8. NOCNE ROZMOWY

Gdy tylko weszli do domu, matka załamała się. Kyle stał i kiwał głową, więc Keffria zaprowadziła matkę do łóżka. Sypialnia, którą Ronica tak długo dzieliła z mężem, już jakiś czas temu stała się pokojem choroby i śmierci. Zamiast więc położyć matkę do łóżka, przy którym czuwała tak wiele nocy, Keffria poleciła Rache przygotować dla niej pokój gościnny. Towarzyszyła otępiałej Ronice do czasu, aż służąca pościeliła łóżko i pomogła położyć się swej pani. Potem Keffria poszła sprawdzić, co się dzieje z Seldenem. Chłopiec płakał i przyzywał ją, ale Malta powiedziała mu, że matka jest zajęta i nie ma dla niego czasu, po czym usadziła go na krawędzi łóżeczka i kazała służącej zająć się nim. Przez chwilę Keffria gniewała się na córkę, lecz musiała wziąć pod uwagę, że dziewczynka również jest jeszcze dzieckiem. Trudno oczekiwać, żeby dwunastolatka troszczyła się odpowiednio o siedmioletniego brata, zwłaszcza po takim dniu jak dzisiejszy.

Uspokoiła chłopca, pomogła mu się ubrać w nocną koszulę, i została przy nim, aż zasnął. Potem poszła do swojego pokoju. Była pewna, że wszyscy pozostali domownicy już śpią. Idąc przez znajome korytarze rozświetlone blaskiem świec zaczęła rozmyślać o duszy i o duchach. Nagle zastanowiła się, czy anma jej ojca pozostała w tych pokojach, tu, gdzie tak długo cierpiał. Przebiegł ją dreszcz, a włoski na karku zjeżyły się. W chwilę później zganiła siebie za takie myśli. Przecież anma jej ojca zjednoczyła się już ze statkiem. A nawet jeśli jej ślady tu pozostały, z pewnością bez złej woli. Jednakże Keffria ucieszyła się, gdy wreszcie cicho wsunęła się do swojego pokoju. Kyle leżał już w łóżku. Zdmuchnęła świecę, i rozebrała się w ciemnościach, rzucając ubranie, gdzie popadnie. Znalazła chłodną koszulę nocną, którą wyłożyła dla niej Nana, i ubrała się. W końcu weszła do łóżka. Odsunęła koc i kołdrę, kładąc się obok drzemiącego męża.

Kyle wziął ją w ramiona i przytulił. Najwyraźniej nie spał, lecz czekał na nią. Ucieszyła się; miała za sobą długi, ciężki dzień, odczuwała zmęczenie i przepełniał ją żal. Odniosła wrażenie, że dotyk Kyle'a przeciął dławiące ją od kilku dni węzły bólu. Przez jakiś czas mąż po prostu trzymał ją blisko przy sobie. Głaskał jej włosy i pocierał szyję, aż odprężyła się w jego ramionach. Potem kochał się z nią, zwyczajnie i delikatnie, bez słów. Światło księżyca wsączało się do sypialni przez duże okna: tej letniej nocy było bardzo jasne i dodawało kolorów wszystkim oświetlanym przez siebie przedmiotom: pościel zabarwiło na śmietankowo, włosom Kyle'a nadało połysk kości słoniowej, a jego skórze dwa odcienie matowego złota.

Po wszystkim Keffria obróciła się do męża i położyła głowę na jego ramieniu. Przez jakiś czas milczeli. Słuchała bicia własnego serca i oddechu mężczyzny. Była zadowolona i cieszyło ją ciepło, które biło od Kyle'a.

Nagle poczuła się istotą samolubną i bezmyślną. Mogła mieć wszystko i cieszyć się tym – tej samej nocy, kiedy jej matka utraciła towarzysza życia, a wraz nim możliwość fizycznej bliskości z mężczyzną. Poczucie bezpieczeństwa i ciepło mężowskiej miłości wydały się Keffrii tak cenne, że pomyślała, iż nie potrafiłaby chyba bez tego żyć. Poczuła w gardle ucisk i po policzku ześlizgnęła jej się pojedyncza łza. Ponieważ nie odsunęła się od Kyle'a, kapnęła na jego gołe ramię. Mężczyzna podniósł rękę i dotknął mokrego miejsca, a potem twarzy żony.

– Nie płacz – powiedział łagodnym tonem. – Wystarczająco dużo łez już dzisiaj popłynęło. Dość żalu. Zapomnij teraz o tym wszystkim. Nie pozwól, żeby poza nami dwojgiem w tym łóżku znalazło się coś albo ktoś jeszcze.

Odzyskała spokojny oddech.

– Spróbuję. Jednak strata, której doświadczyła moja matka… Po prostu zdałam sobie nagle sprawę, co utraciła. Wszystko to. – Wolną ręką przesunęła po ciele męża, od ramienia do uda, a Kyle ujął jej dłoń, podniósł do ust i ucałował.

– Wiem. Również o tym myślałem, kiedy cię dotykałem. Zastanawiałem się, co zrobisz, gdy kiedyś nie wrócę do ciebie…

– W ogóle nie mów takich rzeczy! – błagała go. Przesunęła rękę, obróciła jego twarz ku swojej i zapatrzyła się w nią w świetle księżyca. – Ciągle nie wiem, czy to było słuszne posunięcie – oświadczyła w pewnym momencie podniesionym tonem. – Wiem, rozmawialiśmy o tym i wszyscy zgodziliśmy się, że podejmujemy tę decyzję w najlepszej intencji, że w ten sposób będziemy zabezpieczeni. Ale wzrok Althei, gdy położyłam rękę na kołku… A potem moja siostra uciekła. Nigdy bym nie przypuszczała, że ta dziewczyna może coś takiego zrobić, że po prostu odejdzie i nie będzie uczestniczyć w pogrzebie. Sądziłam, że kochała ojca bardziej niż…

– Hm. – Kyle zastanowił się. – Również się tego nie spodziewałem. Sądziłem, że za bardzo kocha statek, by mogła go tak porzucić. Oczekiwałem prawdziwej bitwy z nią i byłem zadowolony, kiedy tak łatwo się poddała. Wydawało mi się, że cała ceremonia pogrzebowa będzie się składała z kolejnych zawziętych scysji. Cóż, przynajmniej tego Althea nam oszczędziła. Chociaż przyznam, że niepokoję się o nią teraz. W noc po śmierci swego ojca dziewczyna powinna siedzieć w domu, a nie wałęsać się po mieście portowym takim jak nasze. – Przerwał, potem dodał ostrożnie: – Wiesz, że nie można przymknąć oka na jej zachowanie, trzeba ją upomnieć. Ktoś musi jej pomóc, zanim całkiem się zagubi.

– Papa zawsze mawiał, że Althei trzeba dać jak najwięcej swobody – zapędziła się Keffria. – Że moja siostra musi popełniać błędy, ponieważ tylko z nich potrafi czerpać naukę.

Kyle parsknął z oburzeniem.

– Wybacz, moja kochana, ale sądzę, że tłumaczył się w ten sposób ze swego niewłaściwego postępowania z nią. Althea jest rozpieszczona. Odkąd ją znam, pobłażano jej i teraz mamy tego skutki. Twoja siostra uparcie zmierza własną drogą. Jest egoistką i nie zważa na innych. Myślę, że nie jest jeszcze za późno. Odkrycie tego przyprawiło mnie o większy wstrząs, niż sobie wyobrażasz. Podczas rejsu do domu zdenerwowałem się na nią i poleciłem jej pozostać do końca podróży w kajucie. Nie spodziewałem się, że mnie posłucha. Po prostu się rozgniewałem i warknąłem na nią, żeby mi zeszła z oczu. I wiesz co? Okazała mi posłuszeństwo. Te kilka dni w samotności spędziła zapewne na rozmyślaniach. Widziałaś, jak się zachowywała, gdy wylądowaliśmy. Cicha i skruszona. Ubrała się jak dama… albo tak mi się wydawało.

Umilkł na chwilę, potem potrząsnął głową i jego jasne włosy przesunęły się na poduszce.

– Byłem zaskoczony. Ciągle czekałem, że wywoła nową kłótnię. A potem zdałem sobie sprawę, że właśnie tego było jej potrzeba. Musiała spotkać kogoś, kto stanowczo jej się sprzeciwi, kogoś, kto w końcu się nią zajmie i wskaże jej, jak powinna postępować. Sądzę, że przez cały czas sprawdzała, na jak wiele jej pozwolimy, czekała aż się zdenerwujemy. – Odchrząknął. – Szanowałem waszego ojca, wiesz, że tak. Kiedy wszakże chodziło o Altheę, był… ślepy. Nigdy niczego jej nie zabraniał, nigdy niczego nie narzucał, niczego nie odmawiał. Kiedy wreszcie się wściekłem i czegoś dziewczynie zakazałem, zmieniła się nie do poznania. Kiedy zeszła ze statku i popuściłem jej cugli, znowu zaczęła szaleć. – Wzruszył ramionami. Przez jakiś czas panowało milczenie. Małżonkowie zastanawiali się nad życiem Althei i jej dziwactwami.

W końcu Kyle głęboko zaczerpnął oddechu i ciężko westchnął.

– Wcześniej sądziłem, że nie ma dla niej nadziei. Że z jej powodu będziemy się tylko smucić. Że dziewczyna źle skończy. Dzisiaj jednakże, kiedy poczuła, że zjednoczyliśmy się i zgodnie podjęliśmy najlepszą dla rodziny decyzję, nie przeciwstawiła się nam. W głębi duszy pojęła, że nasz wybór jest słuszny, że statek musi pracować dla dobra nas wszystkich. Jesteś najstarsza i zgodnie z prawem dziedziczysz prawdziwe bogactwo rodziny. Poza tym masz dzieci, które musisz zabezpieczyć, a statek pozwoli nam zarabiać. Kogo Althea musi wyżywić, o kogo dbać? Tylko o siebie samą. A przecież dopilnujemy, żeby nie chodziła głodna, naga i zapewnimy jej dach nad głową. Gdyby sytuacja się odwróciła i twoja siostra otrzymałaby statek, wypłynęłaby z portu nie oglądając się za siebie, a kapitanem uczyniłaby Brashena.

Kyle przeciągnął się tak lekko, że głowa Keffrii pozostała na jego ramieniu, potem otoczył żonę ramieniem i przytulił.

– Nie, Keffrio, nie powinnaś mieć żadnych wątpliwości. Zadbamy o siostrę i wyciągniemy twoją matkę z kłopotów finansowych. Sądzisz, że Althea zajęłaby się nią, nie mówiąc o nas i o naszych dzieciach? Pod koniec swego życia nawet twój ojciec zrozumiał, że mądrzej jest przekazać statek tobie, mimo iż musiał urazić uczucia swej ulubienicy.

Kobieta westchnęła i przysunęła się jeszcze bliżej do męża. To co mówił brzmiało sensownie. Kyle potrafił dokładnie przemyśleć każdy problem i szybko dojść do właściwych wniosków. Dzięki owej umiejętności czuła się bezpiecznie i między innymi dlatego wyszła za niego za mąż. W dniu ślubu jednego była pewna – że nie chce wiązać się z tak impulsywnym i kapryśnym mężczyzną jak jej ojciec. Widziała, jak takie życie wpływało na jej matkę i jak bardzo jej doskwierało. Inne żony Kupców żyły sobie spokojnie i wygodnie, doglądały ogrodów różanych i wnuków, natomiast każdy dzień obarczał Ronikę Vestrit brzemieniem typowo męskich decyzji i pracą ponad jej siły. Nie tylko prowadziła rachunki i zawierała umowy z innymi Kupcami, ale równie często dosiadała konia i jeździła po polach, sprawdzając, czy nadzorcy są wobec niej uczciwi.

Odkąd Keffria pamiętała, nienawidziła pory zbiorów mafe. Kiedy była maleńka, przeszkadzało jej, że matka wychodzi z domu, zanim dziewczynka się przebudzi i wraca tuż przed jej zaśnięciem albo jeszcze później. Gdy Keffria podrosła, przez kilka lat matka uparcie ciągała ją ze sobą po rozgrzanych polach wśród długich rzędów ciernistych ciemnozielonych krzewów, ciężkich od dojrzewających strączków. Keffria musiała się nauczyć zrywać strąki, rozpoznawać szkodniki, które niszczyły rośliny. Dowiedziała się, że zarażone krzewy należy natychmiast wyrwać i spalić, a pozostałe starannie oblać mocną herbatą z pleśnią i końskim nawozem. Keffria nienawidziła tego wszystkiego. Jak tylko dorosła na tyle, by zacząć dbać o skórę i włosy, zbuntowała się; oświadczyła, że nie będzie chodziła w upalnym słońcu i pracowała. Przypomniała sobie teraz, że w tym samym roku postanowiła, iż nigdy nie poślubi mężczyzny, który odpłynie na morze, a ją zostawi samą ze wszystkimi obowiązkami. Potrzebowała człowieka, który naprawdę będzie mężem, będzie się nią opiekował, zabezpieczy ją, a wszelkie troski i zmartwienia pozostawi przed drzwiami ich domostwa.

– A potem i tak poślubiłam żeglarza – powiedziała głośno. Czułość w jej głosie zmieniła to zdanie w komplement.

– Hm? – zapytał Kyle sennym, niskim głosem.

Keffria położyła rękę na bladej w świetle księżyca piersi męża. Jej oliwkowa skóra kontrastowała z jasną karnacją Kyle'a.

– Żałuję tylko, że będziesz teraz tak dużo pływał – stwierdziła cicho. – Po śmierci papy zostałeś głową naszej rodziny. Jeśli nie ma cię w pobliżu…

– Wiem – przerwał jej spokojnie. – Myślałem o tym i martwiłem się. Jak sądzisz? Dlaczego w przeciwnym razie upierałbym się, by zabrać ze sobą na statek Wintrowa? Nadeszła pora, żeby przygotował się do przejęcia po mnie roli głowy rodziny. Teraz na niego spadnie część obowiązków.

– Ale… miał zostać kapłanem – zaprotestowała cienkim głosem Keffria. Rzadko się sprzeciwiała mężowi, dotąd jednak w sprawie wychowywania dzieci zawsze pozostawiał jej wolną rękę. Nie potrafiła uwierzyć, że nagle zmienił zamiary względem chłopca.

– Wiesz, że nigdy nie pochwalałem tej nonsensownej decyzji – powiedział powoli, jak gdyby odpowiadał na jej myśli. – Ofiarowaliśmy naszego pierworodnego syna, by służył Sa… Tak postępują bogaci ludzie z Jamaillii. To podkreśla ich dobrobyt. Oddają swoje dziecko i niczego w zamian nie żądają. Z nami jest inaczej, moja droga. Wiedziałem, że tego pragniesz i naprawdę chciałem ci na to pozwolić. Wysłaliśmy więc chłopca do klasztoru. Gdyby twój ojciec żył przez jeszcze parę lat, on mógłby tam pozostać. Niestety stary Ephron umarł. Selden jest zbyt młody na żeglarza. Jest całkowicie zrozumiałe i logiczne, że nasza rodzina bardziej potrzebuje Wintrowa niż klasztor w Jamaillii. Zawsze powtarzasz, że dobry Sa wiele daje. No więc spójrz na całą sprawę w ten właśnie sposób. Sa dał nam syna, trzynastolatka. I teraz go potrzebujemy.

– Ale go przecież obiecaliśmy – szepnęła. Poczuła nieznośny ból. Tak wiele dla niej znaczyło, że syn zostanie kapłanem w służbie Sa. Nie wszystkich chłopców ofiarowanych przez rodziców akceptowano. Niektórych klasztor odsyłał z podziękowaniem i uprzejmym listem wyjaśniającym, że dziecko nie nadaje się na kapłana. Wintrowa klasztor przyjął. Od samego początku był ulubieńcem kapłanów, otrzymał brązową sutannę nowicjusza, przeniesiono go z odosobnionego klasztoru w Kall do Kelpiton na półwyspie Szpik. Kapłani nieczęsto zdają sprawozdania z postępów swoich uczniów, ale z jej syna byli bardzo zadowoleni. Keffria trzymała listy pochwalne w szkatułce, a charakterystyczne złocone wstążeczki odrywała z kopert i trzymała w rogu skrzyni z ubraniami.

– Ty go obiecałaś – zwrócił jej uwagę Kyle. – Nie ja. Poczekaj, pomóż mi się podnieść. – Wyswobodził się z ramion żony i z pościeli, po czym wstał. Jego ciało wyglądało w księżycowej poświacie jak rzeźba z kości słoniowej. Dotarł po omacku w nogi łóżka, wziął nocną koszulę i włożył ją.

– Dokąd idziesz? – spytała cicho. Wiedziała, że jej słowa go poirytowały, z drugiej strony jednak Kyle nigdy przedtem nie zostawiał jej samej w łóżku.

Znał ją tak dobrze. Wyczuł, że jest zmartwiona, podszedł i pogładził ją po włosach.

– Zaraz wrócę. Pójdę tylko do pokoju Althei i sprawdzę, czy już przyszła. – Potrząsnął głową. – Nie potrafię uwierzyć w jej głupotę. Mam nadzieję, że wieczorem nie zrobiła z siebie pośmiewiska dla całego miasta. Kiedy sobie trochę wypije, z jej ust padają straszne słowa. Skandal to ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebujemy. Nasza rodzina powinna się wydawać zjednoczona i mocna. Niech wszyscy sądzą, że panujemy nad naszymi problemami finansowymi. Jedna rozmowa z Altheą i wierzyciele wystraszą się, po czym ściągną pod nasze drzwi w obawie, że niedługo przestaniemy być wypłacalni. No, tak. Na dziś wieczór wystarczy już zmartwień i smutków. Spróbuj zasnąć. Wrócę za kilka minut.


* * *

Przez długą chwilę Brashen bał się, że Altheą nie zechce, by ją odprowadził. Chwiała się lekko i taksowała go mrużąc oczy. Również jej się przyjrzał. Na Sa, ależ wyglądała! Włosy opadały jej luźno na czoło i ramiona. Twarz miała brudną od kurzu dnia i łez. Jej sukienka była piękna i kosztowna, lecz nie pasowała do takiego kocmołucha. Brashen pomyślał, że dziewczyna przypomina teraz bardziej panienkę lekkich obyczajów szukającą klienta niż dumną córkę kupieckiej rodziny z Miasta Wolnego Handlu. Jeśli spróbuje pójść do domu sama, w okolicach nocnego targowiska może jej się przydarzyć coś nieprzyjemnego.

Altheą wzięła głęboki oddech.

– Tak, tak – mruknęła i z kolejnym ciężkim westchnieniem chwyciła go pod ramię. Oparła się o niego ciężko, a Brashen pomyślał, jak to dobrze, że za kilka monet oddał swój marynarski worek na przechowanie zaprzyjaźnionemu oberżyście.

Młodego marynarza gnębiły wyrzuty sumienia, że wydał tak dużo pieniędzy, gdy podążał za Altheą od jednej tawerny do następnej. Cóż, wydał wprawdzie więcej niż zamierzał, lecz i tak mniej niż zwykle podczas nocnych eskapad w mieście. A przy tym uświadomił sobie, że jest prawie zupełnie trzeźwy. Była to chyba najbardziej przygnębiająca pierwsza noc po rejsie, jaką kiedykolwiek spędził w rodzinnym porcie. Hm, załatwił już niemal wszystkie sprawy. Teraz musiał tylko bezpiecznie odstawić dziewczynę do domu i do świtu pozostanie mu jeszcze kilka godzin, które może spędzić, jak mu się żywnie spodoba.

Spojrzał w górę i w dół ulicy. Była kiepsko oświetlona szeroko rozstawionymi pochodniami i o tej porze prawie zupełnie pusta. Ludzie, którzy mieli jeszcze siłę pić, przebywali w tawernach, słabsi spali gdzieś po zaułkach. Jednak Brashen dostrzegł w dole ulicy kilku łobuzów, którzy czyhali na pijanych marynarzy, by okraść ich z ostatnich monet. Wiedział, że musi zachować ostrożność, zwłaszcza że podtrzymywał Altheę.

– Tędy – powiedział i spróbował narzucić żywsze tempo. Niestety dziewczyna prawie natychmiast się potknęła. – Jesteś aż tak pijana? – spytał ją strapiony, zanim zdołał się ugryźć w język.

– Tak – odparta, po czym lekko czknęła. Nagle się pochyliła się i Brashen pomyślał, że upadnie na drewnianą promenadę. Althea jednakże zrzuciła najpierw jeden, potem drugi but; były na obcasie, ozdobione wstążkami. – A te przeklęte buciory wcale mi nie pomagają iść. – Wstała i odrzuciła oba buty w ciemną ulicę, po czym poprawiła strój i mocno chwyciła się ramienia Brashena. – No to chodźmy – dodała.

Musiał przyznać, że boso szło jej się znacznie łatwiej. Uśmiechnął się do siebie w ciemnościach. Nawet po wszystkich tych latach pozostał przedstawicielem pruderyjnej rodziny Trellów. Poczuł dreszcz przerażenia na myśl o tym niestosownym widoku – kupiecka córka przemierza miasto na bosaka. No cóż, biorąc pod uwagę pozostałe szczegóły związane z jej wyglądem, Brashen wątpił, czy akurat ten drobiazg przyciągnie czyjeś oko. Zresztą, i tak nie zamierzał poprowadzić Althei przez rynek, starał się wybierać mniej uczęszczane ulice i miał nadzieję, że nie spotkają nikogo, kto mógłby rozpoznać ich w ciemnościach. Wszystko z szacunku dla zmarłego Ephrona Vestrita.

Kiedy jednak doszli do skrzyżowania, dziewczyna szarpnęła go za ramię i spróbowała skręcić ku jasnym ulicom nocnego targowiska.

– Chce mi się jeść – oznajmiła. W jej głosie zadźwięczało zaskoczenie i zakłopotanie, jak gdyby obarczała Brashena winą za swój głód.

– To fatalnie, bo jestem bez grosza – skłamał krótko i zaczął ją ciągnąć w przeciwną stronę.

Popatrzyła na niego podejrzliwie.

– Tak szybko przepiłeś całą zapłatę? Na dupę Sa, stary, wiedziałam, że upijasz się w portach, ale nie sądziłam, że można w parę godzin przepić tyle pieniędzy.

– Wydałem na dziwki – rzucił rozdrażniony.

W migoczącym świetle pochodni obejrzała młodego marynarza od stóp do głów.

– No tak, oczywiście – mruknęła do siebie, potem potrząsnęła głową. – Nic nie można na to poradzić, Brashenie Trellu?

– Nie bardzo – przyznał chłodno, zdecydowany zakończyć tę dyskusję. Po raz kolejny pociągnął Althea ku ciemnej uliczce, dziewczyna wszakże opierała się.

– W wielu miejscach sprzedadzą mi na kredyt. Chodź, kupię ci też. – Teraz stała się wylewna.

Zdecydował się na szczerość.

– Altheo, jesteś pijana i nie wyglądasz za dobrze. Lepiej, by cię nie widziano w takim stanie w miejscach publicznych. Chodź, odprowadzę cię do domu.

Upór osłabł i dziewczyna posłusznie dała się wprowadzić w ciemnawą uliczkę. Znajdowali się teraz w dzielnicy mniejszych sklepików – jedne były podejrzanej natury, inne ich właściciele przenieśli tu, ponieważ nie udawało im się opłacić wysokiego czynszu na nocnym targowisku. Słabe latarnie świeciły przed tymi, które były jeszcze otwarte. Brashen dostrzegł wokół siebie salony tatuażu, sklepy z kadzidłami i narkotykami oraz takie, które zaspokajały najwymyślniejsze cielesne pragnienia. Młody marynarz cieszył się z panującego tu małego ruchu. Właśnie pomyślał, że powoli kończą się jego nocne perypetie, kiedy Althea z drżeniem wciągnęła powietrze. Brashen zorientował się, że dziewczyna cicho płacze.

– Co się stało? – spytał znużony.

– Teraz, kiedy mój ojciec nie żyje, nikt nie będzie już nigdy ze mnie dumny. – Potrząsnęła głową, po czym wytarła łzy rękawem. – Dla niego liczyły się moje umiejętności, inni natomiast oceniają mnie po wyglądzie – dodała stłumionym głosem.

– Oj, chyba zbyt dużo wypiłaś – upomniał ją. Chciał pocieszyć Altheę i wyjaśnić, że z powodu sporej ilości alkoholu obniżyła się jej samoocena, niestety słowa zabrzmiały jak kolejna krytyczna uwaga. Dziewczyna tylko pokiwała głową i potulnie ruszyła za swoim towarzyszem. Musiał przyznać, że nie potrafi jej pomóc, zresztą nie wiedział, czy rzeczywiście chce jej poprawiać samopoczucie. Nie czuł się za nią odpowiedzialny. A zatem rodzina ją potępiła. Jak mogła mu o tym mówić? Czyżby zapomniała, że jego rodzice go wyklęli? Przecież rzuciła mu to w twarz zaledwie kilka tygodni temu. Nie postępowała uczciwie, jeśli oczekiwała z jego strony współczucia teraz, kiedy sytuacja się odwróciła.

Przez jakiś czas szli w milczeniu.

– Brashenie – powiedziała cicho, lecz z całą powagą. – Zamierzam odzyskać mój statek.

Mruknął coś niezobowiązująco. Nie było sensu mówić dziewczynie, że jego zdaniem nie ma żadnych szans.

– Słyszałeś, co powiedziałam? – spytała. – Tak.

– No i? Zamierzasz coś odpowiedzieć? Parsknął krótkim, szyderczym śmiechem.

– Kiedy odzyskasz swój statek, spodziewam się ponownej nominacji na pierwszego oficera.

– Załatwione – odparła wspaniałomyślnie. Brashen prychnął.

– Gdybym wiedział, że to takie proste, zażądałbym od ciebie stanowiska kapitana.

– Nie, nie. Kapitanem będę ja. Ale możesz zostać pierwszym oficerem. “Vivacia” cię lubi. Zamierzam trzymać na pokładzie tylko tych ludzi, których lubi.

– Dziękuję ci – oświadczył z zakłopotaniem. Nigdy nie sądził, że Althea go lubi, toteż jej słowa go poruszyły. Córka kapitana mimo wszystko go lubi!

– Co? – spytała pijackim głosem.

– Nic – odparł. – Zupełnie nic.

Skręcili w ulicę handlarzy znad Rzeki Deszczowej. Tutaj sklepy były bardziej ozdobne i wszystkie z wyjątkiem kilku – zamknięte. Egzotyczne i cenne towary, które oferowały, przeznaczone były dla bardzo bogatych klientów, a nie dla rozwydrzonej i zuchowatej młodzieży, stanowiącej główną część klienteli nocnego targowiska. Duże szklane okna zaryglowano na noc, a wynajęci strażnicy, uzbrojeni po zęby, przechadzali się przed sklepami. Co drugi patrzył groźnie na idącą promenadą parę. Towary za zaryglowanymi oknami miały w sobie coś z magii Deszczowych Ostępów. Brashen zawsze wyczuwał na tej ulicy słodką i przyprawiającą go o dreszcz atmosferę. Tu jeżyły mu się włoski na karku, i dławiło w gardle. Nawet w nocy, gdy tajemnicze produkty handlu znad złowrogiej Rzeki ukrywały się przed jego wzrokiem, aura magii lśniła srebrzyście i zimno w nocnym powietrzu. Młody marynarz zastanawiał się, czy Althea czuje to samo i już miał ją spytać, lecz nagle pytanie wydało się zbyt poważne, a równocześnie zbyt trywialne, by wyrazić je głośno.

Milczenie między nimi rosło, aż ręka dziewczyny na jego ramieniu wydawała mu się powoli niepokojąco intymna. Aby rozproszyć te myśli, Brashen odezwał się ponownie.

– Hm, zaaklimatyzowała się u nas całkiem szybko – zauważył głośno, kiedy mijali sklep Amber. Skinął głową ku witrynie na rogu ulicy Deszczowych Ostępów. Właścicielka sklepu siedziała w witrynie za kosztowną dekoracją wielkich szklanych szyb Yicci. Były przezroczyste jak woda, a ich ramy wymyślnie rzeźbione i złocone. Sprawiały, że kobieta za nimi wyglądała jak oprawne w ramy dzieło sztuki.

Amber siedziała na białym plecionym krześle. Miała na sobie długą brązową suknię udrapowaną na ramionach, która pomniejszała zamiast uwydatniać jej drobne kształty. Okna sklepu nie były ani zaryglowane, ani okratowane, przed witryną nie przechadzali się również strażnicy. Może kobieta ufała, że złodziei powstrzyma jej niezwykła osobowość. Obok niej łagodnym żółtym światłem płonęła jedna półkolista latarnia. Głęboki brąz sukni podkreślał zloty odcień skóry artystki, a także jej włosów i oczu. Nagie stopy wyzierały spod długiej spódnicy. Kobieta obserwowała ulicę kocimi oczyma.

Althea przystanęła i popatrzyła na Amber. Zakołysała się przy tym lekko, a Brashen bez zastanowienia otoczył ją ramieniem, pomagając jej w odzyskaniu równowagi.

– Co ona sprzedaje? – zastanowiła się głośno. Chłopak skrzywił się, był bowiem pewien, że kobieta za szkłem usłyszała słowa dziewczyny, chociaż wyraz jej twarzy nie zmienił się: nadal bez emocji przyglądała się rozczochranej Althei. Dziewczyna mocno zacisnęła powieki, potem otworzyła szeroko oczy, usiłując zobaczyć coś więcej. – Wygląda jak wyrzeźbiona z drewna. Złoty klon. – Kobieta za szybą tym razem na pewno ją usłyszała, bowiem na jej pięknych ustach pojawił się nieznaczny uśmieszek. Wtedy jednak Althea dodała płaczliwie: – Przypomina mi o moim statku. Śliczna żywa “Vivacia”, pełna kolorów pokrywających jedwabiste słoje czarodrzewu.

Gdy dziewczyna wypowiedziała te słowa, na twarzy Amber pojawiła się nagle wcale nieukrywana niechęć. Brashen nie miał pewności, dlaczego ta patrycjuszowska pogarda tak bardzo go zaniepokoiła, jednak chwycił swą towarzyszkę pod łokieć i stanowczo popędził po słabo oświetlonej ulicy. Jak najdalej od tej witryny!

Przy następnym skrzyżowaniu pozwolił Althei zwolnić. Dziewczyna już kuśtykała i marynarz przypomniał sobie o jej bosych stopach i nierównym drewnie promenady. Althea nie narzekała jednak na swój los, zapytała tylko ponownie:

– Co ona tam sprzedaje? Nie należy do Kupców z Miasta Wolnego Handlu, którzy handlują nad Rzeką Deszczową. Tylko rodzina, która posiada żywostatek może się wyprawić w górę Rzeki. Kim więc ona jest i dlaczego ma sklep na ulicy Deszczowych Ostępów?

Brashen wzruszył ramionami.

– Przybyła tu mniej więcej dwa lata temu. Miała maleńki sklepik na skrzyżowaniu ulicy Różności i placu Bodkinsa. Wytwarzała drewniane korale i sprzedawała je. Nic poza tym. Tylko bardzo ładne drewniane paciorki, które wiele osób kupowało dla swoich dzieci, a one nawlekały koraliki na sznurki. W ubiegłym roku przeprowadziła się do lepszej dzielnicy i zaczęła sprzedawać, hm, biżuterię. Tyle że wykonaną z drewna.

– Drewniana biżuteria? – zakpiła Althea.

Zaczynała się zachowywać jak zwykle, toteż Brashen podejrzewał, że spacer ją otrzeźwił. To dobrze. Może doprowadzi się trochę do porządku, zanim wejdzie bosa do domu swego ojca.

– Też drwiłem, ale potem zmieniłem zdanie. Nigdy nie znałem rzeźbiarza, który potrafiłby wyczarować z drewna tak wiele. Amber wybiera osobliwe małe sękate kawałki i przemienia je w twarze, zwierzęta i egzotyczne kwiaty. Czasami je inkrustuje. Nie wystarczy wszakże wybrać odpowiednie drewno, trzeba mieć jeszcze talent. A ona ma niesamowite oko i dokładnie wie, co powstanie z danego kawałka.

– Ach. Pracuje zatem w czarodrzewie? – spytała zuchwale Althea.

– A fe! – krzyknął oburzony Brashen. – Przybyła tu niedawno, ale świetnie wie, że w mieście nie tolerowano by czegoś takiego! Nie, Amber używa zwykłego drewna. Wiśni, dębu i innych… rozmaite kolory i słoje…

– W Mieście Wolnego Handlu jest znacznie więcej czarodrzewu niż sądzisz – zauważyła ponuro dziewczyna. Podrapała się po brzuchu. – To wstrętny mały handel, ale jeśli masz pieniądze, możesz zdobyć rzeźbiony kawałek.

Brashen poczuł się niepewnie, słysząc jej złowieszczy ton. Próbował lekko zmienić temat.

– No cóż, czy nie to właśnie cały świat mówi o naszym mieście? Że można tu sobie kupić wszystko, co tylko człowiek sobie wyobrazi?

Uśmiechnęła się do niego krzywo.

– A znasz odpowiedź na to pytanie? Nie można sobie wyobrazić szczęścia i dlatego nie jest ono na sprzedaż.

Brashen nie wiedział, jak zareagować na te słowa, ponieważ w głosie Althei usłyszał ogromny smutek. Nastąpiło milczenie, które pasowało do nocnego chłodu. Kiedy opuścili ulice handlarzy i kupców, a następnie krętymi dróżkami dotarli do willowej dzielnicy Miasta Wolnego Handlu, wokół nich zapadła ciemna noc. Latarnie były tu rzadziej rozmieszczone i znajdowały się daleko od drogi. Psy szczekały groźnie na podwórzach odgrodzonych parkanami i żywopłotami. Drogi stały się tu bardziej wyboiste, jedynie alejki były żwirowe i kiedy Brashen pomyślał o gołych stopach Althei, skrzywił się ze współczuciem. Dziewczyna nadal się nie skarżyła.

W milczeniu i ciemnościach jego żal za zmarłym kapitanem spotęgował się. Kilka razy młody marynarz mrugał oczyma, aby powstrzymać łzy. Kapitan Vestrit odszedł, a wraz z nim druga szansa Brashena na lepsze życie. Powinien był korzystać z tego, co Ephron Vestrit mu w swoim czasie proponował. Trzeba się było domyślić, że człowiek, który wyciągnął do niego pomocną dłoń, nie będzie żyć wiecznie. No cóż, nie pozostawało teraz nic innego, jak poszukać trzeciej szansy. Spojrzał na Altheę, która ciągle się wspierała na jego ramieniu. Ona także będzie musiała podjąć pewne decyzje albo zaakceptować to, co uszykowała dla niej rodzina. Chłopak podejrzewał, że znajdą dla niej młodszego syna z jakiejś kupieckiej rodziny, skłonnego poślubić dziewczynę mimo jej nie najlepszej reputacji. Może nawet jego młodszego brata. Nie sądził, żeby Cerwin pasował do upartej Althei, ale majątek Trellów i Vestritów łatwo można by połączyć. Zastanowił się, jak chętna do przeżywania przygód dziewczyna wytrzymałaby z ograniczonym tradycjonalizmem Cerwinem. Uśmiechnął się do siebie i zastanowił, kogo z ich dwojga żałowałby bardziej.

Bywał kiedyś w domu Vestritów, lecz wizyty składał zawsze kapitanowi i w porze dziennej; wiązały się one zwykle ze sprawami statku. W nocy droga do domu dziewczyny wydawała mu się znacznie dłuższa. Zostawili już daleko za sobą dźwięki nocnego targowiska. Minęli żywopłoty z kwitnącymi nocą kwiatami, które nasycały powietrze zapachem. Brashen czuł niemal niesamowity spokój. Uświadomił sobie, że w mijającym właśnie dniu był świadkiem wielu zmian. Zakończyło się wiele spraw, a on kolejny raz musi wszystko zaczynać od nowa. Mógł polegać tylko na sobie. Następnego dnia nie czekały go obowiązki, nie miał na jutro żadnego planu, nie będzie dozorował załogi ani rozładowywał ładunku. Będzie się martwił tylko o siebie. Czy to źle?

Rezydencję Vestritów wybudowano w pewnej odległości od drogi publicznej. Ogrody i pola zamieszkiwały owady i żaby, toteż w tę letnią noc zewsząd dobiegały cykania i kumkania. Na tle owych dźwięków głośno rozlegały się odgłosy kroków Brashena i Althei idących alejką z białego kamienia. Przed znajomymi drzwiami frontowymi młody marynarz przypomniał sobie, ileż to razy czekał tu, by się spotkać ze swym kapitanem i na samo wspomnienie poczuł, jak chwyta go za gardło ogromny żal. Prawdopodobnie teraz stoi tu po raz ostatni. Po chwili zauważył, że Althea nadal trzyma go za ramię. Stała jasno oświetlona księżycową łuną, której nie zasłaniały tu wąskie uliczki czy sklepy. Stopy dziewczyny były brudne, suknia ubłocona. Większość włosów wysunęła się z przytrzymującej je koronkowej wstążki. Althea puściła nagle ramię mężczyzny, wyprostowała się i ciężko westchnęła.

– Dziękuję, że mnie odprowadziłeś – powiedziała głosem tak zrównoważonym i oficjalnym, jak gdyby Brashen towarzyszył jej w powozie podczas drogi powrotnej z kupieckiego zebrania.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł uprzejmie i nisko ukłonił się dziewczynie. Miał wrażenie, że ich rozmowa obudziła w nim, nieokrzesanym marynarzu, dystyngowanego chłopca, którego matka uczyła niegdyś dobrych manier. Chciał nawet podnieść do ust jej rękę, lecz widok własnych sponiewieranych butów i postrzępionych mankietów bawełnianych spodni przypomniał mu o obecnym statusie. – Poradzisz sobie? – spytał.

– Przypuszczam, że tak – odrzekła niepewnie. Odwróciła się, położyła dłoń na kulce i w tym samym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły.

W progu stanął Kyle. Był w nocnej koszuli i boso, jasne włosy miał potargane, ale przepełniała go tak wielka wściekłość, że Althei i Brashenowi odeszła wszelka ochota do śmiechu.

– Co się tu dzieje? – zapytał ostro. Mówił cicho, jakby pragnął zachować dyskrecję, a równocześnie w jego głosie było tyle gniewu, że pytanie zabrzmiało jak krzyk. Młody marynarz instynktownie się wyprostował przed swoim dowódcą sprzed kilku godzin, a jego towarzyszka początkowo wzdrygnęła się zaszokowana, szybko jednak odzyskała rezon.

– Nie twój cholerny interes – oświadczyła, próbując minąć szwagra i wejść do domu. Mężczyzna chwycił ją za ramię i obrócił ku sobie. – Niech cię diabli – wrzasnęła z całych sił. – Trzymaj łapy z dala ode mnie!

Kyle zignorował jej słowa i mocno potrząsnął ją za ramię. Drobne ciało dziewczyny ruszało się gwałtownie jak ciężarek na końcu bata.

– Ta sprawa dotyczy mojej rodziny! – warknął. – Muszę dbać o jej reputację i dobre imię. Ty też powinnaś. Spójrz na siebie. Bosa dziewucha, która wygląda i pachnie jak pijana prostytutka. I jeszcze ten łobuz, który węszy za tobą jak za tanią dziwką… Czy po to przyprowadziłaś go tutaj, do domu naszej rodziny? Jak mogłaś? Jak Śmiesz w noc po śmierci swojego ojca tak nas wszystkich zawstydzić swoim zachowaniem?

Na jego wściekłe oskarżenia Althea niczym lisica obnażyła zęby. Szarpnęła rękę, która trzymała ją tak mocno.

– Niczego nie zrobiłam! – krzyknęła dziko pijackim głosem. – Nie zrobiłam niczego, czego mogłabym się wstydzić! To ty powinieneś się wstydzić. Złodzieju! Ukradłeś mi statek! Ukradłeś go!

Brashena sparaliżowało z odrazy. W jaki sposób wmieszał się w to wszystko? To była ostatnia rzecz, na jaką miał ochotę. Niezależnie od tego, co robił, i tak go źle oceniano. Nie potrafił jednak stać nieruchomo i nie reagować. Musiał walczyć.

– Kapitanie Kyle'u, pozwól jej odejść. Nie zrobiła nic złego, tylko trochę wypiła. Biorąc pod uwagę to, co dzisiaj przeszła, trudno ją obwiniać. Puść ją, człowieku, sprawiasz jej ból!

Młody marynarz nie podniósł ręki ani żadnym innym gestem nie zasugerował, że zamierza zaatakować Havena, jednak Kyle obcesowo odepchnął Altheę i ruszył na niego.

– Cóż, może ty jej nie obwiniasz… ja niestety uważam jej postępek za niewybaczalny.

Za Kyle'em w zaciemnionej sieni Brashen dostrzegł zapalone światło i usłyszał zaskoczony kobiecy głos. Haven zrobił szybki ruch, by chwycić marynarza za poły koszuli, ten wszakże zdążył się uchylić. Stojąca za nim Althea chwiała się i płakała, bezradna niczym zagubione dziecko. Przylgnęła do futryny, włosy opadły jej na twarz i nie przestawała łkać. Kyle podjął przemowę:

– Tak, tak, wiem, czekałeś, aż dziewczyna się upije, niegodziwy psie, a potem poszedłeś za nią z nadzieją na coś więcej. Widziałem, jak się jej przypatrywałeś na statku i wiem, co ci chodzi po głowie. Jeszcze ciało jej ojca nie ostygło, a ty już za nią węszysz.

Kapitan szedł ku niemu i Brashen zaczął się cofać. Nie obawiał się walki z Havenem, mimo iż starszy mężczyzna był od niego nieco wyższy, z drugiej strony jednak nie chciał zadzierać z rodziną Althei. Kyle był pełnoprawnym przedstawicielem rodu Pierwszych Kupców i gdyby zabił przed swoim domem młodego marynarza, niewiele osób kwestionowałoby jego relację z zaszłych zdarzeń. Nie był tchórzem, lecz z pełną świadomością podniósł pojednawczym ruchem rękę i stwierdził:

– To nieprawda. Po prostu odprowadziłem ją do domu. Chciałem jej zapewnić bezpieczeństwo i tyle.

Kyle zamachnął się, Brashen zrobił unik. By ocenić siłę człowieka, wystarczy jedno uderzenie, natychmiast więc odkrył, że kapitan Haven jest człowiekiem powolnym i ma kłopoty z równowagą. Mimo iż był wyższy, miał dłuższe ręce i może nawet więcej siły, młody marynarz był przekonany, że pokonałby go bez większych trudności.

Zastanawiał się właśnie, czy wdawać się w bijatykę, gdy z progu odezwała się kobieta.

– Kyle'u! Brashenie! – W głosie Koniki Vestrit dosłyszał żal, a równocześnie mówiła tonem matki strofującej dwoje niesfornych dzieci. – Przestańcie! Natychmiast przestańcie! – Starsza pani trzymała się futryny. Jej włosy były zaplecione jak zwykle do snu. – Co tu się dzieje? Żądam odpowiedzi.

– Ten świński syn… – zaczął Haven, lecz przerwał mu cichy, spokojny głos Althei. Dziewczyna była zachrypnięta od płaczu, ale bardzo panowała nad tonem.

– Byłam roztrzęsiona. Chyba za dużo wypiłam. W tawernie natknęłam się na Brashena Trella, który nalegał, że mnie odprowadzi do domu. Nic więcej się nie zdarzyło i nie miało się zdarzyć… A Kyle wypadł z domu i zaczął nas obrzucać wyzwiskami. – Podniosła głowę i przeszyła szwagra śmiałym, pełnym nienawiści spojrzeniem.

– To prawda – dodał Brashen równocześnie z kapitanem, który wykrzykiwał:

– Ale spójrz na nią, tylko na nią spójrz!

Młody marynarz nie miał pojęcia, komu uwierzy Ronica Vestrit. Po chwili kobieta powiedziała stanowczo:

– Kyle'u, Altheo, idźcie do łóżek. Brashenie, proszę, odejdź do domu. Jestem za bardzo zmęczona i zrozpaczona, aby uczestniczyć w waszych kłótniach. – Kiedy Haven otworzył usta, by zaprotestować, dodała polubownie: – Jutro porozmawiamy, Kyle'u. Jeśli pobudzimy służących, rozgadają o tym skandalu na targowisku. Nie wątpię, że niejeden podsłuchuje już pod drzwiami. Połóżmy teraz kres wszelkim sporom. Sprawy rodzinne należy omawiać w domu. Tak zawsze mawiał Ephron. – Odwróciła się do Brashena i powiedziała: – Dobranoc, młodzieńcze.

Odprawiła go i młody marynarz odszedł dziarskim krokiem w noc, tak zadowolony z obrotu spraw, że nawet się nie pożegnał. Kiedy usłyszał, jak ciężkie drzwi się zamykają, poczuł, że wraz z nimi zamknął się pewien rozdział jego życia.

Ruszył szybko z powrotem ku basenowi portowemu i centrum Miasta Wolnego Handlu. Usłyszał pierwsze ostrożne krzyki porannych ptaków. Popatrzył na wschód i zobaczył horyzont, który powoli zabarwiał się światłem. Brashen poczuł się nagle straszliwie zmęczony. Pomyślał o czekającej go na “Vivacii” ciasnej koi, po czym uprzytomnił sobie, że na pokładzie tamtego żaglowca nie ma już dla niego miejsca. Nigdzie nie czekała na niego koja. Zastanowił się nad izbą w gospodzie: pomieszczeniem z miękkim łóżkiem, czystą kołdrą i ciepłą wodą do mycia. Zrobił dziwną minę, coś pośredniego między warknięciem i uśmiechem. Noclegi były bardzo drogie. Gdyby był wieczór, może zdecydowałby się wynająć pokój, lecz do rana pozostało ledwie kilka godzin, a hałas i gorąco dnia i tak by go zbudziły znacznie szybciej. Nie warto wydawać pieniędzy na łóżko, z którego prawie nie skorzysta.

Z przyzwyczajenia skierował się ku portowi. Gdy sobie to uświadomił, potrząsnął głową i ruszył w stronę ulicy Rządów, która prowadziła na skaliste plaże, gdzie najbiedniejsi rybacy cumowali małe łódki. “Paragon” pozwoli mu się przespać na swoim pokładzie i będzie zadowolony z towarzystwa, a po południu Brashen pójdzie odebrać swój marynarski worek, po czym zacznie szukać pracy i noclegu. Na razie musi się przespać parę godzin, z dala od Vestritów i Havenów.


* * *

Maulkin zatrzymał się, otworzył szeroko paszczę i zamknął ją powtórnie, smakując powietrze nowego miejsca. Znużeni członkowie kłębowiska rozlokowali się w miękkim błocie, wdzięczni za krótki postój w długiej wędrówce. Shreever z osobliwą czułością obserwowała przywódcę, który kosztował słonej wody Krainy Obfitości. Jego krawatka podniosła się wokół gardła, na wpół wyzywająco, na wpół pytająco. Kilka innych węży zahuczało widząc jego postawę i poruszyło się niepewnie.

– Nie ma tu pretendenta – zauważył Sessurea. – Bawi się bańkami.

– Mylisz się – zapewniła go spokojnie Shreever. – To tylko wspomnienia. Walczy, by je ujarzmić. Tak mi powiedział. Wspomnienia migoczą mu w głowie niczym wielka ławica maleńkich ryb i wprawiają go swoją mnogością w zakłopotanie. Maulkin musi postąpić jak mądry rybak, otwiera więc paszczę, przesuwa naprzód pysk, a potem zaciska szczęki i sprawdza łup.

– Prawdopodobnie sam muł – mruknął Sessurea.

Shreever postawiła krawatkę, a on szybko się odwrócił i powąchał własny ogon, jak gdyby się oporządzał. Shreever przeciągnęła się i zaczęła się ostentacyjne muskać, sugerując towarzyszowi, że się go nie boi.

– Korniki – zauważyła, jak gdyby do siebie – zawsze są rade z nieruchomego celu.

Wiedziała, że inne węże również zaczynają podważać przywódcze umiejętności Maulkina. Ale nie ona. To prawda, że ostatnio jego myśli wydawały się jeszcze bardziej rozproszone niż zwykle. To prawda, że ryczał dziwnie, gdy spał podczas krótkich odpoczynków, na które pozwalał swemu kłębowisku i że częściej mówił do siebie niż do swoich zwolenników.

Fakty te mroziły krew w żyłach wężom, lecz dla Shreever oznaczały, że Maulkin naprawdę nimi kieruje. Z każdym kolejnym kilometrem na północ rosła jej pewność, że rzeczywiście należy on do węży przenoszących stare wspomnienia. Obserwowała go teraz. Wspaniałe miedziane oczy przykrył mlecznymi powiekami, wdzięcznym ruchem zwinął ciało w splot i głaskał się tak długo, aż rozjarzyły mu się złote oka. Kilka pozostałych węży przyglądało się temu z pogardą, jak gdyby sądziły, że ich przywódca pobudza swe zmysły dla zwykłej przyjemności. Shreever wpatrywała się w niego głodnym wzrokiem. Gdyby reszta kłębowiska nie patrzyła z taką uwagą, wężyca może nawet by się ośmieliła i przyłączyła do niego – owinęłaby jego ciało swoim i pomogła mu szukać utraconych wspomnień.

Nie odważyła się jednak i tylko dyskretnie zaczerpnęła haust słonej wody w na wpół otwartą paszczę; nowa woda swobodnie przepłynęła jej przez skrzela. Shreever poczuła dziwny smak. Były w nim obce sole, aż piekące intensywnością. Wysunęła język i skosztowała soli z ciała Maulkina, który pracowicie wił się i skręcał. Przez chwilę marzyła, że Kraj Niedostatku zmienia się w Krainę Obfitości, a ona spokojnie się w niej pławi.

Uniosła powieki i wizja zniknęła. Zanim Shreever zdołała się opanować, odrzuciła w tył łeb i zaryczała triumfalnie:

– Droga wolna!

Dopiero w chwilę później uświadomiła sobie własny krzyk. Towarzysze obserwowali ją teraz z takim samym napięciem, z jakim wcześniej przypatrywali się Maulkinowi. Zmieszana, przygładziła krawatkę przy szyi.

Nagle przywódca odwrócił się do niej i mocno owinął wokół jej ciała. Krawatka podniosła mu się gwałtownie i buchnęły toksyny, które równocześnie oszołomiły i upoiły Shreever. Maulkin chwycił ją z ogromną siłą, pomazał swoim piżmem po jej łuskach, zalewając jej zmysły na wpół uchwyconymi wspomnieniami, nad którymi właśnie rozmyślał. Potem nagle ją uwolnił i odsunął od siebie. Wężyca powoli i miękko opadła na dno, sapiąc dla zaczerpnięcia oddechu.

– Ona dzieli moje wspomnienia – oznajmił Maulkin swoim zwolennikom. – Widzi je, a ja ją nimi namaszczam. Naszymi wspomnieniami. Chodź, Shreever, powstań i pójdź za mną. Zbliża się dzień zgromadzenia. Pójdź za mną ku odrodzeniu.

Загрузка...