15. NEGOCJACJE

– Wypływamy jutro rano. – Torg nie ukrywał radości, gdy komunikował chłopcu tę wiadomość,

Wintrow nawet nie oderwał wzroku od swojej pracy. Słowa mężczyzny nie miały formy pytania ani rozkazu, toteż nie zamierzał na nie reagować.

– Tak, odpływamy stąd. Nie zobaczysz przez jakiś czas Miasta Wolnego Handlu. Między nim i Jamaillią jest siedem portów. Pierwsze trzy są w Chalced. Musimy się pozbyć z ładowni słodkich orzeszków. Od początku wiedziałem, że się tu nie sprzedadzą, ale nikt mnie nie pytał o zdanie. – Oficer zakołysał ramionami i zadowolony z siebie wyszczerzył zęby. Najwyraźniej sądził, że kiepska decyzja kapitana świadczy o jego mądrości; chłopiec nie dostrzegał tej zależności.

– Kapitan chce zdobyć trochę złota, które podobno zamierza wydać na zakup niewolników w Jamaillii. Będziemy mieli niezły ładunek, mały. – Polizał wargi. – Już się na nich cieszę, zwłaszcza jeśli Haven posłucha moich rad na targu. Znam się na handlu niewolnikami. Potrafię rozpoznać najwyborniejsze ciała, gdy je zobaczę. Zarządam najlepszych. Może nawet zdobędę dla ciebie do zabawy małe chude dziewczynki. Co sądzisz na ten temat, chłopcze?

Wintrow wiedział, że musi odpowiedzieć na to pytanie, w przeciwnym razie poczuje w krzyżu kopniak zadany przez Torga buciorem.

– Uważam niewolnictwo za rzecz niemoralną i nielegalną. Zresztą nie powinniśmy dyskutować o planach kapitana. – Nadal nie podnosił oczu znad swojej pracy, czyli stosu starej liny. Zadanie Wintrowa polegało na rozplataniu jej i ocaleniu tyle, ile się da. Resztę należało rozszczepić na poszczególne włókna, które można by ponownie spleść w linę lub wykorzystać do uszczelniania szpar. Ręce chłopca stały się już tak szorstkie jak juta, którą w nich trzymał. Kiedy na nie patrzył, nie mógł uwierzyć, że jeszcze tak niedawno były to delikatne dłonie artysty, które potrafiły tworzyć wspaniałe kompozycje z kawałków szkła. Naprzeciwko niego, na pokładzie dziobowym nad własnym stosem pracował Mild. Wintrow zazdrościł młodemu marynarzowi zręcznych, stwardniałych rąk. Kiedy Mild podniósł kawałek liny i potrząsnął nim, ta w jakiś niemal magiczny sposób rozplatała się sama. Wintrow zwijał i skręcał swój fragment, lina jednak stale mu się wymykała.

– Ho, ho. Robimy się nieuprzejmi, co? – Ciężki bucior Torga trącił go boleśnie. Ciało chłopca było nadal posiniaczone od otrzymywanych wcześniej kopniaków.

– Nie, panie – odpowiedział odruchowo Wintrow. Czasami wystarczyło trochę służalczości. Początkowo chłopiec próbował mówić do swego brutalnego prześladowcy jak do człowieka inteligentnego, prędko się jednak nauczył, że wszelkie słowa, których Torg nie rozumiał, interpretował sobie jako drwinę z jego osoby, a wyjaśnienia uważał za kiepską wymówkę. Im mniej zatem Wintrow mówił, tym rzadziej obrywał. Dla świętego spokoju często więc się zgadzał ze stwierdzeniami, którym by w normalnych okolicznościach zaprzeczył. Starał się, aby nie pozostawały w sprzeczności z jego godnością i moralnością, lecz powiedział też sobie, że najważniejsze jest przetrwanie. Musiał przeżyć do czasu, gdy zdoła uciec.

Ośmielił się zaryzykować pytanie.

– W jakich portach się zatrzymamy?

Postanowił, że jeśli zacumują gdzieś na Półwyspie Szpik, znajdzie sposób, by opuścić statek. Niezależnie od długości drogi, którą będzie musiał przejść piechotą, wróci do swojego klasztoru. Gdyby opowiedział kapłanom swoją historię, na pewno by go wysłuchali, a potem zmieniliby mu nazwisko i umieścili go gdzieś, gdzie ojciec nigdy nie zdołałby go znaleźć.

– Nigdzie w pobliżu Półwyspu Szpik – odrzekł Torg ze zjadliwą uciechą. – Jeśli chcesz wrócić do klasztoru, będziesz musiał do niego dopłynąć. – Drugi oficer “Vivacii” roześmiał się głośno i Wintrow zrozumiał, że zbyt jawnie zadał pytanie.

Zaniepokoił się, że nawet głupkowaty Torg potrafił mu czytać w myślach. Czyżby zbyt często śnił o powrocie? Czy pragnienie ucieczki było widoczne w każdym jego ruchu? Może i tak, sądził bowiem, że tylko w ten sposób zdoła pozostać przy zdrowych zmysłach. Bez przerwy obmyślał sposób wymknięcia się ze statku. Za każdym razem, gdy Torg zamykał go na noc w komorze kotwicznej, czekał, aż umilkną odgłosy kroków, a potem próbował otworzyć drzwi. Żałował, że był taki niecierpliwy podczas pierwszych spędzonych na statku dni, bowiem jego niezdarne próby ucieczki zaalarmowały kapitana i załogę. Wszyscy poznali jego zamiary, a Kyle oświadczył głośno, że każdy marynarz, który pomoże jego synowi opuścić pokład, srogo za to zapłaci. Dlatego Wintrow nigdy nie bywał tam sam, a ci, którzy pracowali obok niego, oburzali się, że nie mogą mu ufać, tylko muszą go pilnować.

Torg przeciągnął się potężnie, aż zastrzykały mu stawy, potem ponownie dźgnął butem grzbiet Wintrowa.

– Do roboty, chłopcy. Trzeba pracować, aby zarobić. Mild, od tej chwili jesteś niańką. Dopilnuj, żeby ten ładny młodzieniec się nie nudził. – Wintrow otrzymał ostatniego kopniaka, po czym drugi oficer odszedł w dół pokładu.

Żaden z chłopców nie podniósł oczu, aby obserwować jego odejście, kiedy jednak Torg odszedł wystarczająco daleko, Mild śmiało zauważył:

– Któregoś dnia ktoś go zabije i wyrzuci za burtę. Tak byłoby najlepiej dla wszystkich. – Ręce młodego marynarza ani na chwilę nie przerwały pracy. – Może nawet ja to zrobię – dodał wesoło.

Spokojna uwaga dotycząca zamordowania Torga zmroziła Wintrowa. Mimo iż nie lubił drugiego oficera, nie potrafiłby go znienawidzić i nigdy nie przyszłaby mu do głowy myśl o zabiciu go. Nie spodziewał się też po Mildzie takiego oświadczenia. Poczuł niepokój.

– Nie pozwól, żeby ktoś taki jak Torg wypaczył twoje życie i poglądy – zasugerował cicho. – Nawet sama myśl o zamordowaniu drugiej osoby w imię zemsty niszczy duszę. Nie wiemy, dlaczego Sa daje takim ludziom jak on władzę nad innymi, możemy wszakże bronić się przed nimi, by nie wypaczali naszych umysłów i dusz. Kiedy trzeba, okazujmy mu posłuszeństwo, lecz nie…

– Nie prosiłem o kazanie – zaprotestował drażliwie Mild i z oburżeniem cisnął na pokład kawałek liny, nad którym pracował. – Zdaje ci się, że kim jesteś? Z jakiej racji mówisz mi, jak mam myśleć lub żyć? Nigdy nie rzucasz zdań, które ci ślina przyniesie na język, tak po prostu? Spróbuj kiedyś. Powiedz sobie na głos: “Naprawdę chciałbym zabić tego cholernego drania”. Będziesz zaskoczony, jaką ulgę przynoszą takie słowa. – Odwrócił twarz od Wintrowa i oświadczył głośno z pozoru w stronę masztu. – Głupek. Starasz się z nim pogawędzić jak z równym, a ten ci prawi kazania, jak gdybyś przyszedł do niego na klęczkach, błagając o radę.

Chłopiec przez chwilę czuł się znieważony, potem bardzo zakłopotany.

– Nie miałem zamiaru… – Chciał wyjaśnić Mildowi, że nie czuje się od niego lepszy, ale kłamstwo nie przeszło mu przez gardło. Zmusił się więc do powiedzenia prawdy. – Ale masz rację. Nigdy niczego nie mówię, zanim wcześniej tego nie przemyślę. Uczono mnie unikać niedbałych fraz. W klasztorze, jeśli dostrzegamy, że ktoś mówi w sposób dla siebie zgubny, wtedy zwracamy mu uwagę. Chcemy pomagać sobie nawzajem, a nie…

– No cóż, nie jesteś już w klasztorze, ale na pokładzie statku. Kiedy wbijesz to sobie do swojej tępej łepetyny i zaczniesz się zachowywać jak marynarz? Wiesz, żal patrzeć, jak pozwalasz wszystkim wokół pomiatać swoją osobą. Pójdź po rozum do głowy i staw im czoło, zamiast bez przerwy się modlić do Sa. Postaw się Torgowi. Jasne, dostaniesz za to cięgi. Ale w gruncie rzeczy on jest większym od ciebie tchórzem. Jeśli zobaczy, że potrafisz się na niego zamachnąć marszpiklem, da ci spokój. Nie dostrzegasz tego?

Wintrow starał się zachować godność.

– Zrozum, że gdybym zaczął się zachować tak jak on, wtedy właśnie wygrałby ze mną.

– Bzdura. Prawda jest taka, że bardzo się boisz lania i nie chcesz się do tego przyznać. Pamiętasz, jak przed paroma dniami Torg wrzucił twoją koszulę na maszt, aby sobie z ciebie zadrwić. Powinieneś był ją szybko zdjąć, zamiast czekać, aż ci każą. W ten sposób przegrałeś dwa razy, nie widzisz tego?

– Uważam, że ani razu nie przegrałem. To był okrutny żart, niegodny mężczyzny – odparł spokojnie Wintrow.

Mild zdenerwował się.

– Rany! Za to właśnie cię nie lubię. Wiesz, o co mi chodzi, ale przekręcasz moje słowa. Nie mówię o tym, co jest “godne mężczyzny”, lecz o tym, co się dzieje tu i teraz. Chodzi mi o ciebie i o Torga. A tamto starcie mogłeś wygrać tylko w jeden sposób – udając, że cała sprawa nie ma dla ciebie znaczenia. Zamiast unosić się godnością, trzeba było wleźć na maszt i ściągnąć ten kawał materiału. A ty co? Kręciłeś się po pokładzie, zbyt dumny, by sięgnąć po własną koszulę… – Mild zamilkł, najwyraźniej sfrustrowany brakiem odpowiedzi. Po chwili zaczerpnął oddechu i jeszcze raz spróbował przemówić do rozumu młodszemu koledze. – Niczego nie rozumiesz? Stało się źle, że Torg zmusił cię na oczach wszystkich do wspięcia się na maszt. Wtedy naprawdę przegrałeś! Teraz cała załoga uważa, że nie masz w sobie odwagi… Że jesteś tchórzem. – Potrząsnął głową z rozgoryczeniem. – Wystarczy, że wyglądasz jak mały chłopiec. Musisz się jeszcze tak zachowywać?

Oburzony, wstał i odszedł. Przez jakiś czas Wintrow siedział z oczyma spuszczonymi na stos liny. Słowa Milda wstrząsnęły nim bardziej, niż chciał przyznać. Młodziutki marynarz bardzo wyraźnie zasugerował mu, że Wintrow żyje obecnie i działa w zupełnie innym, nieznanym mu świecie. Obaj chłopcy byli zapewne niemal w tym samym wieku, jednakże Mild trafił na pokład statku już trzy lata temu. Teraz był marynarzem z krwi i kości, a od pojawienia się Wintrowa awansował z pozycji chłopca pokładowego na marynarza. Nie wyglądał też na chłopca. Był muskularny, zwinny, o całą głowę wyższy od młodego kapłana, a na jego brodzie powoli pojawiał się zarost. Wintrow nie uważał swej drobnej budowy i dziecięcej powierzchowności za wady, lecz nawet gdyby nimi były, i tak nie potrafiłby zmienić swego wyglądu. Jednak pod tym względem łatwiej mu było w klasztorze, gdzie wszyscy zgodnie stwierdzali, że każdy człowiek powinien dorastać we własnym tempie i na swój własny sposób.

Greb Sa na przykład pozostał bardzo niski; miał krótkie, krępe kończyny, co w rodzinnej wiosce narażało go na ciągłe żarty współmieszkańców. Natomiast w klasztorze szanowano go za jego wiersze. Nikt nie nazywał go “zbyt małym”, był po prostu Grebem Sa. Zresztą tego rodzaju okrutne dowcipy, które na pokładzie statku wydawały się na porządku dziennym, w klasztorze byłyby nie do pomyślenia i nikt by ich nie tolerował. Młodsi chłopcy dokuczali sobie trochę i czasem się przepychali, jednak każde dziecko, u którego zauważono skłonność do okrucieństwa, szybko odsyłano do rodziców. Kapłan Sa nie mógł odczuwać przyjemności ze znęcania się nad innymi.

Nagle Wintrow straszliwie zatęsknił za klasztorem. Natychmiast przełknął żal, zanim jeszcze w oczach zakręciły mu się łzy. Zakazał sobie płakać na pokładzie. Nie chciał, by marynarze widzieli u niego zachowanie, które mogliby zrozumieć jako słabość. Mild miał na swój sposób rację. Wintrow był więźniem na “Vivacii”; albo stąd ucieknie, albo musi tu doczekać swoich piętnastych urodzin. Co w takiej sytuacji poradziłby mu Berandol? Hm, zapewne powiedziałby, że należy jak najlepiej spożytkować czas spędzony tutaj. Skoro Wintrow musi zostać marynarzem, najmądrzej postąpi, jeśli szybko nauczy się dobrze wypełniać swoje obowiązki. I jeśli ma być członkiem tej załogi przez… przez jakiś czas… powinien przynajmniej znaleźć tu sobie sojuszników.

Pomyślał, że pewnie łatwiej by mu było, gdyby wiedział, w jaki sposób zaprzyjaźnić się z kimś w swoim wieku. Podniósł zniszczony kawałek liny i zaczął go rozplatać. Nagle gdzieś zza jego pleców cicho odezwała się “Vivacia”.

– Sądziłam, że dotrzymujesz słowa.

Wspaniale! Postanowił z nim porozmawiać bezduszny drewniany statek, ożywiony poprzez siłę Sa czy też wbrew Niemu. Wintrow natychmiast odsunął tę niegodną myśl, wcześniej wszakże wyczuł, że statek drży z bólu. Czy nie powiedział sobie właśnie, że potrzebuje sojuszników? A teraz złośliwie odpychał jedynego prawdziwego sprzymierzeńca, jakiego posiadał.

– Przykro mi – oświadczył szeptem, wiedział bowiem, że “Vivacia” i tak go usłyszy. – Taka jest ludzka natura, mamy skłonność przerzucać na innych nasze cierpienie. Zadajemy innym ból sądząc, że w ten sposób radzimy sobie z własną raną.

– Zauważyłam to już wcześniej – przyznała apatycznie “Vivacia”. – Zresztą nie ty jeden odczuwasz gorycz. Cała załoga jest wzburzona. Niewielu jest zadowolonych ze swego towarzystwa.

Pokiwał głową.

– Dużo się zmieniło i zbyt szybko. Sporo osób zwolniono, inne otrzymały mniejsze zarobki z powodu młodego wieku. Nowi marynarze pojawili się na pokładzie. Nadal szukają tu swego miejsca. Zanim poczują się częścią załogi, minie trochę czasu.

– Jeśli w ogóle kiedyś się wpasują – przyznała “Vivacia” bez wiary. – Mamy tu trzy grupy: starą załogę Vestrita, ludzi Kyle'a i nowych marynarzy. Tak też myślą o sobie oni sami i tak się zachowują. Czuję… że są podzieleni. Trudno komuś zaufać, trudno spokojnie pracować i całkowicie oddać władzę… kapitanowi. – Z wahaniem użyła tego słowa, jak gdyby jeszcze nie była pewna statusu Kyle'a Havena.

Wintrow w milczeniu ponownie pokiwał głową. Sam odczuwał to napięcie. Jego ojciec zwolnił kilka osób, a przynajmniej dwie inne odeszły na znak protestu. Ostatnio zawrzało, gdy Kyle zażądał, by pewien odchodzący ze statku starszy marynarz zwrócił mu złoty kolczyk, który mężczyzna otrzymał od kapitana Vestrita za długoletnią służbę na pokładzie “Vivacii”. Kolczyk miał kształt galionu statku i sugerował, że jego właściciel jest wartościowym członkiem załogi. Starzec wolał wyrzucić kolczyk za burtę niż oddać Kyle'owi, po czym zarzucił marynarski worek na kościste ramię i zszedł do doku. Wintrow czuł, że stary nie ma dokąd pójść; byłoby mu trudno się sprawdzić na pokładzie nowego statku i współzawodniczyć tam z młodszymi, bardziej zwinnymi marynarzami.

– Tak naprawdę nie wrzucił go do morza. – Głos “Vivacii” był niewiele głośniejszy od szeptu.

Wintrow natychmiast się zainteresował.

– Nie? Skąd wiesz? – Wstał i podszedł do relingu, aby spojrzeć na galion. “Vivacia” uśmiechnęła się do niego.

– Ponieważ wrócił później w nocy i mi go dał. Przypomniał mi, że byliśmy razem bardzo długo, więc skoro nie może umrzeć na moim pokładzie, pragnie, bym miała po nim przynajmniej jakąś pamiątkę.

Wintrow poczuł wielkie wzruszenie. Stary marynarz oddał statkowi – w dodatku z własnej woli – zapewne kawałek czystego złota.

– Co z nim zrobiłaś?

Przez moment wyglądała na zaniepokojoną.

– Nie wiedziałam, co z nim zrobić. Ale stary powiedział mi, żebym połknęła ten kolczyk. Wyjaśnił, że wiele żywostatków tak postępuje. Nie chodzi oczywiście o wszystkie pamiątki, lecz te o wielkim znaczeniu. Statki połykają je i w ten sposób do końca swojego życia zachowują wspomnienie o człowieku, który im je dał. – Uśmiechnęła się widząc zaskoczone spojrzenie Wintrowa. – Więc tak zrobiłam. Nie było to trudne, chociaż czułam się dziwnie. Ale jestem… świadoma, że go posiadam. I wiesz, sądzę, że postąpiłam właściwie.

– Jestem pewny, że tak – odparł Wintrow, po czym zastanowił się, skąd u niego to przekonanie.


* * *

Wszyscy przyjęli z wdzięcznością wieczorny wiatr po gorącym dniu. Nawet zwykłe drewniane statki skrzypiały łagodnie w dokach i wydawało się, że cicho ze sobą rozmawiają. Niebiosa były bezchmurne, co obiecywało na jutro ładny dzień. Althea stała milcząco w cieniu “Vivacii” i czekała. Pomyślała, że chyba straciła rozum. Przecież postawiła przed sobą niemal niemożliwy do zrealizowania cel. Jedyną drogą do jego osiągnięcia były wypowiedziane w gniewie słowa jej szwagra. Cóż jednak innego jej pozostawało? Postanowiła wykorzystać mimowolną obietnicę Kyle'a, licząc na świadka – jego uczciwego syna, a swego siostrzeńca. Tylko idiota mógł wierzyć w powodzenie takiego przedsięwzięcia. Dziewczyna wiedziała, że matka szukała jej przez “Vivacię”; może więc miała w domu drugiego sprzymierzeńca, chociaż szczerze mówiąc niezbyt na to liczyła.

Położyła rękę na srebrzystym kadłubie “Vivacii”.

– Proszę, Sa – zaczęła się modlić, lecz nic więcej nie powiedziała. Rzadko się modliła. Modlitwa nie leżała w jej naturze, podobnie jak zależność od innej osoby. Przyzwyczaiła się sama zdobywać to, czego chciała. Zastanawiała się, czy wielka Matka Wszystkich Ludzi, która dotąd ją ignorowała, w ogóle słyszy wypowiadane przez nią prośby. Pod dłonią poczuła, jak “Vivacia” ciepło odpowiada na jej słowa i zadała sobie pytanie, czy na pewno jej modlitwa była skierowana do Sa. Może, jak większość marynarzy, bardziej wierzyła w swój statek niż w boską opatrzność.

– Idzie chłopak – sapnęła cicho “Vivacia”. Althea ukryła się głębiej w cieniu statku i czekała. Nienawidziła zakradać się w ten sposób, nienawidziła krótkich, potajemnych spotkań ze swoim statkiem. Tylko tak wszakże mogła dopiąć swego. Była przekonana, że jeśli Kyle domyśli się jej planów, zrobi wszystko, co w jego mocy, by pokrzyżować jej szyki. A jednak przyszła tu wyjawić swe plany Wintrowowi, ponieważ wciąż pamiętała jedno krótkie spojrzenie wymienione z chłopcem tamtego ranka. Przez krótką chwilę dostrzegła wtedy w jego oczach błysk i wiedziała, że – tak jak jego ojciec – Wintrow jest człowiekiem honoru. Teraz całkowicie opierała się na wierze w niego.

– Pamiętaj, chłopcze, że cię obserwuję – w ciszy nieprzyjemnie zahuczał głos Torga. Kiedy Wintrow nie zareagował na jego stwierdzenie, drugi oficer warknął: – Odpowiedz mi, chłopcze!

– Nie zadałeś mi pytania – zauważył Wintrow spokojnie. Żeby tylko zachował rozwagę, pomyślała stojąca w doku Althea.

– Jeśli spróbujesz zeskoczyć dziś wieczorem ze statku, tak ci skopię tyłek, że ci kręgosłup pęknie – zagroził mu Torg. – Rozumiesz mnie?

– Tak – odpowiedział chłopiec znużonym, cienkim głosem. Wydał się Althei bardzo młody i bardzo zmęczony. Usłyszała ciche szuranie gołych stóp, a potem Wintrow stanął na pokładzie.

– Jestem zbyt zmęczony, by myśleć, nie mówiąc o rozmowie – powiedział.

– Jesteś zbyt zmęczony, by słuchać? – spytał go łagodnie statek. Althea usłyszała niewyraźne odgłosy ziewania.

– Ale nie obrazisz się, jeśli zasnę w samym środku twojej opowieści.

– Nie mnie masz wysłuchać – stwierdziła “Vivacia” spokojnie. – W doku czeka Althea Vestrit. Ma ci coś do powiedzenia.

– Moja ciotka Althea? – spytał zaskoczony chłopiec. Dziewczyna dostrzegła jego głowę nad swoją. Zrobiła krok w stronę światła i patrzyła w górę. Nie widziała twarzy siostrzeńca, jedynie jego ciemną sylwetkę na tle wieczornego nieba. – Wszyscy twierdzą, że po prostu zniknęłaś – powiedział cicho.

– Tak, rzeczywiście – przyznała. Głęboko zaczerpnęła oddechu i przeszła do sedna: – Wintrowie, jeśli pomówię z tobą szczerze o swoich planach, czy potrafisz zatrzymać naszą rozmowę w tajemnicy?

W odpowiedzi chłopiec zadał jej iście kapłańskie pytanie.

– Czy planujesz coś… niewłaściwego? Słysząc jego ton, prawie się roześmiała.

– Nie. Nie zamyślam zabicia twojego ojca ani niczego równie nierozważnego. – Zawahała się, uświadomiwszy sobie, jak mało wie o tym chłopcu. “Vivacia” zapewniła ją, że jest godzien jej zaufania i Althea miała nadzieję, że statek nie myli się. – Zamierzam spróbować go jednak przechytrzyć i nie uda mi się to, jeśli dowie się o moich planach. Chcę cię więc poprosić, abyś zachował naszą rozmowę w tajemnicy.

– Po co w ogóle mówisz komuś o swoim planie? Najłatwiej dotrzymuje sekretu jedna osoba – zwrócił jej uwagę.

Miał rację. Althea nabrała powietrza.

– Ponieważ jesteś najważniejszą osobą w moich planach. Jeśli nie obiecasz mi swojej pomocy, cały mój pomysł nie będzie nic wart.

Chłopiec milczał przez jakiś czas.

– Tego dnia, kiedy ojciec mnie uderzył, mogłaś pomyśleć, że go nienawidzę albo że pragnę jego zguby. Tak wcale nie jest. Chcę tylko, by dotrzymał swojej obietnicy.

– Ja również właśnie tego pragnę – odparła szybko Althea. – Nie zamierzam cię poprosić, abyś zrobił coś złego, Wintrowie. Przyrzekam ci to. Zanim jednak zdołam ci przekazać szczegóły, muszę być pewna, że dochowasz tajemnicy.

Odniosła wrażenie, że chłopcu rozważenie tej sprawy zajęło sporo czasu. Czy wszyscy kapłani tak długo myślą nad każdym problemem?

– Dotrzymam twojej tajemnicy – odparł w końcu. Althei spodobały się te słowa. Nie przyrzekał, nie przysięgał, po prostu się zgodził na jej propozycję. Pod dłonią poczuła, że “Vivacia” odwzajemnia się aprobatą na skierowaną pod adresem chłopca pochwałę. Zdziwiła się, że ich wzajemne kontakty mają dla statku tak wielkie znaczenie.

– Dziękuję ci – stwierdziła cicho. Miała nadzieję, że nie wyda się swemu siostrzeńcowi niemądra i nierozsądna. – Pamiętasz wyraźnie ten dzień? Ten, kiedy Kyle uderzył cię w jadalni?

– Większą część – odrzekł cicho chłopiec. – Wtedy, gdy byłem przytomny.

– Pamiętasz, co powiedział twój ojciec? Przysiągł na Sa, że odda mi “Vivacię”, jeśli choćby jeden szanowany kapitan poświadczy moje umiejętności żeglarskie. Pamiętasz? – Wstrzymała oddech.

– Tak – padła spokojna odpowiedź.

Althea przyłożyła obie dłonie do kadłuba statku.

– I przysięgniesz na Sa, że słyszałeś te słowa?

– Nie.

Marzenia Althei rozbiły się w pył. Powinna się tego spodziewać. Jak mogła sądzić, że Wintrow stanie przeciwko swemu ojcu w tak ważnej sprawie? Jak mogła być taka głupia?

– Mogę poświadczyć, że słyszałem, jak je wymawiał – kontynuował łagodnym głosem chłopiec. – Ale nie przysięgnę. Kapłanom nie wolno przysięgać na Sa.

Althea była szczęśliwa. To wystarczy – pomyślała – to musi wystarczyć.

– Dasz słowo? – nalegała.

– Oczywiście. Prawda jest tylko jedna. Ale – potrząsnął głową – nie sądzę, żeby ci się na coś przydała moja pomoc. Wiesz, że mój ojciec nie dotrzymał danego Sa słowa w sprawie mojego kapłaństwa? Dlaczego zatem miałby dotrzymać wypowiedzianej w gniewie przysięgi? Przecież statek jest dla niego znacznie więcej wart niż ja. Przykro mi to mówić, ciociu Altheo, wydaje mi się jednak, że twoje nadzieje związane z odzyskaniem “Vivacii” są bezpodstawne.

– Cóż, o to będę się martwiła sama – odrzekła drżącym głosem. Mimo wszystko odczuwała ulgę. Miała jednego świadka i była pewna, że może na nim polegać. Nie powiedziała mu nic o Radzie Kupców i jej władzy, uznała bowiem, że powierzyła mu dość swoich sekretów. Nie zamierzała go obarczać brzemieniem w postaci niepotrzebnej wiedzy. – Póki wiem, że poświadczysz prawdę, mam nadzieję.

Przyjął jej słowa w milczeniu. Przez jakiś czas Althea stała nieruchomo, przyciskając dłonie do milczącego statku. Poprzez myśli “Vivacii” prawie wyczuwała uczucia chłopca. Jego strapienie i osamotnienie.

– Jutro wypływamy – odezwał się w końcu. W jego głosie nie było radości.

– Zazdroszczę ci – powiedziała Althea.

– Wiem. Szkoda, że nie możemy się zamienić miejscami.

– Niestety, nie jest to takie proste. – Althea starała się panować nad zazdrością. – Wintrowie, zaufaj statkowi. Jeśli będziesz dobrze traktował “Vivacię”, ona zajmie się tobą. Liczę, że będziecie sobie pomagali. – Usłyszała w swoim głosie ton “przeczulonego krewnego”, ton, którego w młodości nienawidziła. Przełknęła ślinę i odezwała się do Wintrowa jak do zwyczajnego chłopca, wypływającego w swój pierwszy rejs. – Wierzę, że z czasem pokochasz ten styl życia i ten statek. Masz tę miłość we krwi. A jeśli tak się stanie – mówiła teraz z całą powagą – kiedy przejmę “Vivacię”, zapewnię ci miejsce na jej pokładzie. Obiecuję ci to.

– Wątpię, czy kiedykolwiek poproszę cię o dotrzymanie tej obietnicy. Nie mogę powiedzieć, że nie lubię tego statku, po prostu nie mogę sobie wyobrazić…

– Z kim rozmawiasz, chłopcze? – zapytał Torg. Jego ciężkie stopy zastukotały na pokładzie.

Althea ukryła się ponownie w cieniu rzucanym przez statek. Wstrzymała oddech. Wintrow nie okłamie Torga. Na tyle go już znała. Nie chciała przyglądać się bezczynnie, jak siostrzeniec dostaje za nią baty, ale nie mogła też ryzykować, by Torg ją schwytał i odstawił do Kyle'a.

– Zdaje mi się, że mam teraz swoją godzinę z Wintrowem – wtrąciła ostro “Vivacia”. – A z kim niby miałby gadać?

– Jest ktoś w dokach? – spytał Torg. Jego bujna czupryna pojawiła się nad relingiem, ale krzywizna kadłubu “Vivacii” i głęboki cień zasłonił Altheę, która wstrzymała oddech.

– Może ruszysz swój tłusty tyłek i sam się rozejrzysz? – spytała “Vivacia” nieuprzejmie.

Althea wyraźnie słyszała, jak Wintrow sapie ze zdziwienia, a ona sama ledwie powstrzymała się od śmiechu. Ton “Vivacii” skojarzył jej się z zarozumiałym chłopcem pokładowym, Mildem, który przemawiał w ten sposób, gdy zbierało mu się na odwagę.

– Eee? No cóż, może właśnie tak zrobię.

– Nie potknij się w ciemnościach – ostrzegła go słodkim głosikiem “Vivacia”. – Wszyscy by się z ciebie śmiali, gdybyś wypadł za burtę i utopił się w porcie. – Żywostatek nagle zaczął się kołysać mocniej. Dotąd “Vivacia” tylko się dziecinnie wyśmiewała z drugiego oficera, teraz jawnie zaczęła mu grozić. Althei zjeżyły się włoski na karku.

– Ty przeklęty statku! – syknął Torg. – Nie przestraszysz mnie. Poznaję osobę stojącą w doku. – Althea słyszała łomotanie stóp na pokładzie, nie wiedziała jednakże, czy mężczyzna biegnie w stronę trapu, czy po prostu oddala się od galionu.

– Idź już! – szepnęła do dziewczyny “Vivacia”.

– Idę. I powodzenia. Moje serce pożegluje z tobą. – Althea powiedziała bardzo cicho, wiedziała bowiem, że póki dotyka statku, nie musi podnosić głosu. Zaczęła odchodzić od “Vivacii”, kryjąc się w najgłębszym mroku. – Sa zadba o nich oboje i zapewni im bezpieczeństwo – mruknęła pod nosem, po czym uświadomiła sobie, że tym razem naprawdę się modli.

Ronica Vestrit czekała samotnie w kuchni. Na dworze zapadła już noc. Rozlegało się brzęczenie letnich owadów, a poprzez korony widać było migotanie gwiazd. Wkrótce zabrzmi gong na skraju pola. Myśl ta napełniła ją lękiem. Nie, nie lękiem, strachem. Słowo “strach” bardziej pasowało do nocnego gościa, którego się spodziewała.

Dała służącym wolną noc, a potem niedwuznacznie oświadczyła Rache, że chce być sama. Niewolnica była jej ostatnio tak bardzo wdzięczna, że Ronice nie udawało się jej pozbyć. Wszędzie widziała te smutne oczy. Keffria poleciła służącej, by uczyła Maltę tańców, sposobu trzymania wachlarza i konwersacji z mężczyznami. Ronikę zrazu przeraziło, że córka powierzyła naukę jej wnuczki osobie obcej, wiedziała wszakże, że Keffria i Malta nie są ostatnio w najlepszych stosunkach. Nie znała szczegółów ich wszystkich kłótni i nie chciałaby ich poznać. Miała dość własnych problemów, rzeczywistych i naprawdę poważnych. Zresztą dobrze, że Malta zajmie czymś Rache i żadna z nich nie będzie się kręciła pod nogami.

Davad już dwukrotnie im napomykał, że powinny mu oddać wypożyczoną niewolnicę. Za każdym razem Keffria dziękowała mu wylewnie za pomoc Rache i ciągle go pytała, jak da sobie radę bez niej. Słysząc te słowa, ich kuzyn po prostu nie przedstawiał im swej prośby wprost. Ronica zastanawiała się, jak długo ta taktyka będzie się sprawdzała i co się stanie później. Kupić młodą kobietę? Wtedy sama się stanie właścicielką niewolnicy? Nie podobała jej się ta myśl. Z drugiej strony było coś nieskończenie denerwującego w fakcie, że Rache tak bardzo się do niej przywiązała. Niemal o każdej porze, gdy tylko nie była zajęta pracą, czaiła się za drzwiami pokoju, w którym przebywała jej pani. Stale szukała sposobności, by jej służyć.

Ronica szczerze życzyła Rache, by znalazła sobie miejsce na ziemi, by odzyskała życie, które “ukradł” jej okres niewolnictwa.

W oddali zadzwonił gong. Dźwięk był subtelny jak bicie kurantu.

Ronica podniosła się nerwowo i zaczęła chodzić po kuchni, po czym wróciła do stolika, który już wcześniej sama przygotowała i zastawiła. Dla uhonorowania gościa postawiła na nim dwie wysokie, białe świece z najładniejszego wosku. Na stole przykrytym serwetą z ciężkiej koronki w kolorze kremowym stała najlepsza porcelana i najwspanialsze srebra. Tace z wykwintnymi ciastami współzawodniczyły z talerzami pełnymi delikatnych wędzonych ostryg i świeżych ziół w ostrym sosie. Obok czekała butelka doskonałego starego wina. Imponujące jedzenie sugerowało szacunek gospodyni wobec gościa, natomiast dyskrecja i miejsce spotkania (kuchnia) przypominały o dawnych umowach, w których obie rodziny zapewniały się o dozgonnym wsparciu i ochronie.

Ze zdenerwowania Ronica wyrównała srebrne łyżeczki, przesuwając je o kilka milimetrów. Skarciła się za niemądre zachowanie. Przecież nie po raz pierwszy przyjmowała delegata Kupców z Deszczowych Ostępów. Odkąd wyszła za Ephrona, ktoś stamtąd przychodził do jej domu dwa razy do roku. Jednakże miało to być pierwsze spotkanie od dnia jego śmierci. A poza tym… po raz pierwszy nie zdołała zgromadzić pełnej raty, którą Vestritowie byli dłużni tamtej rodzinie.

W małej, lecz ciężkiej szkatułce brakowało dwóch miarek złota. Dwóch miarek! Ronica zamierzała przyznać się do tego od razu, zanim ze strony gościa zaczną padać kłopotliwe pytania. Przyzna się i zaproponuje spłatę (wraz z odsetkami) w ramach następnej raty. Cóż innego mogła w końcu zrobić? Przedstawiciel rodziny znad Rzeki również nie miał innego wyjścia, jak tylko przyjąć propozycję. Część raty to więcej niż nic, a lud z Deszczowych Ostępów wolał jej złoto od innych rzeczy, które mogła oferować. Taką przynajmniej miała nadzieję.

Mimo iż oczekiwała gościa, lekkie stukanie do drzwi zaskoczyło ją.

– Chwileczkę! – krzyknęła nie ruszając się z miejsca. Szybko zdmuchnęła niemal wszystkie oświetlające pomieszczenie zwyczajne świeczki, pozostawiwszy tylko jedną, od której odpaliła dwie specjalnie przygotowane cienkie, wysokie świece woskowe. Gdy nakryła je ostrożnie dekoracyjnymi kapturkami z bitego mosiądzu, w których wycięto ozdobne otwory, na ścianach kuchni pojawiły się świetliste liście. Ronica pokiwała głową, zadowolona z efektu, a następnie wstała, szybko podeszła do drzwi i otworzyła je.

– Witam cię w moim domu. Wejdź i czuj się jak u siebie. – Była to stara formułka, lecz Ronica wypowiedziała ją ciepło, szczerze i z uczuciem.

– Dziękuję ci – odpowiedziała kobieta z Deszczowych Ostępów. Weszła, rozejrzała się po kuchni i ruchem głowy pochwaliła gospodynię za wybór zacisznego pomieszczenia i półmrok. Zdjęła skórzane rękawiczki i podała je Ronice, potem odrzuciła kaptur, który osłaniał jej twarz i włosy. Gospodyni nie pokazała po sobie strachu. Kobiety wymieniły spojrzenia. Ronica zachowała kamienną twarz.

– Przygotowałam dla ciebie poczęstunek po długiej podróży. Usiądziesz przy stoliku?

– Bardzo chętnie – odparła jej towarzyszka. Kobiety ukłoniły się sobie.

– Ja, Ronica Vestrit, z Rodziny Vestritów należącej do Pierwszych Kupców Miasta Wolnego Handlu zapraszam cię do mojego stołu i mojego domu. Pamiętam wszystkie najdawniejsze zobowiązania mojego miasta wobec Deszczowych Ostępów oraz naszą sekretną umowę dotyczącą żywostatku “Vivacia”, produktu obu naszych rodzin.

– Ja, Caolwn Festrew, z należącej do Kupców Deszczowych Ostępów Rodziny Festrewów akceptuję gościnność twojego domu i stołu. Pamiętam wszystkie najdawniejsze zobowiązania mojej krainy wobec Miasta Wolnego Handlu, a także naszą sekretną umowę dotyczącą żywostatku “Vivacia”, produktu obu naszych rodzin.

Obie kobiety wyprostowały się. Caolwn westchnęła z ulgą, że zakończyły oficjalną część. Ronica w głębi serca cieszyła się z istnienia formułek, które pozwalały jej się uspokoić przed właściwą rozmową.

– Uroczo zastawiłaś stół, Roniko. Jak pamiętam, zawsze tak było, od naszego pierwszego spotkania.

– Dziękuję ci, Caolwn. – Ronica zawahała się, ale nie poprosiła o wyjaśnienie niedomówienia. – Oczekiwałam, że przyjdziesz w tym roku z Nelyn.

– Mojej córki nie ma już wśród nas. – Caolwn wypowiedziała te słowa bardzo cicho.

– Przykro mi to słyszeć. – Współczucie Roniki było szczere.

– Deszczowe Ostępy to kraina trudna dla kobiet. Zresztą dla mężczyzn również.

– Strasznie jest… przeżyć swoje dziecko.

– Tak. Na szczęście przed śmiercią Nelyn zdążyła nas obdarować trójką dzieci. Długo będziemy ją za to pamiętać i poważać.

Ronica powoli pokiwała głową. Nelyn była jedynaczką. Większość kobiet z Deszczowych Ostępów cieszyła się, jeśli urodziło im się i przeżyło jedno dziecko. Urodzenie trójki było rzeczywiście niezwykłe.

– Przygotowałam dla niej wino – szepnęła Ronica. – Ty, jak sobie przypominam, wolisz herbatę. Nastawię zatem wodę, a wino, proszę, weź ze sobą jako podarunek.

– To bardzo uprzejmie z twojej strony.

– Drobiazg. Wypij je, świętując pamięć swej córki. Tam, gdzie jest teraz, na pewno również kosztuje wspaniałe trunki.

Caolwn pochyliła nagle głowę. Obwisłe naroślą, w które obfitowała jej twarz, poruszyły się, Ronica jednak nie patrzyła na nie, lecz na łzy w fiołkowych oczach. Caolwn potrząsnęła głową, potem ciężko westchnęła.

– Dla tak wielu osób, droga Roniko, to tylko formułki. Przyjęcia są wymuszone, gościnność wręcz nieprzyjemna. A ty, odkąd weszłaś do rodziny Vestritów i przyjęłaś na siebie obowiązek organizowania naszych spotkań, zawsze wspaniale nas przyjmowałaś. Jak mogę ci za to podziękować?

Ronikę kusiło, by wykorzystać moment i powiedzieć Caolwn już teraz o brakującym złocie. Może kobieta z Deszczowych Ostępów nie wierzyła w nienaruszalność dawnych obietnic i paktów. Ronica wierzyła w nie całym sercem.

– Nie musisz mi dziękować. Nie daję ci więcej niż jestem ci dłużna – odparła, ponieważ jednak jej słowa zabrzmiały chłodno, dodała: – Lecz… ceremonie ceremoniami, pakty paktami, a ja sądzę, że zostałyśmy przyjaciółkami, my dwie.

– Ja również jestem o tym przekonana.

– Cóż, w takim razie pozwól, że nastawię wodę na herbatę. – Ronica wstała. Wykonując tę prozaiczną czynność, natychmiast się lepiej poczuła. Kiedy nalała wodę do kociołka i roznieciła żar w palenisku, rzuciła: – Powiedz mi, co sądzisz o tych wędzonych ostrygach? Dostałam je jak zawsze od Sieka, ale w tym roku powierzył wędzarnię swojemu synowi. Jest wobec chłopca dość krytyczny, mnie chyba jednak te bardziej smakują.

Caolwn spróbowała ostryg i przyznała gospodyni rację. Ronica zrobiła herbatę, po czym przyniosła na stół kociołek i dwie filiżanki. Kobiety usiadły przy stole. Jadły, piły i rozmawiały o sprawach ogólnych: prostych, takich jak ich ogrody i pogoda, trudnych i osobistych, takich jak śmierć Ephrona i Nelyn, a także o sprawach, które wróżyły źle dla wszystkich, takich jak obecne rozpasanie Satrapy i pączkujący handel niewolnikami, który mógł – choć nie musiał – wiązać się z podniesieniem podatku od sprzedaży niewolników. Długo i czule rozmawiały o swoich rodzinach oraz o “Vivacii” i o jej ożywieniu, jak gdyby statek był ich wspólnym wnukiem. Spokojnie omówiły problem napływu nowych przybyszów do Miasta Wolnego Handlu, kwestię ziem, do których rościli sobie prawa, jak również ich wysiłki związane z uzyskaniem miejsc w Radzie Miasta. Ta ostatnia sprawa zagrażała nie tylko Kupcom z Miasta Wolnego Handlu, lecz także staremu, zapewniającemu obu stronom porozumieniu między Miastem a Kupcami z Deszczowych Ostępów.

O samym porozumieniu mówiono rzadko. Nie dyskutowano o nim, ponieważ uważano je za równie trwały i niezmienny element rzeczywistości jak oddychanie czy ludzka śmiertelność. Z tych samych powodów Caolwn nie mówiła Ronice o żalu, który odcisnął piętno na jej twarzy i posrebrzył włosy ani nie wyjaśniała, dlaczego upływające lata wyszczupliły jej policzki i pomarszczyły skórę szyi. Ronica starała się nie patrzeć na łuszczące się na powiekach Caolwn naroślą, od których kobieta mogła stracić wzrok, ani na guzy widoczne w przedziałku jej niegdyś gęstych, brązowych włosów. Łaskawość tłumiącego światła świec nieco łagodziła owe skazy. Tak jak pakt, były naturalne i nieuchronne.

Dwie kobiety piły parującą herbatę z filiżanek i jadły pikantne przekąski. Ciężkie srebrne sztućce stukały o delikatną porcelanę, gdy tymczasem letni, nocny wietrzyk poruszał dzwoneczkami, stanowiąc tło ich rozmowy. Caolwn i Ronica zachowywały się jak sąsiadki, umilające sobie wspólny wieczór dobrym jedzeniem i elegancką, inteligentną konwersacją. Mimo kilometrów oddzielających obie grupy osadników, zarówno Pierwsi Kupcy z Miasta Wolnego Handlu, jak i Kupcy z Deszczowych Ostępów pamiętali, że przybyli na Przeklęte Brzegi razem. Kiedyś byli partnerami, przyjaciółmi i rodziną. I tak powinno pozostać.

Gdy skończyły posiłek i wypiły po ostatniej filiżance wystygłej herbaty, przez chwilę panowało milczenie. Nadeszła teraz pora na omówienie celu wizyty Caolwn. Kobieta głęboko zaczerpnęła oddechu i wróciła do oficjalnej dyskusji. Dawno temu Kupcy z Miasta Wolnego Handlu odkryli, że przechodząc od przyjemności do interesów należy zmienić ton rozmowy. Rozmowa, którą obie kobiety teraz podjęły, nie wchodziła w sprzeczność z ich przyjaźnią, ale mówiły w tej chwili w inny sposób i stosowały inne reguły. Tak postępują członkowie małych społeczności, przyjaciele i krewni, którzy prowadzą ze sobą interesy. Wszyscy natychmiast potrafią zauważyć zmianę tematu rozmowy. Tak było łatwiej.

– Żywostatek “Vivacia” został ożywiony. Czy spełnił wasze nadzieje?

Mimo iż od wielu dni serce Roniki wypełniał żal, poczuła jak na wargach rozkwita jej uśmiech.

– Na pewno tak i przyznajemy to z całą powagą.

– Cieszymy się z tego razem z wami i czekamy na to, co nam za nią obiecaliście.

– Jesteśmy zadowoleni, że możemy wam to ofiarować. – Ronica zrobiła wdech i nagle pożałowała, że nie poruszyła wcześniej tematu brakującego złota. Nie chciała jednak zakłócać przyjacielskiej pogawędki. To jej się wydawało niewłaściwe i niesprawiedliwe. Trudno wszakże powiedzieć, jaki czas był odpowiedni na takie oświadczenie. Teraz starała się dobrać odpowiednie dla tej niezwykłej sytuacji słowa. – Ze smutkiem musimy jednakże przyznać, że nie zdołaliśmy zebrać całej sumy. – Ronica zmusiła się, by usiąść prosto i spojrzeć w zaskoczone lawendowe oczy Caolwn. – Zabrakło nam pełnych dwóch miarek i chcielibyśmy prosić o pozwolenie przesunięcia tej dodatkowej kwoty aż do naszego następnego spotkania. Zapewniam cię, że wtedy zapłacimy całą ratę, te dwie zaległe dodatkowe miarki oraz jedną czwartą część miarki jako odsetki za zwłokę.

Zapanowało długie milczenie. Caolwn zadumała się. Obie świetnie znały prawo Miasta Wolnego Handlu, zgodnie z którym wierzyciel miał prawo w takiej sytuacji zażądać od dłużnika wybranego przez siebie procentu odsetek. Ronica była przygotowana na każdą sumę, nawet na dodatkowe dwie miarki, chociaż w duszy miała nadzieję, że odsetki nie przekroczą połowy jednej miarki. Kiedy jednak Caolwn przemówiła, Ronica uświadomiła sobie, że nawet przez chwilę nie spodziewała się takiego obrotu spraw i słowa kobiety wręcz ją zmroziły.

– Krew albo złoto, jak mówi nasza umowa dotycząca tego długu – odwołała się Caolwn.

Serce zamarło Ronice w piersi. Kogo jej towarzyszka mogła mieć na myśli? Przed wieloma laty obie rodziny zawarły układ, zgodnie z którym zamiast złota Festrewowie mogą przyjąć do swej rodziny kogoś z Vestritów. Odpowiedzi, które przyszły teraz Ronice do głowy, nie zadowoliły ją. Starała się panować nad głosem, surowo przypominając sobie, że interes to tylko interes, że jego warunki zawsze można domówić… Zaczęła od najmniej prawdopodobnego wyjścia.

– Dopiero co owdowiałam, Caolwn – szepnęła. – A nawet jeśli wypełnię żałobę, nie będę odpowiednią kandydatką na żonę. Jestem zbyt stara, by urodzić mężczyźnie zdrowe dzieci. Upłynęły już lata od chwili, gdy straciłam nadzieję na urodzenie Ephronowi kolejnego syna.

– Masz córki – zauważyła ostrożnie Caolwn.

– Jedna zamężna, druga zniknęła – szybko przyznała Ronica. – Jak mogę ci obiecać rękę córki, której sama nie potrafię znaleźć?

– Althea zniknęła?

Ronica pokiwała głową, ponownie czując ukłucie bólu. Nie wiedziała, gdzie jest jej młodsza córka i bardzo się o nią bała. A jeśli naprawdę zaginęła i nikt nigdy się nie dowie, co jej się przydarzyło…

– Muszę o to zapytać – zaczęła Caolwn niemal przepraszającym tonem. – Mam obowiązki wobec własnej rodziny. Althea chyba nie… ukryła się ani nie uciekła, by nie dotrzymać warunków naszej transakcji?

– Nie obrażam się. Wiem, że musiałaś o to zapytać. – Ronica bardzo panowała nad swoim głosem. – Althea jest z krwi i kości mieszkanką Miasta Wolnego Handlu. Gdziekolwiek jest, jeśli nadal żyje, na pewno czuje się zobowiązana wobec naszej umowy. Jeśli zdecydujesz, że chcesz umorzyć nasz dług i wybierzesz dziewczynę, na pewno wróci, gdy tylko się o tym dowie.

– Tak właśnie sądziłam – powiedziała ciepło Caolwn. Nadal jednak kontynuowała nieubłaganą rozmowę. – Masz jeszcze wnuczkę i wnuków, a ja mam dwóch wnuków i wnuczkę. Wszystkie te dzieci zbliżają się do odpowiedniego do małżeństwa wieku.

Ronica potrząsnęła głową, po czym parsknęła wymuszonym śmiechem.

– Moje wnuki to jeszcze dzieci i na pewno przez kilka lat jeszcze nie będą gotowe do małżeństwa. Jedyny, który zbliża się do tego wieku, wypływa ze swoim ojcem. Zresztą, ślubował, że zostanie kapłanem Sa – dodała. – Jest tak, jak ci mówię. Nie mogę obiecać ci czegoś, czego sama nie posiadam.

– Przed chwilą obiecywałaś mi złoto, którego jeszcze nie posiadasz – odparowała Caolwn. – Złoto czy krew, Ronico, spłata długu to tylko kwestia czasu. Jeśli mamy poczekać i… dać ci czas na spłatę, chcielibyśmy sami wybrać formę płatności.

Jej towarzyszka podniosła filiżankę, ta wszakże okazała się pusta. Ronica zerwała się z miejsca.

– Czy nastawić wodę na herbatę? – zapytała uprzejmie.

– No, chyba że zagotuje się szybko – odparła Caolwn. – Noc nie zaczeka, aż skończymy nasze targi, Roniko. Jak najszybciej musimy ustalić wszystkie szczegóły. Wiesz, że nie mam ochoty chodzić po Mieście Wolnego Handlu za dnia. Na tutejszych ulicach można obecnie spotkać zbyt wielu ciemnych ludzi, niepomnych na wiążące nas wszystkich dawne umowy.

– Oczywiście. – Ronica usiadła pospiesznie. Była wstrząśnięta. Nagle i mściwie pożałowała, że nie ma tu z nią jej starszej córki. Wedle wszelkich praw, Keffria powinna jej towarzyszyć w tej rozmowie; teraz starsza z dwóch sióstr zarządzała rodzinnym majątkiem. Powinna sama stawić czoło takim problemom. Ciekawe, jak by sobie z nimi poradziła? Ronica poczuła na plecach dreszcz. Bała się, że zna odpowiedź na to pytanie. Keffria po prostu oddałaby wszystkie sprawy w ręce Kyle'a, który nie miał najmniejszego pojęcia o dawnych umowach, nie znał się na starych zobowiązaniach i Ronica wątpiła, czy zechciałby ich dotrzymać. Na pewno by ich nie dotrzymał! Uznałby je za zwyczajny interes. Tak jak większość nowych przybyszów pogardzał ludem z Deszczowych Ostępów i zawierałby z jego przedstawicielami zwykłe transakcje, zapominając, jak wiele mieszkańcy całego Miasta Wolnego Handlu zawdzięczają tamtym. Tak, tak, Keffria powierzyłaby los rodziny swemu mężowi, a on potraktowałby go jak towar.

Gdy Ronica zdała sobie sprawę z tego wszystkiego, jej nastawienie zmieniło się. Nie było jej łatwo błagać, ponieważ w grę wchodził osobisty honor. Czym jednak jest honor w porównaniu z ochroną własnej rodziny? Jeśli trzeba oszukiwać i kłamać, cóż, musi się z tym pogodzić. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej decydowała tak na zimno, że zrobi coś, co zawsze uważała za rzecz niewłaściwą. Może i nie, lecz chyba również nigdy nie stała wobec tak desperackiej alternatywy. Przez jedną ponurą chwilę znowu zapłakała z żalu za Ephronem, człowiekiem, który zawsze podtrzymywał ją na duchu, wspierał w jej decyzjach, a zaufanie męża dodawało jej wiary w siebie. Właśnie teraz straszliwie tęskniła za jego poparciem.

Podniosła wzrok i spojrzała Caolwn w oczy.

– Odpuścisz mi trochę? – spytała po prostu. Zawahała się na moment, po czym postanowiła skusić swą towarzyszkę. – Następną ratę miałam zapłacić w połowie zimy, zgadza się?

Caolwn pokiwała głową.

– Powiedzmy, że zapłacę ci wtedy dwanaście miarek złota. Kobieta znowu pokiwała głową. Była to jedna ze sztuczek Ephrona podczas dobijania targu. Skłonić kontrahenta, by zgodził się na warunki, których nie zdąży przemyśleć.

– Będę ci także dłużna brakujące mi teraz dwie miary złota plus dodatkowe dwie w ramach odsetek za opóźnienie dzisiejszej płatności. – Wymieniając tę wielką sumę, Ronica starała się mówić pewnym, a równocześnie niedbałym głosem. Uśmiechnęła się do swej wierzycielki.

Caolwn odpowiedziała uśmiechem.

– A jeśli nie będziesz miała tego złota, wrócimy do omówienia pierwotnej transakcji dotyczącej ewentualnego połączenia naszych rodzin. Dług jest płatny w krwi lub w złocie. Jeśli nie będzie złota, oddasz nam córkę lub wnuczkę czy wnuka.

Ronica nie była w stanie jej zaprzeczyć. Taką umowę zawarła przed laty babka Ephrona. Jednakże żadna rodzina z Miasta Wolnego Handlu nie miała ochoty oddać swego przedstawiciela Kupcom znad Rzeki. Ronica sztywno się skłoniła i ostrożnie wypowiedziała wiążące słowa.

– Jeśli jednak będę miała dla ciebie pełne szesnaście miarek złota, przyjmiesz je jako ratę.

Na znak zawartego układu Caolwn wyciągnęła w stronę Roniki pełną narośli, wybrzuszeń i guzków rękę. W dotyku dłoń była osobliwie gumowata. Ten uścisk wystarczył, by przypieczętować nowe warunki transakcji. Caolwn wstała.

– Ronico z kupieckiej rodziny Vestritów, jeszcze raz ci dziękuję za naszą umowę. I za twoją gościnność.

– Caolwn, reprezentująca rodzinę Festrewów z Deszczowych Ostępów, cieszę się z naszej rozmowy i naszego układu. Rodzina za rodzinę, krew za krew. Do następnego spotkania.

– Rodzina za rodzinę, krew ze krew. Żegnam cię.

Te oficjalne formułki zakończyły negocjacje i całą wizytę. Caolwn włożyła letni płaszcz, naciągnęła na głowę kaptur i związała z przodu. W jej twarzy błyskały teraz jedynie bladolawendowe oczy. Po chwili koronkowa woalka także je zakryła. Kiedy kobieta wsunęła na zdeformowane dłonie luźne rękawice, złamała wszakże tradycję i odezwała się:

– Widzisz, Ronico, nie żyje nam się tak źle, jak myśli wiele osób. Każdego Vestrita, który wszedłby do naszej rodziny szanowałabym tak samo, jak cenię sobie naszą przyjaźń. Wiesz, że urodziłam się w Mieście Wolnego Handlu. I chociaż moje ciało zmieniło się i zapewne żaden mężczyzna z twojego ludu nie spojrzałby już na mnie bez drżenia, wierz mi, że nie jestem nieszczęśliwa. Mam męża, który mnie poważa, urodziłam mu córkę i widziałam, jak urodziło mi się troje zdrowych wnuków. To ciało, te deformacje… Wiele kobiet zostając w Mieście Wolnego Handlu być może płaci wyższą cenę za gładką skórę oraz za oczy i włosy w naturalnym odcieniu. Jeśli mimo twoich modlitw będę musiała następnej zimy zabrać ze sobą jednego z członków twojej rodziny… wiedz, że będziemy o taką osobę dbać. Będzie bardzo kochana, ponieważ przyjdzie do nas z czcigodnego rodu Vestritów, a także z tej przyczyny, że przyniesie naszemu ludowi niezbędny zastrzyk świeżej krwi.

– Dziękuję ci, Caolwn. – Te słowa prawie uwięzły Ronice w gardle. Wiedziała, że kobieta mówi szczerze, lecz jej oświadczenia niemal zamroziły serce w piersi starej Vestritki. Caolwn chyba się tego domyśliła, gdyż zanim się odwróciła do drzwi, spojrzała jeszcze na Ronice, błyskając oczyma. Potem podniosła czekającą na nią w progu ciężką drewnianą szkatułę ze złotem. Ronica otworzyła jej drzwi. Wiedziała, że nie trzeba proponować latarni ani świecy. Ludzie z Deszczowych Ostępów mieli świetny wzrok i nie potrzebowali światła w letnią noc.

Ronica stała w otwartych drzwiach i obserwowała, jak Caolwn odchodzi w ciemność. Człowiek z Deszczowych Ostępów wyszedł do niej z cienia, wziął drewnianą szkatułkę i bez wysiłku wsunął ją sobie pod pachę. Oboje podnieśli ręce na pożegnanie, a ona pomachała im w odpowiedzi. Wiedziała, że na plaży czeka na nich mała łódka, a w porcie oświetlony pojedynczym światełkiem statek. Życzyła im dobrze i miała nadzieję, że podczas podróży nie spotka ich nic złego. W myślach żarliwie przywołała Sa, modląc się, by nigdy nie musiała patrzeć, jak jedno z jej dzieci lub wnucząt odchodzi z nimi w mrok.


* * *

W ciemnościach Keffria spróbowała jeszcze raz: – Kyle'u?

– Tak? – Jego głos był ciepły, głęboki, słodki i świadczył o zaspokojeniu.

Keffria przytuliła się do męża. Miał gorące ciało, tylko w miejscach narażonych na podmuch letniego wiatru z otwartego okna pojawiła się rozkoszna gęsia skórka. Kyle pachniał mocno i po męsku, a jego silne, muskularne ciało wydawało się Keffrii tarczą ochronną przeciwko wszelkim jej nocnym strachom. Milcząco zapytała teraz Sa, dlaczego świat nie może być stale taki prosty i dobry? Kyle przyszedł tego wieczoru do domu, by się z nią pożegnać. We dwoje zjedli kolację, wypili trochę wina, a potem poszli do łóżka i namiętnie się kochali. Jutro Kyle wypłynie i nie będzie go przez długi czas, póki nie zakończy interesów. A jednak Keffria wiedziała, że musi zepsuć tę idyllę jeszcze jedną rozmową o Malcie. Nadeszła ostatnia chwila na ostateczne ustalenia w sprawie córki. Musiała skłonić męża, by przyznał rację jej, a nie dziewczynce. Nie chciała działać za jego plecami, korzystać z jego nieobecności, a nie zamierzała postąpić wbrew sobie. Wolała nie narażać na szwank zaufania, które zawsze łączyło ją i męża.

Zaczerpnęła więc głęboko oddechu i zaczęła temat, który zmęczył już ich oboje.

– Co do Malty… – powiedziała. ' Kyle jęknął.

– Nie. Proszę cię, Keffrio, nie mówmy o tym. Za kilka godzin będę musiał wstać i odejść. Powinniśmy spędzić tę noc w spokoju.

– Niestety, nie dla nas ten luksus. Nasza córka wie, że się nie zgadzamy w jej sprawie i wykorzysta ten fakt przeciwko mnie, gdy ciebie tu nie będzie. Jeśli czegokolwiek jej zakażę, odpowie: “Ale papa powiedział, że jestem już kobietą…” To będzie dla mnie tortura.

Kyle cierpliwie westchnął i odsunął się od żony. W łóżku natychmiast zrobiło się chłodniej, a tym samym znacznie mniej przyjemnie.

– No cóż. Mam zatem cofnąć daną jej obietnicę dla twojego lepszego samopoczucia? Keffrio, co ona sobie o mnie pomyśli? Czy naprawdę tak strasznie ci ciężko? Pozwól jej pójść na jeden bal w ładnej sukience. Tylko o to cię proszę.

– Nie. – Bezpośredni sprzeciw przyszedł jej z wielkim trudem, lecz przekonała siebie stwierdzeniem, że jej mąż po prostu nie wie, o czym mówi. Nie rozumiał tej sytuacji, a dziś w nocy miała za mało czasu, by mu ją wyjaśnić. Ten jeden raz Kyle musiał jej przyznać rację. – Chodzi o coś więcej niż tylko o piękną sukienkę i tańce z mężczyznami. Malta pobiera już lekcje tańca z Rache. Musi się tym zadowolić, ponieważ trzeba przynajmniej roku, by przygotować pannę na debiut w towarzystwie Miasta Wolnego Handlu. Chcę powiedzieć naszej córce, że zgadzasz się ze mną w tej sprawie. Że przemyślałeś to sobie i zmieniłeś zdanie. Że nie pozwalasz jej pójść w długiej sukni.

– Cóż, nie zmieniłem zdania – zauważył Kyle uparcie. Leżał teraz na plecach i patrzył w sufit. Podniósł ręce, splótł palce i założył dłonie za głową. Pocieszała się, że gdyby zamierzał wstać, skrzyżowałby ramiona na piersi. – Chyba robisz zbyt dużo szumu wokół takiego drobiazgu. I… nie chcę ranić twoich uczuć, ale coraz częściej mi się wydaje, że po prostu zabraniasz Malcie dorosnąć. Pragniesz, by na zawsze pozostała małą dziewczynką, wiecznie uczepioną twojej ręki. To prawie zazdrość, moja droga. Boisz się, że Malta będzie z tobą rywalizowała o moją uwagę i o względy młodych mężczyzn. Widziałem już wcześniej taką reakcję. Żadna matka nie lubi, jak córka usuwa ją w cień. Dorosłe dziecko przypomina każdemu rodzicowi, że nie jest już młody. Myślę jednak, że takie zachowanie ci nie przystoi, Keffrio. Pozwól swojej córce dorosnąć. Niech będzie twoją dumą i ozdobą. Nie może przez całe życie chodzić w króciutkiej spódniczce i warkoczyku na głowie.

Najwidoczniej Kyle niewłaściwie zrozumiał jej zawzięte i urażone milczenie, ponieważ odwrócił się lekko ku niej i dodał:

– Powinniśmy być wdzięczni losowi, że dziewczynka nie jest podobna do Wintrowa. Pomyśl o nim. Wygląda i mówi jak chłopiec i najwyraźniej nie zamierza dorosnąć. Zaledwie kilka dni temu zachował się jak małe dziecko, w rezultacie czego pracował w palącym słońcu bez koszuli. Grzbiet miał czerwony jak u homara, a dąsał się wściekle jak pięciolatek. Widzisz, marynarze zażartowali sobie z niego, podebrali mu koszulę i powiesili ją na maszcie, a nasz chłopak po prostu bał się wspiąć na szczyt, by ją zdjąć. Zawołałem go do swojej kajuty i próbowałem przy zamkniętych drzwiach wyjaśnić mu, że jeśli po nią nie wejdzie, reszta załogi uzna go za tchórza. Wintrow utrzymywał, iż to nie strach go powstrzymuje przed wspięciem się na maszt, lecz godność. Stał sobie przede mną ten mały cnotliwy, zarozumiały kaznodzieja i prawił mi umoralniające kazanie o odwadze i tchórzostwie. A na koniec oświadczył, że nie będzie ryzykował swego cennego życia dla rozbawienia marynarzy. Oświadczyłem mu, iż ryzyko jest niewielkie, jeśli tylko będzie postępował tak, jak go nauczyliśmy, ale chłopak znowu zaczął przytaczać te księżulskie frazesy, że żaden człowiek nie powinien dla własnej rozrywki narażać drugiego nawet na małe ryzyko. W końcu straciłem do niego cierpliwość, zawołałem Torga i kazałem mu dopilnować, by chłopak wspiął się na maszt i zdjął koszulę. Boję się, że w ten sposób stracił resztki szacunku załogi…

– Dlaczego pozwalasz, by twoi marynarze zamiast pracować zabawiali się jak dzieci? – spytała Keffria. Na myśl o synu serce jej krwawiło i gorąco żałowała, że nie wspiął się od razu po koszulę. Gdyby się nie buntował, uznaliby go za jednego ze swoich, teraz natomiast postrzegali go jak kogoś z zewnątrz, obcego, którego mogą dręczyć. Wiedziała to wszystko instynktownie i zastanawiała się, dlaczego jej syn tego nie rozumiał.

– Zupełnie zepsułaś chłopaka, wysyłając go do klasztoru. – Głos Kyle'a niemal kipiał satysfakcją, a Keffria nagle uświadomiła sobie, że jej mąż zmienił temat.

– Rozmawiamy o Malcie, nie o Wintrowie. – Nowa myśl przyszła jej nagle do głowy. – Skoro upierasz się, że tylko mężczyzna potrafi wychować syna, powinieneś chyba przyznać, że Maltę może wprowadzić w dorosłość jedynie kobieta.

Mimo ciemności Keffria zdołała dostrzec po twarzy męża, jak bardzo zaskoczył go jej opryskliwy ton. Wiedziała, że jeśli chce wygrać z Kyle'em, wybrała sobie niewłaściwy sposób, niestety nie mogła już cofnąć wypowiedzianych słów. Zresztą czuła zbyt wielki gniew, by im zaprzeczyć, a także by się przypochlebiać i przytakiwać mężowi.

– Gdybyś była innego rodzaju kobietą, mógłbym ci przyznać prawo do wychowania Malty – oznajmił zimno. – Przypominam sobie jednakże ciebie jako dziewczynkę i… Twoja matka równie długo trzymała cię przy swojej spódnicy. Weź pod uwagę, ile czasu zajęło mi rozbudzenie w tobie kobiecych uczuć. Nie wszyscy mężczyźni mają tyle cierpliwości. Nie chciałbym, by Malta wyrosła na takie zacofane i bojaźliwe stworzenie jak ty.

Okrucieństwo jego słów odebrało Keffrii dech, bowiem do jej najsłodszych wspomnień należały ich powolne zaloty, jej rozkosznie i stopniowo rosnąca nadzieja, a potem pewność, że Kyle się nią interesuje. W odpowiednim momencie dostrzegł jej wzajemność, po czym nastąpiły miesiące nieśmiałej radości z jej strony i cierpliwych manewrów z jego, aż wreszcie udało mu się obudzić w niej uczucia. Teraz przedstawił owo zdarzenie w zupełnie inny sposób. Keffria odwróciła głowę i zapatrzyła się na leżącego w łóżku męża, który nagle wydał jej się kimś zupełnie obcym. Pragnęła zapomnieć, że kiedykolwiek wymówił te słowa lub udawać, że nie odzwierciedlały jego myśli, a powiedział je, ponieważ chciał jej dokuczyć. Poczuła w sobie chłód. Chęć dokuczenia czy prawda… Czyż skutek nie był ten sam? Kyle okazał się innym człowiekiem, niż zawsze sądziła. Przez te wszystkie lata żyła u boku własnego marzenia, a nie prawdziwej osoby. Wyobrażała sobie, że jej mąż jest mężczyzną czułym, kochającym i wesołym, a oddala się od niej na tak wiele miesięcy co jakiś czas tylko dlatego, że musi. Najpierw w snach wykreowała sobie kogoś takiego, później wepchnęła Kyle'a w gotowy wzór. Do dnia dzisiejszego łatwo jej było ignorować albo usprawiedliwiać jego wady (nawet tuzin), które ujawniał podczas krótkich pobytów w domu. Zawsze tłumaczyła sobie, że jest zmęczony, ponieważ rejs był długi i trudny, że oboje, ona i on muszą się na nowo do siebie dopasować… Mimo tego, co powiedział i zrobił w ciągu tygodni, które upłynęły od śmierci jej ojca, nie przestawała go uważać za ideał. Dziś jednak uświadomiła sobie smutną prawdę – Kyle nigdy nie był tą romantyczną postacią z jej marzeń, lecz człowiekiem z krwi i kości, mężczyzną podobnym do wielu innych. Nie, nie. Głupszym niż większość z nich.

Był na tyle głupi, by sądzić, że Keffria zawsze musi mu ulegać. Zresztą dotąd nie przeciwstawiała mu się, nawet kiedy wiedziała coś lepiej i nawet kiedy nie było go w domu. Gdy teraz zdała sobie z tego sprawę, miała odczucie, jakby otwierała oczy na wschodzące słońce. Dlaczego nigdy przedtem te myśli nie przyszły jej do głowy?

Kyle najwyraźniej zrozumiał, że posunął się nieco za daleko, ponieważ odwrócił się do niej, wyciągnął rękę ponad chłodną pościelą i dotknął ramienia żony.

– Chodź tutaj – zaprosił ją łagodniejszym tonem. – Nie dąsaj się. Nie podczas mojej ostatniej nocy w domu. Zaufaj mi. Jeśli ten rejs spełni moje oczekiwania, następnym razem zostanę w domu przez jakiś czas. Zdejmę ci z ramion brzemię obowiązków. Malta, Selden, statek, posiadłości… Zajmę się wszystkim, będę gospodarował tak, jak trzeba. Zawsze byłaś trwożliwa i trochę zacofana… Nie powinienem był ci tego mówić, ponieważ sama nie potrafisz zmienić w sobie tych cech. Wiedz, że bardzo doceniam twoje starania. Wyobrażam sobie, jak trudno komuś z takim charakterem zarządzać tyloma sprawami. Możesz obwiniać jedynie mnie, gdyż przez te wszystkie lata obarczałem cię zadaniami, które przerastały twoje siły.

Keffria poddała się Kyle'owi i ten przyciągnął ją do siebie. Przytulił się do niej i szybko zasnął. Tyle że ciepłe ciało męża wydało jej się nagle uciążliwym ciężarem. A obietnice, które właśnie poczynił, by ją uspokoić, zabrzmiały jak pogróżka.


* * *

Ronica Vestrit otworzyła oczy i rozejrzała się po ciemnej sypialni. Okno było otwarte, zasłonięte jedynie przezroczystymi jak mgiełka draperiami, którymi delikatnie poruszał nocny wiatr. Sypiam teraz jak stara kobieta – pomyślała. – Zrywami. Nie jest to spanie, nie jest też czuwanie ani odpoczynek. Zamknęła oczy. Może nauczyła się tak lekko drzemać w trakcie długich miesięcy spędzanych przy łożu chorego męża, kiedy nie miała odwagi zasnąć zbyt głęboko i Ephron tylko się poruszył, natychmiast przytomniała. Pocieszała się, że może za jakiś czas zapomni o tamtym okresie i będzie sypiać mocno i zdrowo, lecz nie do końca w to wierzyła.

– Matko.

Szept był cichy jak westchnienie zjawy.

– Tak, kochanie, jestem tu – odparła szeptem. Nie otworzyła oczu. Znała te głosy, prześladowały ją od lat. Jej mali synkowie ciągle jeszcze czasami wracali i wołali do niej w ciemnościach. Bolesne to były rojenia, ale Ronica nie otwierała oczu i nie przeganiała ich. W jakiś sposób czerpała pociechę ze swego cierpienia.

– Matko, przybyłam cię prosić o pomoc. Powoli otworzyła oczy.

– Althea? – wyszeptała w ciemność. Wydawało jej się, że za oknem, za poruszającymi się zasłonami dostrzega figurkę córki. A może była to tylko kolejna z jej nocnych fantazji?

Ręka odsunęła z zewnątrz zasłonę i nad parapetem pojawiła się Althea.

– Och, dzięki Sa, jesteś bezpieczna!

Ronica pospiesznie wstała z łóżka, wtedy jednak jej córka odeszła od okna.

– Jeśli zawołasz Kyle'a, nigdy więcej nie wrócę – ostrzegła matkę cichym, chrapliwym głosem.

Ronica podeszła do okna.

– Nawet nie przeszło mi przez głowę wołać mojego zięcia – powiedziała łagodnie. – Wróć, musimy porozmawiać. Źle się dzieje. Wszystko układa się inaczej, niż sądziłam.

– Cóż za nowina – mruknęła Althea. Ponownie podeszła do okna. Kobiety wymieniły spojrzenia. Ronica dostrzegła w oczach córki ból. Potem Althea odwróciła się od niej. – Matko… może jestem głupia, prosząc cię o to, ale muszę… Muszę wiedzieć, zanim zacznę. Czy słyszałaś, co Kyle powiedział, kiedy… ostatnim razem byliśmy wszyscy razem? – Głos jej córki był dziwnie natarczywy.

Ronica westchnęła ciężko.

– Kyle powiedział wtedy wiele rzeczy. Jeśli chodzi o większość z nich, żałuję, że nie potrafię ich zapomnieć, niestety utkwiły w mojej pamięci. A o czym mówisz?

– Przysiągł na Sa, że jeśli choć jeden szanowany kapitan poręczy za moje kompetencje, Kyle odda mi statek. Pamiętasz, że to powiedział?

– Tak – przyznała Ronica. – Wątpię jednak, by mówił poważnie. Mój zięć po prostu ma zwyczaj rzucać w gniewie różne tego typu stwierdzenia.

– Ale pamiętasz, że to powiedział? – nalegała Althea.

– Tak. Altheo, mamy znacznie ważniejsze kwestie do przedyskutowania niż to. Proszę cię, wejdź. Wróć do domu, musimy…

– Nie. Nic nie jest ważniejsze od odpowiedzi na pytanie, które ci przed chwilą zadałam. Matko, nigdy nie słyszałam kłamstwa z twoich ust. Przynajmniej nie w ważnych sprawach. Nadejdzie czas, kiedy poproszę, abyś dała świadectwo prawdzie. – Niewiarygodne, lecz jej córka odchodziła, mówiąc do niej przez ramię. Przez jedną przerażającą chwilę wyglądała jak jej ojciec, gdy był młodym mężczyzną. Miała na sobie pasiastą bluzkę i czarne spodnie, które marynarze noszą na lądzie. O Ephronie przypomniał Ronice także kołyszący chód Althei i jej długi ciemny warkocz.

– Czekaj! – zawołała do córki. Usiadła na parapecie okna i przełożyła nogi na zewnątrz. – Altheo, zaczekaj! – krzyknęła i zeskoczyła do ogrodu. Wylądowała źle, jej gołe stopy zabolały, uderzając o kamienie alejki pod oknem. W ostatniej chwili zdołała odzyskać równowagę, dzięki czemu nie upadła. Pospieszyła po trawie do porośniętego gęstym listowiem żywopłotu, który otaczał posiadłość. Kiedy jednak do niego dotarła, Althei już nie było. Ronica zagłębiła ręce w gęstwinie zbitych liści i usiłowała się przez nią przecisnąć. Niestety, nie znalazła wystarczająco dużej szczeliny. Liście były mokre od rosy.

Odeszła od płotu i rozejrzała się po ciemnym ogrodzie. Wszędzie cisza i bezruch. Althea znowu odeszła. O ile w ogóle tu była.


* * *

Kłębowisko wybrało Sessureę i skłoniło go do rywalizacji z Maulkinem. Shreever irytowały i raniły jawne narady jej pobratymców. Skoro mieli wątpliwości, dlaczego zamiast plotkować między sobą nie poszli porozmawiać z przywódcą? Cała grupa zupełnie oszalała, jak gdyby najedli się zatrutego mięsa. Najgłupszy wydawał się właśnie Sessurea, który wbił sobie do głowy, że powinien walczyć z Maulkinem o pozycję. Młodszy wąż zjeżył pomarańczową grzywę trujących kolców.

– Źle nas prowadzisz! – zaryczał. – Codziennie Kraina Obfitości staje się płytsza i cieplejsza, a jej sole coraz dziwniejsze. Prowadzisz nas do świata, w którym mało jest wszelkiej zwierzyny. A przecież musimy jeść! Nie wyczuwam już wokół nas obecności innych wężowisk, ponieważ wybrały właściwy kierunek wędrówki. Prowadzisz nas nie ku odrodzeniu, lecz na śmierć.

Shreever potrząsnęła krawatką i wygięła w łuk szyję, przygotowując się do wypuszczenia trucizny. Jeśli węże zaatakują Maulkina, nie będzie walczył sam. Jednakże przywódca nawet nie podniósł krawatki. Leniwie poruszał się w wodach Krainy Obfitości, przysuwając się, a potem oddalając od Sessurei, który z wysiłkiem kręcił głową, by nie stracić widoku falującego Maulkina. W ten sposób przywódca wobec całego wężowiska zmienił próbę sił napastnika w pełen gracji taniec, w którym rolę wodzireja objął Maulkin.

Później niezwykle mądrze odezwał się do Sessurei.

– Nie wyczuwasz innych kłębowisk, ponieważ podążam po tropach węży, które przechodziły tutaj sto lat temu. Jeśli jednak otworzysz szeroko skrzela, zwietrzysz inne grupy. Nie są daleko za nami. Boisz się ciepła tej Krainy Obfitości, a przecież byłeś jednym z pierwszych, którzy protestowali, że prowadzę was ze świata ciepłego do zimnego. Kosztujesz nowych, niezwykłych soli i sądzisz, że podążamy w złym kierunku. Głupi wąż! Gdyby otaczały nas tylko swojskie zapachy, trwalibyśmy stale w jednym miejscu. Chodź za mną i przestań we mnie wątpić. Wiedz, że prowadzę was nie w znajome wczoraj, lecz ku jutru, a równocześnie ku światu naszych przodków. Mówię ci, porzuć wszelkie wątpliwości i przyjmij moją prawdę!

W swoim tańcu i przemowie Maulkin zbliżył się tak bardzo do Sessurei, że kiedy podniósł grzywę i wypuścił toksyny, Sessurea mimowolnie wciągnął je w skrzela, po czym potoczył wokół wielkimi zielonymi oczyma. Kosztował echo śmierci i ukrytą prawdę. Próbował się bronić, lecz zachwiał się i osłabł. Z pewnością osunąłby się na dno, gdyby Maulkin nie owinął się wokół niego. Podtrzymywał tego, który się go zaparł, a inne węże krzyczały zaniepokojone, ponieważ nagle pojawiła się wielka ciemność – zarówno ponad Krainą Obfitości, jak i w niej samej, a także tuż pod Krajem Niedostatku i w nim. Cień niemal bezdźwięcznie przesuwał się nad kłębowiskiem.

Węże uciekły z powrotem w głębiny, a Maulkin nie wypuszczając z uścisku Sessurei ścigał ciemną chmurę.

– Chodźcie! – zaryczał do swego kłębowiska. – Pójdźcie za mną! Pójdźcie bez strachu, a obiecuję wam jadło i odrodzenie, jako że nadchodzi pora zgromadzenia!

Shreever opanowała obawę tylko dzięki swej lojalności wobec Maulkina. Jako pierwsza z całego wężowiska rozprostowała się i popłynęła przez Krainę Obfitości, podążając za przywódcą. Obserwowała, jak Sessurea odzyskuje przytomność, a potem łagodnie odsuwa się od Maulkina.

– Widziałem je – krzyknął do innych, którzy ciągle jeszcze się ociągali i wahali. – To prawda, Maulkin ma rację! Widziałem je w jego wspomnieniach. Nadchodzi pora. Chodźcie, chodźcie.

Jego potwierdzenie wystarczyło, by węże uwierzyły i ruszyły za przywódcą.

– Nie będziemy głodować – obiecał cicho Maulkin swoim zwolennikom. – Połowy nie zmuszą nas do opóźnienia naszej podróży. Porzućcie wątpliwości, sięgnijcie w wasze najgłębsze wspomnienia i podążcie za nimi.


***

Загрузка...