Przez trzy miliony lat Gaja obracała się w wyniosłej samotności.
Niektórzy jej mieszkańcy mieli świadomość istnienia rozleglejszej przestrzeni poza obrębem wielkiego koliska. Na długo przed stworzeniem aniołów ptakopodobne stworzenia wzlatywały w olbrzymich czeluściach jej szprych, wyglądały przez okna ponad sklepieniem i poznały kształt Boga. Nigdzie w ciemności nie mogły dostrzec niczego, co przypominałoby Gaję.
Naturalny porządek rzeczy był taki: Bóg był światem, świat był kołem, a koło było Gają.
Gaja nie była bogiem zaborczym.
Nikt nie musiał jej wielbić i nigdy też nikomu się to nie przydarzyło. Nie wymagała ofiar, świątyń, ani nie potrzebowała chórów wysławiających jej przymioty.
Wygrzewała się w potężnym strumieniu energii w pobliżu Saturna. Jej siostry były rozsiane gdzieś po galaktyce. One również miały boską naturę, jednakże dzieląca je odległość wzmacniała teologię Gai. Ich rozmowy odbywały się z prędkością światła i rozciągały się na całe stulecia. Jej dzieci krążyły na orbicie wokół Urana. Dla istot zamieszkujących ich wnętrze również i one były bogami, jednakże ich faktyczne znaczenie było niewielkie. Gaja była Najwyższym Tytanem, Najuczciwszym z Uczciwych.
Gaja nie była dla swoich mieszkańców jakimś oderwanym pojęciem. Można ją było zobaczyć. Można też było z nią pomówić. By do niej dotrzeć, wystarczyło wspiąć się sześćset kilometrów. Był to porządny szmat drogi, jednakże jakoś mieścił się w granicach wyobraźni. Dla śmiałków, którzy poważyli się na wspinaczkę, oznaczało to istnienie niebios w zasięgu ich możliwości. Taka wizyta zdarzała się jednak przeciętnie raz na tysiąclecie.
Modlitwa do Gai była zajęciem jałowym. Nie miała czasu, by wysłuchać wszystkich swoich mieszkańców, a nawet gdyby miała, to i tak wysłuchałaby tylko tych spośród nich, którzy odznaczyli się szczególnym męstwem. Była bogiem z krwi i kości, którego szkielet stanowił cały świat, bogiem o potężnych sercach i przepastnych arteriach, który karmił swój lud własnym mlekiem. Nie było ono słodkie, ale przynajmniej wystarczająco obfite.
Kiedy na ziemi wznoszono piramidy, Gaja uświadomiła sobie, że i w niej samej następują zmiany. Jej ośrodek świadomości ulokowany był w piaście olbrzymiego koliska, jednakże, wzorem ziemskich dinozaurów, jej mózg był zdecentralizowany po to, by zapewnić lokalną autonomię dla wykonywania bardziej prozaicznych spośród jej obowiązków. Dzięki takiemu rozwiązaniu Gaja mogła nie martwić się szczegółami. Przez bardzo długi okres system ten działał bez zarzutu. Na potężnej obręczy ulokowano dwanaście podrzędnych mózgów, z których każdy odpowiadał za swój rejon. Wszystkie te ośrodki uznawały zwierzchnictwo Gai. W gruncie rzeczy, początkowo nie można było w ogóle mówić o tych podmózgach jako o czymś odrębnym od niej samej.
Czas działał na jej niekorzyść. Doskonale znała śmierć, znała każdy etap procesu umierania i wszystkie jego podstępy. Nie obawiała się jej. Był przecież kiedyś taki czas, kiedy nie istniała, i dobrze wiedziała, że kiedyś znowu to się stanie. Wieczność dzieliła się gładko na trzy równe części.
Wiedziała, że Tytani podlegają starzeniu się — słuchała, jak trzy jej siostry pogrążają się w coraz bardziej zdegenerowanych mrzonkach i urojeniach, po czym milkną na zawsze. Nie mogła jednak przewidzieć, jakie niespodzianki zgotuje jej własne więdnące ciało. Żadna istota ludzka, nagle duszona przez jej własne ręce, nie byłaby bardziej zdumiona, niż była Gaja, gdy jej prowincjonalne mózgi zaczęły stawiać opór.
W ciągu trzech milionów lat niepodzielnego władania Gaja nie miała okazji, by doskonalić się w sztuce kompromisu. Być może gdyby wcześniej zechciała wysłuchać skarg swoich satelitarnych mózgów, zdołałaby utrzymać pokój. Z drugiej strony do dwóch regionów zakradło się szaleństwo, a trzeci dyszał wrogością tak wielką, iż z szaleństwem graniczyła. Przez stulecia całe olbrzymie kolisko Gai wstrząsane było wojennym zgiełkiem. Te gigantyczne zmagania omal jej nie zniszczyły i pociągnęły za sobą ogromne straty wśród zamieszkujących ją ludów, które były równie bezradne, jak Hindusi w obliczu bóstw wedyjskiej mitologii.
Nie była to jednak walka tytanicznych postaci przemierzających krzywiznę obręczy, miotających gromy i olbrzymie głazy. Bóstwami uczestniczącymi w tych zmaganiach były same lądy. Rozum milkł, kiedy otwierała się ziemia, a szprychy ziały ogniem. Cywilizacje liczące sobie sto tysięcy lat znikały bez śladu, a inne pogrążały się w otchłani zdziczenia.
Dwunastu regionów Gai nie było jednak stać na to, by się zjednoczyć przeciwko niej. Były na to zbyt uparte i zbyt nieobliczalne. Jej najwierniejszym sojusznikiem był kontynent zwany Hyperionem, jej nieprzejednanym wrogiem — Okeanos. Oba sąsiadowały ze sobą, oba też zostały spustoszone, zanim wojna przerodziła się w zbrojny rozejm.
Jakby bunt i wojna nie były wystarczającą hańbą dla starzejącego się boga, z zupełnie innej strony nadeszła jeszcze straszliwsza katastrofa. W mgnieniu oka przestworza wypełniły niezwykłe, zdumiewające dźwięki.
Zrazu pomyślała, że były to pierwsze objawy wkradającego się zdziecinnienia, że pewnie sama wymyśliła te niemożliwe głosy z przestrzeni z imionami takimi, jak Lowell Thomas, Fred Allen i Cisco Kid. W końcu jednak się na to złapała — stała się chciwym słuchaczem. Gdyby była łączność pocztowa z Ziemią, na pewno wysyłałaby nalepki z ovaltiny do magicznych pierścieni. Kochała Fibber Mc Gee, była wiernym fanem Amosa i Andy’ego.
Została dotknięta chorobą telewizyjną tak samo ciężko, jak słuchacze radia w latach dwudziestych. Tak samo jak we wczesnym okresie radia, przez wiele lat większość programów telewizyjnych pochodziła ze Stanów i tę właśnie produkcję lubiła najbardziej. Śledziła wyczyny Lucy i Ricky i znała wszystkie odpowiedzi na „Pytanie za 64 tysiące dolarów”, które — jak ze zgrozą odkryła — było zwykłym szachrajstwem. Oglądała wszystko, czego jak podejrzewała, nie robili nawet sami producenci wielu z tych widowisk.
Były filmy i były też wiadomości. W elektronicznej eksplozji lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych szło o coś więcej, kiedy zaczęto transmitować całe biblioteki. W tym okresie jej studia nad kulturą ludzką wykroczyły poza zakres czysto akademicki. Kiedy oglądała Neila Armstronga na Księżycu, utwierdziła się we wcześniejszym przypuszczeniu, że któregoś dnia ludzie pojawią się w jej okolicy nie tylko jako elektroniczne przekazy, ale również osobiście.
Zaczęła się przygotowywać na spotkanie z nimi. Perspektywy nie były najlepsze. Byli wojowniczą rasą, wyposażoną w broń, która mogłaby ją unicestwić. Nie mogła oczekiwać, że łatwo przełkną istnienie tysiąc trzysta kilometrowego żywego boskiego organizmu w „swoim” systemie słonecznym. Przypomniała sobie słynną audycję radiową Orsona Wellesa z 1938 roku. Pamiętała też takie tytuły filmów, jak: „Ta wyspa Ziemia” i „Poślubiłam potwora z kosmosu”.
Wszystkie te plany spaliły na panewce, kiedy Okeanos, zawsze szukający okazji do zadania Gai skrytobójczego ciosu, zniszczył „Ringmastera” — pierwszy statek, który do niej dotarł. Ludzie nie zachowali się jednak zgodnie z żadnym z najgorszych scenariuszy, jakie przewidywała. Kolejny statek, choć uzbrojony i gotowy ją zniszczyć, wstrzymał się z działaniami odwetowymi na tyle, by mogła przekazać stosowne wyjaśnienia. Pomogli jej w tym ocaleli członkowie pierwszej wyprawy. Utworzono ambasadę i wszyscy uprzejmie starali się nie dostrzegać statku, który zaparkował w bezpiecznej odległości, nie kwapiąc się do opuszczenia tej okolicy. Tym się akurat nie martwiła. Nie miała zamiaru prowokować go do wyładowania śmiercionośnego ładunku, a możliwości podstępnych intryg Okeanosa też w końcu były ograniczone.
Zjechali się uczeni, by prowadzić badania. Potem pojawili się również turyści. Przyjmowała wszystkich, o ile podpisali oświadczenie zwalniające ją z wszelkiej odpowiedzialności za to, co mogło im się tu przydarzyć.
W stosownym terminie została uznana przez rząd Szwajcarii i uzyskała zezwolenie na ustanowienie konsulatu w Genewie. Niedługo później uczyniły to także inne kraje i od 2050 roku stała się pełnoprawnym członkiem ONZ.
Spodziewała się spędzić lata starości na studiowaniu niezwykłej złożoności natury ludzkiej. Wiedziała jednak, że dla zapewnienia sobie prawdziwego bezpieczeństwa musi sprawić, by rasa ludzka naprawdę jej potrzebowała. Musi się stać niezbędna, a jednocześnie musi jasno dać do zrozumienia, że żaden naród nie może sobie do niej rościć wyłącznych praw.
Wkrótce znalazła sposób, by to osiągnąć.
Będzie czynić cuda.