14. SPRAWY RODZINNE

Kennit nie zabrał zdobytego statku do Łupogrodu. Obawiał się, że “Fortuna” ugrzęźnie gdzieś w wąskim kanale bądź na jednej z licznych piaskowych wysepek. Po burzliwej naradzie z Sorcorem doszli do wniosku, że lepszym miejscem będzie Krzywe. Piracki kapitan uznał port za odpowiedni, wiedział bowiem, że założyli go niewolnicy, którzy wywołali powstanie przeciwko załodze, kiedy niewolniczy statek schronił się w górze kanału przed burzą. Kennit przypomniał Sorcorowi tę historię z uśmiechem. Mat przyznał mu rację, lecz nadal się opierał, ponieważ w Krzywem nie było niemal niczego więcej niż piasek, skały i mięczaki. “Jaka przyszłość czekała tam tych ludzi?”, spytał, a młody pirat odrzekł mu, że lepsza niż na statku przewożącym niewolników. Sorcor jeszcze chwilę gderał, ale Kennit nalegał.

Powolna podróż do Krzywego zajęła im zaledwie sześć dni (znacznie dłużej płynęliby do Łupogrodu) i z punktu widzenia kapitana był to dobrze wykorzystany czas.

Sorcor widział śmierć wielu z wybawionych przez siebie więźniów; choroba i wycieńczenie z powodu głodu nie zniknęły tylko dlatego, że ludzie ci odzyskali swobodę. Dowodzący teraz “Fortuną” Rafo skłonił do pracy ocalałych więźniów przy czyszczeniu pokładu. Statek nie wydzielał już typowego dla niewolniczych handlowców smrodu, niemniej jednak Kennit ciągle nalegał, by “Marietta” trzymała się od niej w pewnej odległości i od zawietrznej. Wiatr mógł przenieść na piracki żaglowiec chorobę, toteż kapitan wolał nie ryzykować. Nie pozwolił też żadnemu z wyratowanych ludzi wejść na pokład “Marietty”, twierdził bowiem, że tłok na jego własnym statku w niczym nie ulży ciasnym kwaterom na “Fortunie”. Niewolnicy musieli się zadowolić miejscem na pokładzie i kwaterami po wybitej do nogi załodze. Kilku zdrowszych objęło funkcje marynarskie i pomagało członkom pirackiej załogi żeglować statkiem. Nieznana praca okazała się dla nich szczególnie trudna, zwłaszcza że byli bardzo osłabieni.

Niewolnicy pracowali ciężko i nadal szalała wśród nich śmierć, zbierając krwawe żniwo, a jednak morale na “Fortunie” było bardzo wysokie. Niedawni więźniowie w patetyczny sposób dziękowali całemu światu za świeże powietrze, za porcję solonej wieprzowiny z prowiantów załogi handlowca i za każdą rybę, którą zdołali złowić dla uzupełnienia diety. Sorcor odpędzał węże strzelając z balisty ustawionej na pokładzie “Marietty”. Ciała zmarłych niewolników rzucano teraz w wodę zamiast wprost w paszcze chciwych stworów, co pozostałych przy życiu wyraźnie pocieszało, chociaż Kennit nie potrafił pojąć, jaką różnicę mógł ten fakt stanowić dla trupów.

Statki wpłynęły do Krzywego podczas przypływu; fala lekko wepchnęła “Mariettę” i “Fortunę” do słonawej zatoki. Szkieletowate resztki żaglowca założycieli osady straszyły jeszcze na płytkim końcu kotwicowiska. Portowa miejscowość powstała wzdłuż plaży i prezentowała się jako rząd chałup. Siedziby te wykonano z drewnianych belek starego statku, drewna wyrzuconego przez fale na brzeg i kamienia. Z kominów wznosił się rzadki dym. Dwa sklecone naprędce rybackie kutry przywiązano do zniszczonego nabrzeża, a pół tuzina prowizorycznych wiosłowych łodzi i obciągniętych brezentem żaglówek wyciągnięto na piaszczysty brzeg. Miasteczko było jeszcze w powijakach.

“Marietta” wpłynęła pierwsza i stojący na rufie Kennit musiał przyznać z dumą, że stanowiący trzon załogi niewolniczego statku przekształceni w żeglarzy niewolnicy, sprawiali się całkiem nieźle. Pracowali z największą sumiennością i miną nadrabiali brak doświadczenia czy umiejętności. Bez trudu wprowadzili żaglowiec do portu i zakotwiczyli. “Fortuna” pływała teraz pod banderą z krukiem, która na wszystkich wyspach pirackich znana była jako emblemat Kennita. W chwili gdy z obu statków zrzucono gigi, na rozklekotanych nabrzeżach zgromadził się już spory tłumek gapiów obserwujących nowo przybyłych. Członkowie przypadkowej wspólnoty dawnych niewolników i uciekinierów nie mieli zapewne kontaktów ze światem, ciekawiło ich więc, jakie wieści i towary przywiozły im dwa żaglowce, które zacumowały w ich porcie.

Młody pirat pozostał na pokładzie, wysyłając Sorcora na brzeg z nowinami. Wątpił, czy w tym dziwacznym małym mieście ktokolwiek posiadał wystarczająco dużo pieniędzy, aby opłacił mu się rejs tutaj, zamierzał wszakże przyjąć najlepszą oferowaną cenę i jak najszybciej się uwolnić zarówno od cuchnącego statku, jak i od wypełniających ładownię “Fortuny” niewolników. Starał się nie myśleć, ile otrzymałby za cały ładunek w Chalced. Gdyby zdołał tylko do swego pomysłu przekonać Sorcora… Cóż, okazja już przepadła i nie było sensu się nad nią rozwodzić.

Z doków wypłynęła nagle mała flotylla łodzi wiosłowych i skierowała się ku statkowi niewolniczemu. Niewolnicy już się stłoczyli przy relingu, chcąc natychmiast zejść ze swego pływającego więzienia. Kennit nie spodziewał się, że mieszkańcy osady tak chętnie powitają jego motłoch. Hm – pomyślał – to i dobrze. Im szybciej “Fortuna” zostanie rozładowana i sprzedana, tym szybciej on sam będzie mógł się oddać bardziej dochodowym zajęciom. Odwrócił się do chłopca pokładowego i polecił, by nikt mu nie przeszkadzał. Nie zamierzał odwiedzać Krzywego. Wszystko pozostawiał w rękach swego mata.

Postanowił natomiast dać upust ciekawości i obejrzeć uratowany statek. Portowe godziny spędził więc na przeglądaniu wspaniałych map morskich i innych papierów (które Sorcor oczywiście całkowicie pominął) ukrytych w szafce kwater kapitańskich na pokładzie “Fortuny”. Dokumenty niewiele interesowały młodego pirata, ponieważ wiązały się ściśle ze statkiem niewolniczym i rzeczami należącymi do nieżyjącego kapitana; mimowolnie zauważył tylko, że mężczyzna dobrze zabezpieczył swoją żonę i dziecko. Mapy jednakże to co innego. Miały wielką wartość. Wszystkie tworzono wielkim wysiłkiem, a ich właściciele rzadko dzielili się niełatwo uzyskanymi informacjami z kapitanami innych statków, handlarzami czy marynarzami. Na mapach “Fortuny” wykreślono na przykład jedynie ogólnie znaną drogę wodną obok Wysp Pirackich, kilka – określonych jako niesprawdzone – kanałów oraz jedną czy dwie notki związane z wewnętrznymi drogami wodnymi. Kennit spodziewał się tego. Na mapie zaznaczono siedem osad pirackich. Dwie umieszczono w niewłaściwym miejscu, a trzecią już jakiś czas temu porzucono, ponieważ jej mieszkańcy uznali, że miejscowość zbyt się rzuca w oczy przepływającym niewolniczym statkom, zwłaszcza że handlarze niewolników chętnie napadali na mijane osady i dopełniali ładownie pojmanymi piratami, zmieniając ich w niewolników. Sorcor ich za to szczególnie nienawidził. W każdym razie, mimo pewnych oczywistych braków, przed kapitanem leżała teraz dość starannie wykonana mapa głównego kanału.

Przez jakiś czas rozparty na krześle pirat wpatrywał się w sunące wysoko chmury i rozmyślał. Uznał, że mapa ta sugeruje aktualny stan wiedzy handlarzy niewolników na temat Wysp Pirackich i tutejszych wodnych szlaków. Tak. Gdyby ktoś zdobył kontrolę nad głównym kanałem, mógłby opanować cały tutejszy handel. Statki niewolnicze nie miały czasu szukać nowych szlaków, może żywostatki również. Pomysł kusił, jednak po chwili Kennit niechętnie potrząsnął głową. Żywostatki i ich rodziny pływały na tych wodach znacznie dłużej niż handlarze niewolników. A dopiero chalcedzki handel niewolnikami powołał do życia piratów i ich osady. Wynikało z tego, że większość rodzin Pierwszych Kupców, które kursowały na tych wodach, lepiej znała kanały niż statki niewolnicze. Dlaczego Kupcy nie dzielili się z tamtymi swą wiedzą? Odpowiedź była oczywista. Żaden Kupiec dobrowolnie nie zrezygnuje z przewagi nad konkurentami. Pirat odchylił się na krześle. Tak, tak. Czego zatem właściwie się dowiedział? Niczego nowego. Żywostatek jest trudniejszy do schwytania niż statek niewolniczy, lecz istniała przecież taka możliwość. Po prostu Kennit musiał całą sprawę lepiej przemyśleć.

Młody kapitan skoncentrował się teraz na “Fortunie”. Odbili ją trzy dni temu, toteż w tej chwili nie cuchnęła już tak straszliwie jak na początku. Wprawdzie swym wrażliwym nosem Kennit wyczuwał lekki smród, lecz musiał przyznać, że Rafo świetnie się sprawił. Dawni niewolnicy wciągnęli na pokład i na wyższe pomosty setki kubełków z morską wody i dokładnie wyszorowali deski. Niestety, z otwartych włazów buchał w górę cuchnący fetor. Na statku tłoczyło się po prostu zbyt wiele osób.

Teraz więźniowie zgromadzili się na pokładzie w grupkach. Kościste kończyny wychudzonych ludzi sterczały z postrzępionych łachmanów. Niektóre osoby próbowały podjąć pracę przy czyszczeniu statku, inne po prostu starały się nie wchodzić nikomu w drogę. Jeszcze inne powoli umierały i nic ich nie interesowało. Kiedy piracki kapitan przechodził przez pokład (trzymając przy nosie i ustach chusteczkę), śledziły go oczy wyratowanych przez jego załogę niewolników. Każdy odzywał się do niego cicho. Jedni na jego widok płakali, inni pochylali przed nim głowy. Najpierw Kennit sądził, że płaszczą się przed nim ze strachu. Gdy wreszcie pojął, że ich mamrotanie oznacza podziękowanie i błogosławieństwo, nie wiedział, czy się śmiać, czy martwić. Niepewny, jak zareagować na ich spojrzenia, uciekł się do charakterystycznego dla siebie nieznacznego uśmieszku i przyspieszył kroku, kierując się do dawnych kwater oficerów statku.

Mieszkali naprawdę bardzo wygodnie, zwłaszcza w porównaniu z nieszczęsnymi więźniami. Stwierdził, że zgadza się z oceną swego mata w kwestii kapitańskiego gustu. Pod wpływem kaprysu nakazał rozdać stroje handlarza pomiędzy niewolników. Kapitan “Fortuny” palił fajkę, toteż Kennit znalazł w jego kajucie sporo ziela. Zastanowił się, czy mężczyzna nie uciekał się do nich, by zapomnieć o swoim smrodliwym ładunku. On sam nigdy nie uległ temu nałogowi, rozdał więc niewolnikom także zioła. Następnie odszukał mapy i inne papiery, które sobie przywłaszczył. W kapitańskiej kwaterze nie zostało już nic interesującego. Przeciętność pomieszczenia zapewne zaskoczyłaby Sorcora; wskazywała raczej na to, że dowódca “Fortuny” nie był potworem (tak przypuszczał mat Kennita), lecz zwyczajnym dalekomorskim kapitanem i kupcem.

Młody pirat pierwotnie zamierzał sprawdzić również podpokładzie, aby przekonać się, jak mocny jest statek i czy Sorcor nie przegapił tam czegoś cennego. Zszedł po drabince do ładowni i rozejrzał się wokół. Mężczyźni, kobiety, nawet dzieci, niesamowicie wynędzniali. Przypadkowy nieład kończyn i ciał, ciągnący się w ciemność… Wszystkie oblicza zwróciły się ku Kennitowi. Rafo poruszył latarnią i w setkach oczu zatańczyło światło. Widok skojarzył się pirackiemu kapitanowi ze szczurami, które widywał nocami w pobliżu stosów śmieci.

– Dlaczego są tacy chudzi? – zapytał nagle Kennit swego oficera. – Podróż z Jamaillii nie trwa tak długo, by zmienić ludzi w stertę kości. No chyba że się ich w ogóle nie karmi.

Poczuł wstrząs widząc, jak oczy Rafo zwężają się ze współczucia.

– Większość trafiła tu z więzień dla dłużników. Wielu pochodzi z tej samej wioski. Najwyraźniej nie podobali się Satrapie, więc podniósł podatki dla osad z ich doliny. Kiedy żaden z mieszkańców nie był w stanie ich zapłacić, wszystkich spędzono i sprzedano handlarzowi niewolników. Prawie całą wioskę… Zresztą mówią, że taka rzecz zdarzyła się nie po raz pierwszy. Tak czy owak, sprzedano ich, a potem trzymano w zagrodach i karmiono odpadami. Niektórzy twierdzą, że specjalnie ich odchudzano, by jak najwięcej osób zmieściło się w ładowni statku. Za takich prostych ludzi handlarze nie dostają zbyt dobrej ceny, toteż by zarobić, trzeba napakować statek po brzegi.

Marynarz podniósł latarnię wyżej. Puste kajdany zwisały ze ścian niczym osobliwe pajęczyny bądź leżały zwinięte na podłodze jak rozgniecione ciała węży. Kennit uprzytomnił sobie, że dotąd był świadom istnienia tylko pierwszego szeregu patrzących na niego istot. Za nimi, jak okiem sięgnąć, leżeli, kucali lub siedzieli w ciemnościach inni. Poza niewolnikami ładownia była pusta. Gołe deski, w narożnikach kilka garści brudnej słomy, która przywodziła na myśl porzuconą pościel. Wnętrze statku także oblano morską wodą i wyszorowano, niestety nie sposób było doczyścić nasyconego moczem drewna i usunąć fetoru z okrętowego ścieku. Smród amoniaku tak drażnił oczy, że po policzkach pirackiego kapitana potoczyły się łzy. Zignorował je i miał nadzieję, że nie są widoczne w półmroku. Nie Zakrztusił się tylko dzięki temu, że zaciskał zęby i płytko oddychał. Niczego bardziej nie pragnął, jak tylko wyjść stąd, ale zmusił się do przejścia całej długości ładowni.

Po drodze nieszczęśnicy podczołgiwali się do niego i mamrotali. Kennitowi zjeżyły się włoski na karku, starał się wszakże nie patrzeć za siebie i nie sprawdzać, w jak bliskiej odległości idą za nim. Nagle stanęła przed nim jedna z kobiet – śmielsza bądź głupsza od reszty grupy – i podsunęła mu pod oczy szmaciane zawiniątko, które trzymała kurczowo przy sobie. Wbrew woli zajrzał do środka i zobaczył dziecko.

– Urodzone na tym statku – oświadczyła zachrypłe. – Urodzone w niewolnictwie, lecz uwolnione przez ciebie, panie. – Jej palec dotknął niebieskawego znaku “X”, które nadgorliwy handlarz zdążył już wytatuować przy nosku dziecka. Kobieta ponownie podniosła wzrok na swego wybawcę. W jej oczach dostrzegł dzikość. – Co mogłabym ci ofiarować w podzięce?

Kennit starał się zapanować nad mdłościami. Na myśl o jedynej rzeczy, którą mogłaby mu ofiarować kobieta, ścierpła mu skóra na całym ciele. Z ust niewolnicy pachniało zepsutymi zębami w gnijących dziąsłach. Wykrzywił usta w parodii uśmiechu.

– Nazwij to dziecko Sorcor. Na moją cześć – podsunął zdławionym głosem. Kobieta nie dostrzegła sarkazmu w jego tonie, ponieważ wypowiedziała pod jego adresem błogosławieństwo, po czym rozpromieniona wycofała się, kurczowo przyciskając do piersi chude niemowlę.

Reszta tłumu przysuwała się coraz bliżej. Wiele osób krzyczało:

– Kapitanie Kennit, kapitanie Kennit!

Z całych sił starał się powstrzymać przed ucieczką z tego miejsca. Machnął tylko marynarzowi ręką z latarnią i rozkazał charkliwie:

– Wystarczy. Widziałem już dość.

Nie potrafił ukryć w głosie rozpaczy. Trzymając ściśle przy twarzy perfumowaną chusteczkę, wspiął się szybko po najbliższej drabince.

Na pokładzie jeszcze chwilę panował nad ogarniającymi go nudnościami. Ze stężałą twarzą tak długo wpatrywał się w horyzont, aż był pewny, że nie zhańbi się pokazem słabości. Zmusił się do zastanowienia nad tą nagrodą, którą zdobył dla niego Sorcor. Statek wydawał się dość solidny, ale Kennit wiedział, że nie dostanie za niego przyzwoitej ceny, jeśli kupiec będzie miał dobry węch.

– Stracony trud – warknął wściekle. – Zmarnowany czas! Wsiadł na giga i rozkazał, by go zawieziono z powrotem na “Mariettę”. Wtedy właśnie postanowił, że odwiedzi Krzywe. Skoro statek i tak nie przyniesie mu zysku, niech się go przynajmniej szybko pozbędzie i wreszcie zajmie innymi sprawami.

Popłynął jednak do osady dopiero późnym popołudniem. Pomyślał, że zabawnie będzie poobserwować, jak oswobodzeni niewolnicy reagują na miasto i jak ono wita nagły napływ ludności. Może do tej pory Sorcor dostrzegł już szaleństwo swej dobroczynności.

Wydał rozkaz chłopcu pokładowemu, który pospiesznie powiadomił kogo trzeba. Gdy Kennit przygładził włosy, włożył kapelusz i wyszedł z kajuty, gig już na niego czekał. Marynarze, których wyznaczył, by mu towarzyszyli, okazali się chętni jak zaproszone na spacer psy. Każda osada, każde zejście na ląd stanowiło dla nich pożądaną odmianę. Mimo iż kapitan nie dał im zbyt wiele czasu na przygotowania, wszyscy zdążyli wdziać czystsze koszule.

Z kotwicowiska do doków Krzywego ludzie Kennita wiosłowali pilnie zaledwie kilka minut. Piracki kapitan milcząco ignorował uśmiechy mężczyzn. Przywiązali gig do podstawy doku. Kennit wspiął się pierwszy po chwiejnej drabince, a potem czekał na brzegu na swoich ludzi, wycierając w chusteczkę brudne palce. Pogrzebał w kieszeniach okrycia i wyjął garść małych monet. Wystarczy po małym piwku dla każdego. Wyznaczył to zadanie jednemu ze swoich ludzi.

– Bądźcie jednakże przygotowani na mój powrót – ostrzegł go mgliście. – Nie każcie mi czekać.

Piraci zebrali się wokół nich dwóch. Za wszystkich przemówił Gankis.

– Kapitanie, nie musisz nic mówić. Po tym, co zrobiłeś, będziemy tu na ciebie czekali, choćby cię goniły wszystkie demony z głębin.

Nagły potok takich słów z ust starego pirata zdumiał Kennita. Nie spodziewał się tak wielkiej lojalności. Szczególnie że nie przypominał sobie żadnego czynu z ostatnich dni, którym mógłby sobie zasłużyć na tyle uczucia. Z niezrozumiałych względów stwierdzenie starca raczej go dotknęło niż rozbawiło.

– No dobrze. Pozwalam przepłukać gardła, chłopcy. Tylko bądźcie tu, kiedy wrócę.

– Nie, panie kapitanie, nigdzie nie pójdziemy. Obiecujemy, że będziemy tu czekać, każdy z nas. – Mężczyzna, który to powiedział, uśmiechnął się szeroko i jego stary tatuaż rozciągnął się na całą twarz.

Kennit, odwróciwszy się plecami do swoich piratów, pospieszył ku wyjściu doków, a następnie do centrum miasta. Za sobą słyszał głośną dyskusję swoich marynarzy. Spierali się, gdzie i kiedy napić się piwa, by nie spóźnić się na powrót kapitana. Kennitowi podobało się, że roztrząsają takie kwestie. Nie zaszkodzi im, gdy się czasem nad czymś zastanowią. Tymczasem on sam skupił się na rozwiązywaniu nowej zagadki. Jakim czynem tak bardzo im się przypodobał? Czyżby na “Fortunie” znaleziono jakieś łupy, o których Sorcor go nie poinformował? Niewolnice obiecały im swoją przychylność? W głowie młodego pirata rodziły się kolejne podejrzenia. Gdyby się dowiedział, gdzie jest teraz Sorcor i co robi… Fakt, iż rozpowiedział wśród marynarzy, że szczodry dar (jakikolwiek był) pochodzi od kapitana, nie usprawiedliwiał starego mata, ponieważ przede wszystkim powinien poinformować o całej sprawie Kennita.

Piracki kapitan szedł główną ulicą miasteczka. W osadzie znajdowały się tylko dwie tawerny i Kennit sądził, że zastanie Sorcora w którejś z nich. Niestety, nie znalazł go w żadnej. Natomiast na ulicy, w połowie drogi między tymi tawernami dostrzegł mnóstwo osób. Odniósł wrażenie, że cała populacja osady zebrała się w tym jednym miejscu. Radośnie świętowano. Na dworze stały ławy i stoły, wytoczono i napoczęto też beczułki z trunkami. Kennit zmarszczył czoło. Tego rodzaju triumfy zwykle kojarzyły się z dużymi pieniędzmi i ogromną hojnością. Młody pirat robił dobrą minę do złej gry i słał wokół porozumiewawcze uśmieszki. Jeśli nie chciał, by uznano go za głupca, musiał udawać, że wie, co się tutaj dzieje.

– Nic nie mów. Ufaj swemu szczęściu – zbeształ go cichy głosik. Talizman na jego nadgarstku zaśmiał się dźwięcznie. Słodycz tego perlistego śmiechu zmroziła Kennitowi krew w żyłach. – Przede wszystkim nie okazuj strachu. Takiego szczęścia jak twoje nie może zburzyć strach. – Znowu śmiech.

Kapitan nie odważył się podnieść nadgarstka do oczu; nie opuścił też wzroku na maleńką twarz. Nie publicznie! Nie miał wszakże teraz czasu, by szukać spokojniejszego miejsca na naradę z talizmanem, ponieważ ludzie już go zauważyli.

– Kennit! – krzyknął jakiś głos z tłumu. – Jest wśród nas Kennit! Kapitan Kennit!

Pozostali podnieśli krzyk, aż letnie powietrze zadźwięczało imieniem młodego pirata. Wszystkie twarze – niczym obracająca się w legowisku bestia – zwróciły się ku niemu, a następnie motłoch ruszył ku niemu falą.

– Odwagi. I uśmiechaj się! – zadrwił czarodrzewowy talizman.

Kennit przybrał na twarz sardoniczny uśmiech. Na widok pędzącej ku niemu gawiedzi serce zaczęło mu walić i pot spływał po grzbiecie. Las zaciśniętych na kuflach rąk sięgnął nieba i wszyscy zebrani wpatrzyli się w sztucznie uśmiechniętą twarz i z pozoru nieustraszoną, wyprostowaną postać pirackiego kapitana. Kennit czuł strach, lecz ukrywał ów fakt, blefował, a tłum nie zdawał sobie z tego sprawy. Daremnie starał się dojrzeć wśród zbliżających się twarzy oblicze Sorcora. Chciał go odnaleźć i – jeśli to będzie koniecznie – zasłonić się nim. Jego mat powinien umrzeć przed nim.

Ludzie otoczyli go. Twarze mieli zarumienione – od alkoholu, ale i z poczucia triumfu. Nikt, jak dotąd, nie odważył się dotknąć Kennita. Tłum zatrzymał się w pełnej szacunku odległości od jego pięści. Wszystkie oczy spoczęły na jego osobie. Kapitan popatrzył po ich twarzach, szukając słabych miejsc motłochu i ewentualnego napastnika, która zada mu pierwszy cios. Nagle przed tłum wyszła jakaś tęga kobieta i stanęła przed Kennitem, trzymając się mięsistymi rękoma za szerokie biodra.

– Jestem Tayella – oznajmiła wyraźnym i potężnym głosem. – Rządzę Krzywem. – Spojrzała mu w oczy, jak gdyby zamierzał zakwestionować jej oświadczenie. Potem, ku jego zdziwieniu, nagle zalała się łzami. Płynęły jeszcze po jej policzkach, gdy dodała załamującym się głosem: – I powiem ci, że wszystko tutaj jest twoje. Bierz, co chcesz i kiedy chcesz. Ponieważ przywiodłeś do nas tych, których ujrzeć już się nie spodziewaliśmy!

Zaufać swemu szczęściu! Kennit uśmiechnął się do kobiety, ukłonił jej się najbardziej szarmancko jak potrafił i mimo szczerego żalu z powodu zmarnowanej koronki, milcząco ofiarował jej swoją chusteczkę. Kobieta wzięła od niego materiał, jak gdyby był wyhaftowany czystym złotem.

– Skąd wiedziałeś? – spytała. Jej głos znowu się załamał. – Jak się domyśliłeś? Wszyscy byliśmy zdziwieni.

– Mam swoje sposoby – odparł ostrożnie i zastanowił się, o czym ta kobieta mówi. Nie spytał jej jednak i nawet się nie wzdrygnął, gdy jej ręka opadła na jego ramię. Owo klepnięcie zapewne oznaczało, że jest zadowolona.

– Wystawcie świeży stolik, nasz najlepszy. Droga dla kapitana Kennita! Błogosławcie człowieka, który uratował z rąk handlarzy niewolników naszych krewnych i sąsiadów, a następnie przywiódł ich tutaj, by dzielili z nami nowy, swobodny żywot. Błogosławcie tego człowieka!

Wiwatujący tłum pchnął lekko Kennita ku lepkiemu stolikowi. Kapitan usiadł, a wtedy zastawiono stół pieczoną rybą i stosem twardych korzennych ciastek. Uroczystą kolację dopełniał kubełek zupy z mięczaków, zagęszczonej morskim zielskiem. Tayella usiadła obok pirata i do drewnianej czarki nalała mu jagodowego wina lokalnej produkcji. Kennit przypuszczał, że jest to najlepszy trunek w mieście. Wziął pierwszy łyk i starał się nie skrzywić. Kobieta wypiła już zapewne pewną ilość wina, uznał zatem, że najrozważniej będzie sączyć płyn i pozwolić się raczyć historią miasta. Ledwie spojrzał na Sorcora, który do nich dołączył. Smagły stary żeglarz wydawał się dziwnie zawstydzony. Wręcz upokorzony ze zdumienia. Kennit był zbulwersowany, a równocześnie rozbawiony, ponieważ jego mat dźwigał na ręku naznaczone “Iksem” dziecko w pieluszce, którego matka kręciła się zresztą w pobliżu.

Tayella wstała, po czym wgramoliła się na blat stołu i przemówiła do zebranych.

– Przybyliśmy tu – zaintonowała – dwanaście lat temu. W łańcuchach, chorzy, na wpół żywi. Wielu z nas. Ocean pobłogosławił nas potężnym sztormem, który pchnął statek w górę owego kanału, gdzie żaden handlarz niewolników nigdy nie dotarł, a potem osadził nas na mieliźnie. Dzięki tej burzy wiele się zdarzyło. Między innymi poluzował się skobel, który zabezpieczał łańcuchy naszych kajdan. Mimo iż nadal mieliśmy związane ręce i nogi, pozabijaliśmy tych chalcedzkich drani. Uwolniliśmy współtowarzyszy i uczyniliśmy to miejsce naszym domem. Nie jest ono najlepsze na świecie, lecz ktoś, kto spędził miesiąc w ładowni statku niewolniczego, może je nazwać ziemskim rajem Sa. Nauczyliśmy się tu żyć, nauczyliśmy się używać łodzi ze statku do łowienia ryb, odważyliśmy się nawet powiadomić świat o miejscu naszego pobytu. Wiedzieliśmy jednakże, że nigdy nie zdołamy wrócić do prawdziwych domów. Że utraciliśmy na zawsze nasze rodziny i naszą wioskę. – Kobieta odwróciła się nagle i wskazała na Kennita. – A ty, panie, przywiozłeś nam wszystko, za czym tęskniliśmy.

Skonsternowany kapitan czekał, patrząc, jak Tayella wyciera zapłakane oczy jego chusteczką.

– Kiedy przyszli nas zabrać, ponieważ nie zdołaliśmy zapłacić Satrapie podatków, walczyłam. Zabili mi męża i wzięli mnie, lecz moja mała wówczas córeczka uciekła. Nigdy nie przypuszczałam, że ją jeszcze kiedykolwiek zobaczę… Nie mówiąc o moim wnuku, którego istnienia nawet nie podejrzewałam.

Wskazała z czułością na Kennitowego mata i na małego Sorcora. Znowu po policzkach spłynęły jej łzy, a bezgłośny szloch odebrał mowę.

Uspokajała się długo i wkrótce inni ludzie wtrącili się, by jej pomóc i opowiedzieć własne historie. Kennit wreszcie zrozumiał ten najbardziej niesamowity zbieg okoliczności. Okazało się, że w większości niewolnicy z pokładu “Fortuny” pochodzili z tej samej wioski, co pierwotni założyciele Krzywego. Nikt tu nie wierzył, że to tylko zbieg okoliczności. Wszyscy, nawet surowy Sorcor, przypisywali owo spotkanie magicznej dedukcji Kennita. Piracki kapitan wiedział, że niemal przypadkowo wybrał ten port, a jednak czuł, że na jego decyzję miała wpływ pewna potężna siła.

Najzwyklejsze szczęście. Jego szczęście! Szczęście, któremu ufał i którego nigdy nie kwestionował. Od niechcenia pogładził palcem czarodrzewowy talizman na nadgarstku. Nie wolno mu szydzić z tego szczęścia ani pogardzać tą szansą. Nie wolno mu. Takie szczęście wymaga od niego śmiałości. Zdecydował, że im powie. Nieśmiało i pokornie spytał Tayellę:

– Czy moi ludzie powiedzieli ci, jakie proroctwo otrzymałem od przedstawiciela Innego Ludu?

Tayelli wytrzeszczyła oczy. Poczuła, że nadchodzi niezwykła chwila. Jej milczenie – niczym rozszerzający się krąg fal – zawładnęło zebranymi. Wszyscy patrzyli na Kennita.

– Coś słyszałam – bąknęła ostrożnie.

Piracki kapitan spuścił wzrok, jak gdyby poczuł się pokonany.

– Tutaj zaczniemy – odezwał się w końcu niskim, subtelnym głosem. Potem zrobił większy wdech i kontynuował jeszcze głębszym głosem: Tak, właśnie od tego! – dodał szczególnym tonem, by zebrani poczuli się zaszczyceni jego szczerością.

Udało się. Wszystkie oczy zalśniły łzami. Zdziwiona Tayella potrząsnęła powoli głową.

– Ale cóż możemy ci ofiarować? – spytała niepewnie. – Jesteśmy wioską na odludziu. Nie mamy tu pól uprawnych ani wspaniałych domów. Cóż to za królewska siedziba?

– Zacznę od tego, od czego wy zaczęliście – odpowiedział cichym, łagodnym głosem. – Przywiozłem wam statek i wytrenowałem dla was jego załogę. Będziecie pracowali na “Fortunie” pod banderą kruka. Zostawię Rafo, by nauczył was naszego sposobu życia. Bierzcie wszystko, co zechcecie od każdego mijającego was statku i uczyńcie to własnym. Nie zapominajcie, że Satrapa odebrał wam cały dobytek i nie wstydźcie się odbierać bogactw handlarzom z Jamaillii, których władca karmi waszą krwią. – Spojrzał w wilgotne oczy swego mata i znalazł w nich inspirację. – Napadajcie na każdy przepływający przez wasze wody statek z niewolnikami. Załogę wrzucajcie do wody, co z zadowoleniem przyjmą tutejsze węże, a statki gromadźcie w waszym porcie. Z całego ładunku, który będzie się znajdował na ich pokładach, Krzywemu należy się połowa. Pamiętajcie: połowa! – powtórzył to słowo głośno, aby cała grupa usłyszała o jego hojności. – Resztę przechowajcie dla mnie. Zanim rok upłynie, Sorcor i ja wrócimy po naszą część i wówczas dowiecie się, jak najlepiej sprzedać wasze łupy. – Z lekko drwiącym i pewnym siebie uśmiechem Kennit podniósł drewnianą czarkę z winem. – Wznoszę cierpki toast! Za nadejście słodszych i lepszych czasów!

Wszyscy zebrani wykrzykiwali pochlebstwa pod jego adresem. Tayella najwyraźniej nie zauważyła, że piracki kapitan właśnie odebrał jej władzę nad osadą. Oczy kobiety lśniły równie mocno jak pozostałych. Wzniosła swoją czarkę wysoko. Nawet zimnokrwisty Sorcor przyłączył się do zebranych, którzy krzyczeli imię jego kapitana. Takiego triumfu jak ten nie odczuwał nigdy dotąd. Kennit spojrzał w pełne uwielbienia oczy mata i uprzytomnił sobie, że po raz kolejny zmienił go w wiernego psa. Uśmiechnął się do niego, a nawet do niemowlęcia, które Sorcor nadal trzymał w ramionach, po czym wybuchnął śmiechem. Jego mat sądził, iż kapitan nadał dziecku imię na jego cześć. Że była to jakaś nagroda. Kennit nie walczył z własnym uśmiechem. Podniósł znowu wysoko czarkę. Serce mu waliło, gdy czekał, aż otaczający go ludzie ucichną. Kiedy zamilkli, przemówił złudnie miękkim głosem.

– Róbcie, jak wam powiedziałem – rozkazał im łagodnie. – Zacznijcie działać na mój sposób, a ja pomogę wam osiągnąć spokój i dobrobyt.

Jego słowa powitał niemal ogłuszający ryk. Młody pirat spuścił skromnie oczy i przyjrzał się uśmiechniętej małej twarzy nad nadgarstku.

Zabawa trwała jeszcze długo, całą noc i następny ranek. Zanim się skończyła, większość starych i nowych mieszkańców Krzywego zataczała się od kwaśnego wina, a żołądek Kennita przewracał się na samą myśl o trunku. Sorcorowi udało się zamienić z kapitanem kilka słów. Błagał Kennita o wybaczenie, że w niego zwątpił, a później przyznał, iż uważał go za człowieka pozbawionego serca i zimnego jak wąż. Młody pirat nawet nie musiał pytać, co zmieniło opinię starego mata. Słyszał już od wielu osób, jak poruszyła jego marynarzy i byłych niewolników informacja, że Kennit – znany jako jeden z najtwardszych kapitanów Wysp Pirackich – uronił łzę na widok ich niedoli w ładowni. Wybawił ich, płakał z ich powodu, a następnie ofiarował im nie tylko wolność, ale także dawno utracone rodziny.

Zbyt późno młody pirat zdał sobie sprawę z faktu, że wcale nie musiał dawać im także statku, ale co się stało, to się nie odstanie. A połowa zdobytych przez nich łupów bez wysiłku trafi do jego sakiewki. To był niezły początek. Naprawdę niezły.


* * *

– Chciałam go tylko zobaczyć jeszcze raz, zanim wypłyniecie. Moja matka również. – Kiedy Keffria wypowiedziała te słowa, pospiesznie podniosła filiżankę z herbatą i upiła łyk. Próbowała przybrać nonszalancką minę, jak gdyby prosiła męża o jakiś drobiazg, a nie o spotkanie z synem, które miało dla niej ogromne znaczenie.

Kyle Haven wytarł usta w serwetkę, po czym odłożył ją na stół.

– Wiem, moja droga. Wiem, że musi być ci trudno. Nie widziałaś go od tylu lat, a teraz znowu zabiorę go daleko. Musisz pamiętać, że z tej podróży przywiozę ci zdrowego, młodego człowieka, syna, z którego będziesz dumna. W tej chwili chłopak jeszcze niewiele rozumie. Praca, której się uczy, jest twarda, toteż Wintrow wydaje się zniechęcony. Nie wątpię, że każdej nocy boli go całe ciało. – Mężczyzna podniósł filiżankę, spojrzał w nią z ukosa i odstawił. – Dolej mi herbaty. Jeśli przed naszym wypłynięciem przywiozę go do domu, do mamy i babci, uzna, że wolno mu się przed wami wypłakać i zmięknie. Zacznie skamlać i błagać, wy obie bardzo się zaniepokoicie, a później chłopak będzie się musiał przyzwyczajać od nowa. Nie, Keffrio, zaufaj mi w tej sprawie. Spotkanie nie przyniosłoby nic dobrego ani jemu, ani tobie. Ani twojej matce, która i tak przeżywa trudny okres po śmierci Ephrona. Nie pogarszajmy jej złego samopoczucia.

Keffria szybko pochyliła się do przodu i uzupełniła herbatę w mężowskiej filiżance. Kiedy przyłączył się do niej przy stoliku śniadaniowym, była bardzo zadowolona i przeświadczona, że zdoła wybłagać tę łaskę. Wydawało jej się, że od ich ostatniej rozmowy minęła wieczność. W ostatnich dniach Kyle wracał wieczorem wyczerpany i od razu kładł się spać. Wstawał codziennie przed świtem i pospiesznie wracał na statek. Tego ranka ociągał się trochę dłużej w łóżku, więc w Keffrii zatliła się iskierka nadziei na krótką pogawędkę. A gdy mąż oświadczył jej, że wystarczy mu czasu na wspólne śniadanie z żoną, jej pewność wzrosła. Niestety, kiedy wspomniał o Wintrowie, zmartwiła się. Mówił tym wyniosłym tonem, który sprawiał, że nie potrafiła z nim dyskutować. Wiedziała, że dla świętego spokoju najlepiej porzucić płonne nadzieje.

Minęły już ponad dwa tygodnie od dnia, w którym Kyle odesłał jej syna na statek. W tym okresie sam z siebie ani razu nie wspomniał o chłopcu, a na pytania żony odpowiadał monosylabami. Czuła się prawie tak samo, jak wówczas, gdy Wintrow odjechał do klasztoru. Niepokoiła się wtedy, ponieważ nie wiedziała, jakie chłopiec prowadzi życie. Nie miała nawet pojęcia, o co powinna się martwić. A jednak zarówno wówczas, jak i teraz martwiła się, ilekroć tylko jej umysł nie skupiał się na przepełnionej bólem milczącej matce lub na Althei, o której losie nie miała żadnych wiadomości. Pocieszyła się, że przynajmniej zna miejsce pobytu syna. A Kyle jest przecież jego ojcem. Na pewno nie pozwoli, by chłopcu stała się krzywda, a gdyby istniał jakiś prawdziwy powód do troski, powiedziałby o tym żonie. Bez wątpienia jej mąż miał co do chłopca rację. Może rzeczywiście Wintrow potrzebował twardej ręki. Wszak Keffria niewiele wiedziała o młodzieńcach w jego wieku. Dla uspokojenia głęboko zaczerpnęła oddechu i zdecydowanie poruszyła następny temat, który ją niepokoił. – Czy ty… – Zawahała się. – Czy Althea zjawiła się przy statku?

Kyle zmarszczył brwi.

– Nie od tamtego dnia, kiedy ten głupi Torg ją przegonił. Wydałem pewne rozkazy, ale nigdy nie kazałem mu jej odpędzać. Szczerze żałuję, że mój oficer mnie wtedy nie wezwał. Natychmiast odprowadziłbym tę młodą kobietę do domu, gdzie jej miejsce. – Słysząc jego ton, Keffria zrozumiała, że opinia Althei w tej sprawie nie ma najmniejszego znaczenia.

Mimo iż poza nimi w pokoju była tylko służąca, Keffria ściszyła głos.

– Nie przyszła się spotkać z mamą. Wiem, bo pytałam. Moja siostra w ogóle nie pojawiła się w domu. Kyle'u, gdzie ona może być? W nocy śnią mi się koszmary. Boję się, że Altheę zamordowano albo przydarzyło jej się coś strasznego. Którejś nocy przyszła mi do głowy pewna myśl… Czy ta dziewczyna zdołałaby się zakraść na pokład “Vivacii"? Zawsze łączyła ją ze statkiem taka silna więź. Sądzę, że starczyłoby jej uporu, by niepostrzeżenie dostać się na pokład i ukryć się tam do czasu wypłynięcia. Powrót byłby trudny, a potem…

– Nie ma jej na statku – odrzekł krótko Kyle. Jego pewność rozwiała podejrzenia Keffrii, a ona sama poczuła się jak mała, bezmyślna kobietka. – Prawdopodobnie zatrzymała się gdzieś w mieście. Wróci do domu, jak tylko skończy jej się gotówka. Kiedy przyjdzie, bądź dla niej surowa. Nie kręć się wokół niej i nie mów jej, że się o nią martwiłaś. Ale też nie besztaj dziewczyny jak rozzłoszczona kwoka, bo cię zignoruje. Musisz z nią postępować twardo. Nie dawaj ani grosza, póki nie zacznie się odpowiednio zachowywać, a i później trzymaj ją krótko. – Sięgnął przez stół i wziął delikatnie dłoń żony w swoją rękę. Jego dotyk pozostawał w sprzeczności ze stanowczym tonem. – Mogę ci zaufać w tej sprawie? Zrobisz to, co dla Althei jest najmądrzejsze i najlepsze?

– Nie będzie mi łatwo… – Keffria zawahała się. – Althea przyzwyczaiła się chodzić własnymi drogami. A matka…

– Wiem. Twoja matka zawsze wszystko wie najlepiej. Jednak obecnie nie możemy się kierować jej zdaniem. Zresztą powinnaś jej wyjaśnić, że straci młodszą córkę, jeśli ustąpi i pozwoli jej iść własną głupią drogą. Aby zatrzymać twoją siostrę, trzeba ją zmusić, by wróciła do domu i żyła przyzwoicie. Wiem, że poglądy twojej matki różnią się od moich, daj jej jednak trochę czasu, Keffrio. Daj im obu czas… Zobaczysz, zrozumieją, że mamy rację i przyjdą nam podziękować. A któż to?

Oboje odwrócili się, słysząc stukanie. Po chwili otworzyły się drzwi i do pokoju zajrzała Malta.

– Mogę wejść? – spytała nieśmiało.

– Rozmawiam z twoją matką – oznajmił Kyle uważając, że udziela swej córce jasnej odpowiedzi na jej pytanie. Nie patrząc już na dziewczynkę, odwrócił się do żony. – Przejrzałem rachunki związane z naszymi dobrami na północy. Dzierżawcy farmy “Ingleby” od trzech lat nie zapłacili pełnego czynszu. Powinni się wyprowadzić albo trzeba sprzedać farmę. Jedno z dwojga.

Keffria podniosła filiżankę z herbatą, trzymając ją w obu rękach. Czasami, kiedy zamierzała się sprzeciwić mężowi, denerwowała się i drżały jej ręce. Kyle'owi to się nie podobało.

– Farma Ingleby należy do matki, Kyle'u. Stanowiła część jej ślubnego wiana. Dzierżawcy kiedyś bardzo dobrze sobie radzili i mama obiecała Tetnie, że ją zabezpieczy, zatem…

Kyle postawił filiżankę tak mocnym ruchem, że herbata wylała się na biały obrus. Westchnął z irytacją.

– W ten sposób właśnie doprowadzicie nas wszystkich do ruiny. Nie mam nic przeciwko miłosierdziu, Keffrio, ani przeciw lojalności. Jeśli jednak twoja matka chce dbać o tę dwójkę starców, niech sprowadzi ich tutaj, ulokuje w skrzydle dla służby i da im jakąś pracę, którą potrafią jeszcze wykonać. Bez wątpienia będą tu bardziej użyteczni niż tam, a poza tym u nas będzie im wygodniej. Nie widzę powodu, by zmarnowali nam farmę.

– Tętna tam dorastała… – zaczęła znowu Keffria. W następnej sekundzie aż podskoczyła i straciła oddech, bowiem Kyle uderzył pięścią w stół.

– Ja dorastałem w Frommers, a nikt mi nie dał tamtejszego domu. Wierz mi, jeśli będziemy źle gospodarować naszym majątkiem, na starość czeka nas nędza. Keffrio, zamilcz na chwilę i pozwól mi dokończyć myśl. Wiem, że majątek należy do twojej matki. Wiem, że nie masz bezpośredniego wpływu na jej decyzje związane z tą ziemią. Po prostu proszę cię, abyś jej podsunęła moją radę. A także ostrzeżenie, że zyski z posiadłości twojego ojca nie mogą iść na utrzymywanie nierentownych ziem. Trzeba przeznaczyć trochę funduszy na remonty, w przeciwnym razie majątek podupadnie. Ale pieniędzy nie będziemy więcej rzucać w błoto i tyle. – Odwrócił się nagle na krześle i oskarżycielskim gestem wycelował palcem w drzwi. – Ty! Malta! Podsłuchujesz rodziców? Jeśli będziesz się zachowywać jak szpiegujący służący, przydzielę ci ich robotę do wykonania.

Dziewczynka zajrzała do pokoju. Wyglądała na wystraszoną.

– Przepraszam, papo. Chciałam zaczekać, aż skończycie rozmawiać, ponieważ pragnę z tobą pomówić.

Kyle pobłażliwie westchnął i potoczył oczyma, patrząc na żonę.

– Trzeba uczyć dzieci, aby nie przeszkadzały dorosłym. Wejdź, Malto, skoro nie potrafisz poczekać cierpliwie i w przyzwoity sposób. Czego sobie życzysz?

Dziewczynka wślizgnęła się do pokoju, dostrzegła nachmurzoną minę ojca, więc pospieszyła naprzód. Stanęła przed Kyle'em, dygnęła i unikając wzroku matki oświadczyła:

– Rozumiem, że musiałyśmy opuścić Letni Bal. Jednak… za siedemdziesiąt dwa dni odbędzie się Święto Dożynek.

– No i?

– Chciałabym pójść. Rozdrażniony ojciec potrząsnął głową.

– No i pójdziesz. Chodzisz na nie, odkąd skończyłaś sześć lat. Bywają tam wszyscy przedstawiciele rodzin Pierwszych Kupców. Z wyjątkiem takich nieszczęśników jak ja, którzy muszą odpłynąć w siną dal. Wątpię, czy zdążę wrócić na czas. Ty przecież idziesz. Dlaczego mnie dręczysz takimi błahostkami?

Malta dostrzegła potępiającą minę Keffrii, później spojrzała na ojca.

– Ale mama powiedziała, że raczej w tym roku nie pójdę. Wiesz, z powodu żałoby po dziadku. – Głęboko zaczerpnęła oddechu. – Mówiła też, że nawet jeśli pójdziemy, nie dorosłam jeszcze do stosownej sukni balowej. Och, papo, nie chcę iść na Święto Dożynek w krótkiej spódniczce małej dziewczynki. Delo Treli jest moją rówieśniczką, a ubierze się w tym roku w suknię.

– Delo Treli jest od ciebie jedenaście miesięcy starsza – wtrąciła Keffria. Czuła gorące rumieńce na policzkach. Wstydziła się, że ich córka ośmieliła się poskarżyć ojcu, jak gdyby ktoś jej wyrządził jakąś krzywdę. – Będę bardzo zaskoczona, jeśli rzeczywiście przyjdzie w sukni. Ja pojawiłam się w stroju dorosłej kobiety podczas Święta Dożynek dopiero gdy miałam piętnaście… prawie szesnaście lat. Poza tym jesteśmy w żałobie i w tym roku nikt się nas nie spodziewa na Balu z okazji Święta Dożynek. Nie wypada…

– Suknia może być ciemna. Carissa Krev uczestniczyła w Balu zaledwie w dwa miesiące po śmierci swojej matki.

Keffria odezwała się stanowczym tonem.

– Pójdziemy, jeśli twoja babcia uzna za stosowne. Wątpię, czy tak będzie. Lecz jeśli pójdziemy, ubierzesz się odpowiednio do swojego wieku.

– Ubierasz mnie jak dziecko! – krzyknęła Malta. W jej głosie było wiele bólu. – Nie jestem już małą dziewczynką. Och, papo, ona mi każe wkładać spódnicę do pół łydki, marszczoną u dołu, jak gdyby się obawiała, że pobiegnę się bawić w kałuży. I każe mi splatać włosy niczym siedmiolatce, przypina mi kokardy do kołnierzyka. Pozwala mi nosić tylko kwiaty, ale nie chce słyszeć o żadnej biżuterii i…

– Wystarczy – Keffria ostrzegła córkę, ale ku jej zaskoczeniu Kyle zaśmiał się głośno.

– Chodź tutaj, Malto. Nie, nie, wytrzyj łzy i chodź do mnie. A zatem… – kontynuował, kiedy córka podeszła i usiadła mu na kolanach. Ojciec spojrzał jej w twarz. – Sądzisz, że jesteś wystarczająco dorosła, aby ubierać się jak kobieta. Za jakiś czas poprosisz, aby zaczęli cię odwiedzać młodzi zalotnicy.

– Papo, do czasu Balu będę miała trzynaście lat – zaczęła Malta, ale Kyle ją uciszył.

Spojrzał ponad głową córki na żonę.

– Jeśli wszystkie pójdziecie – odezwał się, starannie dobierając słowa – czy bardzo by zaszkodziło, gdyby Malta włożyła suknię?

– Ale to mała dziewczynka! – zaprotestowała przerażona Keffria.

– Doprawdy? – spytał Kyle. W jego tonie brzmiała duma. – Popatrz na naszą córkę, moja droga. Jeśli jest małą dziewczynką, los nadzwyczaj hojnie ją obdarzył. Moja matka zawsze mawiała: “Chłopiec staje się mężczyzną, kiedy udowodni, że nim jest, ale dziewczyna staje się kobietą, kiedy zapragnie nią być”. – Pogłaskał splecione w warkocz włosy Malty i dziewczynka rozpromieniła się, po czym posłała matce błagalne spojrzenie.

Keffria starała się ukryć szok; zrozumiała, że mąż obrócił się przeciwko niej i stanął po stronie córki.

– Kyle'u, Malto. Tak się po prostu nie godzi!

– A cóż jest w tym niestosownego? I co to komu szkodzi? Rok w tę, rok w tamtą stronę… Co za różnica, kiedy nasza córka zacznie nosić długie spódnice, jeśli będzie jej w nich dobrze i do twarzy?

– Ma tylko dwanaście lat – oświadczyła słabo Keffria.

– Prawie trzynaście. – Malta korzystała z okazji. – Och, mamo, zgódź się! Powiedz, że pójdziemy na Święto Dożynek i będę miała w tym roku długą suknię!

– Nie. – Keffria nie zamierzała ustąpić. – Pójdziemy tylko wówczas, jeśli pójdzie babcia, ponieważ w przeciwnym razie wybuchnie skandal. Co do tego nie zmienię zdania.

– Ale jeśli pójdziemy? – przymilała się Malta. Ponownie odwróciła się do ojca. – Och, papo, powiedz, że jeśli mama pozwoli mi wziąć udział w Święcie Dożynek, będę miała długą suknię.

Kyle uściskał córkę.

– Całkiem ładny kompromis – rzucił do Keffrii, a do Malty dodał: – Pójdziesz na bal tylko wówczas, jeśli pójdzie twoja babcia. I nie chcę słyszeć na ten temat żadnego zrzędzenia. Jeśli pójdziecie wszystkie, będziesz mogła włożyć długą suknię.

– Och, dziękuję, papo – wysapała Malta, jak gdyby Kyle spełnił jej długoletnie marzenie.

Oszałamiający gniew zawładnął Keffrią.

– Teraz, Malto, możesz odejść. Chcę porozmawiać z twoim ojcem. Skoro sądzisz, że jesteś wystarczająco dorosła, by się ubierać jak kobieta, naucz się także wykonywać kobiece prace. Skończ haft, który dłubiesz od trzech tygodni.

– Ależ to mi zajmie cały dzień! – zaprotestowała udręczonym głosem Malta. – Chciałam wpaść do Carissy. Może poszłaby ze mną obejrzeć stroje na ulicy Tkackiej… – Zobaczywszy minę matki urwała, a następnie nic już nie mówiąc, odwróciła się i wybiegła z pokoju.

Jak tylko dziewczynka zniknęła im z oczu, Kyle wybuchnął śmiechem. Keffria pomyślała, że chyba żadna jego reakcja nie mogłaby jej bardziej znieważyć. Kiedy mężczyzna dostrzegł jej spojrzenie, zamiast zdać sobie sprawę ze swojego błędu, roześmiał się jeszcze głośniej.

– Gdybyś zobaczyła teraz swoją minę – zdołał w końcu wykrztusić. – Gniewasz się, że nasza córka mnie przekonała? A cóż mogę na to poradzić? Wiesz, że zawsze była moją ulubienicą. Poza tym, co komu szkodzi ta jej sukienka?

– Malta może w ten sposób przyciągnąć ludzi, z którymi nie umie jeszcze sobie radzić. Kyle'u, kiedy kobieta idzie na Święto Dożynek w pierwszej sukni balowej, chodzi o coś więcej niż o dodatkową długość materiału. Rodzice ogłaszają w ten sposób Miastu Wolnego Handlu, że mają córkę na wydaniu i rozważą każdą prośbę o jej rękę.

– No i co z tego? – spytał Kyle zgryźliwie. – Przecież nie musimy od razu wydawać małej za mąż.

– Maltę zaczną prosić do tańca – ciągnęła nieubłaganie Keffrią. – Nie chłopcy w jej wieku, z którymi dotąd się bawiła. Oni nadal pozostaną dziećmi, zaś w niej każdy dostrzeże młodą kobietę. Będzie tańczyła z mężczyznami, zarówno z młodymi jak i ze starcami. A Malta… nie tylko jest jeszcze kiepską tancerką, ale nie uczono jej jeszcze konwersować z mężczyznami. Nie wie też, jak sobie radzić z… niepożądanymi atencjami. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, może kogoś zachęcić lub na coś pozwolić. Co gorsza, ludzie mogą niewłaściwie odebrać jej nerwowe uśmieszki albo głupi chichot i nazwą ją kokietką. Wolałabym, żebyś ustalał takie decyzje ze mną.

W ułamku sekundy zakłopotanie Kyle'a zmieniło się w złość. Wstał obcesowo i rzucił serwetkę na stół.

– Rozumiem. Pewnie powinienem zamieszkać na pokładzie statku, wtedy nie przeszkadzałbym ci w ustalaniu losów naszej rodziny! Wydajesz się zapominać, że Malta jest tak samo moją córką jak twoją. Skoro ma dwanaście lat, a jeszcze nie uczono jej tańca i manier, może powinnaś zganić za to niedopatrzenie siebie! Najpierw odesłałaś mojego syna do klasztoru, teraz zamierzasz po swojemu wychować również moją córkę.

Keffria zerwała się na równe nogi i chwyciła męża za rękaw.

– Kyle'u, proszę cię, wróć i usiądź! Źle mnie zrozumiałeś. Chcę oczywiście, abyś mi pomógł w wychowaniu naszych dzieci. Twierdzę tylko, że musimy szczególnie dbać o reputację Malty. Przecież pragniemy, by ją postrzegano jako młodą pannę o nienagannych manierach.

Niestety te słowa nie uspokoiły Kyle'a.

– W takim razie może powinnaś dopilnować, by nauczyła się tych manier i pobierała lekcje tańca, zamiast odsyłać ją do haftowania. Jeśli chodzi o mnie, muszę się zająć statkiem. I chłopcem, z którego zamierzam zrobić mężczyznę. Muszę wyprostować jego drogi skrzywione twoją decyzją sprzed lat. – Gwałtownie potrząsnął głową i wyszedł z pokoju. Keffria została sama.

Osunęła się na krzesło, potem westchnęła głęboko i podniosła dłonie do pulsujących skroni. Jej oczy zamgliły się od łez. Ostatnio w rodzinie stale dochodziło do spięć i kłótni. Keffria miała wrażenie, że w tym domu nie ma ani chwili spokoju. Zatęskniła nagle za czasami, kiedy jej ojciec był zdrowy, wypływał wraz z Altheą na “Vivacii”, a ona, Keffria, oraz matka zostawały tutaj, gdzie dbały o dom i o dzieci.

W tamtych czasach cieszyła się, ilekroć Kyle zawijał do portu. Był wtedy kapitanem statku o nazwie “Odwaga”. Wszyscy wyrażali się o nim w samych superlatywach, mówili, że taki przystojny i taki dziarski. Podczas jego pobytu w domu spędzali czas we dwoje – figlowali do późna w sypialni bądź spacerowali pod ramię po Mieście Wolnego Handlu. Z każdego rejsu Kyle przywoził kufer pełen prezentów dla niej i dla dzieci, sprawiając, że stale czuła się jak świeżo zaślubiona panna młoda. Od czasu, gdy jej mąż przejął “Vivacię”, bardzo spoważniał. I stał się taki, taki… Keffria próbowała znaleźć odpowiednie słowo. Przyszedł jej do głowy wyraz “zachłanny”, ale odsunęła go. Kyle był teraz po prostu człowiekiem odpowiedzialnym, a od śmierci Ephrona czuł się odpowiedzialny za wszystko i wszystkich: nie tylko za rodzinny statek, lecz także służących, posiadłości, dzieci, a nawet – Keffria pomyślała o tym ze smutkiem – za Altheę i ich matkę.

Kiedyś lubili gawędzić do późna, prowadzić długie rozmowy o niczym. Kyle rozsuwał zasłony, by księżycowa poświata padała na zasłonięte firankami łóżko. Opowiadał żonie o niesamowitości sztormów, które widział, i o pięknie pełnych żagli przy odpowiednim wietrze. Gładził jej ciało i spojrzeniem dawał do zrozumienia, że jest dla niego równie fascynująca jak morze. Ostatnio mówił niewiele, czasem tylko informował ją, jaki sprzedał ładunek i jakie zabiera towary. Ciągle przypominał, że problemy związane z majątkiem rodziny Vestritów spoczywają teraz na jego barkach i stale się przed nią odgrażał, że nauczy wszystkich Kupców z Miasta Wolnego Handlu zarządzać przenikliwie i handlować przebiegle. Noce, które spędzali razem, nie przynosiły jej ani rozkoszy, ani odpoczynku, w dzień natomiast Kyle przebywał na statku. Keffria z goryczą przyznała się przed sobą, że z utęsknieniem czeka, aż mąż wypłynie. Podczas jego nieobecności będzie mogła przynajmniej przywrócić w domu spokój dawnych dni i rutynowych obowiązków.

Podniosła oczy, słysząc odgłos kroków. Na myśl o powrocie Kyle'a poczuła nadzieję, a równocześnie obawę. Jednak zamiast niego, do pokoju weszła matka. Zaledwie przelotnie spojrzała na córkę i na resztki śniadania, potem rozejrzała się po pokoju, szukając czegoś jeszcze. Albo kogoś.

– Dzień dobry, matko – odezwała się Keffria.

– Dzień dobry – odparła apatycznie Ronica. – Słyszałam, że Kyle wyszedł.

– Więc zeszłaś – dodała cierpko córka. – Matko, boli mnie, że go unikasz. Pewne rzeczy trzeba przedyskutować. Trzeba zdecydować o…

Ronica lekko się uśmiechnęła.

– Tak, a podczas obecności Kyle'a nie jest to możliwe. Keffrio, jestem zbyt zmęczona i zbolała, aby rozmawiać w sposób taktowny. Twój mąż nie dopuszcza myśli o dyskusji. Nasze rozmowy nie mają najmniejszego sensu, ponieważ się nie zgadzamy, a Kyle uznaje tylko własne argumenty. – Potrząsnęła głową. – Rozmyślam ostatnio tylko o dwóch sprawach. Albo boleję nad śmiercią twojego ojca, albo ganię siebie za bałagan spadkowy, za który ponoszę odpowiedzialność.

Mimo niedawnego gniewu na męża, Keffrię zasmuciły słowa Roniki, toteż odpowiedziała jej cichym, przepełnionym bólem głosem.

– Kyle to dobry człowiek, matko. Robi tylko to, co uważa za najlepsze dla nas wszystkich.

– Może masz rację, ale niezbyt mnie to pociesza, córko. – Ronica potrząsnęła głową. – Oboje z twoim ojcem naprawdę wierzyliśmy, że Kyle Haven jest dobrym człowiekiem, w przeciwnym razie nigdy nie przystalibyśmy na wasz ślub. Niestety, w tamtym okresie nie mogliśmy przewidzieć nawet połowy tego, co się zdarzyło. Mogłaś wyjść za mężczyznę z rodu kupieckiego. Woleliśmy, żebyś poślubiła kogoś lepiej obeznanego z naszym sposobem życia… – Matka podeszła i usiadła przy stoliku. Poruszała się jak stara kobieta, powoli i sztywno. Odwróciła twarz od zalewającego pokój jasnego światła letniego poranka, jak gdyby kłuło ją w oczy. – Zobacz, co osiągnęłyśmy pozwalając Kyle'owi, by robił to, co uważa za najlepsze dla nas wszystkich. Althei ciągle nie ma, a młodego Wintrowa twój mąż zaciągnął na statek wbrew jego woli. To nie jest dobre wyjście. Ani dla chłopca, ani dla “Vivacii”. Gdyby Kyle dobrze rozumiał naturę żywostatku, nie brałby na pokład przerażonego i nieszczęśliwego chłopca. Z tego, co wiem, pierwsze kilka miesięcy po ożywieniu to dla żywostatku okres decydujący. “Vivacia” potrzebuje spokoju i musi mieć zaufanie do swojego kapitana. Niepotrzebne jej przymusy i kłótnie. A co się tyczy pomysłu Kyle'a, by użyć naszego statku do przewozu niewolników, sama myśl przyprawia mnie o mdłości. Po prostu robi mi się słabo. – Podniosła głowę i wpatrzyła się córce w oczy. – Wstydzę się, widząc, że pozwalasz, by twój syn brał w tym udział. Wyobrażasz sobie, co zobaczy na pokładzie niewolniczego handlowca? Nie powinnaś mu pozwolić na to patrzeć, nawet nie wspominając o braniu w tym udziału… Czy wiesz, kim się stanie, aby to przeżyć?

Słowa matki wzbudziły w Keffrii nieokreślony lęk, ale tylko zacisnęła ręce pod stołem, starając się zapobiec ich drżeniu.

– Kyle twierdzi, że nie będzie dla Wintrowa surowy. Jeśli natomiast chodzi o niewolników, powiedział mi, że gdyby kazał im bez powodu cierpieć, naraziłby jedynie na szwank wartość ładunku. Wypytałam go o wszystkie problemy związane ze statkami niewolniczymi i obiecał mi, że “Vivacia” nie zmieni się w śmierdzące cmentarzysko.

– Nawet jeśli potraktuje Wintrowa łagodnie jak dziewczynkę, twój syn będzie cierpiał wraz z niewolnikami. Zawsze na takim statku panują ścisk, wszechobecna śmierć, bezlitosna dyscyplina, by utrzymać taki ładunek pod kontrolą… To wszystko jest niewłaściwe. Niewłaściwe. I obie o tym wiemy. – Matka Keffrii mówiła tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– U nas w domu też trzymamy niewolnicę. Mówię o Rache, którą Davad ci wypożyczył w czasie choroby papy.

– To również jest niewłaściwe – przyznała cicho Ronica. – Zdałam sobie sprawę z tego faktu i chciałam kobietę odesłać. Ale kiedy jej o tym powiedziałam, padła na kolana i błagała mnie, żebym ją zatrzymała. Wie, że Davad dostałby za nią dobrą cenę w Chalced, ponieważ jest pojętna i wiele potrafi. Jej męża wysłano na targ za długi. Wiesz, przyjechali z Jamaillii całą rodziną. Kiedy popadli w długi i nie mogli ich spłacić, Rache, jej mąż i synek trafili do baraku dla niewolników. Mąż Rache jest człowiekiem świetnie wykształconym i handlarz uzyskał za niego dobrą cenę, natomiast ona i jej mały synek zostali sprzedani tanio jednemu z pośredników Davada. – Ronika Vestrit ciągnęła poważniejszym tonem: – Opowiedziała mi o podróży tutaj, której jej mały chłopiec nie przeżył. A nie sądzę, żeby Davad Restart postępował okrutnie, przynajmniej nie umyślnie. On także nie jest kiepskim kupcem, który specjalnie uszkadza wartościowy ładunek. – Głos jej matki pozostał stanowczy. Kiedy tym tonem naśladowała słowa Kyle'a, Keffria poczuła, jak cierpnie jej skóra.

– Obawiam się, że uodporniłam się na śmierć. Odkąd podczas zarazy umarli twoi bracia, wyrzuciłam ją z pamięci jak zdarzenie, które przetrwałam i z którym się rozprawiłam. Teraz odszedł twój ojciec i przypomniałam sobie, że zjawisko to jest nagłe i trwałe. Jeśli ktoś długo choruje, można się powoli przyzwyczaić do myśli o jego śmierci. Lecz synek Rache umarł, ponieważ jego mały brzuszek nie tolerował wiecznego kołysania zatłoczonej, bezwietrznej ładowni, a podawane przez załogę gruboziarnisty chleb i zastała woda tylko go osłabiały zamiast wzmacniać. Rache musiała patrzeć, jak jej mały chłopiec umiera.

Keffria dostrzegła w oczach matki prawdziwe cierpienie.

– Spytałam ją, dlaczego nie prosiła marynarzy, aby pozwolili im wyjść z ładowni, pooddychać świeżym powietrzem i dali trochę jedzenia, które organizm jej syna przyjąłby. Odparła mi, że prosiła. Mało tego, błagała i przedstawiała wszystkie argumenty za każdym razem, kiedy tylko podchodził do niej członek załogi, który rozdawał jedzenie albo odbierał puste kubły. Podobno marynarze zachowywali się jak głusi. Jak gdyby jej nie słyszeli. Zresztą nie była tylko jedyną osobą na pokładzie, która prosiła o miłosierdzie. Przykuci obok niej dorośli mężczyźni i młode kobiety umierali równie szybko jak jej synek. Kiedy wreszcie marynarze przyszli, by zabrać zwłoki jednego z mężczyzn i jej martwe dziecko, wlekli ich jak tobołek z jedzeniem. Rache wiedziała, że rzucą oba ciała płynącym za statkiem wężom i ta myśl przyprawiała ją o szaleństwo.

– Co dziwne – podjęła Ronica po chwili – Rache ocaliło jej szaleństwo. Zaczęła krzyczeć. Przywoływała węże, by przedarły się przez kadłub statku i ją także pochłonęły. Błagała Sa o zesłanie wiatru i fal, które roztrzaskają statek o skały. Popatrz, cóż za ironia losu. Jej wymówki nie poruszyły serca marynarzy, a jej patetyczna tyrada ich wzruszyła. Nagle okazało się, że nie chcą, by ta kobieta, o którą tak niewiele dbali, sprowadziła śmierć na wszystkich pasażerów. Bili ją, lecz nie umilkła, więc kiedy statek na krótko zacumował w Mieście Wolnego Handlu, odstawili ją na brzeg, ponieważ uznali, że przywołała sztorm, którego doświadczył niedawno statek, i że nie popłyną, jeśli Rache zostanie na pokładzie. Davad musiał ją zabrać, stanowiła przecież część jego ładunku. W naszym mieście niewolnictwo jest zabronione, traktował ją więc jak zwyczajną służącą. Kiedy jednak uświadomił sobie, że kobieta patrzy na niego z nienawiścią, ponieważ obwinia go o śmierć swego syna, przysłał ją tu, by nam usługiwała. Więc widzisz, że gdy przeżywałyśmy trudne chwile, otrzymałyśmy od Davada podarek ze strachu, nie zaś jałmużnę. Obawiam się, że tak właśnie ostatnio postrzegam naszego kuzyna – rządzi nim lęk, nie miłosierdzie.

Umilkła i zamyśliła się.

– Davad stał się też chciwy. Nie uważałam go dotąd za człowieka, który byłby zdolny wysłuchać opowieści Rache, a potem kontynuować handel niewolnikami. A jednak… Radzi sobie całkiem nieźle i przekonuje wszystkich wokół, aby głosowali za uprawomocnieniem tego procederu w Mieście Wolnego Handlu. – Ronica intensywnie wpatrzyła się w oczy córki. – Teraz, gdy odziedziczyłaś posiadłości ojca, przejęłaś również jego głos w Radzie. Bez wątpienia Davad zacznie zabiegać o twoje poparcie. I jeśli Kyle również zacznie się zajmować tego rodzaju handlem… Jak sądzisz, co on każe ci zrobić?

Keffria była jak sparaliżowana. Nie ośmieliła się udzielić odpowiedzi. Chciała powiedzieć, że jej mąż nie aprobuje niewolnictwa w Mieście Wolnego Handlu, wiedziała wszak, że to nieprawda. Gdyby niewolnictwo zostało zalegalizowane, mogliby nieźle zarobić. W ich posiadłościach pracowaliby niewolnicy. Na polach zbożowych. W kopalni cyny. Przedsiębiorstwa stałyby się dochodowe. A poza tym Kyle nie musiałby zawozić swojego ładunku aż do Chalced, mógłby go z zyskiem sprzedać tu, w Mieście Wolnego Handlu. Dzięki krótszemu rejsowi dowiózłby więcej żywego ładunku. I w dobrej kondycji…

Wzruszywszy ramionami Keffria rozważyła ponownie własne myśli. “Dowiózłby więcej żywego ładunku”… Tak pomyślała. Zatem od razu zaakceptowała nieuniknioną śmierć niektórych niewolników w transporcie Kyle'a. A powód śmierci? Starość lub choroba? Nie, jej mąż jest człowiekiem rozważnym i na pewno nie kupi ludzi, którzy mogliby niedługo umrzeć. Najwyraźniej Keffria uznała, że przyczyną ich śmierci będą trudy podróży. I pogodziła się z tym faktem. Ale dlaczego? Ilekroć sama płynęła statkiem, nigdy nie obawiała się o własne życie czy zdrowie. Zatem jedynie złe traktowanie niechętnych pasażerów może spowodować ich śmierć. A przecież Kyle może wyznaczyć Wintrowa do “opieki” nad niewolnikami. Czy jej syn nauczy się ignorować krzyki młodych kobiet, błagających o litość dla swoich dzieci? Czy pomoże rzucać trupy wężom?

Matka chyba czytała w jej myślach, gdyż powiedziała cicho:

– Pamiętaj, to jest twój głos. Jeśli chcesz, możesz go odstąpić swojemu mężowi. Wiele żon Kupców z naszego miasta z pewnością by tak na twoim miejscu postąpiło, chociaż prawo Miasta Wolnego Handlu tego nie nakazuje. Pamiętaj jednak, że rodzina Vestritów ma jeden i tylko jeden głos w Radzie Kupieckiej. I jeśli raz scedujesz głos na Kyle'a, nie będziesz już mogła cofnąć swej decyzji. A na czas swojej nieobecności twój mąż może wyznaczyć każdą osobę, by przekazywała jego opinię.

Keffria poczuła nagle dziwny chłód i samotność. Niezależnie od tego, co postanowi, będzie z powodu swojej decyzji cierpiała. Nie wątpiła, że Kyle zechce głosować za uprawomocnieniem niewolnictwa. Potrafiła sobie wyobrazić jego logiczne, racjonalne argumenty. Powie, że trzeba zalegalizować stan niewolniczy w Mieście Wolnego Handlu choćby dla samych niewolników, którzy będą tu traktowani na pewno lepiej niż w Chalced. Przekona ją takimi stwierdzeniami. I kiedy mu się uda, jej matka straci dla niej resztki szacunku.

– To tylko jeden głos w Radzie Kupców – usłyszała własne nieśmiałe słowa. – Jeden głos z pięćdziesięciu sześciu.

– Pozostało pięćdziesiąt sześć rodzin Pierwszych Kupców – przyznała Ronica, następnie zaczerpnęła powietrza i kontynuowała: – A wiesz, ilu nowych przybyszów zgromadziło już wystarczająco dużo lefrów ziemi, by żądać miejsca w Radzie? Dwudziestu siedmiu. Wyglądasz na zaszokowaną. No cóż, też byłam wstrząśnięta, gdy mi o tym powiedziano. Na południu Miasta Wolnego Handlu po cichu osiedliło się sporo osób. Obejmują ziemie przyznane im przez nowego Satrapę, a potem przychodzą do naszego miasta i domagają się miejsca w Radzie Miejskiej. W swoim czasie stworzyliśmy drugą Radę – gwoli sprawiedliwości, aby Imigranci z Trzech Statków także mieli swój udział w rządach i mogli rozwiązywać własne problemy – i teraz fakt ten obraca się przeciwko nam.

– Zresztą – dodała po chwili – naciski płyną także z zewnątrz. Mieszkańcy Chalced zachłannie patrzą na nasze bogactwa. Nie raz, nie dwa zapuszczali się nad naszą północną granicę, a głupi młody Satrapa Cosgo nie skarcił ich nawet słowem. Wszystko z powodu darów, które mu ślą: kobiet, biżuterii i ziół rozkoszy. Nie opowie się po stronie Miasta Wolnego Handlu, ponieważ stanąłby wówczas przeciwko Chalced. Nie dotrzyma danych nam przez Satrapę Esclepiusa obietnic. Plotka głosi, że ten nowy władca – ponieważ sporo wydaje na rozrywki – znacznie już uszczuplił skarbiec Jamaillii i teraz stara się zdobyć nowe fundusze, między innymi sprzedając koncesje gruntowe każdemu, kto zdobędzie sobie jego przychylność podarkami bądź obietnicami podarków. Rozdaje naszą ziemię nie tylko jamaillskim lordom, lecz także swoim pochlebcom z Chalced. Musisz więc ponownie przemyśleć swoje słowa, Keffrio. Cóż, pewnie jeden głos nie zdoła odroczyć zmian, które powoli docierają do Miasta Wolnego Handlu.

Ronica podniosła się z miejsca przy stole. Nie tknęła jedzenia, nawet nie napiła się herbaty. Idąc ku drzwiom, westchnęła.

– Zapewne przyjdzie taki moment, kiedy nawet wszystkie pięćdziesiąt sześć kupieckich głosów nie wystarczy, by przeciwstawić się woli nowych przybyszów. A jeśli Cosgo tak łatwo łamie jedną obietnicę Satrapy Esclepiusa, czy dotrzyma innych świętych praw? Ile czasu minie, zanim rozsprzeda wokół także przyznane nam niegdyś monopole? Wolę nie myśleć, co tu się może zdarzyć. Nie chodzi tylko o to, że fakt ten oznacza koniec naszego stylu życia. Co będzie, jeśli ci nieostrożni i chciwi ludzie zapuszczą się w górę Rzeki Deszczowej? Nie chcę nawet myśleć o skutkach takiej nierozwagi.

Przez jedną przerażającą chwilę Keffria przypomniała sobie narodziny swojego trzeciego dziecka. Albo raczej dzień, gdy trzeci raz leżała w połogu; podobno żadne dziecko nie urodziło się z tak długiej ciąży i bolesnego porodu. Z jej łona wyszło tylko jakieś straszliwe stworzenie, którego matka nawet nie pozwoliła jej zobaczyć ani dotknąć, które warczało, pomrukiwało i walczyło dziko, gdy Ronica wynosiła je z pokoju. Kyle był wtedy na morzu, natomiast jej ojciec przebywał w domu i na niego spadł nieprzyjemny obowiązek pozbycia się potworka. Nie jej jednej zresztą urodziło się coś takiego. Nikt nigdy nie wspominał o tej sprawie. Nawet Kyle, kiedy wrócił do domu z rejsu, nie spytał o nadal pustą kołyskę, tylko przytulił żonę i przez cały pobyt traktował ją z wielką czułością. Teraz przypomniała sobie, że pewnego dnia użył określenia “poród martwego płodu”. Keffria zastanawiała się, czy naprawdę w to wierzył. Kyle nie urodził się w rodzinie Pierwszych Kupców; może nie wiedział o cenie, którą ciągle jeszcze musieli płacić za pobyt tutaj.

Może nie do końca rozumiał, co oznacza wejście do kupieckiej rodziny. Może jeszcze nie pojął, że Pierwsi Kupcy z respektem traktują wszystko to, co płynie wodami Rzeki Deszczowej.

Na krótką chwilę Keffria pomyślała o swoim mężu jak o obcym człowieku, jak o… zagrożeniu. Właściwie nie był jej wrogiem, lecz stanowił coś w rodzaju burzy albo ogromnej fali, która – bezduszna – pędzi, niszcząc wszystko na swej drodze.

– Kyle to dobry człowiek – zapewniła matkę, ale Roniki nie było już w pokoju, toteż słowa Keffrii nie przekonały nawet jej samej.

Загрузка...