13. ZMIANY

Brashen obudził się. Kłuły go oczy i czuł skurcz w szyi. Poranne światło przenikało grube szyby wykuszowych okien na jednej ścianie kajuty. Światło było osobliwie gęste, zielonkawe z powodu wyschniętych wodorostów przylepionych od zewnątrz do szyby. Dziwne, bo dziwne, ale było to jednak światło, które uświadomiło marynarzowi, że jest już dzień i pora wstawać.

Usiadł na hamaku. Czuł się winny. Znowu wydał całą wypłatę, mimo iż przysiągł sobie, że tym razem zachowa się mądrzej. Znajome poczucie winy… Ale, ale, było coś jeszcze. Co? Ach, tak, Althea. Dziewczyna przyszła do niego ubiegłej nocy i błagała go o radę. A może mu się to tylko śniło? Nie. Pamiętał, że w żaden sposób jej nie pocieszył, nie przekazał najmniejszego słówka nadziei, nie zaoferował pomocy.

Teraz próbował zbagatelizować własny niepokój. W końcu co zawdzięczał tej dziewczynie? Nic, zupełnie nic. Nawet się nie przyjaźnili. Dotychczas dzieliła ich zbyt wielka przepaść. Brashen był tylko oficerem na statku jej ojca, ona zaś kapitańską córką. Nie mogli się przyjaźnić. A co do starego człowieka – no cóż, Ephron Vestrit dał mu rzeczywiście wielką szansę sprawdzenia się w okresie, gdy nikt inny nie chciał nawet słyszeć o umiejętnościach młodego marynarza. Tak, ale starzec już nie żył, a Brashen nie musiał poczuwać się wobec jego rodziny do żadnych zobowiązań.

Poza tym… Pamiętał, że udzielił Althei pewnej rady. Była może przykra, ale konkretna i szczera. Gdyby mógł się cofnąć w przeszłość, nie spierałby się ze swoim ojcem. Skończyłby nauki, przyjąłby należne mu funkcje społeczne, zrezygnował z pijaństwa i cindinu, ożenił się z wybraną dla niego dziewczyną. I teraz on, nie jego mały braciszek, byłby dziedzicem fortuny Trellów.

Myśl ta przypomniała mu, że jest nędzarzem. Skoro wydał ubiegłej nocy wszystkie swoje pieniądze (z wyjątkiem kilku dziwnych zagranicznych monet), zamiast o Altheę, powinien się raczej martwić o siebie. Dziewczyna musi sama się sobą zająć. Pewnie po prostu wróci do domu. To tylko kwestia czasu. Czy zły los może ją spotkać? Wydadzą ją za mąż za odpowiedniego mężczyznę, zamieszka sobie w wygodnym domu ze służbą i przygotowującym posiłki kucharzem, będzie nosiła szyte na miarę stroje i uczestniczyła w nieskończonej ilości balów, herbatek i uroczystości towarzyskich, które społeczności Miasta Wolnego Handlu, a zwłaszcza rodzinom Pierwszych Kupców wydawały się tak istotne. Brashen prychnął cicho. Chciałby mieć nadzieję na taki “okrutny” los. Podrapał się po piersi, potem po brodzie. Przesunął dłońmi po włosach, przygładzając je do tyłu. Czas znaleźć pracę. Trzeba się umyć i ruszyć do doków.

– Dzień dobry – pozdrowił “Paragona”, kiedy dotarł na dziób statku.

Pomyślał, że galion nie czuje się chyba najlepiej w dziwacznej pozycji, jaką był zmuszony przyjąć, i chciał zapytać, czy figurę dziobową boli grzbiet, ale zabrakło mu odwagi. “Paragon” skrzyżował muskularne ramiona na gołej piersi i patrzył ponad migoczącą wodą w miejsce, gdzie do portu wpływały i wypływały inne statki. Nawet się nie odwrócił do swego rozmówcy.

– Mamy popołudnie – powiadomił go.

– Tak, tak – przyznał Brashen. – Najwyższy czas, bym ruszył do doków. Wiesz, muszę sobie poszukać nowej pracy.

– Zdaje mi się, że nie wróciła do domu – odparł tajemniczo Paragon. – Gdyby zamierzała, wybrałaby swoją zwykłą drogę, po klifie w górę i przez las. Pożegnała się ze mną, a potem słyszałem, że odchodzi plażą ku miastu.

– Masz na myśli Altheę? – spytał. Starał się, by jego głos zabrzmiał obojętnie.

Ślepy galion skinął głową.

– Wstała o brzasku. – Słowa zabrzmiały prawie jak wymówka. – Właśnie usłyszałem pierwsze krzyki porannych ptaków, kiedy poruszyła się i wyszła. Zdaje się, że niewiele spała w nocy.

– Cóż, miała wiele do przemyślenia. Może poszła do miasta, ale założę się, że w ciągu tygodnia wróci do domu. Sam pomyśl, w jakie inne miejsce mogłaby się udać?

– Przypuszczam, że wróci tutaj – odparł statek. – Więc poszukasz sobie dzisiaj pracy?

– Jeśli chcę jeść, muszę pracować – pokiwał głową Brashen. – Zejdę do doków. Chyba dam sobie na razie spokój z handlowcami. Spróbuję się zaciągnąć na kuter rybacki albo statek rzeźnicko-przetwórczy. Podobno można szybko awansować na statku wielorybniczym albo poławiającym delfiny. Zatrudniają łatwo, tak mi w każdym razie mówiono.

– Przeważnie dlatego, że na pokładzie wielu marynarzy umiera – zauważył bez litości “Paragon”. – Tak słyszałem, gdy jeszcze docierały do mnie różne plotki. Kapitanowie wypływają w bardzo długie rejsy, biorą zbyt dużo ładunku i zatrudniają więcej załogi niż potrzeba do pracy na takim statku, ponieważ spodziewają się, że nie wszyscy przeżyją podróż.

– Też o tym słyszałem – przyznał niechętnie Brashen. Przykucnął, a potem usiadł na piasku obok wyciągniętego na plażę wraku.

– Czy mam inny wybór? Powinienem był słuchać kapitana Vestrita. Oszczędziłbym do tej pory trochę pieniędzy, gdybym był mądrzejszy. Najbardziej żałuję, iż przed laty nikt mi nie powiedział, że najlepsze wyjście to schować do kieszeni głupią dumę i wrócić do domu.

“Paragon” głęboko się zamyślił.

– Gdyby żale były końmi, żebracy cwałowaliby – oznajmił, a następnie się uśmiechnął, wyraźnie z siebie zadowolony. – Od długiego czasu nie mogłem sobie przypomnieć tej myśli.

– Jest bardzo prawdziwa – stwierdził gderliwie Brashen. – Najlepiej zejdę do portu i zdobędę sobie pracę na jednej z tych śmierdzących i morderczych łodzi. Więcej tam rzeźników niż żeglarzy. Podobno.

– Praca jest brudna – zgodził się “Paragon”. – Na uczciwym handlowym żaglowcu brud oznacza smar na rękach, który da się domyć zimną morską wodą. A na rzeźnickim statku masz do czynienia z krwią, padliną i olejem. Przetnij palec, a od infekcji stracisz całą rękę. O ile nie umrzesz… A na statkach przewożących mięso połowę nocy zmarnujesz pakując je w beczkach z solą. Gdy kapitan okazuje się chciwy, jego marynarze śpią tuż przy śmierdzącym ładunku.

– Ależ zachęcające jest to, co mówisz – burknął ponuro młodzieniec. – Ale nie mam wyboru. Żadnego.

Galion zaśmiał się niesamowicie.

– Jak możesz tak mówić? Może istnieje pewne wyjście, które w tej chwili po prostu ci się nie nasuwa. Ludzie mają nade mną ogromną przewagę, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

– Jakie to wyjście? – spytał niepewnie Brashen, zauważył bowiem, że statek zaczął mówić osobliwym głosem, którzy skojarzył się młodemu marynarzowi z tonem szaleńczo fantazjującego chłopca.

– Zatrzymać się. – Paragon wymówił to słowo z wielkim pragnieniem. – Po prostu się zatrzymać.

– Co mam przestać?

– Przestać istnieć. Jesteś taką kruchą istotą. Skóra cieńsza niż płótno, kości również słabiutkie. Twoje wnętrze jest mokre jak morze i sól. Wszystko z ciebie wycieka, gdy się przetnie twoją skórę. Łatwo ci przestać istnieć. Rozetnij skórę, niech wypłynie twoja słona krew, niech morskie stworzenia zjedzą twoje ciało kęs po kęsie, aż staniesz się garścią zielonych, pokrytych śluzem kości i ponadgryzanych ścięgien. Nie będziesz już niczego wiedział, czuł ani myślał. Przestaniesz istnieć. Zatrzymasz się.

– Nie chcę się zatrzymywać – odparł cicho Brashen. – Nie w taki sposób. Żaden człowiek nie chce tak odchodzić.

– Żaden? – zaśmiał się znowu “Paragon”, po czym jego głos załamał się i dodał piskliwie: – Och, znałem wielu takich, którzy chcieli się zatrzymać. I znałem wielu, którzy się zatrzymali. Zresztą, koniec był identyczny, chcieli czy nie.


* * *

– Okazało się, że ten ma niewielką skazę.

– Jestem pewna, że się pan myli – odparła lodowato Althea. – Oba są identyczne, a najwyższej próby kruszec ma wspaniały odcień. Oprawa jest złota. – Odważnie spojrzała jubilerowi w oczy. – Wszystkie prezenty od mojego ojca zawsze były najlepszej jakości.

Jubiler machnął ręką i dwa małe kolczyki poruszyły się na jego dłoni. W jej uszach wyglądały subtelnie i nowocześnie, w jego ręce wydawały się małe i proste.

– Siedemnaście – zaproponował.

– Potrzebuję dwadzieścia trzy. – Starała się ukryć ulgę. Zanim weszła do sklepu, postanowiła nie przyjmować mniej niż piętnaście. Teraz jednak zamierzała wycisnąć z mężczyzny jak najwięcej. Rozstanie z kolczykami nie było dla niej łatwe, a poza tym nie dysponowała żadnym innym przedmiotem, który mogłaby sprzedać.

Pokręcił głową.

– Dziewiętnaście. Tylko tyle mogę ci dać.

– Przyjmę tę sumę – zaczęła Althea, obserwując z uwagą jego twarz. Gdy zobaczyła, jak złotnik zaczyna się uśmiechać, dodała: – Jeśli dołączy pan dwa proste złote kółka, które zastąpią mi tamte.

Po półgodzinnych targach opuściła sklep. W uszach miała srebrne kółka zamiast kolczyków, które ojciec dał jej na trzynaste urodziny. Próbowała myśleć o nich bez sentymentu. Ot, przedmioty, które sprzedała. Wprawdzie ciągle miała przed oczyma ojca wręczającego jej prezent, ale w gruncie rzeczy nie potrzebowała biżuterii. Stale się trzeba o nią martwić…

Althea doskonale wiedziała, co należy zrobić. Bez trudu zakupi grubą bawełnę. Musi również nabyć igłę, nici oraz naparstek. I nożyce do cięcia materiału. Postanowiła też uszyć sobie płócienną torbę na przybory krawieckie. Jeśli zdoła doprowadzić do końca swój plan, skompletuje inne przedmioty niezbędne do rozpoczęcia nowego życia.

Szła przez ruchliwe targowisko i postrzegała wszystko zupełnie inaczej. Jej sytuacja się zmieniła. Nie mogła już sobie wybierać towarów i dopisywać ich cen do rodzinnego rachunku. Nagle okazało się, że większość produktów znacznie przekracza jej finansowe możliwości. Nie tylko eleganckie sukna czy bogata biżuteria, lecz nawet tak proste przedmioty jak komplet ślicznych grzebyków. Stała przy nich przez kilka minut, potem przyłożyła je do włosów, wpatrzyła się w tanie lustro i wyobraziła sobie, jak wyglądałyby w jej włosach na Letnim Balu. Lejący się zielony jedwab, przyozdobiony kremową koronką… Przez chwilę dziewczyna niemal to wszystko widziała… Prawie miała ochotę wrócić do trybu życia, z którego zrezygnowała zaledwie przed dwoma dniami.

Otrząsnęła się z zadumy. Uczestniczenie w Letnim Balu nagle wydało jej się zmyśloną przez nią samą bajką. Zastanowiła się, ile czasu upłynie, zanim rodzina otworzy jej morski kufer. Domyśla się, który podarek dla której osoby przeznaczyła? Roztkliwiła się nieco nad sobą, rozważając, czy jej siostra i matka uronią choć łzę nad podarkami od Althei, którą tak łatwo pozwoliły przepędzić. Uśmiechnęła się z goryczą i odłożyła grzebyki na stragan handlarza. Nie miała czasu na ckliwe marzenia. Nie ma znaczenia – powiedziała sobie surowo – czy w ogóle otworzą kufer. Przede wszystkim musiała teraz znaleźć sposób, by przeżyć. Dlatego że wbrew głupiej radzie Brashena Trella, nie zamierzała wracać do domu na kolanach niczym bezradna, rozpieszczona dziewucha. Nie, nie, takim zachowaniem potwierdziłaby tylko opinię Kyle'a, którą o niej wyrażał.

Wyprostowała się i ruszyła przez targowisko, by dokonać niezbędnych zakupów. Kupiła sobie kilka prostych produktów żywnościowych: śliwki, kawałek sera i kilka bułek, nie więcej niż zwykle jadała. Nabyła także dwie tanie świeczki oraz hubkę z krzesiwem.

Właściwie nie miała tu nic więcej do roboty, ale nie chciało jej się także odchodzić. Wędrowała więc przez jakiś czas po targowisku, pozdrawiając tych, którzy ją rozpoznawali i przyjmując od nich kondolencje. Na wzmiankę o utraconym ojcu nie odczuwała już bólu, chociaż podczas rozmowy była zakłopotana. Nie chciała teraz myśleć ani rozmawiać o nim z ludźmi, których właściwie nie znała. Nie zamierzała dać się wciągnąć w jakąkolwiek dyskusję, dotyczącą jej rodziny. Zastanawiała się, ile osób wie już o ich niesnaskach. Kyle z pewnością wolał nie nagłaśniać problemu, ale służący lubią plotkować i za ich pośrednictwem wszelkie informacje w Mieście Wolnego Handlu zawsze bardzo szybko się rozchodziły. Althea pragnęła zniknąć stąd, zanim plotka rozejdzie się po całej okolicy.

Zresztą i tak niezbyt dużo osób rozpoznawało dziewczynę, ściśle rzecz biorąc jedynie niektórzy pośrednicy i handlarze, z którymi Ephron Vestrit załatwiał interesy związane ze statkiem. Althea – nawet nie zdając sobie z tego sprawy – od wielu już lat stopniowo wycofała się z życia społeczności Miasta Wolnego Handlu. Każda inna kobieta w jej wieku bywała raz w miesiącu na Zgromadzeniu, nie mówiąc o balach, galach i innych uroczystościach. Althea od pół roku nie była nawet na jednym z tych spotkań… z wyjątkiem Balu Dożynkowego. Wydarzenia towarzyskie kłóciły się z jej żeglarskim harmonogramem. Zresztą bale i kolacje wydawały jej się dotąd nieważne i uważała, że w każdej chwili może zacząć na nich bywać. Teraz jej szansa minęła. Nie będzie już szytych na miarę sukienek ani dopasowanych pantofelków, nie będzie szminki na ustach ani perfum na szyi. Wszystkie te drobiazgi morze pochłonęło wraz z ciałem jej ojca.

Żal, który wcześniej osłabł, teraz ponownie chwycił dziewczynę za gardło. Odwróciła się, pospiesznie weszła w jakąś uliczkę, oddalając się od targowiska. Wściekle mrużyła oczy, usiłując przezwyciężyć łzy. Kiedy się opanowała, zwolniła krok i rozejrzała się wokół siebie.

Stała przed witryną sklepu Amber.

Tak jak przedtem, po kręgosłupie dziewczyny przebiegł dziwny dreszcz. Przeczucie. Artystka ją przerażała, chociaż Althea nie rozumiała powodu swego strachu. Amber nie należała nawet do świata Pierwszych Kupców, nie była też nawet prawdziwą jubilerką, bowiem rzeźbiła w drewnie. W imię Sa! Sprzedawała jako biżuterię drewno! Nagle Althea postanowiła, że musi na własne oczy obejrzeć wytwory owej kobiety. Z wielkim zdecydowaniem, jak gdyby świadomie chwytała w palce pokrzywę, pchnęła drzwi i weszła do sklepu.

Wewnątrz było chłodniej i znacznie ciemniej niż na oświetlonej słońcem letniej ulicy. Kiedy oczy dziewczyny przywykły do otoczenia, dostrzegła, że sklepik jest bardzo czysty i prosto urządzony. Podłogę stanowiły wygładzone deski sosnowe. Półki również były z surowego drewna. Na nich, na niepozornych kostkach pokrytych materiałem w intensywnych barwach leżały wyroby Amber. Bardziej wyszukane naszyjniki wisiały na ścianie za ladą. Były tu także gliniane misy pełne pojedynczych drewnianych korali we wszystkich możliwych odcieniach drewna.

Poza biżuterią w sklepie znajdowały się także inne drewniane przedmioty – proste misy i tace na chleb, wytoczone bardzo wdzięcznie i niezwykle starannie. Pięknie wyglądałyby nawet na królewskim stole. Althea zauważyła także grzebienie wyrzeźbione z pachnącego drewna. Każdy wyrób powstał z jednego kawałka. Obok w gablocie stało krzesło wyciosane z ogromnego drewnianego pnia; nie było podobne do żadnego siedzenia, jakie dziewczyna kiedykolwiek wcześniej widziała, nie miało bowiem nóg, lecz wygładzone wgłębienie, w którym leżała zwinięta osóbka o niewielkich rozmiarach. Althea przyjrzała się jej. Kobieta miała podkulone kolana, a obute w sandały stopy wystawały spod rąbka jej sukni. Amber!

Uświadomiwszy to sobie, dziewczyna aż podskoczyła z wrażenia. Przez jakiś czas patrzyła przecież wprost na rzemieślniczkę i nie dostrzegała jej. Skóra, włosy, oczy i ubranie kobiety były w jednym kolorze, identycznym z miodowym odcieniem drewna krzesła. Nagle Amber podniosła wzrok na Altheę.

– Chciałaś się ze mną widzieć? – spytała spokojnie.

– Nie! – krzyknęła dziewczyna odruchowo, ale bardzo szczerze. Po chwili opanowała się i dodała wyniośle: – Byłam po prostu ciekawa, jak wygląda drewniana biżuteria, o której tak wiele słyszałam.

– Jesteś zatem wielką koneserką pięknego drewna – skinęła głową Amber.

Althea zastanowiła się nad słowami kobiety. Ironia, sarkazm czy groźba? A może tylko uwaga… Nie potrafiła odgadnąć intencji artystki. Tak czy owak, zdenerwowała się, że Amber odważyła się do niej odezwać tak poufale. Przecież, na Sa, Althea była córką Kupca z Miasta Wolnego Handlu, prawie należała do grupy Pierwszych Kupców, a ta kobieta, ta parweniuszka nowo przybyła, która ośmieliła się otworzyć warsztat na ulicy Deszczowych Ostępów… Nagle cała frustracja i gniew dziewczyny znalazły ujście.

– Mówisz o moim żywostatku – wybuchnęła wyzywająco. Amber nie miała prawa w ogóle o nim wspominać!

– Czyżbyście zalegalizowali w Mieście Wolnego Handlu niewolnictwo?

Dziewczyna znowu nie mogła odgadnąć intencji kobiety. Popatrzyła w jej piękną twarz. Pytanie Amber jawnie odnosiło się do ostatnich słów jej młodej rozmówczyni.

– Oczywiście, że nie! To podły zwyczaj Chalcedczyków. Niech sobie go zatrzymają. Miasto Wolnego Handlu nigdy go nie zalegalizuje!

– Ach. Ale w takim razie… – króciutka pauza – jak możesz twierdzić, że posiadasz żywostatek? Jak można być właścicielem innej żywej inteligentnej istoty?

– “Vivacia” jest moja, tak samo jak siostra. To rodzina – rzuciła Althea. Nie wiedziała, skąd się u niej wziął taki gniew.

– Rodzina, rozumiem. – Amber podniosła się z gracją. Była wyższa, niż dziewczyna się spodziewała. Nie wydała jej się piękna, ani nawet ładna, lecz miała w sobie coś pociągającego. Przesadnie skromne, lecz dobrze skrojone ubranie prezentowało się elegancko. Do wspaniale plisowanego materiału jej sukni pasowały warkocze kobiety. Wygląd Amber przywodził na myśl prostotę i wytworność jej rzeźb. Nagle spojrzała Althei w oczy. Przez jakiś czas dwie kobiety wpatrywały się w siebie. – Rościsz sobie prawo do siostrzeństwa z drewnem. – W kącikach pełnych ust Amber pojawił się maleńki uśmieszek. – Może mamy więcej wspólnego, niż ośmielałam się mieć nadzieję.

Ten maleńki pokaz życzliwości wzmógł ostrożność Althei.

– Miałaś nadzieję? – spytała chłodno. – Skąd pomysł, że w ogóle mamy coś wspólnego?

Uśmiech kobiety lekko się rozszerzył.

– Ponieważ fakt ten uprościłby moje i twoje sprawy.

Altheę kusiło, by zadać kolejne pytanie, jednak powstrzymała się.

Po pewnym czasie Amber lekko westchnęła.

– Jakaż uparta dziewczyna! Wiesz? Podziwiam cię za to.

– Poszłaś za mną któregoś dnia? Wtedy, gdy cię widziałam w dokach, przy “Vivacii"? – Pytania Althei zabrzmiały prawie jak oskarżenie, ale Amber wcale się nie obraziła.

– Jak mogłam iść za tobą – zauważyła logicznie – skoro dotarłam tam przed tobą? Przyznam, że kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, przemknęła mi przez głowę myśl, że może to ty śledziłaś mnie…

– Ale spojrzałaś na mnie w taki sposób… – zaprzeczyła niechętnie Althea. – Nie twierdzę, że kłamiesz. Jednakże wydawało mi się, że mnie szukałaś. Obserwowałaś mnie.

Amber powoli pokiwała głową.

– Odniosłam podobne wrażenie. Wiedz wszakże, iż nie ciebie szukałam. – Przez chwilę bawiła się kolczykami. Rozkołysała najpierw smoka, potem węża. – Poszłam do doków szukając pewnego młodego niewolnika, który ma tylko dziewięć palców. Nie wiem, czy potrafisz dać temu wiarę. – Uśmiechnęła się niesamowicie. – Zamiast niego zauważyłam ciebie. Istnieją zbiegi okoliczności oraz coś takiego jak los. Te pierwsze mnie nie przerażają, natomiast ilekroć walczę z losem, zawsze przegrywam. I to sromotnie. – Potrząsnęła głową. Wszystkie cztery kolczyki w jej uszach poruszyły się. Najwyraźniej rozpamiętywała dawne czasy, ponieważ jej oczy osobliwie się zamgliły. Potem podniosła wzrok i z zaciekawieniem spojrzała na dziewczynę. Uśmiech wrócił, łagodząc jej rysy. – Ta prawda nie dotyczy wszystkich ludzi. Niektórzy zyskują prawo do potyczek z losem. Tacy ludzie zwyciężają.

Althea nie potrafiła nic na to odpowiedzieć, więc zachowała milczenie. Po chwili kobieta podeszła do jednej z półek i zdjęła z niej kosz. Przynajmniej na pierwszy rzut oka tak to wyglądało… Kiedy dziewczyna podeszła bliżej, zobaczyła, że przedmiot wykonano z jednego kawałka drewna. Boki zostały wyrzeźbione w siatkę plecionych pasm. Artystka potrząsnęła koszem, zawartość zaklekotała i zagrzechotała przyjemnie.

– Wybierz jeden – zaproponowała, podsuwając kosz. – Chcę ci zrobić prezent.

Wewnątrz znajdowały się korale. Althea spojrzała tylko raz i harde słowa odmowy zamarły jej na ustach. Paciorków było wiele, każdy w innym kolorze i kształcie. Przyciągały wzrok i miało się ochotę ich dotknąć. A gdy dziewczyna któregoś dotknęła, nie potrafiła go zostawić. Jakież bogactwo barw, słojów i faktury, pomyślała. Wszystkie korale były dość duże – o średnicy kciuka Althei. Każdy wydawał się niepowtarzalny. Niektóre nie przypominały niczego, inne odwzorowywały wygląd zwierząt lub kwiatów. Liście, ptaki, bochenek chleba, ryba, żółw… Althea złapała się na tym, że przyjęła kosz i zaczęła oglądać przedmioty jeden po drugim. Amber obserwowała ją z osobliwą ciekawością. Pająk, wijący się robak, statek, wilk, jagoda, oko, tłuściutkie niemowlę. Dziewczyna chciałaby mieć każdy z tych paciorków. Zrozumiała teraz, na czym polegał urok wyrobów artystki. Korale były prawdziwymi klejnotami (chociaż z drewna) i potwierdzeniem niezwykłej twórczej inwencji. Wielu innych rzemieślników potrafiłoby zapewne kupić równie piękny materiał i stworzyć podobne korale, lecz Althea nigdy przedtem nie widziała tak precyzyjnie dopasowanej rzeźby do kawałka drewna. Skaczący delfin mógł tylko być delfinem, niczym więcej. W tym drewnianym fragmencie nie ukrywało się nic innego – ani jagoda, ani kot, ani jabłko; był w nim tylko delfin i tylko utalentowana Amber umiała go wydobyć z ukrycia.

Nie potrafiła wybrać i nadal przeglądała paciorki. Szukała najbardziej idealnego.

– Dlaczego chcesz mi dać prezent? – spytała nagle.

Gdy zerknęła na artystkę, dostrzegła w jej oczach dumę. Amber chwaliła się przed nią tymi koralami. Ziemiste policzki kobiety nabrały nagle ciepła, a jej złote oczy rozjarzyły się niczym oczy patrzącego w ogień kota.

Przemówiła równie ciepłym głosem.

– Chciałabym, żebyśmy zostały przyjaciółkami.

– Po co?

– Ponieważ widzę, że przechodzisz przez życie w poprzek. Dostrzegasz strumień zdarzeń i wiesz, jak najłatwiej się weń wpasować, a jednak ośmielasz się stawić mu opór. Dlaczego? Ponieważ patrzysz Wokół siebie i stwierdzasz: “Nie odpowiada mi taki los. Nie pozwolę, by mi się przydarzył”. – Amber potrząsnęła głową, ale lekki uśmieszek potwierdzał jej słowa. – Zawsze podziwiałam ludzi, którzy umieją podjąć takie ryzyko. Mało kto to potrafi. Wielu oczywiście rzuca gromy i wścieka się na szatę, którą utkał dla nich los, mimo to przyjmują ją, wdziewają i noszą do końca swoich dni. A ty… raczej wolałabyś pójść naga w sztorm. – Znowu uśmiech. Zniknął jednak niemal równie szybko, jak się zjawił. – Nie twierdzę, że robisz dobrze czy źle, chcę ci tylko ofiarować koralik. Powinnaś go nosić.

– Czuję się jak u wróżki – poskarżyła się Althea, a wtedy jej palec dotknął paciorka, który leżał na dnie kosza. Wiedziała, że go wybierze, zanim jeszcze chwyciła go w kciuk i palec wskazujący, a potem wyjęła ze stosu innych. Gdy jednak go ujrzała, nie potrafiła już wyjaśnić swego wyboru. Było to jajko. Proste drewniane jajko, z dziurką na sznurek, który można było zawiesić na nadgarstku lub na szyi. Koralik wykonano z nieznanego dziewczynie drewna w kolorze ciepłego brązu. Słoje drewna biegły dokoła jajka, które było zdecydowanie proste w porównaniu z innymi skarbami w koszu, lecz idealnie wpasowało się w zagłębienie dłoni Althei, gdy zamknęła na nim palce. Dziewczynie miło się trzymało jajko, czuła się tak przyjemnie, jak gdyby głaskała kotka. – Mogę wziąć ten? – spytała cicho i wstrzymała oddech.

– Jajko. – Uśmiech Amber pojawił się i przez długi czas nie znikał. – Jajo węża. Tak, możesz. Oczywiście, że możesz.

– Jesteś pewna, że nie chcesz nic w zamian? – spytała bez ogródek Althea. Wiedziała, jak niefortunne jest to pytanie, lecz patrząc na rzemieślniczkę doszła do wniosku, że mądrzej zadać nieuprzejme pytanie niż niewłaściwie się domyślić.

– W zamian – odparta Amber gładko – proszę o jedno. Pozwól, że ci pomogę.

– Ale w czym? Kobieta uśmiechnęła się.

– Razem popsujemy losowi szyki – odparta.


* * *

Wintrow zaczerpnął garść letniej wody z kubełka i chlusnął sobie na twarz. Westchnął, ponownie włożył ręce do kubła i przez jakiś czas koił zmęczone dłonie. Ojciec zapewnił go, że popękane pęcherze niedługo stwardnieją.

“W tydzień będziesz miał grubszą skórę na tych księżulskich rączkach. Sam zobaczysz”, obiecał mu jowialnie ostatnim razem, kiedy uważał za stosowne zauważyć istnienie syna. Wintrow nic wówczas nie odpowiedział.

Nie mógł sobie przypomnieć dnia, w którym byłby tak bardzo zmęczony. Czuł, że jest przepracowany, a poza tym na pokładzie statku kazano mu żyć zgodnie z zupełnie innym rytmem niż ten, do którego przyzwyczaiło się jego ciało. Zamiast wstawać o świcie i chodzić spać wraz z nadejściem wieczornej ciemności, zmuszony był przez ojca oraz pierwszego i drugiego oficera do nowego trybu życia opartego na wachtach i dzwonkach. Okrucieństwo mężczyzn nie było konieczne, bowiem statek stał jeszcze w doku. Wszyscy uczyli chłopca również sztuki żeglarskiej, choć skutki nie były najlepsze. Wintrow zdawał sobie sprawę z faktu, że łatwiej przyswajałby naukę, gdyby tylko jego ciało i umysł mogły całkowicie odpocząć pomiędzy poszczególnymi lekcjami. Niestety stale ktoś budził chłopca w godzinach, które nie miały dla niego najmniejszego sensu; mężczyźni kazali mu się wspinać na maszty i schodzić z nich, supłać węzły, szyć żagiel, skrobać i szorować pokład. Wszystkim wydawanym z lekką kpiną rozkazom wiecznie towarzyszyły ledwie widoczne w kącikach ust uśmieszki. Wintrow był przekonany, że potrafiłby sobie poradzić z każdym poleceniem, gdyby nie ta wszechobecna pogarda.

Wyciągnął obolałe ręce z kubełka i ostrożnie osuszył je kawałkiem szmaty.

Rozejrzał się po komorze kotwicznej, która służyła mu za dom. W jednym narożniku rozpięty był hamak z szorstkiego szpagatu. Ubranie wisiało na kołkach wraz ze zwojami liny. Każdy jej fragment był teraz zwinięty precyzyjnie i zgrabnie. Popękane pęcherze na dłoniach Wintrowa zaświadczały o jego wielokrotnych lekcjach.

Zdjął z kołka swoją najczystszą koszulę i włożył. Pomyślał, by zmienić spodnie, ale zrezygnował. Ubiegłej nocy wyprał drugą parę, lecz jeszcze nie wyschły w zimnym pomieszczeniu i zaczęły cuchnąć pleśnią. Przykucnął, bowiem w komorze nie było wygodnego miejsca do siedzenia. Ukrył zbolałą głowę w dłoniach i czekał na stukanie do drzwi, które wezwie go do kapitańskiego stołu. Wczoraj próbował uciec ze statku i od tej pory Torg zamykał go w tym pomieszczeniu na czas przyznawanych chłopcu okresów snu.

Gdy zasnął, w chwilę później obudził go odgłos otwieranych drzwi.

– Kapitan cię wzywa – powitał go Torg, który zazwyczaj poruszał się w sposób przywodzący na myśl małpy. – Chociaż nie mam zielonego pojęcia po co.

Wintrow zignorował drwiący ton mężczyzny i opór własnych stawów – po prostu wstał i poszedł za oficerem. Podczas drogi wymachiwał swobodnie ramionami. Dobrze było znowu w pełni się wyprostować. Torg zerknął na niego.

– Pospiesz się! Nikt nie ma czasu znosić twojej guzdraniny.

Na słowa mężczyzny odpowiedziało raczej ciało niż umysł, w każdym razie Wintrow ruszył szybciej. Chociaż Torg wygrażał mu wiele razy przed nosem plecionym sznurem, nigdy go nie uderzył. Ponieważ groził mu tylko wtedy, gdy na pokładzie nie było ani kapitana, ani pierwszego oficera, Wintrow podejrzewał, że oficer lubi bić, ale nie ośmieli się tej kary zastosować. A jednak z tych właśnie powodów chłopiec się go bał i już na sam jego widok owego mężczyzny kurczył się w sobie.

Torg doprowadził Wintrowa pod same drzwi kapitańskiej kwatery, jak gdyby podejrzewał, że chłopiec może się znów wymknąć. I pewnie miał trochę racji. Mimo iż zgodnie z nakazami Sa Wintrow winien był swoim rodzicom posłuszeństwo i szacunek, przy pierwszej nadarzającej się sposobności opuściłby statek i wrócił do klasztoru. Czasami czuł, że posiada tylko to postanowienie i nic poza nim. Torg obserwował, jak chłopiec ostro puka do drzwi, a potem otwiera je na lakoniczne “Wejść” swego ojca.

Kyle Haven siedział już przy małym stole zastawionym pokaźnym szeregiem naczyń na białym obrusie. Nakryto dla dwóch osób i przez jedną przykrą chwilę Wintrow stał w drzwiach i zastanawiał się, czy nie przeszkadza w jakimś prywatnym spotkaniu.

– Wejdź – powiedział kapitan nieco zirytowanym głosem. – I zamknij drzwi – dodał łagodniejszym tonem.

Chłopiec zamknął drzwi, lecz pozostał przy nich. Zastanawiał się, czego ojciec tym razem od niego zażąda. Czy został wezwany, by usługiwać podczas obiadu kapitana i jego gościa? Ojciec Wintrowa ubrany był dobrze, niemal uroczyście. Miał na sobie obcisłe błękitne spodnie i marynarkę nałożoną na kremową koszulę. Jego warkocz był natłuszczony ojejkiem i błyszczał w świetle latarni niczym stare złoto.

– Wintrowie, synu, chodź i przyłącz się do mnie. Usiądź ze mną przy stole i zapomnij na moment, że jestem kapitanem. Zjemy dobry posiłek i porozmawiamy otwarcie. – Kyle wskazał na talerz i krzesło naprzeciwko siebie, po czym ciepło się uśmiechnął.

Gesty te wzbudziły u Wintrowa jedynie podejrzliwość, lecz zbliżył się do stolika i usiadł. Pachniało pieczoną jagnięciną i tłuczonymi rzepami z masłem, kompotem z jabłek i groszkiem gotowanym z miętą. Zadziwiające, jak wrażliwy staje się ludzki nos po kilku dniach diety złożonej z czerstwego chleba i mazistego gulaszu. Chłopiec pozostał opanowany. Drżącymi rękoma rozwinął na udach serwetkę i czekał na sygnał od ojca, że może zacząć jeść. Pozwolił, by Kyle nalał mu wina i dziękował, nakładając sobie każde podsuwane mu danie. Czuł, że ojciec go obserwuje, ale ani razu nie zamienił z nim spojrzenia. Po prostu najpierw napełnił, potem opróżnił talerz.

Jeśli ojciec traktował ten cywilizowany posiłek i chwile spokoju jako łapówkę albo okazję do pojednania, pomylił się, ponieważ gdy Wintrow napełnił brzuch i zaczął myśleć normalnie, natychmiast poczuł w sobie zimne, rosnące oburzenie. Nie wiedział, co powiedzieć człowiekowi, który uśmiecha się i patrzy z czułością, jak jego syn zajada niczym wygłodzony pies, zachował więc milczenie. W klasztorze uczono go, jak sobie radzić z przeciwnościami losu, teraz wszakże miał w głowie pustkę. Na pewno nie powinien osądzać swego rozmówcy, póki nie zrozumie jego motywacji. Tak czy owak, Wintrow nadal jadł i pił w milczeniu, ukradkiem obserwując ojca. W końcu Kyle wstał i odstawił talerze na kredens, a następnie zaproponował synowi krem z owocami.

– Dziękuję – powiedział Wintrow cicho, gdy pucharek znalazł się przed nim na stole. Ojciec ponownie usadowił się na swoim krześle i obserwując jego gesty chłopiec domyślił się, że Kyle Haven zamierza mu teraz wyjawić cel spotkania.

– Widzę, że nabrałeś apetytu – zauważył jowialnie. – Ciężka praca i morskie powietrze wzmagają głód.

– Tak to przynajmniej wygląda – odparł spokojnie Wintrow. Ojciec zaśmiał się gburowato.

– Nadal się zadręczamy, co? Daj spokój, synu, wiem, że ci jest trudno i może w tej chwili nadal się na mnie gniewasz, chyba jednak rozumiesz moje zamiary wobec ciebie. Uczciwa, ciężka praca, towarzystwo marynarzy i piękno płynącego pod pełnym żaglem statku… Pewnie nie zdążyłeś jeszcze pojąć przyjemności takiego życia. Pragnę, abyś wiedział, że nie chcę być dla ciebie ani surowy, ani okrutny. Przyjdzie czas, że mi za wszystko podziękujesz, obiecuję ci to. Kiedy skończymy cię szkolić, będziesz znał tę łajbę tak, jak powinien znać swój statek prawdziwy kapitan, gdyż do tej pory przyjrzysz się każdemu metrowi “Vivacii” i nauczysz się wykonywać na jej pokładzie każde możliwe zadanie. – Chwilę milczał, uśmiechając się cierpko. – W przeciwieństwie do Althei, która jest mocna jedynie w gębie, ty naprawdę posiądziesz całą niezbędną wiedzę i będziesz pracował przez cały czas, a nie tylko wtedy, kiedy ci się zachce. Nauczysz się, że marynarz jest zawsze gotów do pełnienia wachty, a zadania wykonuje nie tylko na rozkaz, lecz także wówczas, gdy widzi, że trzeba je wykonać.

Kapitan przerwał, oczekując od syna odpowiedzi. Wintrow nie odezwał się. Po długiej przerwie jego ojciec odchrząknął.

– Wiem, że proszę cię o wiele, otwarcie więc wyjawię ci już teraz, co cię czeka na końcu tej stromej i wyboistej drogi. Za dwa lata zamierzam uczynić kapitanem tego statku Gantry'ego Amsforge'a. Sądzę, że do tego czasu wyuczymy cię na pierwszego oficera. Będziesz wówczas jeszcze bardzo młodym człowiekiem, toteż nie łudź się, że po prostu wręczymy ci nominację. Ale jeżeli dowiedziesz Amsforge'owi i mnie, że jesteś gotów… Zresztą nawet jeśli kiedyś mianujemy cię na to stanowisko, i tak będziesz musiał udowadniać swą wartość załodze, codziennie i w każdej godzinie. Nie będzie ci łatwo. Jest to jednakże okazja, którą otrzymuje cholernie niewiele osób. Tak, tak, wierz mi.

Nadal się uśmiechał, gdy powolnym ruchem sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął małe pudełko. Otworzył je, po czym odwrócił, by pokazać synowi zawartość. Był to mały złoty kolczyk, ukształtowany na podobieństwo galionu “Vivacii”. Wintrow widywał kolczyki w uszach marynarzy. Większość członków załogi nosiła takie, co sugerowało ich lojalność wobec statku. Kolczyki, chusty, szpilki, a nawet tatuaże, jeśli dany osobnik był zupełnie pewny wieloletniej pracy na pokładzie żaglowca. Absolutna wierność wobec statku… Nie, nie, taki czyn nie pasował do kapłana Sa. Ojciec zapewne wie, jaka będzie odpowiedź chłopca. Jednak… uśmiech na twarzy Kyle'a był ciepły, gdy mężczyzna podsunął synowi pudełko.

– To dla ciebie synu – powiedział. – Powinieneś go nosić z dumą. Prawda! Po prostu muszę powiedzieć prawdę, postanowił chłopiec bez gniewu czy goryczy. Tak, uprzejmie i łagodnie.

– Dziękuję ci za tę okazję. Musisz jednak wiedzieć, że nie mogę przekłuć sobie ucha, ponieważ nie zamierzam w żaden sposób zeszpecić swojego ciała. Wolałbym wszakże zostać kapłanem Sa. Sądzę, że takie jest moje prawdziwe powołanie. Zapewne wiesz, iż proponujesz mi…

– Zamknij się! – Oprócz gniewu Wintrow usłyszał w głosie ojca ból i uprzytomnił sobie, że go bardzo zranił. – Po prostu milcz. – Wintrow zacisnął szczęki i opuścił wzrok na stół, kapitan natomiast mówił dalej: – Chciałbym usłyszeć od ciebie coś nowego niż tylko tę wieczną niezrozumiałą paplaninę o kapłaństwie. Powiedz, że mnie nienawidzisz, powiedz, że nie potrafisz podołać tej pracy, a wtedy zastanowię się, jak cię przekonać. Kiedy jednak ukrywasz się za tymi klasztornymi nonsensami… Boisz się? Boisz się przekłuć sobie ucho? Boisz się nieznanego życia? – Pytania zostały zadane tonem niemal rozpaczliwym. Kyle Haven chwytał się wszelkich sposobów, by przeciągnąć Wintrowa na swoją stronę.

– Nie boję się, po prostu nie chcę. Dlaczego nie zaproponujesz tego stanowiska komuś, kto go naprawdę pragnie? Dlaczego nie zaproponujesz go Althei? – spytał cicho chłopiec. Łagodne słowa syna na chwilę przerwały diatrybę jego ojca.

Oczy Kyle'a błysnęły jak błękitne kamienie, po czym kapitan wycelował palec – niczym broń – w Wintrowa.

– To proste. Althea jest kobietą. A ty, niech cię szlag, staniesz się mężczyzną. Przez całe lata mierził mnie widok Ephrona Vestrita ciągnącego za sobą swoją córkę, którą traktował jak syna. A kiedy wróciłeś do domu i stanąłeś przede mną w tej brązowej sukience, z piskliwym głosikiem, delikatnym ciałkiem, łagodnymi manierami i wielką nieśmiałością, musiałem zadać sobie pytanie: Czy jestem lepszy od starego? Skoro mój syn bardziej niż jego córka przypomina kobietę. Taka myśl przyszła mi do głowy. Nadszedł czas, by ta rodzina…

– Mówisz jak Chalcedczyk – zauważył chłopiec. – Podobno tam kobiety traktuje się niewiele lepiej niż niewolników. Zapewne doszło do tego pod wpływem wieloletniej akceptacji niewolnictwa. Jeśli uważasz, że posiadasz drugiego człowieka, szybko stwierdzisz, że twoja żona i córka również są twoją własnością i zdegradujesz je do statusu niewolnika. Na szczęście w Jamaillii i Mieście Wolnego Handlu zawsze byliśmy dumni z umiejętności naszych kobiet. Wiem, ponieważ studiowałem historię. Weź Satrapę Malowdę, która rządziła bez męża przez dwadzieścia lat, a dzięki niej spisano Kodeks Praw Sprzedaży i Własności, podwalinę naszych wszystkich praw. Rozważ zresztą choćby naszą religię. Sa, którego my mężczyźni czcimy jako ojca wszystkich ludzi, kobiety nazywają matkę wszechrzeczy. Tylko w Związku istnieje Ciągłość. Zapisano o tym już w pierwszym nakazie Sa. Dopiero ostatnie pokolenia zaczęły rozdzielać połówki jednej całości i…

– Nie sprowadziłem cię tu, by wysłuchiwać twoich kapłańskich frazesów – przerwał mu obcesowo ojciec, po czym odepchnął się od stołu tak gwałtownie, że gdyby mebel nie był solidnie przymocowany do podłogi, z pewnością by się przewrócił. Kapitan zaczął gniewnie chodzić po pomieszczeniu. – Może jej sobie nie przypominasz, lecz wiedz, że twoja babcia, a moja matka pochodziła z Chalced. Zachowywała się tak, jak przystało kobiecie, a mój ojciec postępował po męsku. Tak zostałem wychowany i nie widzę w tym niczego złego. Spójrz na swoją babkę i matkę! Naprawdę wydają ci się szczęśliwe i zadowolone? Obarczone decyzjami i obowiązkami, narażone na kontakty z okrucieństwami naszego świata i z rozmaitymi, często podłymi ludźmi, zmuszone wiecznie się martwić o księgi rachunkowe, kredyty i długi? Nie takie życie przysięgałem zapewnić twojej matce, Wintrowie. Nie tak będzie żyła twoja siostra. Nie zamierzam patrzeć, jak Keffria starzeje się obciążona obowiązkami jak babka Vestrit. Przecież jestem mężczyzną! Dlatego też zamierzam z ciebie zrobić mężczyznę, który pójdzie w moje ślady, a za jakiś czas przejmie pozycję głowy naszej rodziny. – Kyle odwrócił się, stuknął stanowczo pięścią w stół i ostro skinął głową, decydując w ten symboliczny sposób o przyszłości Vestritów i Havenów.

Wintrow milczał zaszokowany. Patrzył na ojca i rozmyślał nad odpowiedzią. Żadnej nie wymyślił. Mimo łączących ich więzów krwi, kapitan wydawał mu się zupełnie obcym człowiekiem, a jego poglądy – tak straszliwie odmienne od wszystkiego, co obejmował swoim umysłem, że nie widział podstaw do rozmowy.

– Sa uczy nas – odezwał się w końcu – że żaden człowiek nie ma prawa ustalać drogi życiowej drugiego. Możesz oczywiście uwięzić kogoś… to znaczy jego ciało, możesz zakazać mu wyrażać myśli, na przykład poprzez odcięcie mu języka, nie zdołasz wszakże pozbawić go duszy.

Przez chwilę ojciec patrzył na syna bez słowa. On także widzi we mnie kogoś obcego, pomyślał chłopiec.

– Jesteś tchórzem – odezwał się wreszcie grubym głosem Kyle.

– Podłym tchórzem.

Potem po prostu obok niego przeszedł. Wintrow mimowolnie skulił się w sobie i czekał na cios, Ojciec jednakże minąwszy go, szarpnięciem otworzył drzwi kajuty i ryknął na Torga. Mężczyzna zjawił się bardzo szybko, musiał zatem kręcić się w pobliżu. Może nawet podsłuchiwał. Kyle Haven albo tego szczegółu nie zauważył, albo nie przywiązywał do niego wagi.

– Odprowadź chłopca pokładowego do jego kwatery – rozkazał obcesowo swemu oficerowi. – Dobrze go pilnuj i sprawdzaj, czy uczy się wykonywać swoje obowiązki. I trzymaj go z dala ode mnie.

– To ostatnie zdanie wypowiedział tak, jak gdyby miał żal do całego świata.

Torg ostro machnął głową w bok. Wintrow wstał i ruszył za nim. Serce mu zamarło, gdy dostrzegł afektowany uśmiech na jego twarzy. Ojciec właśnie oddał Wintrowa w ręce tego łotra i drugi oficer “Vivacii” zdawał sobie z tego sprawę.

Na razie zadowalał się faktem, że prowadzi swego jeńca do jego nieszczęsnej ciemnicy. Chłopiec ledwie zdążył wsunąć głowę do pomieszczenia, gdy mężczyzna pchnął go do przodu. Wintrow potknął się, na szczęście odzyskał równowagę i nie upadł. Był tak bardzo pogrążony w rozpaczy, że nie zwrócił uwagi na kpiący komentarz, który wygłosił Torg, zanim zatrzasnął drzwi. Usłyszał, jak mężczyzna przekręca zgrzytliwy zamek i wiedział, że posiedzi w zamknięciu przez co najmniej sześć godzin.

Nawet nie zostawił mu świecy. Szedł po omacku w ciemnościach, aż ręce napotkały taśmę hamaka. Niezgrabnie ułożył na nim zesztywniałe ciało i przez chwilę się kręcił, szukając wygodnej pozycji. Potem leżał nieruchomo. Statek kołysał się łagodnie na portowych wodach. Do chłopca docierały jedynie przytłumione dźwięki. Ziewnął potężnie. Efektem ogromnego posiłku i długiego, pracowitego dnia była senność, która przytępiła zarówno jego gniew, jak i rozpacz. Z przyzwyczajenia zaczął przygotowywać ciało i umysł do odpoczynku. Na tyle, na ile pozwalał hamak, rozluźnił mięśnie, starając się osiągnąć fizyczną równowagę.

Ćwiczenia psychiczne były trudniejsze. Gdy Wintrow wstąpił do klasztoru, kapłani pokazali mu bardzo prosty rytuał zwany Codziennym Odpuszczeniem. Nawet najmłodsze dziecko potrafiło się oddać temu obrządkowi. Trzeba było jedynie przemyśleć zdarzenia kończącego się dnia, rozprawić się z jego problemami, rozważyć własne wybory, powtórzyć lekcje i zastanowić się nad sobą. Nowicjusze, którzy dopiero się uczyli poznawać drogi Sa, powinni stale się doskonalić i coraz lepiej sobie radzić z tym ćwiczeniem. Dzięki niemu z czasem udawało im się osiągnąć równowagę również w dzień, a także brać na siebie odpowiedzialność za własne czyny i wyciągać z nich naukę, nie czując ani winy, ani żalu. Wintrow wiedział, że nie osiągnie dzisiejszego wieczoru takiego stanu.

Tak, tak. Jakże łatwo kochać Sa i oddawać się medytacjom podczas spokojnych klasztornych dni i nocy. Wśród solidnych kamiennych ścian łatwo jest oceniać porządek w świecie za murami, łatwo z boku się przyglądać życiu farmerów, pasterzy, handlarzy i stwierdzać, że do swej niedoli w dużym stopniu przyczynili się sami. Teraz, gdy Wintrow znajdował się na zewnątrz, w “normalnym” świecie dostrzegał wprawdzie rozmaite problemy, ale czuł zbyt wielkie znużenie, by badać ich przyczyny i szukać rozwiązań. Rzeczywistość go przytłoczyła.

– Nie wiem, jak zakończyć spór między nami – wyszeptał w ciemność. Smutny niczym porzucone dziecko, zadał sobie pytanie, czy któryś z nauczycieli tęskni za nim.

Przypomniał sobie swój ostatni poranek w klasztorze i witrażowe drzewo, które układał z kawałków kolorowego szkła. Zawsze odczuwał tajemnie skrywaną dumę z powodu swoich zdolności tworzenia pięknych i trwałych przedmiotów. Ale czy ten talent należał do niego? A jeśli powołali go do życia nauczyciele Wintrowa, izolując go od świata, tworząc miejsce i czas, w którym mógł pracować? Może w odpowiedniej atmosferze każdy może zostać artystą. Może liczyła się jedynie wspaniała szansa, którą otrzymał? Przez chwilę przygniotła go myśl o własnej przeciętności. Nie posiadał żadnych szczególnych umiejętności. Był tylko miernym chłopcem pokładowym, niezdarnym marynarzem. Nawet nie warto było o nim wspominać. Gdyby teraz zniknął, nie pozostałby po nim żaden ślad. Jak gdyby nigdy się nie urodził. Niemalże czuł, jak pochłania go mrok.

Nie, nie! Nie podda się. Będzie walczył, aż coś się zdarzy. Cokolwiek. Czy jeśli jego nieobecność w klasztorze będzie się przedłużała, kapłani upomną się o niego?

Chyba mam nadzieję, że ktoś mnie stąd wyratuje – powiedział do siebie znużony. Tak. Miał wielkie ambicje. Pozostać żywym i pozostać sobą tak długo, aż ktoś go oswobodzi. Nie był pewny, czy… czy… Zaczął się nad czymś zastanawiać, lecz myśli przerwał mu sen.


* * *

“Vivacia” westchnęła w ciemnościach portu. Skrzyżowała smukłe ramiona na piersiach i podniosła oczy na jaskrawe światła nocnego targowiska. Była tak bardzo pochłonięta własnymi myślami, że delikatny dotyk ludzkiej dłoni wręcz ją przestraszył. Spojrzała w dół.

– Roniko! – krzyknęła przyjemnie zaskoczona.

– Tak, to ja. Mówmy cicho. Chciałabym z tobą spokojnie porozmawiać.

– Jak sobie życzysz – odparła szeptem zaintrygowana “Vivacia”.

– Muszę wiedzieć… Chodzi o to, że… Althea przesłała mi wiadomość. Niepokoiła się o ciebie. Czy wszystko w porządku? – Głos kobiety zadrżał. – List nadszedł właściwie kilka dni temu. Jakaś służąca uznała, że jest nieistotny i położyła w gabinecie Ephrona. Znalazłam go dopiero dzisiaj.

Jej ręka nadal leżała na deskach kadłubu. Do galionu docierały tylko niektóre uczucia kobiety, nie wszystkie.

– Trudno ci wchodzić do tego pokoju, prawda? Tak samo trudno ci schodzić tutaj i spotykać się ze mną.

– Ephron – szepnęła załamującym się głosem Ronica. – Czy jest… w tobie? Może do mnie przez ciebie przemówić?

“Vivacia” ze smutkiem potrząsnęła głową. Była przyzwyczajona do oglądania tej kobiety poprzez oczy Ephrona lub Althei. Oboje postrzegali ją jako osobę zdecydowaną i apodyktyczną. Dzisiejszego wieczoru, w tym ciemnym płaszczu i z pochyloną głową, Ronica wydawała się mała i słaba. “Vivacia” pragnęła ją pocieszyć, nie potrafiła jednak skłamać.

– Nie. Niestety to nie takie proste. Znam wiele jego stwierdzeń, lecz mieszają mi się ze słowami innych osób. Kiedy jednak patrzę na ciebie, odczuwam jego miłość do ciebie jako swoją własną. Czy to pomaga?

– Nie – odparła zgodnie z prawdą Ronica. – Pocieszasz mnie, ale twoje słowa to nie to samo co otaczające mnie silne ramiona mojego męża albo jego rada. Och, statku, co mam robić? Co robić?

– Nie wiem – odrzekła “Vivacia”. Rozpacz kobiety budziła w niej niepokój, który wyraziła słowami: – Przeraża mnie, że zadajesz mi to pytanie. Na pewno wiesz, co robić. Ephron zawsze szczerze w ciebie wierzył. Wiesz – dodała refleksyjnie – myślał o sobie jako o prostym żeglarzu. Sądził, że potrafi jedynie dobrze dowodzić statkiem, ciebie natomiast uważał za osobę mądrą i przenikliwą.

– Naprawdę?

– Oczywiście, że tak. Czy w przeciwnym razie wypływałby tak daleko i pozostawiał ci kierowanie wszystkimi sprawami?

Ronica milczała. Potem ciężko westchnęła.

– Sądzę – szepnęła “Vivacia” – że poradziłby ci, abyś postąpiła zgodnie z własnymi przekonaniami.

Zmęczona kobieta potrząsnęła głową.

– Boję się, że masz rację, “Vivacio”. Czy wiesz, gdzie jest Althea?

– W tej chwili? Nie. Ty nie wiesz?

– Ostatni raz ją widziałam – odparła niechętnie – rankiem nazajutrz po śmierci Ephrona.

– Ja ją widywałam. Wiele razy. Ale gdy była tu ostatnio, Torg zszedł do doku i próbował ją złapać. Odepchnęła go i odeszła, a ludzie śmiali się.

– Wszystko u niej w porządku? “Vivacia” potrząsnęła głową.

– Mniej więcej tak jak u ciebie czy u mnie. Althea była zmartwiona, zraniona i zakłopotana. Powiedziała mi, żebym była cierpliwa, ponieważ wszystko się w końcu poprawi. Zakazała mi brać sprawy we własne ręce.

Ronica z powagą pokiwała głową.

– Zamierzałam ci powiedzieć to samo. Sądzisz, że potrafisz się zastosować do naszej prośby?

– Ja? – Statek prawie się roześmiał. – Roniko, jestem po trzykroć Vestritką. Boję się, że mam tylko tyle cierpliwości, ile mieli moi przodkowie.

– Uczciwa odpowiedź – przyznała kobieta. – Proszę jedynie, żebyś spróbowała. Nie, poproszę cię o jeszcze jedną rzecz. Jeśli Althea wróci tu, zanim odpłyniesz, przekażesz jej wiadomość ode mnie? Nie mam innego sposobu, aby się z nią skontaktować.

– Oczywiście. Dopilnuję też, żeby nikt poza dziewczyną nie usłyszał tej wiadomości.

– Dobrze, bardzo dobrze. Przekaż jej, żeby przyszła ze mną porozmawiać. Tylko o to proszę. Łączy nas więcej, niż Althea sądzi. Zresztą nie chcę się teraz wdawać w szczegóły. Poproś ją po prostu cicho, aby mnie odwiedziła.

– Powiem jej. Ale nie wiem, czy spełni tę prośbę.

– Ja również, statku. Ja również tego nie wiem.

Загрузка...