4. ŁUPOGRÓD

Kennit zwilżył chusteczkę olejkiem cytrynowym i przesunął nią po brodzie i wąsach. Przyjrzał się sobie w wiszącym nad umywalką lustrze z pozłacaną ramą. Olejek dodał połysku jego zarostowi, jednak nie takiego efektu oczekiwał młody kapitan. Zapach olejku niestety nie zabijał fetoru Łupogrodu. Kennit pomyślał, że czuje się tak, jakby dokował w śmierdzącej piżmem i potem pasze brudnego niewolnika.

Opuścił kajutę i wyszedł na pokład. Powietrze na zewnątrz było tak samo duszne i wilgotne jak w środku, tyle że tu jeszcze mocniej cuchnęło. Popatrzył ze wstrętem na zbliżające się brzegi Łupogrodu. Dobrze wybrano miejsce na ten piracki azyl. Dotarcie tutaj wymagało nie tylko znajomości drogi, ale także wytrawnego kapitana, który potrafił pływać dalekomorskim statkiem po kanałach śródlądowych. Prowadząca do laguny rzeka o kryształowej wodzie nie wyglądała bardziej obiecująco niż tuzin innych, które przecinały liczne wysepki Ruchomych Brzegów i wpadały do morza, lecz ta miała dostatecznie głębokie dla żaglowca, choć wąskie koryto. Spokojna laguna osłaniała kotwicowisko przed najbardziej nawet gwałtownymi burzami.

Kiedyś było to bez wątpienia piękne miejsce. Teraz z każdego kawałka twardego lądu sterczały omszałe doki i filary. Zniknęła soczysta zieleń, która porastała brzegi rzeki; pozostało tylko nagie błoto. Nie było tu dostatecznego przepływu wody, nie wiały też wiatry, nic więc nie rozpraszało nieczystości ani dymu wznoszącego się ze skupionych blisko siebie chat, szop i magazynów pirackiego miasta. W końcu nadejdą zimowe deszcze, które na krótko wypłuczą brud zarówno z osady, jak i z laguny, ale w gorący, bezwietrzny letni dzień lagunowy port Łupogrodu miał w sobie równie wiele kuszącego uroku co nieopróżniony nocnik.

Kotwicząc tutaj dłużej, narażało się kadłub statku na zniszczenie; picie wody z innych źródeł niż kilka wybranych studni powodowało dyzenterię, a u słabszych także gorączkę. Kennit stał i rozglądał się po pokładzie swojego statku. Widział, że jego załoga pracuje dobrze i chętnie. Nawet marynarze na łodziach holujących “Mariettę” do portu wkładali we wszystkie czynności całe serce. Zresztą dla tych ludzi drażniący ich kapitana smród był słodkim zapachem, który oznaczał dom i zapłatę. Zgodnie z tradycją, otrzymają ją na pokładzie tuż po zacumowaniu “Marietty”. Za kilka godzin będą mieli wszystko, co zechcą, czyli dziwki i piwo.

Tak, tak, jeszcze przed wschodem słońca większość ich ciężko zarobionych pieniędzy znajdzie się w rękach pazernych oberżystów, właścicieli burdelów i handlarzy z Łupogrodu. Kennit ze współczuciem potrząsnął głową i jeszcze raz dotknął wąsów pachnącą cytryną chusteczką. Pozwolił sobie na nieznaczny uśmieszek. Przynajmniej tym razem jego załoga zostawi w mieście nie tylko złupione monety, ale także informacje – na pewno rozpowiedzą o aspiracjach swego kapitana. Mógłby się założyć, że jutro rano połowa Łupogrodu usłyszy opowieść o wróżbie, którą otrzymał na Wyspach Innego Ludu. W chwili podziału łupów Kennit zamierzał być bardzo hojny. Tym razem nie będzie się wywyższał, weźmie sobie najwyżej podwójną dolę członka załogi. Chciał, by kieszenie jego ludzi były ciężkie od pieniędzy; niech wszyscy w Łupogrodzie zauważą, że piraci ze statku Kennita zawsze przypływają do portu z sowicie wypełnionymi sakiewkami. Marynarze z “Marietty” od dziś będą reprezentować szczęście i szczodrość swego kapitana. Niech z tego szczęścia i szczodrości uszczkną co nieco mieszkańcy Łupogrodu.

Gdy Kennit pochylał się nad relingiem, podszedł do niego mat i stanął w pełnej szacunku odległości.

– Sorcorze – powiedział kapitan – widzisz ten kawałek urwistego cypla? Gdyby zbudować na nim wieżę, zyskalibyśmy rozległy widok na rzekę, a ustawiwszy tam jedną lub dwie balisty, można by obronić miasto przed wszystkimi statkami, które kiedykolwiek odkryłyby nasz kanał. Można by stamtąd ostrzegać mieszkańców Łupogrodu przed każdą napaścią i bronić się. Co o tym sądzisz?

Sorcor zagryzł wargę i powstrzymał się przed wyrażeniem opinii. Za każdym razem, gdy wpływali do tutejszego portu, Kennit zadawał mu to samo pytanie, a mat zawsze odpowiadał identycznie.

– Jeśli w tych bagnach znajdzie się odpowiednio dużo kamienia, można zbudować wieżę, a skalne odłamki wykorzystać jako pociski do balisty. Przypuszczam, panie, że można by tego dokonać. Któż jednak miałby za to zapłacić i kto nadzorowałby prace? Mieszkańcy Łupogrodu nie potrafią się dogadać, a cóż dopiero budować forty i obsadzać je ludźmi.

– Silny władca mógłby pogodzić zwaśnione strony. Wyznaczyłby także budowniczych i obrońców.

Sorcor ostrożnie łypnął na kapitana. Nigdy przedtem nie mówili o takich sprawach.

– Łupogród jest miastem wolnych ludzi. Nie mamy tu władcy.

– To prawda – zgodził się Kennit, po czym dodał, jakby na próbę: – I dlatego właśnie rządzą nami chciwi handlarze i właściciele burdeli. Rozejrzyj się tylko wokół siebie. Dla naszych łupów ryzykujemy życie, każdy pirat. Kiedy za kilka dni podniesiemy kotwicę i odpłyniemy stąd, gdzie będzie się znajdowało nasze złoto? Z pewnością nie w naszych kieszeniach. A co za nie zyskamy? Jedynie ból głowy. Pechowcy przyniosą też choróbsko z burdelu. I tyle. Im więcej człowiek ma do wydania w Łupogrodzie, tym droższe okazują się piwo, chleb i kobiety. Ale masz rację. Łupogród potrzebuje nie władcy, lecz przywódcy. Człowieka, który ich obudzi, który potrafi zachęcić mieszkańców, by wzięli rządy w swoje ręce. Otworzą oczy, rozejrzą się wokół siebie i sami zobaczą, co trzeba tu naprawić.

Młody kapitan ponownie popatrzył na swoich ludzi, zginających grzbiety nad wiosłami w łodziach holujących “Mariettę” do doku. Starał się prowadzić swobodną rozmowę, na dowód, że wcześniej nie została przygotowana. Dobrze myślał o swoim macie. Sorcor był nie tylko dobrym marynarzem, lecz także – mimo braku wykształcenia – całkiem inteligentnym człowiekiem. Gdyby Kennit zainteresował go takimi kwestiami, może inni piraci także zaczęliby omawiać ten temat.

Popatrzył matowi w twarz. Kose spojrzenie zorało opalone czoło mężczyzny. Na policzku lśniła blizna, która stanowiła pozostałość po niewolniczym tatuażu.

Sorcor odezwał się dopiero wtedy, gdy wszystko sobie dokładnie przemyślał.

– Jesteśmy tu wolnymi ludźmi. Nie zawsze tak było. Więcej niż połowa mieszkańców Łupogrodu to dawni niewolnicy lub ci, którzy w ostatniej chwili uniknęli takiego losu. Wielu nadal nosi tatuaż albo bliznę po nim. A reszta, no cóż… W rodzinnych miastach czeka na nich chłosta lub stryczek, a może nawet jedno i drugie. Kilka dni temu wspomniałeś o królu dla nas, piratów. Nie jesteś pierwszym, który mówi na ten temat, gadają o nim także handlarze. Burmistrze, radni, królowie, strażnicy… O nie, tam, skąd pochodzimy, było ich zbyt wielu i większość z nas właśnie z powodu tych ludzi uciekła z rodzinnych miast. Żaden z nas nie chce, by ktoś mu mówił, co ma robić, a czego nie. Wystarczy, że mamy kapitana na statku… Błagam, wybacz mi moją szczerość, panie.

– Nie obraziłem się, Sorcorze. Wiedz wszakże, iż anarchia to tylko niezorganizowane ciemiężenie jednych przez drugich. – Kennit z uwagą obserwował twarz Sorcora. Chwilowe zakłopotanie mata uświadomiło mu, że użył niewłaściwych słów. Najwyraźniej nie miał wprawy w omawianiu takich idei. Uśmiechnął się przyjaźnie. – Tak w każdym razie twierdzą niektórzy. Wierzę w moich piratów, ale wiem, że potrzebują prostszych słów. Sam pomyśl, jak wygląda teraz Łupogród? Panują tu kolejni tyrani. Pamiętasz, jak Podee i jego banda napadali i okradali ludzi? Było pewne, że jeśli jakiś marynarz zejdzie na brzeg samotnie, jeszcze przed północą zostanie pobity i obrabowany. Najlepszym, czego mógł oczekiwać, była bijatyka ze zgrają Podee'a. Ostatecznie zebrali się piraci z trzech statków i rozprawili ze złodziejami. W przeciwnym razie rozboje byłyby nadal. A w chwili obecnej… słyszałem, że w co najmniej trzech tawernach można oberwać pałką. To pewne jak miłość od płatnej dziewki. Nikt nie walczy z tym mrocznym procederem. Martwić się musi tylko człowiek, który został ogłuszony i okradziony. – Zerknął ukradkiem na mata. Mężczyzna zmarszczył czoło i zamyślony kiwał głową.

Kennit poczuł dreszcz, kiedy uświadomił sobie, że marynarz za sterem także przysłuchuje się ich rozmowie. Kiedy indziej skarciłby go, lecz teraz niemal go to ucieszyło. Niestety Sorcor dostrzegł wzrok sternika w tym samym momencie, co kapitan.

– Hej, ty, uważaj tam! Masz trzymać statek na kursie, a nie podsłuchiwać zwierzchników!

Mat podskoczył do marynarza, jak gdyby chciał go uderzyć. Sternik wykrzywił twarz i czekał na cios, ale się nie poruszył. Kennit zostawił Sorcora, który wymyślał marynarzowi od leniwych głupców, i ruszył przed siebie. Deski pokładu były do białości wypolerowane piaskiem i kamieniem. Wszędzie, gdzie spojrzał, dostrzegał efekty dokładności i pracowitości swoich ludzi. Każdy marynarz coś robił, a wszystkie nieużywane akurat sprzęty skrupulatnie spakowano. Kennit w zadumie pokiwał głową. Nie tak tu wyglądało, gdy pięć lat temu obejmował dowództwo statku. “Marietta” była wówczas tak zaniedbaną starą balią, jak większość innych pirackich statków. A poprzedni kapitan, który powitał Kennita na pokładzie przekleństwem i źle wycelowanym ciosem, niewiele się odróżniał od swej niechlujnej, kiepskiej załogi. Wszyscy wyglądali jak stado brudnych kundli.

Ale młody pirat wybrał właśnie “Mariettę” na swoją siedzibę. Mimo widocznych lat zaniedbania i kiepsko połatanych żagli na rejach, była piękna. A jej kapitan nadawał się tylko do obalenia. Kennit zrozumiał to natychmiast. Człowiek, który pozwala swemu matowi na przekleństwa i awantury, jest skończony. Jego rządy dobiegły już końca. Pozbycie się go zabrało młodemu piratowi siedemnaście miesięcy, a dodatkowe cztery poświęcił na wyrzucenie jego mata. Odkąd został dowódcą “Marietty”, marynarze wręcz cisnęli się do niego. Starannie wybrał spośród nich Sorcora i uczynił go swoim lojalnym podwładnym. Potem wyprawili się na otwarte morze, daleko od lądu, by przetestować załogę. Dobierali marynarzy niczym pokerzysta, który odrzuca kiepskie karty. Ponieważ tylko oni dwaj umieli odczytywać morskie mapy i ustalać kurs, raczej nie groził im wybuch buntu wśród załogi. Kennit nie pozwolił surowemu matowi znęcać się nad ludźmi. Wierzył wszakże, że większości marynarzy najbardziej odpowiada twardy dowódca. A jeśli jest wytrawnym kapitanem, uczy podwładnych schludności i zapewnia im bezpieczeństwo, marynarze powinni być absolutnie zadowoleni. I taka też stała się jego załoga. Ci ludzie pożeglowaliby dla niego na koniec świata.

W chwili, gdy Kennit wprowadził statek do tak odległego portu, że nawet Sorcor nie rozumiał języka jego mieszkańców, “Marietta” miała już wygląd wymuskanego, małego statku handlowego i marynarzy, którzy podrywali się na jedno spojrzenie kapitana lub mata. W porcie młody pirat zapędził swą starannie dobraną załogę do ostatnich prac remontowych. Później “Marietta” popłynęła wzdłuż wybrzeża i przez miesiąc marynarze oddawali się piractwu, łupiąc małe porty w nieznanej krainie. Statek wrócił do Łupogrodu wyładowany egzotycznymi towarami i obcymi monetami. Przedstawiciele załogi, którzy wrócili wraz z Kennitem, byli bogaci jak nigdy i lojalni jak psy. Podczas tego jednego rejsu kapitan zdobył statek, reputację i fortunę.

Właśnie wtedy, schodząc do doków Łupogrodu, zdał sobie sprawę z życiowych ambicji i cała jego duma z dotychczasowych dokonań rozwiała się w dym. Obserwował, jak jego piraci wchodzą do doków dumni jak pawie i niczym możni panowie ubrani w jedwab; każdy trzymał torby ciężkie od pieniędzy, kości słoniowej i osobliwej w formach biżuterii. Kennit wiedział, że jego załoga składa się z typowych marynarzy i że w kilka godzin ich zdobycze pochłonie Łupogród. I nagle nieskazitelnie czyste pokłady, starannie uszyte żagle i świeża farba “Marietty” wydały mu się triumfem tak chwilowym i płytkim jak majątek jego piratów. Odprawił wówczas Sorcora i zamiast spędzić tydzień w porcie, pił samotnie w półmroku swej kajuty. Nigdy się nie spodziewał, że sukces może go tak przygnębić. Poczuł się oszukany.

Minęły miesiące, zanim otrząsnął się z tego zniechęcenia. Przetrwał ten okres w odrętwieniu i smutku, obezwładniony poczuciem beznadziejności. Na szczęście nie pomylił się w wyborze Sorcora, bowiem mat przez cały czas zachowywał się bez zarzutu, jak gdyby nic się nie stało. Nie próbował też wypytywać o cokolwiek swego kapitana. Jeśli marynarze coś wyczuwali, nie okazywali tego. Zresztą Kennit wyznawał filozofię, że na dobrze dowodzonym statku kapitan nigdy nie musi się zwracać bezpośrednio do załogi; wystarczy, że zasugeruje swoje życzenia matowi, a zostaną one spełnione. W tamtym trudnym okresie ów nawyk bardzo mu się przydał. Młody pirat poweselał dopiero pewnego ranka, gdy Sorcor zastukał do jego drzwi i oznajmił, że przed “Marietta” płynie ładny bogaty statek handlowy. Spytał, czy kapitan życzy sobie go doścignąć.

Pościg się udał, piraci Kennita dokonali abordażu – zarzucili haki, sczepili oba statki, weszli na pokład handlowca i przejęli wspaniały ładunek wina i perfum. Akcją dowodził on sam, pozostawiwszy Sorcorowi opiekę nad pirackim żaglowcem. Tego dnia po raz pierwszy Kennit włożył w walkę całe serce. Gdy wreszcie wyrzucił z siebie gniew i odreagował rozczarowanie, ku jego zdziwieniu przy życiu nie pozostał żaden przeciwnik. Odwrócił się od ostatniego ciała, padającego u jego stóp i zobaczył swoich ludzi; zebrani w grupki na pokładzie patrzyli na niego zafascynowani. Słyszał jedynie ich szepty, lecz połączenie przerażenia i podziwu w ich oczach dopowiedziało mu resztę. Pomyślał, że wcześniej zdobył sobie posłuch u załogi, lecz dopiero tego dnia piraci naprawdę go pokochali. Nie śmieli się do niego odzywać w sposób poufały i nigdy nie traktowali go z czułością, lecz kiedy przemierzali Łupogród, pijąc i hulając, chwalili się wszystkim wokół własną siłą, dzięki której wytrzymywali jego surową dyscyplinę na pokładzie, oraz nieustraszonym w walce kapitanem; sugerowali w ten sposób, że ich statku należy się obawiać.

Od tamtego czasu oczekiwali, że Kennit stale będzie prowadził ich najazdy. Gdy po raz pierwszy powstrzymał ich przed masakrą i przyjął kapitulację kapitana statku, załoga wydawała się niezadowolona, chociaż tylko do chwili rozdzielenia między nich wielkich łupów i procentu od okupu. Wraz z zaspokojeniem chciwości, humory piratów poprawiały się.

W ciągu następnych lat Kennit zdobył sobie małe imperium. W niewielkich, zapuszczonych portach Chalced handlarze bez pytania kupowali od niego najbardziej nawet niezwykłe towary. Zjednał też sobie pomniejszych chalcedzkich dziedziców, którzy bez skrupułów – choć oczywiście za spore udziały – grali role pośredników przy żądaniach okupu za statek, ładunek i załogę. Imperium Kennita rozciągało się już daleko poza Łupogród czy Port Czaszek. W ostatnich miesiącach młody pirat zaczął nawet fantazjować, że dzięki poparciu tych chalcedzkich paniątek mógłby zdobyć sobie uznanie na pirackich wyspach jako ich prawowity władca. Potrzebował tylko akceptacji mieszkańców.

Po raz kolejny zastanowił się nad kosztami i zyskami. Piractwo stałoby się legalne i jego ludziom przestałby grozić stryczek. Kennit prowadziłby otwarty handel z innymi portami. Gdyby zjednoczył pirackie wyspy i miasta, mogliby działać wspólnie. Położyliby kres napadom niewolniczych statków na miasta. Przez chwilę martwił się, że piratom mogłoby to nie wystarczyć, potem jednak odsunął tę myśl i marzył dalej. Handlarze z Chalced i Kupcy z Miasta Wolnego Handlu równie znacząco skorzystaliby na unormowanej sytuacji. Na przykład mogliby bez ryzyka używać Kanału Wewnętrznego prowadzącego wzdłuż wybrzeża do Miasta Wolnego Handlu, Chalced i ziem położonych za nimi. Rzecz jasna, droga nie byłaby bezpłatna. Nic nie ma za darmo. Ale byłaby bezpieczna. Przez wargi Kennita przemknął uśmiech. Polubiliby taką odmianę, pomyślał. Z zadumy wyrwało go nagłe poruszenie. Załoga pokładowa pospiesznie zrzucała i zabezpieczała liny. Szybko opuszczano ciężkie konopne pontony, dzięki którym kadłub “Marietty” nie zgrzytał o dok. Kapitan stał milczący i daleki, słuchając, jak Sorcor wykrzykuje rozkazy. Wszędzie wokół panował porządek i wrzała praca. Kennit nie poruszał się i nie odzywał, póki wszyscy marynarze nie zebrali się w śródokręciu pod nim, niespokojnie czekając na podział łupu. Kiedy Sorcor wspiął się na pokład i stanął obok kapitana, ten lekko skinął mu głową, a następnie odwrócił do swoich ludzi.

– Zaproponuję wam to samo, co podczas trzech ostatnich wizyt w portach. Każdy z was może wziąć wyznaczone mu łupy i sprzedać, gdzie mu się żywnie podoba i najlepiej, jak potrafi. Osoby bardziej cierpliwe i rozsądne mogą pozostawić sprzedaż swoich łupów mnie i matowi. Na pewno znacznie na tym zyskają. Ci, którzy zdecydują się na takie rozwiązanie, niech wrócą na statek pojutrze po swoją dolę. – Popatrzył po twarzach piratów. Niektórzy patrzyli mu w oczy, inni wymieniali spojrzenia z towarzyszami. Wszyscy kręcili się niespokojnie jak małe dzieci. Czekały na nich miasto, rum i kobiety. Kennit odchrząknął. – Marynarze, którzy poprzednio wybrali takie rozwiązanie potwierdzą wam, że otrzymali znacznie więcej pieniędzy za swój łup niż pozostali. Handlarz win zapłaci lepszą cenę za cały nasz ładunek brandy niż każdy z was uzyska za pojedynczą beczkę od właściciela tawerny. Bele jedwabiu, zbywane handlarzowi jako partia, przyniosą daleko więcej niż sztuka płótna sprzedana jakiejś dziwce.

Przerwał. Stojący pod nim mężczyźni denerwowali się i niecierpliwili. Kennit zacisnął szczęki. Za każdym razem wykładał im swój punkt widzenia. Wiedzieli, co ich kapitan potrafi, lecz w momencie, gdy zadokowali, opuszczał ich cały zdrowy rozsądek. Poirytowany, westchnął krótko, po czym odwrócił się do swego mata:

– Przedstaw rejestr naszych zysków, Sorcorze.

Mat był przygotowany. Jak zawsze. Podniósł zwój i rozwinął go, jak gdyby zamierzał z niego czytać, ale Kennit wiedział, że nauczył się wszystkich liczb na pamięć. Ten człowiek nie potrafił nawet przeczytać własnego nazwiska, ale jeśli ktoś go spytał, jaką część z czterdziestu bel jedwabiu otrzyma każdy członek załogi, odpowiadał natychmiast. Piraci mruczeli z uznaniem, słuchając go. W doku czekali już na nich sutenerzy i ulicznice. Przywoływali ich i gwizdali, a niektóre portowe dziwki głośno wykrzykiwały swoją cenę. Ludzie Kennita niczym spętane zwierzęta przestępowali z nogi na nogę, popatrując to na Sorcora i jego zwój, to na przyjemności czekające ich w dokach i dalej, na błotnistych ulicach. Kiedy mat skończył, musiał dwukrotnie wyryczeć prośbę o milczenie, zanim kapitan zdołał się odezwać. Przemówił rozmyślnie łagodnym głosem.

– Ci z was, którzy pragną powierzyć mi swoje dobra, niech ustawią się w kolejce przed moją kwaterą. Pozostali mogą załatwić sprawy finansowe z Sorcorem.

Odwrócił się i odszedł do swojej kajuty. Wiedział, jak wyglądają rozliczenia mata. Marynarze odbierali tyle, ile wyliczał im Sorcor. Na przykład jedna trzecia część beli jedwabiu równała się dwóm piątym beczułki brandy albo połowie miarki cindinu. Skoro piraci nie mieli cierpliwości, by poczekać na gotówkę, przyjmowali wszelki ekwiwalent, jaki Sorcor uważał za stosowne im przyznać. Do tej pory Kennit ani razu nie słyszał, by któremuś z marynarzy nie odpowiadał ten podział łupów. Albo zatem, tak jak Kennit, jego ludzie nie kwestionowali uczciwości mata, albo po prostu nie ośmielali się skarżyć kapitanowi. Młodemu piratowi bardzo taka sytuacja odpowiadała.

Kolejka preferujących gotówkę za łupy była rozczarowująco krótka. Kapitan wręczał każdemu z nich po pięć soldów. Sądził, że taka kwota wystarczy im na opłacenie kobiety, alkoholu i jedzenia na wieczór oraz przyzwoitego pokoju w jakiejś gospodzie, gdyby zdecydowali się nie wracać w nocy na statek. Po otrzymaniu pieniędzy marynarze opuścili “Mariettę”. Gdy Kennit pojawił się na pokładzie, akurat ostatni pirat zeskakiwał na zatłoczony dok. Młodemu kapitanowi widok skojarzył się z rzucaniem krwistego mięsa w pełne rekinów wody. Ludzie na doku otoczyli ostatniego mężczyznę, ladacznice krzyczały, przekrzykiwali je sutenerzy, wołając, że taki bogaty młody marynarz woli od portowej dziwki butelkę rumu na stole i dobrą prostytutkę w łóżku na całą noc. Dziewczyny podsuwały mu też świeży chleb, słodycze i dojrzałe owoce. Marynarz uśmiechał się szeroko, zadowolony z powodzenia i najwyraźniej nie pamiętał, że gdy tylko ci ludzie wytrząsną z jego kieszeni ostatnią monetę, bez skrupułów pozostawią go w pierwszej lepszej bocznej alejce lub rynsztoku.

Kennit oddalił się od wrzeszczącej ciżby. Sorcor skończył już pracę. Stał teraz na wysokim pokładzie przy rumplu i wpatrywał się w miasto. Kennit zmarszczył lekko brwi. Mat zapewne obliczał, ile dóbr pozostało. Po sekundzie kapitan rozchmurzył się. Wiedział, że sposób Sorcora jest najskuteczniejszy. Wręczył matowi ciężki worek z monetami. Mężczyzna wziął go bez słowa, po chwili wzruszył ramionami i spojrzał na kapitana.

– A zatem, Sorcorze. Jedziesz ze mną zmienić nasz ładunek w złoto?

Mat z zakłopotania przestąpił z nogi na nogę.

– Jeśli nie masz, panie, nic przeciwko temu, chciałbym najpierw trochę czasu dla siebie.

Kennit ukrył rozczarowanie.

– Mnie wszystko jedno – skłamał, po czym dodał cicho: – Żałuję tylko, iż nie zdołałem przekonać ludzi, by przekazali mi swoje udziały. Im większe ilości towarów sprzedaję, tym lepszą uzyskuję cenę. Co sądzisz na ten temat?

Mężczyzna przełknął ślinę, potem odchrząknął.

– To ich prawo, panie. Mogą robić ze swoim łupem, co chcą. W Łupogrodzie zawsze tak się działo. – Przerwał i podrapał się w bliznę na policzku.

Kapitan wiedział, że mat długo waży słowa, zanim coś powie.

– To dobrzy ludzie, panie – podjął po chwili. – Dobrzy marynarze, prawdziwi żeglarze. Żaden z nich nigdy się nie wymiguje, czy chodzi o szycie żagla, czy też o wymachiwanie szablą. Ale nie zostali piratami, aby żyć zgodnie z narzucanymi przez kogoś zasadami, niezależnie od tego, jak wielkie korzyści mogliby dzięki temu osiągnąć. – Z trudem wytrzymał wzrok Kennita, kiedy oświadczył: – Ludzie nie zostają piratami, by podlegać czyimś rządom.

Chwilę milczał, po czym nagle nabrał pewności siebie.

– Ciężko pracują i chcą się nacieszyć swoimi zarobkami – ciągnął. – To zaprawieni marynarze, a nie odrzutki z lupanaru. Sprzedając ich łupy, sugerujesz im, panie, że sami nie potrafią tego zrobić. Obrażasz ich. – Potrząsnął w zamyśleniu głową. – To dzielni ludzie. Zdobyłeś ich sobie, panie. Poszliby za tobą w ogień. Ale wykaż się mądrością i nie próbuj decydować za nich. Cała ta gadka o królach i przywódcach bardzo ich niepokoi. Nie można zmusić człowieka, by dobrze dla ciebie walczył… – Sorcor urwał i spojrzał nagle na Kennita, jak gdyby dopiero teraz przypomniał sobie, do kogo mówi.

Młody kapitan poczuł przypływ lodowatego gniewu.

– Nie wątpię, że tak, Sorcorze. Dopilnuj wachty, ponieważ nie wracam tej nocy. Zostawiam statek w twoich rękach.

Po tych słowach odwrócił się i odszedł. Nie obejrzał się, nie spojrzał matowi w twarz. Jego stwierdzenie oznaczało rozkaz pozostania na statku przez noc, ponieważ umówili się, że podczas pobytów w porcie zawsze któryś z nich będzie spał na pokładzie. No cóż, niech sobie Sorcor zrzędzi. Przecież właśnie paroma zdaniami sparaliżował wszystkie marzenia, którymi Kennit karmił się przez ostatnie kilka miesięcy. Teraz, przemierzając wielkimi krokami pokład, zastanowił się, jak w ogóle mógł, niczym głupiec, snuć takie marzenia. Kim był? Tylko kapitanem żaglowca pełnego nicponi, z których żaden nie patrzył poza czubek własnego nosa.

Lekko zeskoczył z pokładu do doków. Natychmiast zafalował wokół niego tłum rozgadanych sprzedawców, lecz jedno jego gniewne spojrzenie uciszyło ich wszystkich. Dawno już sobie wyrobił reputację w Łupogrodzie. Myśl ta napełniła go jedynie jeszcze większą goryczą. Ludzie ustępowali, kiedy przepychał się obok nich. Reputacja w Łupogrodzie! Też coś! Była równie cenna jak podziwianie swojej facjaty w kałuży sików. Kennit był kapitanem statku, ale jak długo jeszcze? Tak długo, póki podległe mu kundle wierzą w jego pięść i ostrze. Za dziesięć lat pojawi się ktoś ambitniejszy, szybszy albo bardziej podstępny od niego i wtedy Kennit może się zmienić w jednego z tych żebraków o szarych twarzach, którzy kręcili się po alejkach okradając pijaków lub wystawali przed tawernami błagając o odpadki.

Miotał nim gniew, niczym szalejąca we krwi trucizna. Młody pirat zdawał sobie sprawę z tego, że mądrzej byłoby poszukać miejsca, gdzie w samotności przeczekałby ponury nastrój, czuł jednak tak wielką nienawiść do samego siebie i do świata, że nie myślał racjonalnie. Nienawidził lepkiego, czarnego błota ulic i bocznych dróżek, nie cierpiał brudnych kałuż, które przeskakiwał, czuł wstręt do fetoru i hałasu Łupogrodu. Żałował, że nie może wziąć odwetu na swoim świecie i własnej głupocie poprzez zniszczenie wszystkiego wokół.

Wiedział, że nie ma czasu na negocjacje. Nie dbał o to. Pośrednicy w Łupogrodzie pobierali dla siebie tak wielki procent, że właściwie nie warto było robić z nimi interesów. Bardziej się opłacało sprzedać towary w Chalced. Wszystkie łupy, które zdobyli między Chalced i domem, praktycznie trzeba było oddać sępom. Zdenerwowany i roztargniony, sprzedał jedwab za połowę jego wartości, a kiedy kupiec próbował zapłacić równie niewiele za brandy i cindin, Kennit ostro zareagował gniewem. Handlarz zapłacił w końcu za trunki znacznie powyżej ich wartości, żeby tylko piracki kapitan nie udał się z całym ładunkiem do kogoś innego. Transakcję przypieczętowano kiwnięciem głowy, ponieważ Kennit zbyt pogardzał tym człowiekiem, by uścisnąć mu dłoń. Złoto miało zostać wypłacone następnego dnia, gdy handlarz przyśle swoich robotników portowych, by rozładowali ładunek.

Bez zbędnych ceregieli opuścił sklep.

Na zewnątrz zapadł już letni zmierzch. Z tawern docierały chrapliwe i coraz głośniejsze odgłosy; bzyczenie owadów i rechot żab z okolicznych moczarów i słonawej, bagiennej doliny stanowiły chór w tle. Wraz ze spadkiem temperatury nos Kennita zaatakowało mnóstwo nowych zapachów. Śliskie uliczne błoto pluskało hałaśliwie pod jego butami. Szedł samym środkiem ulicy, z dala od przyćmionych alejek, w których czaili się grabieżcy. Większość z nich była tak zdesperowana, że napadała na każdego mijającego ich przechodnia. Nagle i tak gwałtownie, jak gdyby przypomniał sobie o zapomnianym spotkaniu, Kennit zrozumiał, że jest głodny i spragniony. Czuł się też zmęczony. I nie było mu do śmiechu.

Fala gniewu osłabła, pozostawiając po sobie znużenie i smutek. Rozpaczliwie starał się obarczyć kogoś odpowiedzialnością za zaistniałą sytuację. Nie chciał przyznać, że wina, jak zawsze, leżała po jego stronie. Nie mógł jej złożyć na kogoś innego, nie mógł też nikogo ukarać. Zresztą stale popełniał nowe błędy.

Niemal bezwiednie dotarł do burdelu Bettel. Światło przeciekało przez żaluzje niskich okien. Ze środka docierała cicha muzyka i ostry głos śpiewającej sopranistki. W pirackim mieście było zaledwie kilkanaście wielokondygnacyjnych budynków; należał do nich lokal “U Bettel”. Biała farba, maleńkie balkony i czerwone dachówki – budowla wyglądała jak lupanar przeniesiony z Chalced i rzucony w błota Łupogrodu. Donice z kwiatami na schodach przesycały powietrze przyjemnym zapachem, dwie miedziano-mosiężne latarnie kusząco świeciły po obu stronach zielono-złotych drzwi. Pełniący straż dwaj zbóje błyskali w stronę Kennita kretyńskimi, porozumiewawczymi uśmieszkami. Natychmiast ich znienawidził, bo byli tak duzi i głupi, a na utrzymanie zarabiali wykorzystując jedynie własne mięśnie. Błędnie sądzili, że to zawsze wystarcza, młody kapitan wiedział jednak więcej o życiu. Zapragnął chwycić ich za gardła, stuknąć jedną uśmiechniętą gębą o drugą, zobaczyć, jak ich czaszki zderzają się ze sobą, a następnie roztrzaskane odsuwają się od siebie. Miał ochotę poczuć, jak ich tchawice pękają pod jego palcami i usłyszeć ostatnie oddechy świszczące w zmiażdżonych gardzielach.

Uśmiechnął się lekko do nich. Nadal patrzyli na niego, a ich uśmieszki stały się nieco nieprzyjemne i szydercze. W końcu rozstąpili się na boki i prawie się kuląc zrobili mu przejście.

Drzwi burdelu zamknęły się za Kennitem, separując go od błota i smrodu Łupogrodu. Kapitan znalazł się w wyłożonym dywanem foyer, oświetlonym przyćmionym żółtym światłem latarni. W powietrzu unosiła się znajoma woń perfum Bettel i pachnący dymem aromat palonego cindinu. Śpiew i muzyczny akompaniament były teraz wyraźniejsza Przed Kennitem stanął służebny chłopiec i wskazał niemo na zabłocone buty kapitana. Kennit skinął leciutko głową, a wtedy służący podskoczył do niego ze szczotką, aby zetrzeć z butów najgorsze błoto, po czym starannie przetarł je szmatką. Następnie nalał chłodnej wody do miski i podsunął ją Kennitowi. Kapitan zdjął z ramienia chłopca ściereczkę, zmoczył ją, po czym wytarł całodzienny pot i kurz z twarzy oraz rąk. Kiedy skończył, służący bez słowa podniósł na niego oczy, a wtedy Kennit pogłaskał go po wygolonej głowie. Chłopiec wyszczerzył do niego zęby i przebiegł pomieszczenie, by otworzyć dla niego drugie drzwi.

Białe drzwi powoli się rozsunęły i śpiew stał się głośniejszy. Kennit dostrzegł kobietę o blond włosach. Siedziała po turecku na podłodze i akompaniując sobie na trzech małych bębenkach śpiewała piosenkę o swoim dzielnym ukochanym, który wypłynął w morze. Kennit ledwie na nią spojrzał. Nie przyszedł tu dla sentymentalnych śpiewek. Zanim zdążył się zniecierpliwić, ze swego wyściełanego tronu podniosła się Bettel, podeszła i lekko wzięła go pod ramię.

– Kennicie! – krzyknęła głośno ze słodką dezaprobatą. – Więc w końcu przybyłeś, niegrzeczny chłopcze! “Marietta” zacumowała już wiele godzin temu! Co cię tak długo zatrzymało?

Właścicielka burdelu podfarbowała swe czarne włosy henną; otaczał ją ciężki jak jej klejnoty zapach ziół. Piersi falowały pod sukienką niczym morskie fale zalewające górne krawędzie nadburcia łodzi.

Zignorował jej zrzędzenie. Wiedział, że owe stwierdzenia miały połechtać jego próżność, ale swymi słowami Bettel tylko go rozdrażniła. Oczywiście, że go pamiętała. Płacił w końcu za to. Rozejrzał się ponad jej głową po pomieszczeniu – gustownie umeblowana sala, a w niej trochę zadbanych kobiet oraz mężczyzn siedzących na wyściełanych krzesłach i otomanach. Dwie kobiety uśmiechały się do Kennita. Były tu nowe. Żadna z pozostałych nie patrzyła mu w oczy. Kapitan ponownie spojrzał na Bettel, po czym przerwał potok grzecznościowej paplaniny.

– Nie widzę Etty.

Bettel posłała mu spojrzenie pełne pogardy i dezaprobaty.

– No, sądzisz, że tylko ty jeden obdarzasz ją względami? Etta nie może czekać na ciebie bez końca. Skoro przybyłeś tak późno, kapitanie Kennit, musisz…

– Idź po nią natychmiast. Wyślij ją do izby na szczycie. Czekaj! Niech się najpierw wykąpie, ja w tym czasie zjem. Przyślij mi dobry posiłek, ze świeżym chlebem. Żadnych ryb ani wieprzowiny, co do reszty sama zdecyduj. I wino, Bettel. Tylko dobre. Nie te gnijące winogrona, które zaserwowałaś mi ostatnio. W przeciwnym razie nigdy już nie odwiedzę twojego domu.

– Kapitanie, przypuszcza pan, że po prostu zapukam do tamtych drzwi i powiem jednemu z moich gości, że Etta potrzebna jest w drugiej sali? Sądzisz pan, że twoje pieniądze są lepsze niż innych? Skoro przybywasz pan tak późno, to musisz wybrać z…

Zignorował ją. Podszedł do umieszczonych w rogu pokoju krętych schodków i zaczął się po nich wspinać. Na drugim piętrze na chwilę się zatrzymał. Miał wrażenie, że za ścianą słyszy bieganinę szczurów. Parsknął z oburzeniem. Otworzył drzwi na ciemne schody i wszedł piętro wyżej. Tu, na poddaszu, znajdowała się izba, która przez żadną ze ścian nie łączyła się z innymi. Okno wychodziło na lagunę. Z przyzwyczajenia Kennit zapatrzył się najpierw w tamtą stronę. “Marietta” kołysała się cicho obok doku, na jej pokładzie paliła się jedna latarnia. Wszystko było w porządku.

Odwrócił się od tego widoku, kiedy do drzwi zapukał służący.

– Wejść – warknął Kennit gburowato.

Mężczyzna, który wszedł, sporo w życiu przeżył. Jego twarz kreśliły blizny pozostałe po wielu bijatykach, poruszał się jednak spokojnie, a nawet z wdziękiem. Rozpalił ogień w małym kominku przy przeciwległym końcu pokoju. Zapalił też dla Kennita dwie gałęzie świec. Ich ciepłe światło uświadomiło kapitanowi, że na zewnątrz zapadła już ciemna letnia noc. Odszedł od okna i usiadł przy kominku na wyściełanym krześle. Wieczór nie był chłodny, ale młody pirat potrzebował słodkiego zapachu żywicznego drzewa i tańczącego światła płomieni.

Wtedy po raz drugi zastukano do drzwi i pojawiło się kolejnych dwóch służących. Jeden postawił tacę z jedzeniem na przykrytym śnieżnobiałym obrusem małym stoliku, drugi przyniósł miskę i dzbanek z parującą, mocno pachnącą lawendą wodą. Kennit pomyślał, jak to dobrze, że Bettel pamięta przynajmniej o jego gustach i wbrew sobie poczuł się mile połechtany. Ponownie obmył twarz i ręce i dał znak służącym, by wyszli z pokoju, po czym zasiadł do posiłku.

Jedzenie nie musiało być bardzo dobre, by wytrzymać porównanie ze strawą podawaną na pokładzie statku, kapitan musiał jednak przyznać, że posiłek jest wyborny. Mięso było kruche, sos ciemny i gęsty, chleb świeżo upieczony i jeszcze ciepły; dodany do kolacji kompot z aromatycznych owoców stanowił przyjemny kontrapunkt dla mięsa. Wino nie było wyjątkowe, ale bardziej niż wystarczające. Kennit jadł powoli. Rzadko pobłażał sobie w fizycznych rozkoszach z wyjątkiem okresów złego humoru; wtedy delektował się i pocieszał najdrobniejszymi nawet przyjemnościami. Przypomniało mu się, jak matka rozpieszczała go podczas choroby. Prychnął lekceważąco na wspomnienia i odsunął je wraz z talerzem. Nalał sobie drugą szklaneczkę wina, wyciągnął obute nogi w kierunku ognia i odchylił się na krześle. Zapatrzył się w płomienie i starał się o niczym nie myśleć.

Stukanie w drzwi oznajmiło przyniesienie deseru.

– Wejść – powiedział apatycznie Kennit. Krótka radość związana z dobrym posiłkiem zmieniła się już w smutek. Depresja kapitana była naprawdę głęboka. Wydawało mu się, że wszystko jest bez sensu. Bezsensowne i tymczasowe.

– Przyniosłam ci gorący jabłecznik i świeżą słodką śmietanę – odezwała się cicho Etta.

Odwrócił tylko głowę i przyjrzał się swojej kobiecie.

– To miło – odparł bez animuszu.

Szła ku niemu, a on ją obserwował. “Czysta i elegancka”, pomyślał. Dziewczyna miała na sobie tylko długą, luźną białą suknię. Etta była prawie tak wysoka jak Kennit, długonoga i gibka niczym wierzbowa gałązka. Kapitan odchylił się w tył i skrzyżował ramiona na piersi, kiedy dziewczyna postawiła przed nim biały porcelanowy talerz z deserem. Aromat cynamonu i jabłek zmieszał się z kapryfolium, którym pachniała jej skóra. Etta wyprostowała się, a Kennit wpatrywał się w nią zamyślony. Jej ciemne oczy obojętnie patrzyły mu w twarz. Usta niczego nie zdradzały.

Nagle jej zapragnął.

– Rozbierz się i połóż na łóżku. Odsuń najpierw pościel aż do prześcieradła.

Etta posłuchała go bez wahania. Odczuwał wielką przyjemność, gdy patrzył, jak wypełnia jego rozkazy, jak odsuwa pościel, odsłaniając białe prześcieradło, a potem prostuje się, ujmuje skraj sukni, podnosi ją i zdejmuje przez głowę, po czym starannie układa na komodzie. Przyglądał się ruchom dziewczyny, jej długim, szczupłym nogom, lekkiej krągłości brzucha, małym, jędrnym piersiom. Włosy Etty były krótkie i lśniące, ścięte na pazia jak u chłopca. Nawet rysy twarzy miała pociągłe i płaskie. Dziewczyna nie patrzyła na Kennita, kiedy powoli sadowiła się na łóżku. Nie odezwała się też podczas czekania na niego.

Kapitan wstał i zaczął odpinać koszulę.

– Jesteś czysta? – spytał bez ogródek.

– Umyłam się mydłem w gorącej wodzie – odparła. Leżała zupełnie nieruchomo. Zastanawiał się, czy się go boi.

– Lękasz się mnie? – spytał ją, po czym zdał sobie sprawę, że chciał spytać ostrzej.

– Czasami – odrzekła. Jej ton był bardzo opanowany lub po prostu obojętny. Kennit powiesił kaftan na słupku baldachimu łóżka, koszulę i złożone spodnie położył obok jej sukni na komodzie. Podobało mu się, że każe jej czekać, więc rozbierał się powoli i starannie układał ubranie. Pomyślał, że odwlekana rozkosz jest równie przyjemna jak stojąca na kominku taca z ciepłym ciastem i śmietaną. To także na niego czekało.

Usiadł na łóżku obok Etty i przesunął rękoma w dół po jej gładkim ciele. Dziewczyna lekko zadrżała, nie odezwała się wszakże ani nie poruszyła. Przez te wszystkie lata nauczyła się zachowywać tak jak tego pragnął. Płacił, by go zadowalała. Nie chciał, by go zachęcała, nie potrzebował jej entuzjazmu ani aprobaty. To on miał przeżyć rozkosz, nie ona. Gładząc ciało dziewczyny, obserwował jej twarz. Etta wpatrywała się w sufit.

Istniała tylko jedna skaza w tej gładkości. W pępku dziewczyny znajdowała się – maleńka jak pestka jabłka – biała czaszka. Czarodrzewowy talizman zawieszony na cieniutkim srebrnym kolczyku wkłutym w pępek. Etta oddawała Bettel połowę swoich zarobków za wypożyczenie tego amuletu. Na początku ich znajomości dziewczyna powiedziała Kennitowi, że mała czaszka chroni ją przed chorobami i zapobiega ciąży. Wtedy po raz pierwszy młody kapitan usłyszał o czarodrzewowych talizmanach. A teraz sam posiadał podobny amulet przy nadgarstku. Przypomniał sobie, że czarodrzewowa twarz nie poruszyła się ani nie odezwała, odkąd opuścili wody Wysp Innego Ludu. Pewnie zmarnował tylko czas i pieniądze… zamawiając ją, po raz kolejny zachował się jak głupiec… Zacisnął zęby. Etta wzdrygnęła się lekko i Kennit uprzytomnił sobie, że trzyma jej biodro i z całych sił je ściska, jakby chciał zgnieść. Puścił je i przebiegł ręką w dół po udzie dziewczyny. O tamtym powinien zapomnieć. Trzeba myśleć tylko o chwili obecnej.

Kiedy był gotów, rozsunął uda Etty i znalazł się w niej. Tuzin posuwistych ruchów wystarczył, by doszedł. Wraz z nasieniem uszło z niego całe napięcie, cały gniew i frustracja. Przez jakiś czas leżał na dziewczynie, odpoczywając, a potem znowu ją wziął, bez pośpiechu. Tym razem objęła go ramionami, podniosła biodra i Kennit wiedział, że ona również przeżywa rozkosz. Nie żałował jej przyjemności, póki nie przeszkadzała jego własnej rozkoszy. Gdy było po wszystkim, pocałował dziewczynę i własna reakcja bardzo go zaskoczyła. Etta leżała cicho i nieruchomo, nie reagując. Rozważył swoje zachowanie, gdy już z niej zszedł. Pocałował dziwkę! No cóż, mógł, jeśli tylko miał na to ochotę, płacił, więc mógł zrobić z nią, co tylko mu się żywnie podobało. Wszystko jedno, byle się nie zastanawiać, czego i kogo jeszcze dotykały dzisiejszego wieczoru usta dziwki.

W szufladzie komody leżał jedwabny szlafrok. Kennit wyjął go, włożył, a potem poszedł po tacę z deserem. Etta pozostała w łóżku, tam, gdzie było jej miejsce. Zdążył zjeść dwa kęsy jabłecznika, kiedy dziewczyna się odezwała:

– Ponieważ się spóźniałeś, bałam się, że już nie przyjdziesz. Nałożył na widelczyk kolejną porcję ciasta. Krucha, łuszcząca się skórka, a pod nią mięciutkie aromatyczne owoce. Włożył do ust i żuł powoli, popijając śmietaną. Przełknąwszy, zapytał dziewczynę:

– Sądzisz, że przejmuję się twoimi lękami albo myślami? Starała się patrzeć mu w oczy.

– Sądzę, że przejąłbyś się, gdyby mnie tu nie było. Ja też się zastanawiałam, dlaczego cię ze mną nie ma.

Kennit skończył kolejny kawałek ciasta.

– To jest głupia rozmowa. Nie mam ochoty jej kontynuować.

– Tak, tak – mruknęła, a kapitan nie wiedział, czy Etta przyjmuje do wiadomości jego polecenie i czy się z nim zgadza. Zresztą, było to dla niego bez znaczenia. Dziewczyna milczała, aż skończył jeść. Nalał sobie kolejną szklaneczkę wina i rozparł się z nią wygodnie. Rozmyślał nad ubiegłymi kilkoma tygodniami i oceniał wszystko, co w tym okresie zrobił. Doszedł do wniosku, że zachował się bardzo niemądrze. Powinien był odłożyć wyprawę na Wyspy Innego Ludu, a skoro już otrzymał wyrocznię Innego, nie trzeba było rozpowiadać o swoich ambicjach całej załodze. Idiota. Kretyn. Stanie się pośmiewiskiem Łupogrodu. Już sobie wyobrażał ich kpiny w tawernach i gospodach. “Król Piratów – mówili na pewno z przekąsem. – Jakbyśmy chcieli mieć albo potrzebowali króla. Jak gdyby on był najlepszym kandydatem”. Z pewnością się z niego śmiali.

Poczuł ogromny wstyd. Upokorzył się po raz kolejny i jak zwykle tylko siebie powinien o to obwiniać. Był głupi, głupi, głupi… Jedyne, co mógł zrobić, to nie informować o tym wszystkich wokół. Siedział obracając pierścień na palcu i patrząc w ogień. Rzucił okiem na czarodrzewowy talizman przywiązany do nadgarstka. Jego własny szyderczy uśmiech wykrzywiał maleńką twarz, przedrzeźniając młodego pirata i drwiąc z niego. Czy rzeczywiście ożył na chwilę? A może była to tylko kolejna sztuczka związana z magią Innego? Kennit uważał w tej chwili rejs na Wyspę Innego Ludu za kompletną pomyłkę. Bez wątpienia jego załoga myślała podobnie; zapewne marynarze szeptali między sobą, że ich kapitan szuka wyroczni, jak gdyby był niepłodną babą albo nawiedzonym fanatykiem. Dlaczego jego największe nadzieje zawsze obracały się w najgorsze poniżenie?

– Pomasować ci plecy, Kennicie?

Odwrócił się i obrzucił ją piorunującym spojrzeniem. Kim była, żeby przerywać jego rozmyślania?

– Dlaczego sądzisz, że mam na to ochotę? – zapytał chłodno.

– Wyglądasz na zmartwionego – odparła z całą powagą. – Na znużonego i spiętego.

– Sądzisz, że potrafisz odgadywać moje nastroje, dziwko? Posłała mu odważne spojrzenie.

– Kobieta wie takie rzeczy, jeśli przez ponad trzy lata regularnie przygląda się mężczyźnie.

Wstała, podeszła i stanęła za nim, nadal naga. Położyła długie wąskie ręce na jego ramionach i przez jedwabny szlafrok zaczęła masować mu mięśnie. Kennitowi zrobiło się bardzo przyjemnie. Przez jakiś czas siedział nieruchomo i tolerował jej dotyk. Niestety później zaczęła mówić, klęcząc przy swym kapitanie.

– Tęsknię za tobą, kiedy wypływasz daleko. Zastanawiam się, czy dobrze się czujesz. Czasami zapytuję siebie, czy w ogóle wrócisz. No bo cóż cię w końcu wiąże z Łupogrodem? Wiem, że moja osoba nie bardzo cię obchodzi. Chcesz tylko, żebym była tutaj i zachowywała się tak, jak lubisz. Sądzę, że Bettel trzyma mnie tylko ze względu na twoje preferencje. Nie jestem… kobietą, jakiej pożąda większość mężczyzn. Widzisz, jaki jesteś dla mnie ważny? Gdyby nie ty, Bettel wyrzuciłaby mnie z domu i musiałabym pracować jako ulicznica. Na szczęście przychodzisz tutaj co jakiś czas, prosisz o mnie, wybierasz dla nas najlepszą izbę w całym domu i zawsze płacisz prawdziwym złotem. Wiesz, jak inni mnie tutaj nazywają? Dziwką Kennita. – Parsknęła krótko gorzkim śmiechem. – Kiedyś takie określenie zawstydzało mnie. Teraz nawet mi się podoba.

– Dlaczego tyle mówisz? – Głos młodego pirata szorstko przeciął jej rozważania niczym tępy nóż. – Sądzisz, że płacę za wysłuchiwanie twojej gadaniny?

Było to pytanie i Etta wiedziała, że wolno jej na nie odpowiedzieć.

– Nie – oświadczyła cichym głosem. – Ale myślę, że za złoto, które płacisz Bettel, mogłabym wynająć dla nas mały domek. Utrzymywałabym go w czystości i we wzorowym porządku. Zawsze czekałabym tam na ciebie, zawsze gotowa i czysta. Ślubuję, że nigdy nie poczułbyś wokół mnie zapachu innego mężczyzny.

– I sądzisz, że tego chcę? – zadrwił.

– Nie wiem – odparła szeptem. – Wiem, że ja tego pragnę. To wszystko.

– Naprawdę nie dbam o twoje pragnienia – mruknął, po czym sięgnął za siebie i zdjął jej ręce ze swoich ramion. Ogień rozgrzał skórę dziewczyny. Kennit wstał z krzesła i obrócił twarz ku niej, potem przesunął ręką po jej gołej skórze, przez chwilę urzeczony dotykiem ciepłego od ognia ciała. Widok Etty znowu go podniecił. Kiedy jednak spojrzał na jej twarz, doznał wstrząsu, ponieważ na policzkach dziewczyny widniały łzy. Nie mógł na nie patrzeć.

– Wróć do łóżka – polecił jej oburzony. Etta odeszła, posłuszna jak zwykle. Kennit stał i patrzył w ogień, rozpamiętując dotyk jej gładkiej skóry i swoje pożądanie. Przeraziła go myśl o jej mokrej twarzy i załzawionych oczach. Nie po to kupował sobie dziwkę. Kupował ją właśnie po to, aby tego wszystkiego uniknąć. Do diabła, zapłacił przecież. Nie patrząc na łóżko rozkazał jej nagle: – Połóż się na brzuchu. Twarzą w prześcieradło.

Usłyszał, jak dziewczyna obraca się w łóżku. Przeszedł do niej szybko przez pociemniałą izbę. Choć leżała twarzą do dołu jak chłopak, wziął ją jak kobietę. Niech nikt, nawet dziwka, nie mówi, że Kennit nie zna różnicy.

Był przekonany, że nie postępuje z nią zbyt brutalnie, a jednak Etta ciągle płakała, nawet gdy już się stoczył z jej ciała. Ten prawie bezgłośny płacz leżącej obok niego kobiety poruszył go. Niepokój, który poczuł, dołączył do wcześniejszego wstydu i wstrętu do samego siebie. Co się z nią działo? Czyż jej nie płacił? Nie miała prawa oczekiwać od niego niczego więcej. Ostatecznie była tylko dziwką. Zawarli układ.

Natychmiast się podniósł i zaczął ubierać. Po pewnym czasie jej płacz ucichł. Obróciła się nagle.

– Proszę – szepnęła chrapliwie. – Proszę, nie odchodź. Przepraszani, że cię uraziłam. Już będę cicho. Obiecuję.

Desperacja w jej głosie współbrzmiała z rozpaczą, którą Kennit czuł w swoim sercu. Smutek przeciw smutkowi. Kapitan pomyślał, że powinien zabić tę dziewuchę. Powinien raczej ją zabić, niż pozwolić, by mówiła do niego takie słowa. Nie zrobił tego jednakże, włożył natomiast rękę do kieszeni kaftana.

– Mam coś dla ciebie – oświadczył, szukając po omacku jakiejś małej monety. Sądził, że pieniądze przypomną im obojgu, po co się spotkali w tym pomieszczeniu. Lecz los go zdradził, ponieważ kieszeń była pusta. Kennit opuścił statek w wielkim pośpiechu. Żeby zapłacić Bettel, będzie musiał wrócić na “Mariettę” po pieniądze. Sytuacja stała się krępująca. Wiedział, że dziwka patrzy na niego i czeka. Cóż mogło być bardziej poniżającego niż stanie bez pieniędzy przed dziwką, która właśnie cię obsłużyła?

Na szczęście w najdalszym zakamarku kieszeni wyczuł coś, coś maleńkiego, co ukłuło go w palec i wbiło się pod paznokieć. Wyjął drobiazg, spodziewając się ciernia lub jakiegoś kamyka, lecz w jego ręku błysnął maleńki ozdobiony klejnocikiem kolczyk; Kennit przypomniał sobie, że wyrwał go z ucha martwego niebieskiego kociaka. Zamigotał rubin. Młody kapitan nigdy nie przywiązywał wagi do rubinów. Tak jak i do Etty.

– Masz – powiedział, wpychając w dłoń dziewczyny kolczyk, po czym dodał: – Nie opuszczaj tego pokoju. Zatrzymaj go do jutra wieczór. Wrócę.

Zanim zdołała się odezwać, wyszedł. Był rozdrażniony, ponieważ podejrzewał, że Bettel zażąda ogromnej sumy za zatrzymanie pokoju i dziewczyny przez noc i dzień. No cóż, niech sobie żąda, Kennit i tak zapłaci tyle, ile sam zechce. Dzięki temu rozwiązaniu nie będzie się musiał przyznać przed Bettel, że dziś wieczorem nie ma pieniędzy na zapłatę. Uniknie przynajmniej wstydu.

Hałaśliwie zbiegł po schodach i wszedł do głównego pomieszczenia.

– Chcę zatrzymać pokój i dziewczynę – poinformował Bettel, kiedy przechodził. W innej sytuacji niemal ucieszyłby go widok jej skonsternowanej twarzy. Przeszedł już kilkaset metrów, gdy poczuł, że sakiewka obija mu się o lewą kieszeń. Śmieszne. Nigdy jej tam nie trzymał. Przyszło mu do głowy, żeby wrócić, wszystko odwołać i od razu zapłacić Bettel, ale zrezygnował. Jeśli powie, że zmienił zamiar, znowu zachowa się jak głupiec. Głupiec! Słowo paliło jego umysł niczym rozżarzone żelazo.

Wydłużył krok, próbując uciec od własnych myśli. Natychmiast musiał stąd odejść. Kiedy schodził lepką od błota ulicą, z nadgarstka odezwał się cienki głosik.

– To był prawdopodobnie jedyny kawałek skarbu, jaki kiedykolwiek ktoś wywiózł z Wyspy Innego Ludu, a ty dałeś go dziwce.

– No i? – zapytał, podnosząc rękę i patrząc w maleńką twarz.

– Może masz szczęście i jesteś mądry. – Twarzyczka uśmiechnęła się do niego z wyższością. – Może.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Niestety czarodrzewowy talizman nie zamierzał się już odzywać, mimo iż Kennit pstryknął w niego palcem wskazującym. Rzeźbione rysy pozostały nieruchome i twarde jak kamień.

Poszedł do saloniku Ivra. Nie wiedział, że się tam kieruje, aż do chwili, gdy stanął przed drzwiami. W środku było ciemno. Pora była znacznie późniejsza, niż sądził. Kopał w drzwi, aż najpierw syn Ivra, a potem sam artysta kazali mu przestać.

– To ja, Kennit – rzucił w mrok. – Chcę jeszcze jeden tatuaż. W domu zapaliło się słabe światełko. Po chwili Ivro gwałtownym ruchem otworzył drzwi.

– Dlaczego miałbym tracić na ciebie czas? – zapytał wściekle mały rzemieślnik. – Idź gdzieś indziej, do jakiegoś durnia z byle igłami i popiołem, który ma w nosie własną pracę. Kiedy jutro zdecydujesz, że już nie chcesz tatuażu, wypalisz go, bo i tak nie będzie nic wart. – Splunął, zaledwie o kilka centymetrów omijając buty Kennita. – Jestem artystą, nie dziwką.

Kapitan uświadomił sobie, że trzyma małego mężczyznę (rzemieślnik stał na czubkach palców) za gardło i potrząsa nim gniewnie.

– Zapłaciłem ci, do cholery! – usłyszał swój krzyk. – Zapłaciłem za niego i zrobiłem z nim, co chciałem. Rozumiesz?

Zapanował nad sobą równie nagle, jak przed chwilą stracił panowanie. Oddychając ciężko, postawił artystę na nogi.

– Rozumiesz? – powtórzył ciszej. Dostrzegł nienawiść w oczach mężczyzny, lecz był w nich także strach. Zrobi to. Zrobi to dla ciężkiego złota, brzęczącego w sakiewce, którą Kennit mu pokazał. Artyści i dziwki… łatwo można ich kupić. Artyści to tylko dobrze opłacane dziwki, nic więcej.

– W takim razie, wejdź – Ivro zaprosił go zupełnie spokojnym głosem. Kapitan poczuł na plecach dreszcz. Wiedział, że ten mały człowieczek zada mu ból. Postara się, by zabieg naprawdę bolał. Ale Ivro był też prawdziwym artystą, więc jego tatuaż będzie absolutnie idealny. Ból i perfekcja. Tylko w ten sposób Kennit mógł odkupić swoje winy. Musiał zrobić wszystko, by powróciło jego szczęście, którego nigdy nie potrzebował tak bardzo jak dzisiejszego wieczoru.

Podążył za mężczyzną do saloniku i rozebrał się do połowy. Ivro od świecznika zapalił świeczkę. Pirat starannie złożył koszulę i usiadł na niskim stołku. Ubranie położył sobie na kolanach. Ból i perfekcja. Czuł, że nadchodzi wyzwolenie, podczas gdy tatuażysta kręcił się po pokoju, ustawiał świece na stołach i znosił sprzęt.

– Gdzie i co? – zapytał Kennita. Mówił równie bezdusznym tonem, jak kapitan, kiedy zwracał się do dziwki.

– Na karku – odparł cicho kapitan. – Wytatuuj Innego.

– Co innego? – spytał rozdrażniony Ivro. Przyciągnął już stół. Maleńkie tygle z połyskliwym atramentem stały starannie ustawione w rzędach. Przysunął wyższy stołek za stołek Kennita i usiadł.

– Innego – powtórzył Kennit. – Tego z Wyspy Innego Ludu. Wiesz, o kim mówię.

– Wiem – przyznał opryskliwie rzemieślnik. – To jest pechowy tatuaż i cieszę się, że ci go wyryję, suczy synu. – Lekko przesunął opuszkami palców po skórze młodego pirata. Mierzył. W Jamaillii każdy właściciel mógł kazać wytatuować swój znak na twarzy niewolnika. Nawet gdyby niewolnik uzyskał po jakimś czasie wolność, zgodnie z prawem nie wolno mu było usuwać dowodu wcześniejszego okresu niewoli. Ale na Wyspach Pirackich można było załatwić wszystko. Niektórzy dawni niewolnicy, tak jak na przykład Sorcor, woleli wypalić piętno, inni płacili podobnym do Ivra artystom za przerobienie starych niewolniczych tatuaży w nowe symbole wolności.

Rzemieślnik dotknął dwóch blizn na plecach Kennita.

– Dlaczego je usunąłeś? – zapytał. – Pracowałem nad nimi wiele godzin i dobrze mi za nie zapłaciłeś. Nie podobały ci się? – Potem dodał: – Pochyl głowę do przodu. Przeszkadza mi twój cień.

– Lubiłem je – wymamrotał Kennit. Poczuł pierwsze ukłucie igły w napięte ciało, a na ramionach gęsią skórkę, skóra głowy pod włosami bolała. Spokojniejszym tonem dodał: – Ale blizny po wypaleniu podobały mi się jeszcze bardziej.

– Jesteś szalony – powiedział Ivro obojętnie. Kennit nie był już dla niego ani człowiekiem, ani wrogiem, tylko obiektem namiętnej pracy artysty. Maleńka igła raz za razem dźgała ciało młodego kapitana, a on sam usłyszał, jak rzemieślnik sapie z satysfakcją.

To jest jedyny sposób, pomyślał pirat. Tak, to był jedyny sposób odwrócenia pecha. Nie powinien był płynąć na Wyspę Innego Ludu i teraz musiał zapłacić za tę błędną decyzję. Tysiące ukłuć igły, a później przez cały dzień żądlący ból świeżego tatuażu. Wreszcie oczyszczające katusze gorącego żelaza, które wypali tatuaż; jak gdyby nigdy nic nie było. To uznał za sposób zatrzymania przy sobie szczęścia. Kennit zacisnął dłonie w pięści. Stojący za nim Ivro mruczał coś do siebie. Znajdował przyjemność zarówno w swojej pracy, jak i w zemście na młodym piracie.

Загрузка...