37. Zachodni kraniec

Nasu uciekła na samym początku ich pobytu w jaskini. Chris nie był w stanie określić, kiedy to się dokładnie stało, czas stał się wielkością zupełnie irracjonalną.

Podczas poszukiwań Robin przeżyła piekło. Nie potrafiła się wyzbyć poczucia winy. Chris nie umiał ukoić jej bólu, bo wiedział, że ona ma rację. Gaja nie była odpowiednim miejscem dla anakondy. Nasu cierpiała prawdopodobnie bardziej niż inne stworzenia, zwinięta w torbie Robin i na krótko tylko uwalniana. Mimo iż miała przedtem złe przeczucia, Robin wypuściła ją, kiedy badała teren obozowiska. Skały były ciepłe i myślała, że jej demon nie odpełznie zanadto od światła niewielkiego ogniska. Chris miał pewne wątpliwości. Czuł, że Robin zabobonnie wierzy w inteligencję i lojalność węża, tylko dlatego, że uważa go za swojego demona, cokolwiek to nie oznaczało. Chris uważał, że trudno jest oczekiwać od węża aż tyle i Nasu udowodniła, że miał rację. Kiedy obudzili się któregoś ranka, anakondy już nie było.

Przeszukiwali okolice przez wiele dni. Robin przetrząsnęła każdy zakamarek, cały czas głośno wołając imię Nasu. Wykładała wszędzie świeże mięso, mając nadzieję, że ją tym zwabi. Nic nie skutkowało. Poszukiwania dobiegły końca, kiedy wreszcie pojęła, że już nigdy jej nie zobaczy. Potem natarczywie wypytywała Chrisa i Valihę, czy ich zdaniem wąż przeżyje. Odpowiadali niezmiennie, że wąż nie powinien tu napotkać żadnych problemów, ale Chris nie był pewien, czy mówi prawdę.

Poszukiwania i pytania stopniowo ustawały. Robin pogodziła się ze stratą, a cały incydent zniknął za horyzontem zdarzeń ich bezczasowej egzystencji.

Problem polegał na tym, że obydwa zegary zabrał Piszczałka. Nadal je pewnie posiadał, oczywiście jeśli przyjęło się założenie, że jeszcze żył.

Chris bardzo się zdenerwował, kiedy, w miarę piętrzących się dowodów, dotarło do niego, że jest to rzeczywisty problem. Nawet na powierzchni, gdzie odcień światła zmieniał się jedynie w miarę przebytej drogi i w mniejszym stopniu wraz z pogodą, stale doświadczał uczucia dyslokacji. Jednakże wtedy mieli zegar, który im wskazywał, ile upłynęło czasu i Gaby zmuszała ich wszystkich do punktualności. Teraz uświadomił sobie, że nie ma zielonego pojęcia, ile czasu minęło, odkąd wyruszyli z Hyperionu. Kiedy usiłował sobie wszystko przypomnieć, liczba dni wahała się od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu.

Na dnie jaskini bezczasowość stała się jeszcze bardziej dotkliwa. Chris i Robin spali, kiedy byli zmęczeni, a pozostałe odcinki czasu nazywali dniami, wiedząc znakomicie, że jeden mógł trwać dziesięć godzin, a następny pięćdziesiąt pięć. Jednakże w miarę upływu czasu Chris odkrył, że jest mu niezwykle trudno zapamiętywać kolejność zdarzeń. Dodatkowo zdenerwowało ich, gdy uświadomili sobie zbyt późno, że należało zaznaczać okresy snu nacięciami na patyku i w ten sposób prowadzić kalendarz. Tak więc minęło piętnaście albo dwadzieścia „nocy”, zanim zaczęli robić nacięcia i wszystkie ich obliczenia dotyczyły jakiejś nieznanej liczby dni. Kalendarz ten mógł być sensowny tylko w oparciu o założenie, że ich doby trwają przeciętnie po dwadzieścia cztery godziny, a Chris wcale nie był pewien, czy takie założenie jest słuszne.

A to rzeczywiście miało znaczenie. Mimo że nie mieli żadnego chronometru, byli świadkami ciągłego procesu, który odmierzał czas z równą dokładnością, jak rozpad atomu: Valiha miała urodzić maleńką tytanie.

Według jej obliczeń odniosła obrażenia podczas tysiąc dwusetnego obrotu jej ciąży, ale przyznawała, że mogła się pomylić, bo nie pamiętała nic z wędrówki po schodach Tetydy. Niewiele pamiętała z okresu dzielącego śmierć Gaby od powrotu świadomości po nieudanej próbie przeskoczenia szczeliny, przy której złamała obydwie nogi. Chris wyliczył, że tysiąc dwieście obrotów to około pięćdziesiąt dni, z tego zaś zrobił mu się jeden miesiąc i dwie trzecie i zaraz poczuł się lepiej. Potem zapytał, czy ona wie, jak długo będą zdrowieć jej nogi.

— Po upływie kiloobrotu będę prawdopodobnie mogła chodzić o kulach — powiedziała i dodała usłużnie: — To czterdzieści dwa dni.

— Tutaj nie uszłabyś za daleko przy pomocy kul.

— Zapewne byłoby mi trudno w razie wspinaczki.

— A trzeba się będzie wspinać — powiedziała Robin, która zbadała okolice ich obozu w promieniu dwóch czy trzech kilometrów. — Musi minąć pięć kiloobrotów, żebym była całkowicie wyleczona. Może cztery. Wątpię, czy po trzech będę już w dobrym stanie.

— To znaczy siedem miesięcy. Może pięć albo sześć — podsumował Chris i lekko się odprężył. — Myślę, że uda nam się ciebie stąd wydostać, zanim nadejdzie termin.

Valiha wyglądała na zaskoczoną, ale jej twarz pojaśniała.

— Pojmuję twój błąd — powiedziała pogodnie. — Myślałeś, że u mnie to potrwa dziewięć miesięcy. My takie rzeczy robimy znacznie szybciej.

Chris przetarł twarz wierzchem dłoni.

— Jak długo?

— Często się zastanawiałam, dlaczego kobiety z Ziemi potrzebują tyle czasu, żeby wydać z siebie coś tak małego i, nie obraźcie się, tak nieskomplikowanego. Nasze młode już po urodzeniu potrafią…

— Jak długo? — powtórzył Chris.

— Pięć kiloobrotów — powiedziała. — Siedem miesięcy. Urodzę go z całą pewnością wcześniej, niż będę mogła stąd wyjść.

Bezczasowość zaczęła Chrisa przerażać. Któregoś dnia przyłapał się na tym, że nie potrafi ustalić kolejności zdarzeń od dnia znalezienia Valihy. Parę rzeczy pamiętał, bo nastąpiły jedne po drugich w trakcie konkretnego „dnia”. Był pewien, że nastawił nogi Valihy wkrótce po rozmowie z Robin, bo pamiętał, że ją zostawił, by przygotować się do operacji. Wiedział, kiedy schwytali pierwszego świecącego ptaka, bo to się stało po ich pierwszej „nocy”. Niewielkie fosforyzujące stworzenia nie bały się ich, ale unikały miejsc, w których coś się działo. Kiedy poruszali się po swoim obozowisku, ptaki nie podfruwały bliżej, ale kiedy układali się do snu, zlatywały się zewsząd i usadawiały w odległości kilku metrów. Robin udało się podejść do jednego z nich pierwszego „ranka”, a nawet dotknąć go ręką. Z wdzięcznością powitali światło rzucane przez grupę kilkunastu ptaków dopóki kilka minut później nie zaczęły odlatywać. Robin złapała ostatniego i przywiązała do kołka, przy którym trzepotał się cały dzień, a następnego ranka znowu przyfrunęło całe stado.

Tym razem wyłapała wszystkie, bo nie za bardzo starały się uciec.

Były to kuliste istoty wypełnione powietrzem. Miały paciorkowate oczy, ale brakowało im wyraźnie zaznaczonych głów, skrzydła były cienkie jak bańki mydlane, a pojedynczą stopę miały opatrzoną dwoma palcami. Pomimo starań Chris nie potrafił znaleźć w ich ciele niczego, co by przypominało dziób, toteż wszystkie wysiłki, by je czymś nakarmić, spełzły na niczym. Umierały, jeśli się je trzymało w niewoli dłużej niż dwie „noce”, więc używali ich przez cały „dzień”, a potem łowili nowe. Martwy ptak był tak samo przydatny jak przekłuty balon. Jeśli się go dotknęło w złym miejscu, można się było narazić na nieprzyjemny wstrząs elektryczny. Chris wysnuł teorię, że źródłem pomarańczowego światła jest neon, ale było to tak wysoce nieprawdopodobne, że nikomu o tym nie mówił.

Na samym początku pobytu w jaskini przenieśli Valihę na nowe miejsce. Wszystkich bardzo męczyło przebywanie na pochyłym zboczu nad dziesięciometrową przepaścią. Chris długo opracowywał najlepszy sposób na przeniesienie tytanii. Ku jego zdziwieniu powiodło się. Zrobili prowizoryczne nosze i przesuwali je każdorazowo o parę metrów, aż w końcu dotarli do znajdującego się poniżej płaskiego terenu. Przy tak małej grawitacji obydwoje byli w stanie unieść tytanie, choć nie mogli jej przetransportować zbyt daleko.

Właśnie na tym płaskowyżu rozbili obóz i rozpoczęli długie oczekiwanie. Podczas przeprowadzki wciąż niezbyt optymistycznie zapatrywali się na swoje szanse przetrwania, ponieważ nawet przy najbardziej oszczędnym racjonowaniu żywności mogło im wystarczyć na najwyżej pięćset obrotów. Zabrali się jednak do budowy domu, jakby się spodziewali, że zostaną tu przez sześć czy siedem miesięcy potrzebnych do wyzdrowienia Valihy. Zbudowali namiot i spędzali w nim większość czasu, mimo że nie istniało tam coś takiego, jak warunki pogodowe, a temperatura utrzymywała się zawsze na wysokości dwudziestu ośmiu stopni. Pod dachem czuli się po prostu lepiej niż w tętniącej echem jaskini.

Valiha zaczęła rzeźbić dla nich różne rzeczy i to w takich ilościach, że Robin nie nadążała z wyszukiwaniem rzadkich, karłowatych drzew, jedynych, których drewno nadawało się do rzeźbienia. Tytania wydawała się najmniej uskarżać na nudę, dla niej był to po prostu przedłużony okres odpoczynku. Zdaniem Chrisa musiał to być odpowiednik sześciomiesięcznego snu człowieka.

Znajdowali się w zachodnim krańcu niejednorodnie ukształtowanej jaskini, której szerokość wynosiła przeciętnie jeden kilometr i która rozciągała się na nieokreśloną odległość ku wschodowi. Jej podłoże stanowiła bezładna masa zwalonych skał, turni, iglic, dołów i zboczy. Ptaki siadające na sklepieniu wyglądały jak rozmazane, nieregularne punkty, więc domyślali się, że dzielił ich od niego co najmniej kilometr. Na północ i południe prowadziła stamtąd zdumiewająca liczba tuneli podobnych do tego, którym uciekli. Wiele z nich wyglądało tak, jakby zostały przez kogoś wykute w skale, niektóre były nawet wzmocnione drewnianymi stemplami. Jedne prowadziły w górę, inne zaś w dół. Kierunek pozostałych był idealnie poziomy, wszystkie jednak rozgałęziały się po jakichś stu metrach na dwa lub trzy dalsze tunele, a jeśli się szło którąś z tych odnóg, okazywało się, że i one z kolei znowu się dzielą. W kamiennych ścianach były takie same szczeliny, jakie widuje się w naturalnych jaskiniach. Roztaczał się za nimi widok takiego bezładu, że raczej nie było sensu badać, co tam jest. Niejedna, rokująca jakieś nadzieje ścieżka zwężała się do przejścia tak wąskiego, że nawet Robin ledwie mogła się przez nie przecisnąć, i prowadziła do komnaty, której rozmiarów mogła się jedynie domyślać.

Z początku Chris towarzyszył Robin podczas tych wypraw, ale po powrocie zastawał Valihę pogrążoną w takiej rozpaczy, że wkrótce przestał. Robin odtąd chodziła samotnie, tak często, jak udało się jej uzyskać zgodę Chrisa.

Chris był pod wrażeniem zmiany, jaka zaszła w Robin. Nie była to zmiana rewolucyjna, ale każdy, kto ją znał, musiałby ją określić przynajmniej jako dramatyczną. Słuchała go i robiła zazwyczaj to, co jej kazał, nawet jeśli sama chciała coś innego. Z początku był zdumiony; nigdy by się nie spodziewał, że ona zechce przyjmować rozkazy od mężczyzny. Po głębszym zastanowieniu stwierdził jednak, że tu nie o to chodzi. Robin zachowywała się całkiem nieźle jako członek grupy, której najpierw przewodziła Gaby, a potem Cirocco, lecz Chris podejrzewał, że gdyby któraś z nich kazała jej zrobić coś, czego ona absolutnie nie chciała zrobić, wówczas na pewno wystawiłaby je do wiatru. Nigdy nie zrobiłaby czegoś na niekorzyść grupy — chyba że niekorzystnym można było nazwać jej opuszczenie — ale zawsze najpierw rozważała działanie na własną rękę. Nie była graczem zespołowym.

Chrisowi też nie podporządkowała się bezgranicznie. Niemniej jednak różnica była widoczna. Chętniej słuchała jego argumentów, by w razie czego przyznać mu rację. Nie było między nimi nieporozumień. W pewnym sensie ich grupa, zredukowana do trzech osób, wcale nie potrzebowała przywódcy, ale ponieważ Robin rzadko była inicjatorem jakiegokolwiek przedsięwzięcia, Valiha zaś nigdy, więc rola ta przypadła w udziale Chrisowi. Robin była zbyt egocentryczna, by móc być przywódcą. Czasami z tego powodu nie mogła znieść tych, którzy ją otaczali. Teraz uległa wpływowi czegoś, co zdaniem Chrisa było mieszaniną upokorzenia i poczucia odpowiedzialności. To właśnie upokorzenie pozwalało jej przyznać, że mogła się pomylić i kazało wysłuchiwać jego argumentów, zanim zmieniła zdanie. A odpowiedzialność była czymś ważniejszym od niej samej i to dzięki niej pozostała z Chrisem i Valihą po tamtym potwornym dniu, zamiast wyruszyć na własną rękę po pomoc, co przecież najbardziej chciała zrobić.

Zawierali kompromisy w wielu sprawach. Najwięcej problemów przysparzały badania jaskini, które Robin uważała za konieczne. Niezliczoną ilość razy odbywali tę samą kłótnię, używając nieomal tych samych słów i żadnemu wcale to nie przeszkadzało. Nuda stawała się nie do zniesienia, zdążyli już omówić wszystkie wspólne kwestie, toteż każdy spór mógł stanowić miłe urozmaicenie.

— Nie lubię, kiedy chodzisz gdzieś sama — powiedział Chris, bodaj po raz dwudziesty. — Czytałem trochę o pracach speleologicznych i tego naprawdę nie można robić w pojedynkę, tak jak pływać w głębokiej wodzie.

— Ale ty nie możesz iść ze mną. Valiha potrzebuje twojego towarzystwa.

— Przepraszam — powiedziała Valiha.

Robin dotknęła dłoni tytanii, zapewniając w ten sposób, że jej za to nie wini i przepraszając za poruszenie tego drażliwego tematu. Kiedy Valiha się uspokoiła, wróciła z powrotem do tematu.

— Ktoś musi robić te wypady. Wszyscy pomrzemy z głodu, jeśli nie będę tego robić.

Chris wiedział, że ona ma rację. W jaskini żyły jeszcze inne stworzenia oprócz świecących ptaków i tak samo jak one nie znały strachu i agresji. Łatwo było do nich podejść i łatwo było je zabić, ale trudno je było znaleźć. Robin dotychczas odkryła trzy gatunki zwierząt, wszystkie wielkości sporego kota, powolne jak żółwie, bezwłose albo bezzębne. Na czym spędzały żywot można się było tylko domyślać, ale Robin zawsze znajdowała je leżące nieruchomo w pobliżu stożkowatych, szarych mas ciepłej, gumowatej substancji, która mogła być jakimś siedzącym zwierzęciem albo rośliną, bo z całą pewnością żyła, mimo iż nie dawało się z niej oderwać ani kawałka. Nazywała te gumowe masy cyckami, bo przypominały krowie wymiona, natomiast tamte trzy gatunki zwierząt kolejno: ogórkami, sałatą i krewetkami. Nie chodziło tu o ich smak — wszystkie smakowały mniej więcej jak wołowina — ale dlatego, że wyglądem przypominały te trzy terrańskie organizmy. Obok ogórków przechodziła obojętnie przez trzy tygodnie, zanim przypadkowo któregoś nie kopnęła, a wtedy on spojrzał na nią wielkimi, rozmarzonymi oczyma.

— Przecież jakoś dajemy sobie radę — powiedział Chris. — Nie rozumiem, dlaczego tak koniecznie chcesz wychodzić częściej. — Wiedział jednak, że to, co mówi, nie jest prawdą. Mieli jeszcze trochę mięsa, ale trudno było zaspokoić ogromny apetyt Valihy.

— Zapasy zawsze mogą nam się przydać — dowodziła Robin, dając oczyma znaki, że nie powinni rozmawiać o tym w obecności Valihy. Rozmawiali już wcześniej o jej ciąży i napomknęli jej o niektórych swych obawach, by stwierdzić, czy ona przypadkiem się nie martwi, że nie dostaje dostatecznej ilości pożywienia, albo czy nie potrzebuje jakiejś specjalnej diety, aby jej dziecko rozwijało się prawidłowo. — Trudno się znajduje te stworzenia — ciągnęła Robin. — Lubię wręcz, jak przede mną uciekają, bo czasami przechodzę obok nich i wcale ich nie zauważam.

Dyskusja ciągnęła się w nieskończoność, a kiedy już dobiegła końca, wszystko i tak wracało do normy. Robin wychodziła z obozu codziennie, o połowę rzadziej niż chciała i tysiąc razy częściej niż sobie tego życzył Chris. Cały czas, kiedy jej nie było, wyobrażał ją sobie połamaną, leżącą na dnie jakiegoś dołu, nieprzytomną, niezdolną zawołać o pomoc albo zbyt oddaloną, by ją usłyszano. Ona zaś cały czas, gdy była w obozie, wierciła się, chodziła w kółko, krzyczała na nich, przepraszała i potem znowu krzyczała. Oskarżała Chrisa, że się zachowuje jak matka, że traktuje ją jak dziecko, a on odparowywał, że to ona zachowuje się jak dziecko i to na dodatek nieznośne i uparte. Obydwoje wiedzieli, że ich zarzuty są prawdziwe i żadne nie potrafiło nic z tym zrobić. Robin cała aż się paliła, by wyruszyć po pomoc, ale nie mogła tego zrobić, bo ktoś musiał chodzić na polowania, a Chris równie mocno pragnął ruszyć w drogę, ale nie mógł tego powiedzieć ze względu na Valihę, więc obydwoje złościli się i kłócili, i wydawało się, że nie ma rozwiązania tej sytuacji, aż wreszcie któregoś dnia Robin ze złości wbiła nóż w jeden z szarych cycków, który w nagrodę oblał jej twarz kleistym białym płynem.

— To mleko Gai — oświadczyła radośnie Valiha i natychmiast opróżniła bukłak przyniesiony przez Robin. — Nie spodziewałam się, że znajdziemy je tak głęboko. W mojej ojczyźnie płynie ono na głębokości od dwóch do dziesięciu metrów pod powierzchnią.

— Co to jest „mleko Gai”? — spytał Chris.

— Nie wiem, jak to wyjaśnić. To po prostu mleko Gai. Moje kłopoty się skończyły. Dzięki niemu mój syn się wzmocni. Mleko Gai zawiera wszystko, co jest potrzebne do przeżycia.

— A co z nami? — spytała Robin. — Czy lu… czy mieszkańcy Ziemi też mogą je pić?

— Jest dobre dla wszystkich istot. To uniwersalna odżywka.

— Jak to smakuje, Robin? — spytał Chris.

— Nie wiem. Chyba nie myślisz, że spróbowałam?

— Ci ludzie, którzy to pili, mówili, że mleko ma gorzki smak — powiedziała Valiha. — Ja osobiście częściowo się z tym zgadzam, ale smak zmienia się od obrotu do obrotu. Kiedy Gaja jest zadowolona, mleko jest słodsze. Kiedy Gaja się gniewa, mleko gęstnieje i psuje się, ale nadal ma wartości odżywcze.

— A w jakim nastroju jest teraz, twoim zdaniem? — spytała Robin.

Valiha przyłożyła bukłak do ust i wypiła aż do ostatniej kropli. W zamyśleniu przekrzywiła głowę.

— Powiedziałabym, że jest przejęta. Robin roześmiała się.

— Niby czym Gaja miałaby się przejmować?

— Cirocco.

— Co masz na myśli?

— To, co powiedziałam. Jeśli Czarodziejka jeszcze żyje i jeśli my przeżyjemy, żeby jej opowiedzieć o ostatnich chwilach i słowach Gaby, wówczas Gaja zadrży.

Robin miała wyraźnie wątpliwości i Chris w duchu się z nią zgadzał. Nie pojmował, w jaki sposób Cirocco mogłaby stanowić zagrożenie dla Gai.

Jednakże Robin nie przeoczyła ważności tego odkrycia.

— A więc mogę iść i sprowadzić pomoc — oświadczyła, rozpoczynając kłótnię, która miała trwać trzy dni, mimo że Chris wiedział od samego początku, że ją przegra.

— Lina. Jesteś pewna, że masz wystarczającą ilość liny?

— Skąd mogę wiedzieć, ile mi będzie potrzebne?

— A co z zapałkami? Wzięłaś zapałki?

— Mam je tutaj. — Robin poklepała kieszeń kurtki, którą przywiązała do plecaka zrobionego z juków Valihy. — Chris, przestań. Już kilkanaście razy rozmawialiśmy o moim ekwipunku. — Chris wiedział, że ona ma rację, wiedział, że marudzi tak, bo chce opóźnić jej odejście. Od jego kapitulacji minęły już cztery dni.

Znaleźli najbliższy cycek Gai i mozolnie przenieśli Valihę w jego pobliże. Mimo że od starego obozowiska dzieliło ich w prostej linii 300 metrów, linia ta przecinała dwa strome wąwozy. Nieśli więc tytanie kilometr na północ, potem kilometr na południe i dopiero wtedy zawrócili.

— Masz bukłak?

— Tutaj. — Przewiesiła go sobie przez ramię i dotknęła plecaka. — Mam wszystko, Chris.

Pomógł jej założyć plecak i wtedy wydała mu się niesamowicie drobna. Była obładowana najrozmaitszym sprzętem i nieodparcie przypominała mu przedszkolaka ubranego do zabaw na śniegu. Kochał ją w tej chwili i pragnął się nią opiekować. Tego niestety nie mógł zrobić, a poza tym ona tego wcale nie chciała, więc odwrócił się, zanim zdążyła zobaczyć wyraz jego twarzy. Nie chciał znowu rozpoczynać kłótni.

Nie wytrzymał jednak i powiedział:

— Pamiętaj znakować drogę.

Bez słowa pokazała mu małe dłuto i wsunęła je za pętlę przy pasie. Był to przepiękny pas, wykonany z wysuszonej skóry ogórka przez zręczne dłonie Valihy. Plan był taki, że kiedy Valiha wydobrzeje na tyle, by móc się poruszać o kulach, razem z Chrisem ruszy szlakiem wytyczonym przez Robin. Chris wolał o tym nie myśleć, bo jeśli Robin nie uda się wyjść na zewnątrz i wcześniej sprowadzić pomoc, będzie to oznaczało, że przydarzyło się jej jakieś nieszczęście.

— Jeśli nie znajdziesz żadnych cycków, pozwalam ci wędrować z pustym bukłakiem jeszcze trzy dni, a potem masz zawrócić.

— Cztery. Cztery dni.

— Trzy.

— Umawialiśmy się, że cztery. — Spojrzała na niego i westchnęła. — W porządku. Trzy, jeśli dzięki temu będziesz szczęśliwy. — Przez chwilę stali, patrząc na siebie; potem Robin podeszła do niego i objęła go jedną ręką w pasie.

— Uważaj na siebie — powiedziała.

— Właśnie miałem powiedzieć to samo. — Roześmiali się nerwowo, a później Chris ją objął. Nastąpiła niezręczna chwila, kiedy zastanawiał się, czy ona pozwoli się pocałować, po czym stwierdził, że nie dba o to i pocałował ją. Uściskała go i cofnęła się, unikając jego wzroku. Po chwili jednak spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się i ruszyła w drogę.

— Cześć, Valiha — powiedziała.

— Do zobaczenia, mała — zawołała Valiha. — Chętnie bym powiedziała: „Niech Gaja będzie z tobą”, ale pewnie wolisz iść sama.

— Masz absolutną rację — zaśmiała się Robin. — Niech ona lepiej siedzi w piaście i zamartwia się Czarodziejką. Zobaczymy się pewnie po upływie kiloobrotu.

Chris patrzył za nią tak długo, aż zniknęła z zasięgu wzroku. Wydało mu się, że przystanęła i pomachała ręką, ale nie był tego pewien. Wkrótce nie było widać nic prócz rozkołysanego światła trzech świecących ptaków, które niosła w klatce uplecionej z wikliny. Potem nawet ono zniknęło.

Mleko Gai było naprawdę gorzkie, dodatkowo zaprawione jeszcze goryczą rozstania z Robin. Jego smak zmieniał się rzeczywiście z dnia na dzień, ale nie do takiego stopnia, by Chris miał na nie ochotę. Po upływie hektoobrotu mdliło go na samą myśl o mleku i zaczął się zastanawiać, czy głodowa śmierć nie jest czymś lepszym niż odżywianie się tym cuchnącym, dławiącym świństwem.

Chodził na polowania najczęściej jak tylko mógł, zawsze starając się nie zostawiać Valihy zbyt długo w samotności. Podczas tych wypraw zbierał drewno i od czasu do czasu przynosił któregoś z miejscowych zwierzaków. Był to zawsze sygnał do uczty, bo Valiha wyciągała wtedy swoje przyprawy i przyrządzała zdobycz za każdym razem na inny sposób. Wkrótce Chris zauważył, że sama je to, co ugotowała niezwykle wstrzemięźliwie. Był pewien, że to nie dlatego, że wolała mleko. Wielokrotnie chciał ją namówić, żeby wzięła całą należną jej porcję, ale zawsze brakowało mu siły woli, aby to powiedzieć. Sam jadł jak łakomy smakosz, rozciągając posiłek na wiele godzin i zawsze brał dokładki. Nie lubił siebie za to, ale nie potrafił się powstrzymać.

Niemal całkowicie utracili poczucie czasu. Dla Chrisa wszystkie wyraźne podziały czasowe zatarły się już tego pierwszego dnia, kiedy przybył na Gaję. Właściwie jeszcze wcześniej: podróż statkiem kosmicznym była początkiem zerwania z czasem ziemskim. Potem nastąpiło zamrożenie trwania w jedno wieczne popołudnie w Hyperionie, powolne wpełzanie w noc i wypełzanie w dzień. Teraz cały ten proces osiągnął swoje apogeum.

Po długiej przerwie, która trwała od czasu poprzedzającego Karnawał w Kriosie, aż do jego znalezienia się w jaskini znowu zaczął popadać w szaleństwo. Tak to teraz rozumiał — były to raczej długie okresy szaleństwa, a nie „epizody”, jak je eufemistycznie nazywali lekarze. Przestał już wierzyć, że Gaja może go uzdrowić, nawet gdyby tego chciała. Zresztą nie przychodził mu do głowy żaden powód, dla którego miałaby tego chcieć. Jego osobowość zawsze już będzie zlepkiem obcych mu szaleńców i zdał sobie sprawę, że jakoś musi nauczyć się z nimi żyć.

W jaskini było to zresztą łatwiejsze niż gdziekolwiek indziej. Często zwyczajnie tego nie zauważał. Miał świadomość, że znajduje się w jakimś miejscu, do którego nie pamiętał, jak się dostał i nie był w stanie stwierdzić, czy znowu oszalał, czy też zwyczajnie się zamyślił. Za każdym razem, gdy to się zdarzało, z niepokojem patrzył na Valihę, by sprawdzić, czy nie zrobił jej czegoś złego. Nigdy jednak do tego nie doszło. Prawdę powiedziawszy ona często wyglądała na szczęśliwszą niż kiedykolwiek w ostatnich czasach. To był kolejny powód, dla którego łatwiej znosił swoje szaleństwo: Valiha nie przejmowała się nim i wyraźnie bardziej lubiła Chrisa w takim stanie.

Zastanawiał się niezobowiązująco, czy tego właśnie lekarstwa Gaja nie miała na myśli. Tu na dole szaleństwo nie miało znaczenia. Chris zupełnie na własną rękę znalazł drogę do sytuacji, w której był równie normalny i zdrowy jak każdy.

Valiha bez słowa przejęła obowiązek wycinania kalendarza po każdej jego „nocy”. Oprócz innych objawów to dodatkowo upewniło go, że istotnie owładają nim jego maniakalne stany.

Nie wiedział, co wtedy z nim się działo. Nie pytał o to Valihy, a ona nigdy o tym nie mówiła.

Rozmawiali za to o wszystkim innym. Codzienne prace nie zajmowały więcej niż „godzinę” i zostawało od dziewięciu do czterdziestu dziewięciu godzin, podczas których nie było nic innego do roboty oprócz rozmowy. Na początku opowiadali o sobie, ale wynik był taki, że tytania wkrótce nie miała już o czym mówić. Zapomniał, że jest tak niesamowicie młoda. Mimo że fizycznie była zupełnie dorosła, miała za sobą niezwykle skromne doświadczenia. Jednakże życiorys Chrisa nie był o wiele bogatszy, więc zaczęli poruszać inne tematy. Rozmawiali o swoich nadziejach i obawach, o filozofii tytanii i filozofii ludzi. Wymyślali gry i różne opowieści. Valiha okazała się miernym partnerem w grach, ale za to wspaniale opowiadała. Posiadała wyobraźnię i horyzonty zupełnie odmienne od ludzkich, dzięki czemu potrafiła go co jakiś czas zadziwić swą niepokojąco beztroską przenikliwością w stosunku do rzeczy, których nie powinna była rozumieć. Jak nigdy dotąd, zaczął pojmować, co to znaczy być prawie człowiekiem, a jednak nie człowiekiem. Ni stąd, ni zowąd pożałował wszystkich tych miliardów ludzi, którzy umarli, zanim doszło do nawiązania kontaktu z Gają i przez to nigdy nie mogli bliżej poznać tej niezwykle ujmującej rasy.

Cierpliwość Valihy go zdumiewała. On sam wariował, mimo że miał znacznie większą swobodę ruchów niż ona. Zaczynał rozumieć, dlaczego dobija się konie z połamanymi nogami: ich układ kostny nie dawał się leczyć. Nogi tytanii były znacznie giętsze od kończyn ziemskiego konia, ale i tak potwornie cierpiała. Przez połowę kiloobrotu mogła leżeć tylko na boku. Kiedy kości zaczęły się zrastać, próbowała siadać, ale nie mogła wytrzymać zbyt długo w tej pozycji, ponieważ jej usztywnione w łupkach nogi musiały być ułożone prosto.

Po raz pierwszy zrozumiał, jak bardzo ona cierpi, kiedy wspomniała mimochodem, że w szpitalu chore tytanie leżały w wyciągu, w którym ich zranione nogi zwisały w dół. Był zdumiony.

— Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej? — zapytał.

— Nie sądziłam, że tak trzeba, bo…

— Końskie gadanie — powiedział i czekał, aż się uśmiechnie. Było to jego ulubione powiedzonko, przy pomocy którego zazwyczaj się z nią łagodnie droczył. Tym razem jednak nie uśmiechnęła się. — Chyba mógłbym sklecić coś takiego — powiedział. — Stałabyś na tylnych nogach, tak? Byłby to więc rodzaj pasa, który oplatałby twoje przednie nogi… Chyba bym potrafił to zrobić. — Czekał, ale wciąż nic nie mówiła. Nawet na niego nie spojrzała. — O co chodzi, Valiha?

— Nie chcę sprawiać kłopotów — powiedziała ledwie słyszalnie i zaczęła płakać.

Nigdy dotąd nie widział jej płaczącej. Był jednak strasznym idiotą, jeśli zakładał, że skoro ona nie płacze, to wszystko musi być w porządku. Podszedł do niej, a ona skwapliwie dała się objąć. Z początku pocieszanie kogoś tak wielkiego wychodziło mu trochę niezgrabnie i z pewnością nie ułatwiała tego pozycja, w jakiej leżała Valiha. Wkrótce jednak Chris się rozluźnił i tulił ją, uświadamiając sobie jednocześnie, że przez cały ten czas prosiła o tak niewiele, a on nie dał jej nawet tego.

— Nie przejmuj się — wyszeptał do podłużnej, cylindrycznej muszli jej ucha.

— Jaka ja byłam głupia — jęknęła. — Jak ja mogłam połamać nogi.

— Nie możesz się za to obwiniać, to był nieszczęśliwy wypadek.

— Ale ja go pamiętam. Nie pamiętam wiele, ale tyle pamiętam. Tak się bałam. Nie wiem, co się tam wydarzyło… tam na stopniach. Pamiętam straszliwy ból i wrażenie, że cały czas biegłam. Biegłam bez końca, a kiedy dobiegłam do tego wąwozu, skoczyłam, choć dobrze wiedziałam, że nie dam rady go pokonać.

— Wszyscy robimy głupstwa, kiedy się czegoś boimy — zauważył.

— Tak, ale utknęliśmy tu przeze mnie.

— Obydwoje tu utknęliśmy — przyznał. — Nie będę udawał, że mam ochotę tu być; to byłoby kłamstwo. Żadne z nas nie chce tu być. Ale ja cię nie opuszczę tak długo, jak będziesz chora. I nie winię cię za to, co się stało. To po prostu nie twoja wina.

Przez dłuższy czas nic nie mówiła, choć jej ramiona lekko drżały. Kiedy przestała płakać, głośno pociągnęła nosem i spojrzała mu w oczy.

— A ja chcę być właśnie tutaj — oświadczyła.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — Odsunął się odrobinę, ale przytrzymała go.

— Chcę powiedzieć, że bardzo cię kocham.

— To niemożliwe, żebyś naprawdę mnie kochała. Potrząsnęła głową.

— Wiem, co masz na myśli, ale to nie jest prawda. Kocham cię kiedy jesteś spokojny i kiedy jesteś zły. Jesteś taki zmienny. Myślę, że jestem chyba jedyną osobą, która cię dokładnie poznała. I kocham cię takiego, jakim jesteś.

— Kilku lekarzy twierdziło, że wiedzą o mnie wszystko — stwierdził nieszczęśliwym tonem. Kiedy Valiha nie odpowiadała, zadał pytanie, które od dawna bał się wypowiedzieć. — Czy ja się z tobą kocham, kiedy owłada mną szaleństwo?

— Kochamy się jak szaleńcy. Ty jesteś męskim ogierem, a ja twoją androgeniczną erotomanką. Swawolimy od tyłu i łączymy się od przodu, a potem baraszkujemy od środka. Twój penis…

— Przestań, przestań! Nie pytałem o wulgarne szczegóły.

— Nie powiedziałam nic ryparograficznego — powiedziała skromnie Valiha.

— Nie rozu… Coś ty zrobiła, pożarłaś słownik? — spytał.

— Muszę znać wszystkie angielskie słowa, bo tego wymaga eksperyment — wyjaśniła.

— Jaki… nieważne, powiesz mi to później. Wiem, że raz się z tobą kochałem. Chciałem się dowiedzieć, czy robię to nadal.

— Ostatni raz przed dwudziestoma albo trzydziestoma obrotami.

— A nie przeszkadza ci to, że robię to tylko wtedy, gdy jestem szalony?

Zamyśliła się.

— Naprawdę trudno mi zrozumieć, co oznacza dla ciebie słowo szalony. Czasami pozbywasz się niektórych hamulców psychicznych, co zresztą jest kolejnym terminem, którego nie rozumiem. Przez to pakujesz się w kłopoty z samicami ludzkiego gatunku, które nie chcą z tobą kopulować, a także z każdym, kto próbuje okiełznać twoje pożądania. Ja nie miewam takich kłopotów, bo kiedy stajesz się krnąbrny, po prostu podnoszę cię za włosy i trzymam na odległość wyciągniętego ramienia. Uspokajasz się i wtedy przemawiam ci do rozsądku. Bardzo dobrze na to reagujesz.

Chris zaśmiał się, ale nawet w jego uszach ten uśmiech zabrzmiał dziwnie pusto.

— Zadziwiasz mnie — powiedział. — Badali mnie najlepsi lekarze na Ziemi. Nic ze mną nie mogli zrobić, dawali mi pigułki, które prawie wcale nie skutkowały. Byliby zafascynowani, gdyby usłyszeli, jakie jest twoje lekarstwo. Podnieście go za włosy, przytrzymajcie na odległość wyciągniętego ramienia i przemówcie mu do rozsądku. Ach, słodko przemówcie.

— Ale to działa — powiedziała zaczepnie. — Sądzę, że ta metoda byłaby skuteczna w społeczeństwie złożonym z osobników większych od ciebie.

— Czy moje zachowanie w takich chwilach cię nie odstręcza? — spytał. — Tytanie nigdy nie atakują się nawzajem, prawda? Moim zdaniem powinienem być dla ciebie… cóż, odrażający, kiedy się tak zachowuję. Tytanie tak nie postępują.

— Uważam, że ludzie na ogół postępują odwrotnie niż tytanie — powiedziała Valiha. — Twoje zachowanie, kiedy robisz się „szalony” jest może odrobinę bardziej agresywne, niż kiedy jesteś normalny, ale twoje namiętności wzmagają się, zarówno miłość jak i agresja.

— Ale ja cię nie kocham, Valiha.

— Ależ kochasz mnie. Nawet ta część ciebie, która jest zdrowa kocha mnie niegasnącą miłością tytanii, lecz ta miłość jest zbyt wielka, by obdarzyć nią tylko jedną osobę. Powiedziałeś mi to, kiedy byłeś szalony. Powiedziałeś mi, że twoja zdrowa psychicznie osobowość nie przyzna się do tej miłości.

— On cię okłamał.

— Nie okłamałbyś mnie.

— Ale ja tu jestem, żeby się z tego wszystkiego wyleczyć! — krzyknął. Jego wzburzenie rosło.

— Wiem — jęknęła, znowu gotowa się rozpłakać. — Tak się boję, że Gaja cię wyleczy i nigdy się nie dowiesz, że mnie kochasz! — Chris pomyślał, że jest to najbardziej zwariowana rozmowa, jaką kiedykolwiek słyszał. Może jego szaleństwo było nieuleczalne. To wszystko nie mieściło się w granicach zdrowego rozsądku. Nie chciał jednak patrzeć na jej łzy, naprawdę ją lubił i nagle ta sprzeczka przestała mieć sens. Pocałował ją. Zareagowała natychmiast, zatrważając go swą siłą i namiętnością. Potem wyszeptała mu do ucha:

— Nie martw się, będę delikatna. Uśmiechnął się.

Nie było to łatwe, ale w końcu zrobił wyciąg, na którym mogła się wygodnie ułożyć. Znalezienie trzech żerdzi dostatecznie długich i mocnych pośród karłowatych krzaków, które porastały jaskinię, zabrało mu trochę czasu, ale kiedy już je miał, mógł wykonać wysoki trójnóg. Mieli wystarczająco dużo liny, by zrobić wyciąg i wyścielić go ubraniami, których nie potrzebowali w ciepłej jaskini. Po skończeniu dzieła Valiha ostrożnie uniosła się na rękach i Chris umocował jej nogi w pętlach. Umościła się i westchnęła z zadowoleniem. Odtąd większość czasu spędzała machając kopytami w odległości kilku centymetrów nad ziemią. Nie robiła jednak tego cały czas. Nie mogli kochać się od przodu, kiedy była zawieszona na wyciągu, a czynność ta wkrótce stała się bardzo ważnym elementem ich życia. Chris zaczął się zastanawiać, jak wytrzymywał tak długo, a potem pojął, że przecież przez cały czas się z nią kochał. Czuł teraz, że najprawdopodobniej poddałby się rozpaczy i najzwyczajniej sczezł, głodząc się na śmierć pośrodku tego oceanu obfitości. Nawet mleko Gai smakowało teraz trochę lepiej, ale nie wiedział, czy to dzięki jego samopoczuciu, czy też Jej Wysokości odmienił się nastrój.

Valiha nie przypominała zwykłej kobiety. Nie było sensu oceniać, czy była lepsza, czy gorsza — była po prostu inna.

Jej przednia vagina pasowała do niego dzięki swej lubieżnej przystępności, zbyt doskonałej, by mogła być tylko wynikiem kosmicznego przypadku. Prawie że słyszał chichot Gai. Zrobiła ludzkości niesamowity dowcip, tak to organizując, że pierwsza napotkana inteligentna rasa nieludzi potrafiła brać udział w tych samych zabawach, co ludzie, i przy użyciu tego samego sprzętu. Valiha przypominała ogromny, mięsisty plac zabaw, począwszy od czubka jej szerokiego nosa poprzez akry nakrapianej żółtej skóry aż do miękkości znajdujących się tuż nad kopytami tylnych nóg. Była całkowicie ludzka — z tym, że na większą skalę — w pieszczotach dłoni, kształcie piersi, smaku skóry, ust i łechtaczki. I jednocześnie była zupełnie obca w jej wystających kolanach, w gładkich, twardych mięśniach grzbietu, bioder, ud i wystającym czubku penisa, który wyłaniał się wilgotny ze swojej pochwy. Kiedy ją całował w zagłębienie za wystającymi, oślimi uszami, pachniała jak człowiek.

Z początku niechętnie akceptował istnienie jej całego ciała. Usiłował udawać, że ona istnieje tylko od głowy do przedniego krocza i ignorował cały jej seksualny nadmiar. Valiha delikatnie zapoznała go z zadziwiającymi możliwościami pozostałych dwóch trzecich jej osoby. Jego wahanie częściowo wynikało z pokutującego w nim błędnego przekonania, z którym walczył, gdy je napotykał u innych, a nie zauważał u samego siebie: niektóre części jej ciała przypominały końskie, a to oznaczało, że jest w połowie koniem, a człowiek przecież nie utrzymuje intymnych stosunków ze zwierzętami. Chris musiał o tym wszystkim zapomnieć, co jak się okazało, było niezwykle łatwe. Pod wieloma względami ona była mniej końska niż on małpi. O innej przeszkodzie wspomniała na samym początku Valiha: była androgeniczna — choć gynandroiczna byłoby może właściwszym ze słów, których przecież i tak nie wymyślono w celu opisania tytanii. Chris nigdy nie miał żadnych doświadczeń homoseksualnych. Valiha sprawiła, że przestało to dla niego mieć znaczenie. Była wszystkimi płciami i nie przeszkadzało mu, że jej tylne organy są takie ogromne. Zawsze rozumiał, że coitus to tylko drobna część miłości.

Kule dla tytanii miały postać długich, grubych kijów z wyściółkami pod pachy, nieco tylko różniących się od tych, jakich ludzie używali od tysięcy lat. Chris wykonał je bez żadnego trudu.

Z początku Valiha była w stanie pokonać bez odpoczynku zaledwie pięćdziesiąt metrów, a potem podobną odległość przy powrocie do namiotu. Wkrótce poczuła, że może zajść nieco dalej. Chris zdemontował namiot i spakował plecak. Wszystko razem było bardzo ciężkie, szczególnie trójnóg wyciągu. Nigdy by tego nie uniósł, gdyby nie niska siła grawitacji, ale nawet mimo tego ułatwienia, był to spory wysiłek.

Valiha szła kołysząc ramionami, unosiła najpierw pierwszą kulę, potem drugą, a następnie stawiała tylne nogi. Powodowało to napięcie mięśni w jej nienawykłych do takiej pracy ludzkich ramionach i szyi, bolesne wyprężenie wygiętego pod kątem prostym kręgosłupa. Chris nie miał pojęcia, jak w tym miejscu zbudowany jest jej szkielet. Był przekonany, że jej układ kostny musi się krańcowo różnić od ludzkiego, skoro potrafiła obracać głowę o sto osiemdziesiąt stopni i wykonywać inne, równie nieprawdopodobne akrobacje. Jednakże tak samo jak on była podatna na urazy kręgosłupa. Pod koniec każdego dnia wędrówki widział, jak krzywiła się z bólu. Mięśnie jej grzbietu zaczęły przypominać sztywne kable, masaż nie wystarczał, choć Chris bardzo się starał. W końcu żeby jej choć trochę ulżyć, musiał ją okładać pięściami, jakby bił mięso na kotlety.

Zahartowali się, choć wiedzieli, że ta wyprawa nigdy nie stanie się dla nich łatwa. Przez jakiś czas każdy jej etap trwał nieco dłużej niż poprzedni, aż w końcu osiągnęli maksimum, które Chris oszacował na półtora kilometra. Każdego dnia mijali liczne znaki wykonane przez Robin. Nie potrafili stwierdzić, kiedy powstały i nie było sensu dyskutować tej kwestii. Według wszelkich obliczeń powinna już dawno temu sprowadzić pomoc.

Szli mozolnie naprzód i codziennie to samo pytanie dręczyło ich coraz mocniej:

Gdzie jest Robin?

Загрузка...