownie na swojego mata. Trzeba go odprawić. Oczywiście nie od razu, może jeszcze nie przez jakiś czas, lecz kiedyś w przyszłości, gdy przestanie być użyteczny. Zdecydował, że musi o tym pamiętać i nie snuć żadnych długoterminowych planów związanych z talentami Sorcora. Uśmiechnął się do niego. – Masz oczywiście rację. Jestem pewien, że wielu naszych ludzi zgodzi się z tobą. Zdobędziemy ich tym pomysłem. – Skinął głową, jak gdyby jeszcze raz rozważał tę kwestię. – Tak, żadnych statków z niewolnikami… w ostatecznym rozrachunku… Gdybyśmy wszakże już teraz zaczęli głosić takie idee, nikt by nas nie posłuchał. Uznaliby nasze plany za szalone… niemożliwe do zrealizowania. Albo ludzie zaczęliby się ze sobą kłócić. Statek obróciłby się przeciw statkowi. Nie chcemy tego. Musimy zatem utrzymać pomysł w tajemnicy aż do czasu, gdy wszyscy piraci z wysp zechcą się do nas przyłączyć.
– Prawdopodobnie tak – Sorcor zgodził się po chwilowym zastanowieniu. – Jak więc ich skłonimy, by nas wysłuchali?
Nareszcie! Nareszcie padło pytanie, na które czekał Kennit. Szybko podszedł z powrotem do stołu i zmusił się do krótkiej pauzy, która miała dodać dramatyzmu jego wypowiedzi. Postawił swój kielich, odkorkował butelkę, napełnił kielich Sorcora i dopełnił swoje niemal puste naczynie.
– Muszą uwierzyć, że potrafimy robić rzeczy niemożliwe. W tym celu powinniśmy dokonać jakiegoś z pozoru niemożliwego czynu, na przykład pojmać żywostatek i używać go jak swój własny…
Sorcor rzucił swemu kapitanowi groźne spojrzenie.
– Panie… Kennicie, stary przyjacielu, toż to szaleństwo. Żaden zwyczajny drewniany żaglowiec nie dogoni żywostatku. Są zbyt szybkie. Słyszałem, jak mówiono, że potrafią wyczuwać drogę przez kanał i wydają rozkazy swoim sternikom. Umieją też same żeglować pod wiatr, a z jego podmuchów korzystają jak żadne inne żaglowce. Poza tym, nawet jeśli napadniemy na żywostatek i uda nam się wybić jego załogę, i tak nie skłonimy go do posłuszeństwa. Żywostatki żeglują tylko dla członków swoich rodzin. Nie poddadzą się woli obcego kapitana. Wpakuje się taki na mieliznę lub na skały albo przewróci wraz z nami na pokładzie. Słyszałeś, panie, o tym martwym żywostatku? Jakże mu było? Tym, który oszalał i pozabijał całą swoją rodzinę i załogę? Rozkołysał się i wszyscy pospadali. Nie raz, ale trzy razy… z tego, co wiem. A ostatnio, gdy go znaleziono, przewrócony do góry dnem unosił się u ujścia do portu Miasta Wolnego Handlu. Ludzie mawiają, że przyprowadziła go do domu jego widmowa załoga, inni, że wrócił, by pochwalić się przed Pierwszymi Kupcami swoim czynem. Został wyciągnięty na brzeg i od tego czasu tam leży. “Parias”, tak mu było na imię. “Parias”…
– Nie “Parias”, lecz “Paragon” – poprawił go Kennit z drwiącym rozbawieniem. – Żywostatek nazywał się “Paragon”, chociaż nawet jego własna rodzina nazywała go często “Pariasem”. Tak, Sorcorze, słyszałem wszystkie te stare mity i legendy o żywostatkach. Ale to jedynie mity i legendy. Wierzę, że można przejąć czarodrzewową łajbę i korzystać z niej. Trzeba tylko zdobyć jej serce, a wówczas… Pomyśl, mielibyśmy statek, z którym żaden inny nie mógłby się równać. Prawdą jest to, co mówisz o prądach, wiatrach i żywostatkach. Słyszałem również, że potrafią wyczuć węża na długo, zanim człowiek zdoła go dostrzec i krzyknąć łucznikom, by się przygotowali. Żywostatek byłby idealnym żaglowcem dla piratów. Umiałby odkryć nowe żeglowne kanały wśród Wysp Pirackich, walczyłby z wężami. Zresztą, nie twierdzę, że powinniśmy porzucić wszystkie inne plany i zapolować na żywostatek, mówię tylko, że jeśli napotkamy jakiś na naszej drodze, możemy spróbować go dogonić. Jeśli nam się uda, to świetnie, jeśli nie, no cóż, wiele innych łajb zdołało przed nami umknąć. Nic nie stracimy, a wiele możemy zyskać.
– Ale po co nam żywostatek? – spytał oszołomiony Sorcor. – Nie pojmuję tego.
– Chcę… mieć. Oto dlaczego.
– Dobrze więc. Powiem ci, panie, czego ja pragnę. – Z jakiegoś powodu Sorcor najwyraźniej sądził, że jego kapitan dobija z nim targu. – Zgodzę się na to – poddał się z niechęcią. – Jeśli zobaczymy na naszej drodze żywostatek, będziemy go ścigać. Nie widzę w tym wprawdzie zbytniego sensu, ale nie przyznam się do tego przed naszymi ludźmi. Wręcz przeciwnie, gorąco ich do takiej akcji zachęcę. W zamian za to obiecasz mi, panie, że odbijemy pierwszy statek niewolników, jaki dostrzeżemy. Dokonamy abordażu. Wejdziemy na pokład, załogę rzucimy wężom na pożarcie, a biednych skazańców odwieziemy bezpiecznie do miasta. Myślę, kapitanie, że po kilku takich akcjach zyskalibyśmy znacznie większy szacunek piratów niż przejmując żywostatek.
Kennit nie krył gniewnego spojrzenia.
– Chyba przeceniasz sprawiedliwość i moralność naszych towarzyszy z Łupogrodu. Sądzę, że po takiej akcji uznaliby nas za przygłupów, którzy tracą czas na ściganie statków i uwalnianie ich ładunków.
Może drogie wino uderzyło Sorcorowi wyjątkowo szybko do głowy. A może Kennit nieświadomie trafił w czuły punkt swojego mata. Tak czy owak, mężczyzna odpowiedział mu spokojnie, lecz ze śmiertelną powagą:
– Uważasz tak, panie, ponieważ jako bardzo młody chłopak nie siedziałeś w cuchnącej ładowni przykuty łańcuchami za ręce i nogi. Nigdy też nie wciskano ci głowy w imadło, aby cię uspokoić, gdy rzemieślnik tatuował ci na twarzy znak twojego nowego właściciela.
Oczy Sorcora błyskały, a on sam pogrążył się w myślach. Powoli zaczerpnął powietrza.
– A potem pchnęli mnie do pracy u garbarza, gdzie konserwowałem skóry i nie dbali, jak ta praca zniszczy moją cerę. Widziałem tam starszych robotników, którzy kaszleli i wypluwali z płuc krew. Nikogo nie obchodzili, a ja wiedziałem, że wkrótce będę się czuł tak samo jak oni. To była tylko kwestia czasu. Pewnej nocy zabiłem dwóch strażników i uciekłem. Ale gdzie miałem iść? Na północ, do zamieszkanej przez barbarzyńców krainy lodu i śniegu? A może powinienem wrócić na południe, gdzie mój tatuaż piętnowałby mnie jako zbiegłego niewolnika, a ja sam symbolizowałbym łatwe pieniądze dla każdego, kto zechciałby mnie ogłuszyć i oddać mojemu właścicielowi? A może trzeba było popłynąć na Przeklęte Brzegi i żyć jak zwierzę, póki jakiś demon nie wysączy mi z żył krwi? Nie, nie. Komuś takiemu jak ja pozostawała tylko jedna droga – korsarskie życie na Wyspach Pirackich. Gdybym mógł wybierać, nie zdecydowałbym się na taki los. Niewiele znanych mi osób by się nań zdecydowało. – Zamilkł. Jego oczy powędrowały w bok i Sorcor zapatrzył się w ciemny róg pokoju obok Kennita; przez jakiś czas niczego nie widział. Potem nagle spojrzał na swego kapitana. – Za każdy żywostatek, który będziemy ścigać, obiecaj mi, panie, jeden statek przewożący niewolników. Tylko o to cię proszę. Pomogę ci spełnić twoje marzenie, jeśli ty mnie pomożesz.
– Całkiem uczciwie – oświadczył obcesowo Kennit. Wiedział, że tak czy owak przekonał mata do swoich racji. – Całkiem uczciwie. Za każdy żywostatek jeden statek niewolniczy.
Wintrow poczuł chłód, który najpierw wypełnił jego brzuch, potem całe ciało. Chłopiec dosłownie trząsł się z zimna. Nienawidził chłodu, zwłaszcza że od niego drżał mu głos, jak gdyby był małym dzieckiem, które właśnie chce się rozpłakać. A przecież powinien się zachowywać rozsądnie i spokojnie, tak jak go nauczono. Tak jak go nauczono w ukochanym klasztorze… Bezwiednie przed oczyma stanął mu widok zimnych, kamiennych, tchnących spokojem sal. Próbował walczyć z natrętnym wspomnieniem, powtarzał sobie, że znajduje się nie tam, lecz tutaj, w jadalni rodzinnego domu.
Rozejrzał się. Dostrzegł niski stół ze złotego dębu, tak wypolerowanego, że aż lśnił, otaczające stolik wyściełane ławy i kanapy, wyłożone boazerią ściany oraz obrazy statków i przodków. Wszystkie te szczegóły przypomniały mu, że przebywa w Mieście Wolnego Handlu. Odchrząknął i spróbował zapanować nad głosem. Popatrzył na matkę, potem na ojca, wreszcie na babkę. Siedzieli przy stole, zebrani wokół jednego końca niczym komisja, która zamierza go poddać egzaminowi. Może zresztą rodzina rzeczywiście miała takie zamiary wobec Wintrowa.
Zaczerpnął oddechu i odezwał się:
– Wysłaliście mnie do klasztoru wbrew mojej woli. – Znowu popatrzył na twarze, doszukując się w nich zmęczenia poprzednim strasznym dniem. – Przebywaliśmy wtedy w tym samym pokoju. Przylgnąłem do ciebie, matko i obiecałem, że zawsze będę dobrym człowiekiem, jeśli tylko mnie stąd nie odeślesz. Ale powiedziałaś, że muszę jechać. Wyjaśniłaś, że jestem twoim pierworodnym synem, którego w chwili narodzin przyrzekłaś Sa. Powiedziałaś, że nie możesz złamać tej obietnicy i oddałaś mnie wędrownemu kapłanowi, który miał mnie zabrać do klasztoru w Kells. Nie pamiętasz tego? A ty, ojcze? Stałeś przy tamtym oknie, a dzień był tak jasny, że kiedy na ciebie patrzyłem, widziałem tylko czarny cień na tle słonecznego światła. Nie powiedziałeś wówczas ani słowa. Babciu, mówiłaś mi, żebym był odważny i dałaś mi na drogę małe zawiniątko z kilkoma ciastkami.
Znowu popatrzył od jednej twarzy do drugiej, szukając wyrzutów sumienia, śladu poczucia winy, że tak z nim postąpili, że tak go skrzywdzili. Jedynie Keffria wyglądała na zamyśloną, lecz szybko odwróciła od niego wzrok i spojrzała na męża. Twarz Kyle'a wydawała się wyrzeźbiona z kamienia.
– Zrobiłem to, co mi kazaliście – podjął spokojnie chłopiec. Jego głos zabrzmiał słabiutko i piskliwie. – Odszedłem stąd z nieznajomym kapłanem. Droga do klasztoru była trudna, a kiedy dotarłem na miejsce, otoczył mnie obcy świat. Jednakże zostałem i spróbowałem się przystosować. Po pewnym czasie klasztor stał się moim domem i uprzytomniłem sobie, że wasza decyzja była słuszna.
Wspomnienia początków jego kapłańskiego życia były równocześnie słodkie i gorzkie; teraz Wintrow ponownie poczuł tamtą obcość, po czym przypomniał sobie późniejszą pewność i spokój. Ze łzami w oczach ciągnął:
– Uwielbiani służyć Sa. W klasztorze nauczyłem się wiele i bardzo dojrzałem, chociaż pewnie nie potrafiłbym wam o tym opowiedzieć. W dodatku wiem, że stoję dopiero na początku drogi, że jeszcze wszystko przede mną. Czuję się jak… – Gorączkowo szukał w pamięci porównania. – Kiedy byłem młodszy, życie wydawało mi się wspaniałym darem, opakowanym w piękny papier przyozdobiony wstążkami. Kochałem życie, mimo iż znałem tylko zewnętrzną stronę paczki. Ale podczas ostatniego roku zacząłem w końcu rozumieć, że to, co najlepsze, znajduje się w środku. Uczę się dostrzegać sedno rzeczy poprzez fantazyjne opakowanie. Znajduję się dokładnie na krawędzi. Nie mogę się teraz zatrzymać.
– To była niewłaściwa decyzja – wtrącił nagle ojciec Wintrowa. Jednak kiedy chłopiec chciał już odetchnąć z ulgą, Kyle dodał: – Już wtedy, przed laty wiedziałem, że wysłanie cię do klasztoru to niewłaściwa decyzja. Stałem tu, milczałem i pozwoliłem twojej matce decydować, ponieważ odnosiłem wrażenie, że twoje kapłaństwo jest dla niej bardzo ważne. A Selden, chociaż dziecko, był dla mnie dzielnym małym towarzyszem i patrząc na niego, czułem, że mam syna, który pójdzie w moje ślady.
Wstał od stołu, przemierzył pokój, wyjrzał przez okno, tak jak tamtego ranka przed laty, po czym potrząsnął głową.
– Powinienem był się zdać na własny instynkt. Nie chciałem się zgodzić i miałem rację. Nadszedł czas, kiedy ja… kiedy ta rodzina potrzebuje potomka, który wejdzie na pokład i zajmie należne mu miejsce na naszym statku. Niestety, nie przygotowaliśmy się na taki obrót spraw. Selden jest jeszcze zbyt młody. Za dwa lata, może nawet za rok wziąłbym go na chłopca pokładowego. – Kyle odwrócił się ponownie ku zebranym. – To była nasza wspólna decyzja, toteż wszyscy bez jednej skargi musimy się postarać naprawić popełniony błąd. Co to dokładnie oznacza? Wy, kobiety, będziecie musiały gospodarować tu same co najmniej przez rok. Musicie przekonać wierzycieli, by poczekali, i wycisnąć maksymalny zysk z naszych gospodarstw. Posiadłości niedochodowe trzeba będzie sprzedać, by wesprzeć pozostałe. Jeszcze przynajmniej przez rok będę musiał pływać, a okres ten będzie trudny, ponieważ zmuszony jestem żeglować szybko i handlować jedynie najbardziej opłacalnym towarem. Dla ciebie, Wintrowie, rok ten oznacza czas nauki. Muszę cię nauczyć wszystkiego, czego powinieneś był się dowiedzieć w ostatnich pięciu latach. Masz rok, by zostać mężczyzną i żeglarzem. – Gdy Kyle mówił, chodził po pomieszczeniu i odliczał na palcach polecenia i cele.
Wintrow zdał sobie sprawę, że w taki sam sposób jego ojciec przemawia do swojego oficera na pokładzie statku, wyznaczając zadania. Chłopiec miał teraz przed sobą prawdziwego kapitana Havena, człowieka przyzwyczajonego do bezwarunkowego posłuszeństwa. Wiedział, że ojciec będzie zaszokowany jego oporem, a jednak wstał, powoli odstawił krzesło i oświadczył:
– Wracam do klasztoru. Mam niewiele rzeczy do spakowania. Wszystko, co mogłem tu dla was zrobić, już zrobiłem. Wyjeżdżam dzisiaj. – Popatrzył na zebranych. – Kiedy opuszczałem “Vivacię” dzisiejszego ranka, obiecałem jej, że ktoś do niej zejdzie i spędzi z nią dzień. Proponuję obudzić Altheę i poprosić ją, by poszła do portu.
Ojciec Wintrowa z wściekłości spurpurowiał na twarzy.
– Siadaj i przestań gadać bzdury – warknął. – Zrobisz, jak ci powiedziałem. To będzie twoja pierwsza lekcja.
Serce chłopca waliło jak oszalałe, a całe ciało drżało. Czyżby się bał własnego ojca? Tak, niestety tak było. Ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Nie zostały mu już żadne argumenty, lecz gdy tak stał nieruchomo i milcząco patrzył w oczy rozgniewanemu ojcu, który właśnie zrobił krok w jego kierunku, powiedział sobie chłodno i praktycznie: Tak, ale to tylko fizyczny strach przed czymś fizycznym.
Wintrow tak bardzo się skupił na tej myśli, że nie usłyszał matki, która najpierw zawołała, a później zaczęła jęczeć:
– Och, Kyle'u, nie, proszę cię, proszę nie rób tego, najpierw z nim porozmawiaj, przekonaj go! Nie, nie, och, proszę cię nie!
Później rozległ się podniesiony głos Roniki, która gwałtownie krzyknęła:
– To jest mój dom i nie będziesz…
Niestety w tym momencie dał się słyszeć potężny trzask, bowiem pięść kapitana Havena trafiła w bok twarzy jego syna. Wintrow szybko zaczął się osuwać na podłogę, tak zaskoczony czy też może zawstydzony, że ani nie podniósł ręki do twarzy, ani się nie uchylił. Przez cały czas huczały mu w głowie słowa: “Fizyczny strach, ach, tak, tak, fizyczny, ale czy istnieje inny rodzaj strachu? Co trzeba by mi zrobić, bym go poczuł?” Potem ciało chłopca upadło na kamienną posadzkę, twardą i zimną mimo rosnącego się z każdą chwilą upału. Tracąc przytomność Wintrow poczuł, jak dotyka podłogi. Zdążył jeszcze pomyśleć, że staje się z nią jednością, podobnie jak wczoraj ze statkiem, po czym otoczyła go ciemność.