Pod wodą. To nie była chwila. Nie przykryła go jedna złośliwa fala, lecz wisiał pod wodą kilem do góry. Jego włosy unosiły się obok twarzy, płuca pompowały tylko solankę. Utopiłem się i umarłem – pomyślał. – Znowu nie żyję, tak jak kiedyś, wcześniej. Otaczał go połyskujący zielenią świat ryb i wody. Rozłożył ramiona. Fale poruszały nimi. Czekał, by uświadomić sobie, jakie to uczucie nie żyć.
Jednak nie była to prawda. Oszustwo. Pragnął tylko śmierci, a ona nie przychodziła. Nie była mu dana. Nawet tu, pod wodą, mimo iż z pokładu nie dochodziły odgłosy łomoczących stóp ani wykrzykiwanych rozkazów, a jego ładownie przepełniała morska woda i milczenie, nawet tu nie mógł zaznać spokoju. Nudy – owszem, ale nie spokoju. Unikały go srebrne ławice ryb. Podpływały do niego niczym stada morskich ptaków, lecz skręcały – nadal uformowane w szyk – natychmiast gdy wyczuły zapach bezbożnego czarodrzewu jego szkieletu. Samotnie przemierzał więc świat pozbawiony dźwięków i mglistych kolorów. Nie oddychał. Czuwał.
Potem nadpłynęły węże.
Przyciągał je, fascynował, a równocześnie napełniał odrazą. Szydziły z niego, gapiły się, ich zębate paszcze otwierały się i zamykały tak blisko jego twarzy i ramion. Próbował je przegonić, ale rzuciły się na niego. Zapamiętale walił w nie pięściami, ale chyba nie odczuwały jego ciosów bardziej niż plusku bezradnych ryb. Węże rozmawiały ze sobą na jego temat; niewiele pojmował z ich stłumionego ryku.
Nagle popatrzyły mu głęboko w oczy, potem owinęły się wokół jego kadłuba i trzymały w mocnych objęciach. Przerażały go, a równocześnie przypominały… o czymś. Nie pamiętał o czym. Wspomnienia czaiły się gdzieś w najdalszych zakamarkach jego pamięci, prawdopodobnie były zbyt straszne, by chciał je przywołać. Węże nie puszczały, ciągnąc go w dół, coraz głębiej, tak że resztki towarów, które ciągle tkwiły w jego ładowni, wzniosły się szaleńczo do góry, by się uwolnić. Przez cały ten czas węże obrzucały go oskarżeniami i wściekle o coś pytały; niestety ów gniew nie ułatwiał mu zrozumienia ich mowy.
– “Paragonie"?
Obudził się ze snu przestraszony i wydawało mu się, że znalazł się w wiekuistym piekle ciemności. Spróbował otworzyć oczy. Mimo tak wielu lat ślepoty, nadal za każdym razem starał się je otwierać, by zobaczyć, kto się do niego odzywa. Zakłopotany, opuścił podniesione ramionami, skrzyżował je obronnym gestem na pokrytej bliznami piersi, jak gdyby chciał ukryć tkwiący w niej wstyd. Jakby znał ten głos…
– Tak? – spytał ostrożnie. – To ja, Althea.
– Twój ojciec będzie się bardzo gniewał, jeśli cię tu znajdzie. Będzie na ciebie krzyczał.
– To było bardzo dawno temu, “Paragonie”. Byłam wtedy małą dziewczynką. Od tamtego czasu wiele razy cię odwiedzałam. Nie pamiętasz?
– Chyba tak. Ostatnio nie przychodzisz często. Najlepiej pamiętam, jak krzyczał na ciebie twój ojciec, gdy cię tutaj zastał. Nazwał mnie “nikczemnym wrakiem” i “najbardziej pechową istotą ze wszystkich, jakie zna”.
– Tak – odparła nieco zawstydzona dziewczyna. – Ja również świetnie to pamiętam.
– Prawdopodobnie nie tak wyraźnie jak ja. Ale pewnie ty masz w głowie więcej różnych wspomnień. – Dodał rozdrażniony: – Nie gromadzi ich wszakże ktoś, kto leży na plaży.
– Jestem pewna, że w swoim czasie przeżyłeś mnóstwo wspaniałych przygód – stwierdziła Althea.
– Może i tak. Byłoby miło pamiętać chociaż niektóre z nich. Usłyszał, że dziewczyna podchodzi bliżej. Jej głos dobiegał teraz ze skał na plaży.
– Rozmawialiśmy kiedyś o twoich przygodach. Gdy byłam małą dziewczynką i przychodziłam tutaj, opowiedziałeś mi wszystko, co zapamiętałeś.
– Większość z nich to pewnie kłamstwa, zresztą nie pamiętam. Może kiedyś pamiętałem, teraz już nie. Czuję się coraz gorzej. Brashen sądzi, że powodem może być zaginięcie mojego dziennika pokładowego. Twierdzi, że ostatnio potrafię sobie coraz mniej przypomnieć.
– Brashen? – spytała bardzo zaskoczona dziewczyna.
– Inny przyjaciel – odparł niedbale “Paragon”. Jej reakcja rozśmieszyła go. Czasami ludzie są tacy irytujący. Każdy z nich oczekuje, że na jego widok będzie się strasznie cieszył, jak gdyby nie znał nikogo poza nim. Wprawdzie rzeczywiście miał tylko dwoje przyjaciół, uważał jednak, że nie powinni być tak w sobie zadufani i brać pod uwagę, że nawet taki wrak jak “Paragon” może mieć innych przyjaciół.
– Och! – mruknęła Althea, a po chwili dodała: – Znam go dobrze. Służył na statku mojego ojca.
– Ach, tak. Hm… “Vivacia”. Co u niej? Czy została już ożywiona?
– Tak. Dokładnie przed dwoma dniami.
– Naprawdę? Co tu w takim razie robisz? Powinnaś być chyba raczej ze swoim statkiem. – Wiedział już wszystko od Brashena, lecz namawiając dziewczynę na rozmowę odczuwał dziwną przyjemność.
– Gdybym mogła, pewnie rzeczywiście bym tam była – przyznała niechętnie. – Bardzo za nią tęsknię. Jest mi teraz szczególnie potrzebna.
Jej szczerość zaskoczyła “Paragona”, dotąd bowiem sądził, że ludzie to istoty, które tylko sprawiają ból. Mogli też swobodnie się poruszać i zakończyć swoje życie, kiedy tylko chcieli. Trudno mu było uwierzyć, że człowiek potrafi odczuwać tak wielkie cierpienie, jak sugerował głos Althei. Na chwilę z labiryntu jego pamięci wyłonił się obraz tęskniącego za domem chłopca, który szlochał na koi. Galion szybko odrzucił to wspomnienie.
– Opowiedz mi o tym – zaproponował Althei. Właściwie nie miał ochoty słuchać o czyichś smutkach, ale w ten sposób przynajmniej nie myślał o swoich.
Zdziwił się, kiedy spełniła jego prośbę. Mówiła długo i o wszystkim. Zaczęła od tego, jak Kyle Haven zdradził zaufanie jej rodziny, skończyła opowiadając o własnym, niedoskonałym żalu za ojcem. Gdy mu się zwierzała, “Paragon” czuł, jak słabnie ciepło popołudnia i nadchodzi chłód nocy.
W pewnym momencie dziewczyna zeszła ze skały, podeszła do statku i oparła się o srebrne drewno jego kadłuba. “Paragon” sądził, że nie zrobiła tego z zimna, lecz z pragnienia bliskości. Najwyraźniej chciała dzielić z nim słowa i uczucia; odniósł wrażenie, że są rodziną. Czy wiedziała, że traktuje go jak własny żywostatek? Po chwili namysłu uznał, że prawdopodobnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Pewnie po prostu przypomniał jej o “Vivacii”, więc przelała przeznaczone dla niej uczucia na niego. I tyle. To nie on miał zostać obdarzony czułością.
Nic nie było dla niego przeznaczone.
Pamiętał o tym, toteż nie zdenerwował się, kiedy po krótkim milczeniu Althea powiedziała:
– Nie mam się gdzie zatrzymać dziś wieczorem. Mogę spać na twoim pokładzie?
– Prawdopodobnie jest tam okropny bałagan – ostrzegł ją. – Kadłub mam wprawdzie wystarczająco mocny, lecz niewiele mogę poradzić na wody burzowe, wszędobylski piasek, a i plażowe wszy wcisną się wszędzie.
– “Paragonie”, proszę, pozwól mi, nie dbam o wygody. Jestem przekonana, że znajdę sobie suchy kąt, gdzie się zwinę w kłębek.
– No więc dobrze – zgodził się. Następnie dodał z uśmiechem:
– O ile nie masz nic przeciwko podzieleniu się powierzchnią z Brashenem. Wraca tutaj co noc.
– Naprawdę? – spytała wstrząśnięta i skonsternowana.
– Przychodzi tu i zostaje na noc podczas niemal każdej bytności w porcie. Zawsze zaczyna się tak samo. Pierwszej nocy przyszedł późno, był pijany, nie miał ochoty płacić komuś za kilka godzin snu. Tutaj czuje się bezpiecznie. Zawsze opowiada mi o swoich planach. Mówi, że od następnego dnia zacznie oszczędzać i zmieni tryb życia.
– “Paragon” przerwał, delektując się milczeniem zaszokowanej dziewczyny. – Oczywiście, nie dotrzymuje obietnicy. Co noc wraca tu chwiejnym krokiem, z coraz lżejszą sakiewką, aż wreszcie wyda wszystko. A kiedy nie ma już pieniędzy na alkohol, zostaje ze mną. Mieszka tu do swego następnego rejsu.
– “Paragonie” – powiedziała łagodnie Althea. – Brashen pracował na “Vivacii” przez wiele lat. Wydaje mi się, że kiedy cumowaliśmy w Mieście Wolnego Handlu, zawsze spał na jej pokładzie.
– No cóż, może i tak, ale przedtem… Przedtem i teraz. – Mimo woli wypowiedział swoją następną myśl głośno: – Dla ślepej i samotnej istoty czas biegnie inaczej.
– Zapewne masz rację. – Dziewczyna odchyliła głowę i głęboko westchnęła. – No cóż, wejdę zatem i zanim zrobi się zupełnie ciemno, poszukam sobie miejsca do spania.
– Zanim zrobi się zupełnie ciemno – powtórzył powoli “Paragon”. – Aha, więc nie jest jeszcze ciemno?
– Nie. Wiesz przecież, jak długo zapada latem zmierzch. Wewnątrz zapewne jest mroczno jak w worku, więc nie denerwuj się, jeśli usłyszysz, że na coś wpadłam. – Skrępowana przerwała, potem podeszła, stanęła przed nim i z łatwością dosięgnęła ręki pochylonego galionu. Poklepała jego dłoń, później ją uścisnęła. – Dobranoc, “Paragonie”. I dziękuję.
– Dobranoc – odparł. – Och. Brashen śpi w kwaterze kapitańskiej.
– Rozumiem. Dziękuję.
Niezgrabnie wspięła się na burtę statku. “Paragon” usłyszał szelest jej spódnicy. Najwyraźniej strój utrudniał Althei drogę po ukośnym pokładzie, w końcu jednak dotarła do ładowni. Pamiętał, że jako dziewczynka była zwinniejsza. Prawie codziennie go odwiedzała. Jej dom znajdował się gdzieś na stoku ponad plażą; mówiła, że idąc do niego, musi przejść przez las za budynkiem, potem zejść po klifie. Tamtego lata poznała go dobrze, w kajutach i wokół statku bawiła się we wszystkie możliwe gry, udawała, że “Paragon” jest jej żaglowcem, a ona jego kapitanem. Trwało to przez jakiś czas, aż o wszystkim dowiedział się ojciec. Przyszedł tu za nią któregoś dnia, a kiedy zobaczył, jak córka rozmawia z przeklętym statkiem, solidnie skrzyczał oboje, po czym (z rózgą w ręku) zapędził Altheę do domu. Później nie przychodziła przez długi czas. Kiedy wreszcie zaczęła go odwiedzać, były to krótkie wizyty o wczesnym świcie albo wieczorem. Jednak w ciągu tamtego lata świetnie go poznała.
Najwidoczniej nadal pamiętała rozkład jego pomieszczeń, ponieważ czuł, że bez trudu posuwa się po korytarzach, najwyraźniej zmierzając do części rufowej, gdzie kiedyś załoga zawieszała swoje hamaki. “Paragon” zdziwił się, że dziewczyna swoim przybyciem przywołała tak wiele wspomnień… Crenshaw miał rude włosy i zawsze narzekał na jedzenie. Umarł. Topór, który zakończył jego życie, pozostawił też głęboką skazę w deskach “Paragona”. Krew chłopaka poplamiła drewno…
Althea zwinęła się w kłębek przy grodzi. Statek uświadomił sobie, że dziewczyna zmarznie dzisiejszej nocy. Kadłub był wprawdzie mocny, ale wilgoć wciskała się wszędzie. “Paragon” wyczuwał ciało Althei, nieruchome i maleńkie w stosunku do jego… Nie spała, oczy miała prawdopodobnie otwarte i zapewne wpatrywała się w mrok.
Minęło trochę czasu. Może minuta, może spora część nocy. Trudno powiedzieć. Po plaży szedł Brashen. “Paragon” znał odgłos jego kroków i pijackie szemranie. Dziś głos przyjaciela był ponury ze zmartwienia i statek osądził, że młodzieńcowi kończą się pieniądze. Jutro zacznie się skarżyć na swoją lekkomyślność, a później odejdzie i wyda resztę. Potem znowu wypłynie w morze.
“Paragon” tęsknił za Brashenem. Posiadanie towarzystwa było interesujące i ekscytujące, choć także kłopotliwe i niepokojące. Obecność chłopaka i dziewczyny skłaniała statek do myślenia o rzeczach, których nie powinien rozpamiętywać.
– “Paragonie” – pozdrowił go Brashen z bliskiej odległości. – Proszę o pozwolenie wejścia na pokład.
– Zezwalam. Althea Vestrit jest tutaj.
Zapadło milczenie. “Paragon” niemal widział, jak Brashen wytrzeszcza na niego oczy.
– Szukała mnie? – spytał wreszcie niskim głosem.
– Nie ciebie. Mnie. – Odpowiedź sprawiła “Paragonowi” przyjemność. – Rodzina ją wyrzuciła i nie miała się gdzie podziać, więc przyszła tutaj.
– Ach tak. – Kolejna pauza. – Nie jestem zaskoczony. No cóż, im szybciej dziewczyna się podda i wróci do domu, tym mądrzejszą podejmie decyzję. Chociaż pewnie dojdzie do takiego wniosku dopiero po dłuższym zastanowieniu. – Brashen ziewnął potężnie. – Czy Althea wie, że mieszkam na pokładzie? – Ostrożne pytanie, niemal z błaganiem o negatywną odpowiedź.
– Oczywiście, że tak – odparł gładko “Paragon”. – Powiedziałem jej, że wybrałeś kajutę kapitańską i że musi sobie poszukać innego miejsca.
– Aha. No cóż, to miło z twojej strony. Naprawdę miło. Dobranoc, zatem. Ledwie się trzymam na nogach.
– Dobrej nocy, Brashenie. Śpij słodko.
W kilka chwil później młodzieniec znalazł się w kwaterach kapitańskich. W następnej minucie “Paragon” poczuł, że Althea się podnosi. Próbowała się zachowywać cicho, ale wrażliwe uszy statku odbierały nawet najdelikatniejsze odgłosy. Kiedy w końcu dotarła do drzwi kajuty, w której Brashen rozwiesił hamak, zatrzymała się, potem bardzo lekko zastukała.
– Brash? – spytała spokojnie.
– Co? – odparł ochoczo. Nie spał, nawet nie starał się zasnąć. Czyżby czekał na dziewczynę? Skąd mógł wiedzieć, że Althea do niego przyjdzie?
Dziewczyna głęboko zaczerpnęła oddechu.
– Mogę z tobą porozmawiać?
– A zdołam cię powstrzymać? – rzucił gderliwie. Najwyraźniej była to dla Althei swojska odpowiedź, ponieważ jej nie zaskoczyła. Dziewczyna położyła rękę na kulce, nie otworzyła wszakże drzwi.
– Masz latarnię lub świecę? – spytała.
– Nie. Czy o tym chciałaś rozmawiać? – Jego ton wydał się “Paragonowi” bardziej szorstki.
– Nie. Po prostu lubię widzieć, do kogo mówię.
– Po co? Wiesz, jak wyglądam.
– Kiedy jesteś pijany, bywasz niemożliwy.
– Tylko gdy jestem pijany. Ty natomiast jesteś niemożliwa przez cały czas.
Althea posmutniała.
– Nie wiem, po co w ogóle się do ciebie odzywam.
– No to jest nas już dwoje – mruknął Brashen, jak gdyby do siebie.
“Paragon” nagle się zastanowił, czy para zdaje sobie sprawę z tego, jak wyraźnie słyszał każde ich słowo i ruch. Czy wiedzieli, że statek stanowi ich niewidoczną widownię? A może sądzili, że są sami? Brashen chyba powinien przynajmniej coś podejrzewać.
Althea westchnęła ciężko, potem pochyliła głowę na obite boazerią drzwi.
– Nie ma nikogo innego, z kim mogłabym pomówić. A naprawdę potrzebuję rozmowy. No, mogę wejść? Nienawidzę gadać przez drzwi.
– Nie są zamknięte – odparł niechętnie, nie ruszając się z hamaka.
W ciemnościach Althea pchnęła drzwi. Przez moment stała niepewnie w progu, potem weszła po omacku i podeszła do ściany. Starała się nie upaść na pochyłym pokładzie.
– Gdzie jesteś?
– Tu, w hamaku. Lepiej usiądź, zanim się przewrócisz.
Na tym stwierdzeniu skończyła się jego uprzejmość. Dziewczyna usiadła. Stopy wbiła w pochyłą podłogę, plecami oparła się o grodź. Wzięła głęboki wdech i zaczęła:
– Brashenie, w ostatnich dwóch dniach legło w gruzach całe moje dotychczasowe życie. Nie wiem, co zrobić.
– Idź do domu – rzucił bez sympatii. – Wiesz, że w końcu musisz tam wrócić. Im dłużej to odkładasz, tym trudniej ci będzie podjąć decyzję. Więc podejmij ją teraz.
– Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Zresztą, powinieneś mnie zrozumieć. Sam nie wróciłeś do domu.
Brashen parsknął krótkim, gorzkim śmiechem.
– Doprawdy? Wyobraź sobie, że spróbowałem i mnie nie przyjęli, ponieważ zbyt długo czekałem. Wiesz zatem, że dobrze ci radzę. Wróć do domu, póki jeszcze możesz, póki dla odzyskania domowego łóżka i wiktu wystarczy chwila pokory i przeprosiny. Jeśli będziesz za długo zwlekała, przyjdzie im do głowy słowo “hańba”, później przyzwyczają się do życia bez rodzinnej wichrzycielki i nie wpuszczą cię pod swój dach, niezależnie od tego, jak bardzo będziesz błagała i poniżała się.
Althea milczała przez długi czas.
– Naprawdę ci się to przydarzyło? – spytała w końcu.
– Nie. Wymyślam sobie na poczekaniu – odrzekł cierpko.
– Przykro mi – stwierdziła po dłuższej chwili, po czym śmielej kontynuowała: – Niestety, nie mogę wrócić. Przynajmniej póki Kyle nie wypłynie z portu. A potem, jeśli wrócę, to tylko po rzeczy.
Brashen poruszył się w hamaku.
– Mówisz o sukienkach i błyskotkach? O drogocennych pamiątkach z dzieciństwa? O swojej ulubionej poduszce?
– I o mojej biżuterii. Jeśli zajdzie potrzeba, będę ją mogła spieniężyć.
Znowu poruszył się niespokojnie.
– Po co ci to wszystko? Szybko odkryjesz, że i tak nie możesz ciągnąć za sobą całego majdanu. A co do biżuterii, wyobraź sobie, że już ją zabrałaś, z bólem sprzedałaś kawałek po kawałku, pieniądze wydałaś i teraz znowu musisz sobie poradzić sama. Oszczędzisz w ten sposób czas, a twoje dziedzictwo zostanie w rodzinnym domu. Chyba że Kyle już nim rozporządził…
Milczenie, które nastąpiło po gorzkim stwierdzeniu młodzieńca, było mroczniejsze niż bezgwiezdna ciemność, w którą wpatrywał się “Paragon”. Kiedy Althea ponownie się odezwała, w jej głosie dźwięczała twarda determinacja.
– Wiem, że masz rację. Muszę coś postanowić i to jak najszybciej. Znaleźć sobie pracę. Znam się jedynie na żeglarstwie. Zresztą tylko w ten sposób mogę wrócić na pokład “Vivacii”. Ale nikt mnie nie zatrudni w takim stroju…
Brashen prychnął z pogardą.
– Staw czoło prawdzie, Altheo. Nikt cię nie zatrudni, niezależnie od twojego stroju. Zbyt dużo świadczy przeciwko tobie. Jesteś kobietą, córką Ephrona Vestrita, a Kyle Haven wścieknie się na każdego, kto cię przyjmie.
– Dlaczego fakt, że jestem córką Ephrona Vestrita, miałby stanowić przeszkodę w zatrudnieniu mnie? – spytała dziewczyna piskliwie. – Mój ojciec był dobrym człowiekiem.
– Tak, to prawda, nawet bardzo dobrym. – Na chwilę ton Brashena złagodniał. – Musisz się jednak nauczyć, że nie jest łatwo przestać być kupiecką córką. Nawet synem… Z zewnątrz grupa Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu wygląda na zgodne przymierze. Ale my, ty i ja pochodzimy z samego środka i fakt ten obraca się przeciwko nam. Widzisz, jesteś przedstawicielką Vestritów. Wiedz zatem, że niektóre rodziny prowadzą z wami handel, inne jednak z wami konkurują. Jak wszyscy, macie sojuszników i przeciwników, chociaż zapewne niewielu jawnych wrogów… Kiedy pójdziesz szukać pracy, przydarzy ci się to, co mnie. “Brashen Treli? Ach, syn Kelfa Trella? Hm, a dlaczego nie pracujesz dla swojej rodziny, chłopcze? Poróżniłeś się z nimi? Widzisz, jeśli cię zatrudnię, opowiem się przeciwko twemu ojcu, a nie chcę tego, sam rozumiesz”. Zresztą nie wszyscy mówili to szczerze, większość patrzyła na mnie i odsyłała mnie. “Wróć za cztery dni”, oświadczali, a gdy wracałem, już ich nie było w porcie. Przeciwnicy twojej rodziny również cię nie zatrudnią, ponieważ nie lubią nikogo, kto nosi twoje nazwisko.
Brashen stopniowo mówił coraz głębszym głosem, coraz ciszej i wolniej. “Paragon” sądził, że przyjacielowi zachciało się spać, jak zwykle o tej porze. Prawdopodobnie młodzieniec zapominał o obecności Althei. Statek znał na pamięć długą listę krzywd, wyrządzonych młodemu Trellowi i niesprawiedliwości, które przecierpiał. Wiele razy też słyszał, jak Brashen denerwował się, nazywając siebie bezwartościowym głupcem.
– Więc jak przeżyłeś? – spytała oburzona Althea.
– Udałem się tam, gdzie moje nazwisko nie miało żadnego znaczenia. Zaciągnąłem się na chalcedzki statek, którego kapitan nie dbał o to, kim jestem, póki pracowałem ciężko i zgadzałem się na kiepską wypłatę. To był najnędzniejszy zespół zgniłych drani, z jakimi kiedykolwiek pływałem. Żadnej litości dla dzieciaka. Nie, nie oni. Uciekłem z tego statku w pierwszym porcie, do którego wpłynęliśmy. Wypłynąłem jeszcze tego samego dnia na innym żaglowcu. Okazał się niewiele lepszy, a jednak. Potem nas… – Brashen urwał i przez jakiś czas “Paragon” sądził, że zasnął. Usłyszał, jak Althea wierci się, próbując znaleźć wygodną pozycję na pochyłym pokładzie. -…Gdy wróciłem do Miasta Wolnego Handlu, byłem już doświadczonym marynarzem. Tak, byłem zahartowany, ale znowu spotkało mnie to samo. Chłopak Trella? Syn Trella? Pomyślałem, że mam tego dość, poszedłem więc do ojca. Starałem się naprawić nasze stosunki. Sądziłem, że będzie poruszony moimi sukcesami, ale niestety nie zrobiły na nim wrażenia. Rany! Obszedłem wszystkie statki w porcie. Wszystkie. Nikt nie chciał zatrudnić syna Kelfa Trella. Wreszcie zobaczyłem “Vivacię”. Nasunąłem chustkę nisko na czoło, wbiłem wzrok w pokład i spytałem o uczciwą pracę dla uczciwego marynarza. Twój ojciec odparł, że mnie wypróbuje. Powiedział, że potrzebuje uczciwego człowieka… Byłem pewien, że mnie nie rozpoznał i że jeśli podam mu swoje imię, odrzuci mnie, mimo to przedstawiłem się. Po prostu podniosłem na niego oczy i powiedziałem: “Nazywam się Brashen Treli. Mój ojciec to Kelf Treli”. A Ephron Vestrit mruknął tylko: “To nawet o minutę nie skróci ani nie wydłuży twojej wachty, żeglarzu”. I wiesz? Rzeczywiście tak było.
– Chalcedczycy nie zatrudniają kobiet – odparła głucho Althea. “Paragon” zastanowił się, jak duża część opowieści Brashena w ogóle do niej dotarła.
– Nie jako marynarzy – zgodził się Brashen. – Uważają, że kobieta na pokładzie przyciąga węże. Ponieważ kobiety krwawią, sama wiesz. Tak mawia wielu żeglarzy.
– To głupie – zaprotestowała oburzona.
– Tak. Wielu żeglarzy to głupcy. Popatrz na nas. – Roześmiał się z własnego dowcipu. Dziewczyna zachowała powagę.
– W Mieście Wolnego Handlu istnieją żeglarki. Ktoś mnie zatrudni.
– Może, ale nie będzie tak, jak się tego spodziewasz – rzucił Brashen szorstko. – Rzeczywiście są tu żeglarki, lecz wiele widywanych w dokach dziewcząt i kobiet pracuje na rodzinnych statkach wraz z ojcami i braćmi, którzy w razie potrzeby ochronią je. Jeśli zdecydujesz się popłynąć sama, od razu wybierz towarzysza rejsu, z którym będziesz spędzać noce. Jeśli dobrze trafisz, wybrańcy okażą się zaborczy i nie dopuszczą do ciebie pozostałych członków załogi. Jeśli trafisz źle, zanim dotrzesz do następnego portu, z twoich usług skorzystają wszyscy. Większość oficerów i kapitan dla świętego spokoju przymkną oko na to, co się będzie działo na pokładzie. Może nawet sami zażądają twoich usług. – Przerwał, potem dodał zrzędliwie: – Zresztą wiesz o tym wszystkim. Musisz o tym wiedzieć, przecież dorastałaś wśród marynarzy. Po co w ogóle rozważasz tę możliwość?
Poczuła gniew. Miała ochotę krzyczeć, że w to nie wierzy albo pytać, dlaczego mężczyźni to takie świnie. Wiedziała jednak, że jej rozmówca mówi prawdę, a jego pytanie jest retoryczne.
Długi czas panowało milczenie, wreszcie Altheę opuścił gniew.
– Co więc mam zrobić? – spytała nieszczęśliwa. Paragonowi wydawało się, że wcale nie pyta Brashena, ten wszakże jej odpowiedział.
– Znajdź sposób, by się ponownie narodzić jako chłopak. Najlepiej niech się nie nazywa Vestrit. – Poruszył się w hamaku i zrobił długi wdech. Odgłos przeszedł w zgrzytliwe chrapanie.
Siedząca w kącie dziewczyna westchnęła. Oparła głowę o twarde drewno grodzi. Przez jakiś czas tak trwała, nieruchoma i milcząca.
Żaglowiec przewożący niewolników stanowił ciemniejszą sylwetkę na tle nocnego nieba. Jeśli ktoś z załogi podejrzewał pościg, nie zareagował w żaden widoczny z daleka sposób. Statek płynął pod pełnym żaglem, lecz bystrooki Kennit nie dostrzegł na pokładzie ani nagłego ożywienia, ani prób zwiększenia prędkości. Noc była idealna do żeglugi, wiał łagodny, jednostajny wietrzyk, fale pchały żaglowce naprzód.
– Przed świtem znajdziemy się na jego pokładzie – powiedział cicho do Sorcora.
– Tak, tak – wydyszał mat. Jego głos zdradzał daleko większe podniecenie niż odczuwał Kennit. Ponad ramieniem kapitana Sorcor rzucił do sternika: – Trzymaj “Mariettę” blisko brzegu. Pieść ją jak swoją babcię. Jeśli ich majtek z bocianiego gniazda przypadkiem spojrzy w naszą stronę, nie chcę, by nas zobaczył na otwartej wodzie. – Do chłopca pokładowego syknął: – Pod pokład. Przekaż wszystkim. Niech się nie ruszają bez rozkazu i milczą. Pogasić jak najwięcej świateł. Idź od razu, byle cicho.
– Obok jego rufy widzę parę węży – zauważył Kennit.
– Przyciągają je wyrzucane za burtę ciała – wyjaśnił cierpko mat. – Trupy i niewolnicy za bardzo chorzy, by warto marnować dla nich jedzenie. Węże podpływają także do burt.
– A jeśli odwrócą się i zaatakują nas podczas bitwy? – spytał kapitan. – Co wtedy?
– Nie zrobią tego – zapewnił go Sorcor. – Te stwory uczą się szybko. Pozwolą nam się pozabijać, bowiem dobrze wiedzą, że dostanie im się niezła ilość trupów.
– A potem? Mat uśmiechnął się dziko.
– Jeśli zwyciężymy, tak się najedzą ciałami marynarzy ze statku niewolniczego, że nie będą w stanie za nami nadążyć. Jeżeli natomiast przegramy… – Wzruszył ramionami. -…Wówczas węże nie będą nas obchodziły.
Kennit oparł się o reling, zasmucony i milczący. Kilka godzin wcześniej gonili “Złotego Cielca” – ładny i bogaty, lecz dość stary i z pozoru powolny żywostatek, niemal równie głęboki jak wysoki. Piracki kapitan zamierzał zaatakować go z zaskoczenia. Jego załoga uwijała się przy takielunku i żaglach, a jednak żywostatek był szybszy, jak gdyby pchał go jakiś tajemniczy wiatr. Sorcor stał nie odzywając się u boku Kennita, który na początku milczał i nie dowierzał, potem wybuchnął gniewem. Kiedy “Złoty Cielec” opłynął Wyspę Bezsilnych, złapał pomyślny prąd i błyskawicznie zniknął im z widoku, Sorcor ośmielił się zauważyć:
“W rywalizacji z czarodrzewem martwe drewno nie ma szans. Przed tamtym nawet fale się rozstępują”.
“A niech cię szlag trafi!”, krzyknął zawzięcie kapitan.
“Jest to całkiem prawdopodobnie, panie”, mruknął niezmieszany Sorcor i pewnie już się rozglądał i węszył za statkiem przewożącym niewolników.
Mat Kennita miał piekielne szczęście, ponieważ niemal natychmiast dostrzegł typowy chalcedzki statek niewolniczy. “Fortuna” była szeroka i głęboka, dzięki czemu jej ładownie mieściły ogromną liczbę więźniów. Piracki kapitan nigdy nie widział, by Sorcor z taką pożądliwością dyrygował pościgiem, a później tak starannie podchodził przeciwnika. Nawet wiatr pomagał “Marietcie” i tuż przed świtem mat rozkazał abordaż. Na początek piraci przygotowali balistę, załadowali ją kulą łańcuchowo-hakową i wycelowali w osprzęt “Fortuny”, by ją nieco uszkodzić, a równocześnie sczepić ze sobą dwa statki. Ten sposób walki wymyślił ostatnio Sorcor i Kennit traktował go z pewnym sceptycyzmem.
– Wprowadzisz załogę na pokład, panie? – spytał mat, gdy ze zdobytego statku rozległy się odgłosy alarmu na widok “Marietty”.
– Och, chyba tobie pozostawię ten zaszczyt – oświadczył cierpko Kennit, po czym pochylił się leniwie nad relingiem, oddając tym samym zarówno pogoń, jak i samą bitwę całkowicie w ręce Sorcora. Jeśli mata skonsternował brak entuzjazmu kapitana, niczego nie dał po sobie poznać. Skoczył na równe nogi i zaczął wykrzykiwać rozkazy do zgromadzonych na pokładzie piratów, którzy najwyraźniej podzielali jego bitewny zapał, ponieważ z ochotą go słuchali. Na maszty wciągnięto dodatkowe żagle i nocny wiatr popchnął “Mariettę” naprzód. Kennit cieszył się z pomyślnego wiatru, dzięki niemu bowiem nie czuł smrodu niewolniczego statku.
Odczuwał niemal obojętność, gdy podpłynęli do ściganej “Fortuny”. W rozpaczliwej próbie ucieczki na statku postawiono żagle, zaroiło się od marynarzy, którzy kręcili się jak zaniepokojone mrówki. Uradowany Sorcor rzucił siarczyste przekleństwo i polecił odpalić balistę. Kennit uważał, że jego mat działa zbyt szybko, jednak po chwili poszybowały w powietrze dwie ciężkie kule połączone grubym łańcuchem wyposażonym na całej długości w haki i ostrza. Przez chwilę wznosiły się, po czym uderzyły w żagle i olinowanie “Fortuny”, rozdzierając płótno i plącząc liny, wreszcie upadły z łoskotem na pokład. Kule przygniotły kilku marynarzy, innych odrzut wyrzucił za burtę. Rozległy się krzyki, które nagle ucichły, gdy Sorcor po raz kolejny rozkazał wystrzelić z balisty. Tym razem pociski narobiły znacznie niniejszych szkód, lecz znękana załoga niewolniczego handlowca była teraz zbyt zajęta wypatrywaniem kolejnych pocisków, by skutecznie poprawiać ocalałe żagle i takielunek; uszkodzone płótno i zerwane olinowanie przeszkadzały w pracy pozostałych żagli. Widząc, że na pokładzie przeciwnika zapanował kompletny chaos, mat Kennita postanowił sprawdzić siłę zaczepionych o deski haków. Piraci zaczęli ciągnąć liny.
Kapitan nadal pozostawał bezstronnym obserwatorem. Patrzył, jak nieszczęsny przeciwnik się zbliża. Kiedy wschodni horyzont zaróżowił świt, Sorcor i jego ludzie przeskoczyli na pokład “Fortuny”, krzycząc i wyjąc z żądzy mordu. Kennit podniósł nadgarstek do nosa i oddychał w mankiet, aby nie czuć fetoru dochodzącego z niewolniczego statku. Pozostał na pokładzie “Marietty” z kilkoma piratami. Ci, którzy mu towarzyszyli, palili się do walki, ale ktoś musiał być na ich statku choćby dlatego, by odeprzeć ewentualny abordaż.
Kennit przypatrywał się rzezi na załodze “Fortuny”. Z pewnością marynarze statku niewolniczego nie spodziewali się ataku. Do tej pory piratów nie interesowali niewolnicy. Większość kapitanów, tak jak Kennit, wolała kosztowne, niepsujące się szybko towary, w dodatku nadające się do przewozu. Jedyny ładunek “Fortuny” stanowili skuci łańcuchami niewolnicy. Nawet gdyby piraci mieli ochotę przedsięwziąć nudną wyprawę na targ do Chalced, transport takiego ładunku wymagał bacznego oka i (ze względu na smród) mocnego żołądka. Żywy inwentarz trzeba pilnować, karmić, poić i zapewnić mu podstawową higienę. Sam statek mógł mieć pewną wartość, choć Kennit podejrzewał, że niezbyt wielką z powodu wszechobecnego fetoru, który przewracał mu żołądek.
Załoga niewolniczego statku dysponowała jedynie bronią niezbędną do utrzymania spokoju wśród więźniów i niczym więcej. Młody kapitan stwierdził, że członkowie załogi prawdopodobnie w ogóle nie mieli pojęcia o sposobach walki z silnymi i uzbrojonymi ludźmi, przypuszczał, że tak się przyzwyczaili do bicia i kopania skutych łańcuchami niewolników, że zapomnieli o istnieniu innego typu przeciwnika.
Kennit próbował początkowo przekonać Sorcora, że załoga i statek – nawet pozbawiony ładunku – mogły stanowić dla nich pewną wartość (myślał o okupie), mat wszakże twardo mu się sprzeciwił.
– Zabijemy załogę – oświadczył wyniośle – uwolnimy więźniów i sprzedamy statek. Niech nasz czyn będzie nauczką dla innych handlarzy niewolników.
Kapitan zaczynał żałować, że dał Sorcorowi do zrozumienia, iż uważa go za człowieka równego sobie, mat stawał się bowiem coraz bardziej wymagający i najwyraźniej nie pojmował, jak odpychające wydaje się jemu takie zachowanie. Kennit zmrużył oczy, ponieważ uświadomił sobie, że jego piraci są zafascynowani słowami Sorcora, chociaż wątpił, czy podzielali jego wzniosły cel, to znaczy zniesienie niewolnictwa; raczej przyjemność sprawiała im sama rzeź. Pokiwał głową, patrząc, jak dwaj z jego najbardziej zasłużonych ludzi podnoszą żywego jeszcze marynarza i rzucają go za burtę, w otwartą paszczę czekającego węża. Tak, tak, właśnie za tym bestialskim rozlewem krwi tęsknili. Może trzymał ich ostatnio zbyt ostro, nie pozwalając zabijać jeńców, jeśli tylko byli skłonni zapłacić okup. Uprzytomnił sobie, że później będzie musiał dokładnie rozważyć tę kwestię. Należy się uczyć od wszystkich, nawet od Sorcora. Cóż, każdego psa trzeba co jakiś czas spuścić ze smyczy. Członkowie załogi nie powinni wszakże sądzić, że tylko Sorcor potrafi im dostarczyć takiej “rozrywki”.
Kennita szybko znużyła obserwacja ostatnich chwil rzezi. Załoga ze statku niewolniczego okazała się dla jego piratów bardzo kiepskim przeciwnikiem. Na “Fortunie” nikt nie potrafił nawet zorganizować odpowiedniej obrony, po prostu każdy z marynarzy starał się ratować. Zresztą bez powodzenia – początkowo spora ekipa topniała z każdą chwilą abordażu; pozostało zaledwie kilka maleńkich grupek otoczonych przez nieubłaganych piratów. Koniec był łatwy do przewidzenia.
Piracki kapitan odwrócił się od tego widoku, który bardziej go nudził niż oburzał. Wrzaski, tryskająca lub cieknąca krew, ostatnie szaleńcze potyczki, bezcelowe prośby o życie – Kennit widział to wszystko już przedtem. Znacznie bardziej pouczająca była obserwacja dwóch węży.
Zastanawiał się, od jakiego czasu towarzyszyły niewolniczemu statkowi, traktując go jako dostawcę łatwego jedzenia. Kiedy zaatakowała “Marietta”, wycofały się, pozornie wystraszone nagłym poruszeniem. Gdy jednak rozległy się dźwięki bitwy i wrzaski umierających, bestie szybko wróciły. Otoczyły połączone statki niczym żebrzące i przepychające się pod stołem psy. Kennit nigdy przedtem nie miał okazji obserwować węży przez tak długi czas i z tak bliskiej odległości. Te dwa wydały mu się absolutnie nieustraszone. Większy miał na ciele połyskliwe karmazynowe i pomarańczowe cętki. W pewnej chwili wynurzył się wysoko ponad wodę i otworzył paszczę. Wokół szyi i głowy dostrzegł wąsatą krawatkę przywodzącą na myśl lwią grzywę. Poszczególne wąsiki falowały niczym żądlące włoski anemona lub macki meduzy. Kennit był przekonany, że w wąsach znajdują się gruczoły wypełnione paraliżującą trucizną, w każdym razie mniejszy, turkusowy wąż jawnie starał się nie dotykać krawatki drugiego.
Niezbyt imponujące rozmiary turkusowy nadrabiał zajadłością. Ośmielał się podpływać znacznie bliżej burty, podnosił głowę na wysokość relingu, otwierał paszczę i obnażał kolejne rzędy ostrych zębów. Syczał przy tym i z jego paszczy wydobywał się cienki obłoczek jadowitej śliny. Nagle obłok otoczył dwóch walczących mężczyzn. Obaj natychmiast przerwali potyczkę i upadli na pokład, rozpaczliwie chwytając powietrze i wijąc się w daremnej walce, aby zaczerpnąć oddechu. Wkrótce znieruchomieli, a sfrustrowany wąż, wściekły, że zdobycz pozostała na pokładzie, zacinał ogonem taflę morza, ubijając wodę w pianę. Kennit domyślił się, że stwór jest młody i niedoświadczony.
Większy wąż traktował życie w sposób zdecydowanie bardziej filozoficzny. Ochoczo kręcił się wzdłuż burty niewolniczego statku i czekał, aż marynarze z ciałami zabitych podejdą do relingu. Wtedy otwierał paszczę, by chwycić to, co mu rzucą – martwego bądź jeszcze żywego człowieka.
Złapał ciało, lecz nie zaczął go gryźć, mimo iż jego zęby wydawały się wręcz stworzone do rozdzierania na strzępy. Po prostu odrzucił głowę w tył i otworzył paszczę jeszcze szerzej, o wiele szerzej niż Kennit uważał za możliwe. Potem ciało Zniknęło, wraz z ubraniem i butami, a piracki kapitan widział, jak przesuwa się w przełyku stwora. Spektakl był równocześnie przerażający i fascynujący.
Załoga Kennita wydawała się podzielać jego respekt, ponieważ kiedy bitwa się skończyła i na pokładzie pozostały jedynie ciała i jeńcy, piraci zabrali przeznaczone dla węży ofiary na górny pokład rufowy i stamtąd karmili bestie. Niektórzy ze związanych więźniów płakali i krzyczeli, ale ich wrzaski zagłuszały pochwalne ryki pirackiej załogi towarzyszące wyrzuceniu przez burtę kolejnej ofiary. Wkrótce marynarze zaczęli się zabawiać – rzucali ofiarę nie któremuś ze stworów, lecz pomiędzy nie, po czym patrzyli, jak wielkie stworzenia walczą o mięso. Pozostali na pokładzie “Marietty” mężczyźni czuli się zlekceważeni, ponieważ wykluczono ich z takiej rozrywki; wprawdzie bez słowa pełnili wachtę na statku, ale ciągle łypali na rozbawionych towarzyszy. Kiedy węże się nasyciły, ich agresja zmalała i chętnie dzieliły się jedzeniem.
Wreszcie ostatni jeńcy spadli za burtę, a wówczas na pokładzie zaczęli się pojawiać pierwsi niewolnicy. Wychodzili z włazów, kaszląc i mrużąc oczy w porannym świetle. Do kościstych ciał przyciskali kurczowo postrzępione szmaty, które rozwiewał mocny morski wiatr. Gdy piraci Kennita otworzyli wszystkie pokrywy włazów, w powietrzu zwiększył się smród, jakby starego dżinu, który zbyt długo tkwił pod pokładem. Kapitanowi robiło się mdło na widok ludzi uratowanych przez jego załogę. Choroba zawsze wyzwalała w nim wielkie przerażenie, więc pospiesznie wysłał jakiegoś człowieka, aby przekazał Sorcorowi, że nadszedł czas na rozłączenie statków. Chciał, by “Mariettę” od tej zdobycznej, dotkniętej zarazą łajby rozdzielił spory pas czystej słonej wody. Widział, jak jego posłaniec skacze na rozkaz, chętny przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Kennit opuścił rufę i zszedł do swojej kajuty, gdzie zapalił pachnące świece, by zniwelować wciskający się z zewnątrz odór.
Kilka minut później do drzwi ostro zastukał Sorcor.
– Wejść – zaprosił go szorstko kapitan.
Wszedł krzepki mat. Ręce miał czerwone, oczy mu błyskały.
– Pełne zwycięstwo – oznajmił zadyszany. – Pełne. Statek jest nasz, panie. Uwolniliśmy ponad trzysta pięćdziesiąt osób: mężczyzn, kobiet i dzieci.
– Mieli jakiś inny ładunek? – spytał Kennit kwaśnym tonem, gdy Sorcor przerwał dla zaczerpnięcia oddechu.
Mat wyszczerzył zęby.
– Kapitan miał dobre oko do pięknych strojów, panie. Ale osobnik był korpulentny i lubił dzikie kolory…
– W takim razie może przypadną ci do gustu ubrania trupów. – Chłód w głosie Kennita wzbudził podejrzenia Sorcora. – Jeśli zakończyłeś swoją przygodę, proponuję zostawić na pokładzie statku niewolniczego kilka osób z załogi, odstawić naszą “zdobycz” do jakiegoś portu i spieniężyć waszą nocną pracę. Ilu ludzi zabitych, ilu rannych?
– Dwóch zabitych, panie, trzech trochę pokiereszowanych – odpowiedział mat urażony pytaniem. Najwyraźniej był głupcem i oczekiwał, że kapitan podzieli jego radość.
– Zastanawiam się, ilu stracimy z powodu zarazy. Sam smród wystarczy, by się zarazić, a pomyśl, na jakie choroby mogą cierpieć mieszkańcy tej łajby.
– To nie wina ludzi, których wyratowaliśmy, panie – zauważył zimno Sorcor.
– Nie powiedziałem, że to ich wina. Składam to na karb naszej głupoty. No, gdy sprzedamy “Fortunę”, nasze kłopoty się skończą, ale najpierw musimy się pozbyć ładunku i dopilnować, by porządnie wyszorowano deski żaglowca. – Spojrzał na mata i ostrożnie się uśmiechnął, po czym zadał pytanie, które od dawna go korciło: – Co proponujesz zrobić z uratowanymi przez siebie nieszczęśnikami? Dokąd ich odstawimy?
– Nie możemy ich wysadzić na najbliższym kawałku lądu, panie. To byłoby morderstwo. Połowa jest chora, inni słabi, a nie możemy im zostawić żadnych narzędzi ani zapasów, najwyżej suchary okrętowe.
– Morderstwo – powtórzył uprzejmym tonem Kennit. – Ach, czyżby było to obce słowo dla ciebie i dla mnie? Ostatnio rzucaliśmy jakichś ludzi morskim wężom.
– Dostali to, na co sobie zasłużyli! – mat spojrzał z udręką w oczach. – A nawet coś lepszego, ponieważ ich śmierć była szybka! – Trzasnął potężną pięścią w otwartą dłoń i przeszył kapitana pełnym nienawiści wzrokiem.
Kennit lekko westchnął.
– Ach, Sorcorze, nie spieram się z tobą, próbuję ci tylko przypomnieć, że jesteśmy, hm, piratami. Morderczymi łajdakami, którzy łupią statki przepływające przez Kanał Wewnętrzny. Łupią, grabią i żądają okupu. Robimy to dla zarobku. Nie jesteśmy niańkami chorych niewolników, z których połowa prawdopodobnie również zasłużyła sobie na swój los, podobnie jak przedstawiciele załogi, a przecież ciałami tamtych nakarmiłeś węże… Nie jesteśmy bohaterskimi wybawicielami uciskanego ludu. Piratami, Sorcorze! Jesteśmy piratami.
– Zawarliśmy taki układ – wytknął mu mat zawzięcie. – Za każdy ścigany żywostatek dopadamy jeden statek niewolniczy. Zgodziłeś się, panie.
– Tak. Miałem wszakże nadzieję, Sorcorze, że po jednym “triumfie” dostrzeżesz bezowocność takich akcji. Powiedzmy, że zmusimy załogę do wysiłku i odstawimy ten brudny statek do Łupogrodu. Sądzisz, że mieszkańcy miasta powitają nas serdecznie i ucieszą się, że wysadzamy im na brzeg trzystu pięćdziesięciu na wpół zagłodzonych, obszarpanych, chorych nieszczęśników, którzy zasilą w ich mieście szeregi żebraków, dziwek i złodziei? Sądzisz, że niewolnicy, których “uratowaliśmy”, podziękują ci za to, że skazaliśmy ich na los nędzarzy?
– Teraz są wdzięczni, cała przeklęta gromada – uparcie oświadczył mat. – Pamiętam, panie, że w swoim czasie też byłbym cholernie wdzięczny, gdyby ktoś mnie wysadził gdzieś na brzeg, nawet bez kromki chleba i byle jakiego ubrania. Przecież byłbym wolnym człowiekiem i mógłbym oddychać czystym powietrzem.
– No dobrze, już dobrze. – Kennit zasugerował gestem i zrezygnowanym westchnieniem, że kapituluje. – Skoro trzeba, wypijmy do końca piwo, którego nawarzyliśmy. Wybierz port, Sorcorze, i tam ich odwieziemy. Proszę cię tylko o jedno. Niech najzdrowsi z nich jeszcze podczas rejsu zaczną, oczyszczać statek. I odpłyńmy stąd jak najszybciej, póki węże są jeszcze syte. – Kapitan zerknął niedbale na swojego mata. Nie miał ochoty przyglądać się, jak Sorcor nadyma swą próżność wdzięcznością ocalonych. – Będę cię potrzebował na pokładzie “Marietty”, Sorcorze. Niech Rafo pokieruje ekipą na drugim statku. Przydziel mu kilku ludzi.
Mat wyprostował się.
– Tak, panie – odparł ciężko. Powłócząc nogami, wyszedł z pomieszczenia. Jego nastrój był teraz absolutnie odmienny niż przed paroma minutami, gdy triumfalnie wpadł do kajuty swego dowódcy.
Sorcor cicho zamknął za sobą drzwi. Kennit patrzył na nie przez jakiś czas. Wiedział, że nadweręża lojalność tego człowieka, a przecież do tej pory głównym spoiwem ich “przyjaźni” była właśnie wierność Sorcora. Potrząsnął głową. Może była to jego wina, wziął wszakże prostego, niewykształconego marynarza, choć utalentowanego żeglarza i wyniósł go do pozycji mata, a później pokazał mu, jak się czuje człowiek, który kieruje innymi. Z tą nową rolą łączyła się konieczność przemyślenia pewnych spraw. Tyle że Sorcor zbyt wiele ostatnio myślał. Wkrótce Kennit będzie musiał zdecydować, co stanowi dla niego większą wartość: posiadanie takiego zastępcy czy też własna pełna kontrola nad statkiem i załogą. Westchnął ciężko. W pirackim światku wszystko tak szybko się zmieniało.