21. Ręce ponad morzem

To dobrze, że te depresje są przejściowe — powiedział Chris.

Też tak myślę. — Valiha odwróciła głowę, by popatrzeć na niego. — Nigdy nie widziałam kogoś tak wyczerpanego jak ty po ataku. Musi cię to sporo kosztować.

Chris nie odpowiedział. Choć w duchu przyznał jej rację. Nie wyszedł jeszcze z tego całkowicie, ale dokładał starań, by nic po sobie nie okazywać. Jeszcze jedna przespana noc i może znowu poczuje, że życie jednak ma sens.

Nie wrócili już na Ophion po odskoku do Sklepu z Melodiami. Chociaż autostrada biegła brzegiem rzeki aż do Górnej Doliny Muz, w niektórych miejscach osuwiska czyniły ją nie do przebycia. Posuwali się więc ścieżką przez Asterię. Nazwać ją Ścieżką Kozic, to tak jakby porównać spacer po linie z jazdą Autostradą Nadbrzeżną. Były miejsca, gdzie ludzie musieli zsiąść i trzymać się lin rozciągniętych przez tytanie, które szły przodem, wykorzystując dla kopyt ledwie widoczne zagłębienia w skale. Pod tym względem, jak zresztą pod wieloma innymi, tytanie były od Chrisa dużo lepsze. Zaczęło go to nawet trochę denerwować. Pocieszał się tylko, że Cirocco i Robin nie było wcale łatwiej, chociaż Gaby sprawiała wrażenie skrzyżowania kozicy z muchą.

Często musieli pokonywać rozpadliny. Większe przechodzili, zaczepiając linę o spiczaste skały po drugiej stronie i przechodząc po linie na rękach. Wreszcie było coś, co Chris umiał robić lepiej niż inni. Tytanie miały spore trudności. Nie mógł patrzeć, jak huśtają się na rękach.

Szczeliny węższe niż dziesięć metrów nie kwalifikowały się, by budować most linowy. Tytanie po prostu je przeskakiwały. Pierwszy taki skok skrócił mu życie o dobre dziesięć lat. Potem zamykał oczy.

W końcu zeszli z ostatniego zbocza. Poniżej rozciągała się wąska wstęga lasu, za nią jeszcze węższy pas piaszczystej plaży, a wreszcie Nox, Morze Północne. Połyskiwało w srebrzystym świetle. Tu i ówdzie w głębi wody widać było mgliste rozbłyski światła, zimny błękit pod jaśniejszymi odblaskami na powierzchni. Widać było też mocniejsze, bardziej skupione źródła światła, niektóre w kolorze ciepłej zieleni, inne zaś intensywnie ciemnozielone.

— Wstęgi światła to kolonie ryb mniej więcej takiej długości.

Chris podniósł głowę i zobaczył, że Piszczałka idzie teraz obok Valihy. Cirocco rozchyliła kciuk i palec wskazujący na kilka centymetrów.

— Właściwie bardziej przypominają owady, ale oddychają w wodzie. Tworzą prawdziwe kolonie, z mózgiem roju tak jak u mrówek czy pszczół. Nie mają jednak królowej. Organizują wolne wybory, w każdym razie na ile mi wiadomo. Cała wyborcza szopka odbywa się za pośrednictwem feromonów wydzielanych do wody w okresie wyborów. Zwycięzca uzyskuje prawo do wzrostu do jednego metra i piastuje urząd przez siedem kiloobrotów. Jego funkcje sprowadzają się do oddziaływania na morale pobratymców. Wydziela chemikalia, które sprawiają, że rój czuje się szczęśliwy. W razie śmierci przywódcy rój przestaje się odżywiać i rozprasza się. Po zakończeniu okresu, na jaki został wybrany, rój zjada przywódcę. Najzdrowszy system polityczny, jaki kiedykolwiek widziałam.

Chris popatrzył na nią badawczo, ale nic nie wskazywało na to, że po prostu sobie z niego żartuje. Nie miał zamiaru jej o to pytać. Był ogromnie zaskoczony, że w ogóle mówiła, więc gotów był słuchać wszystkiego, co miała do powiedzenia. Od momentu opuszczenia Sklepu z Melodiami była spokojna, najwyraźniej przez cały czas była wyczerpana. Chociaż był świadkiem wielu przejawów jej słabości, czuł jednak przed nią spory respekt.

— Nox jest jednym z najbardziej sterylnych miejsc na Gai — ciągnęła dalej. — Niewiele istot może tu żyć. Woda jest zbyt czysta. Są tu otchłanie dziesięciokilometrowej głębokości. Woda jest wypompowywana i przesyłana do wymienników ciepła, gotowana i destylowana. Kiedy wraca, jest kryształowo czysta. Byłoby pięknie, gdyby było tu światło. Można by wówczas sięgnąć wzrokiem setki metrów w głąb.

Tak jak jest, też jest pięknie — spróbował wtrącić Chris.

Może masz rację. Tak, myślę, że wygląda to rzeczywiście pięknie. Nie palę się specjalnie do przeprawy. Mam złe wspomnienia. — Westchnęła i machnęła ręką w stronę wody. Ten kabel w środku łączy się z wyspą, nazywaną Minerwą. Myślę, że można to nazwać wyspą, chociaż kabel zajmuje ją praktycznie w całości. Właściwie nie istnieje prawdziwy brzeg. Zatrzymamy się tam na krótko.

— A co oznaczają pozostałe światła? Te punkty?

— Łodzie podwodne.

Po dotarciu na brzeg tytanie pozbyły się swoich juków i wyciągnęły błyszczące stalowe kliny, które okazały się siekierami bez styliska. Uzbrojone w noże tytanie ruszyły do lasu i po chwili znalazły się również trzonki. Siekiery posłużyły im do wyrąbania całych tuzinów drzew. Chris obserwował to z bezpiecznej odległości, kiedy jego oferta pomocy jak zwykle spotkała się z grzeczną odmową.

Drzewa były wspaniałe. Wysokie na piętnaście metrów, proste, o półmetrowej średnicy. Były pozbawione gałęzi i zwieńczone na czubku ogromnymi, pierzastymi pękami liści. Chrisowi przypominały wbite w tarczę rzutki.

— Czy te drzewa nie wyglądają niezwykle? — Przyłączyła się Gaby.

— Jak się nazywają?

— Zabiłeś mi klina. Słyszałam kilka różnych nazw. Żadna z nich nie przyjęła się oficjalnie. Ja zawsze nazywałam je słupami telefonicznymi, ale to za bardzo zdradzało mój wiek. W lasach są nazywane drzewami na chaty przez ludzi, którzy te chaty stawiają. Nad morzem znowu są to drzewa na tratwy. Zawsze jednak jest to ta sama roślina. Najlepiej pewnie nazwać je drzewami kłodowymi.

Chris roześmiał się.

— Każde drzewo można tak nazwać, kiedy się je zetnie.

— Ale z żadnego innego drzewa bale nie są tak dobre jak z tego. Jest to przykład działania Gai, kiedy stara się być maksymalnie pomocna. Czasami niektóre sprawy ułatwia aż za bardzo. Spójrz.

Podeszła do zakończonego czubem szczytu powalonego drzewa, wyciągnęła nóż i zręcznie go podcięła. Włożyła nóż pod korę i cięła ku górze. Gładka kora zaczęła się oddzielać. Rozcięła pień na całej długości, oddarła korę i odsłoniła wilgotny, żółty pień, który wyglądał jak oszlifowany.

— Niesamowite!

— To nie wszystko. Valiha, czy mogę to pożyczyć na chwilę? — Tytania podała Gaby siekierę. Chris ukląkł, kiedy badała doskonale gładki koniec odsłonięty po zdjęciu kory. Porysowany był cienką siateczką linii. Gaby machnęła siekierą, mierząc w jedną z nich. Rozległ się donośny huk.

— Nie jestem w tym tak dobra jak one — mruknęła Gaby. Uwolniła ostrze i ponownie uderzyła, z głuchym klekotem kłoda podzieliła się na kilkanaście gładkich desek. Gaby postawiła nogę na pieńku, zarzuciła siekierę na ramię i wyszczerzyła zęby, napinając mięśnie niby zwycięzca konkursu drwali pozujący do fotografii.

— Naprawdę imponujące!

— To jeszcze nic. Poza tym to nie koniec zadziwiających cudów. Kora może być przerobiona na taśmy mocne jak stal. Można je wykorzystać na spięcia kłód w tratwę. Przez kilka następnych obrotów pniaki będą wydzielać żywicę epoksydową. Tylko mniej więcej co dwudzieste drzewo da się podzielić na deski. Używamy całych pni na spód tratwy i desek do budowy pokładu. W ten sposób przypadkowe szarpnięcie nie grozi przemienieniem całej konstrukcji w wielką kupę drewna. Za około cztery do pięciu obrotów tratwa będzie gotowa do spuszczenia na wodę. Koniec wykładu.

— Niezupełnie — powiedział Chris. — Powiedziałaś, że tak działa Gaja, kiedy ma ochotę współpracować. Czy te drzewa to coś nowego. To znaczy…

— W takim sensie jak tytanie są nowe? Nie, nie sądzę. Są raczej bardzo stare. Starsze niż Gaja. Należą do tych gatunków, które zostały zaprojektowane przez ten sam lud, który zaprojektował przodków Gai przed miliardami lat. Wydaje się, że lubili poręczne rzeczy. Są więc rośliny, które wytwarzają tranzystory i inne temu podobne rzeczy; są też rzeczy o tak podstawowym przeznaczeniu jak te drzewa i są wreszcie śmieszki-hiperbydło, z których można zbierać mięso bez zabijania ich. Albo projektodawcy zaplanowali to wszystko na okres po upadku cywilizacji, albo też po prostu nie lubili hałaśliwych fabryk.

Chris, trawiony niejasnym niepokojem, zszedł samotnie na brzeg. Wiedział, że powinien być wdzięczny, że jest z Cirocco i Gaby i że może się dowiedzieć tych wszystkich rzeczy, które mogą się okazać użyteczne, kiedy będzie zdany tylko na własne siły. Zamiast się cieszyć, martwił się jednak swoją obecną bezużytecznością. Wszystko zdawało się być pod czyjąś opieką. Nie mógł gotować, nie mógł budować tratwy, ani wiosłować. Nie potrafił nawet dotrzymać kroku, gdy trzeba było szybko iść. A przecież miał być poszukiwaczem przygód, miał znaleźć sposób, by stać się bohaterem. Miast tego był kimś w rodzaju pasażera. Nie chciało mu się wierzyć, że kiedykolwiek zetknie się z czymś, z czym Gaby i tytanie nie będą mogły sobie poradzić.

Plaża usłana była drobniutkim piaskiem, który połyskiwał nawet w ciemnościach Rei. Posuwanie się w pobliżu drzew było męczące. Chris przeniósł się więc bliżej brzegu, gdzie wilgoć utwardziła piasek w bitą nawierzchnię. Jak na tak olbrzymi akwen Nox był zadziwiająco spokojny. Niskie fale syczały i biły o brzeg. Piana pryskała mu na stopy i wsiąkała w piasek.

Wyszedł z myślą o kąpieli. Po dwóch dniach wspinania się po skałach i pokonywania błotnistych ścieżek cały był oblepiony piachem. Kiedy oddalił się na tyle, że odgłosy krzątaniny tytanii ledwie doń docierały, poczuł się swobodnie. Nadział się na coś, co ledwie majaczyło na tle czarnego piasku. Było to złożone na kupkę ubranie. — Wziąłeś ze sobą mydło?

Gwałtownie odwrócił się w stronę, z której dochodził głos, i zobaczył ciemny krąg na wodzie. Robin podniosła się z kucków i stanęła w wodzie sięgającej jej do pasa. Wokół niej rozeszły się koncentryczne, srebrzyste kręgi.

— Tak się złożyło, że wziąłem — powiedział Chris, wygrzebując miękką, okrągłą kulę z kieszeni. — Cza… Cirocco powiedziała, że woda jest zimna.

— Nie jest tak źle. Możesz je tu przynieść? — Znowu usiadła, tak że widać jej było tylko głowę.

Chris zdjął ubranie i ostrożnie wszedł do wody. Była chłodna, ale zażywał już zimniejszej kąpieli. Brzeg łagodnie opadał. Pod stopami nie wyczuł żadnych oślizłych stworów, a nawet muszelek. Był to gładki, jednolity piasek, taki jakim napełnia się klepsydry.

Parę ostatnich metrów przepłynął, a potem stanął obok Robin i podał jej kulkę mydła. Zaczęła namydlać przód ciała.

— Nie zgub go — ostrzegł. — Nigdy byśmy już go nie znaleźli.

— Będę uważać. Gdzie się tego nauczyłeś?

— Czego? Masz na myśli pływanie? Byłem taki mały, że już nie pamiętam. Wszyscy moi znajomi umieją pływać. A ty nie?

— Nie znam nikogo, kto umie. Nauczysz mnie?

— Oczywiście, jeśli tylko będziemy mieli czas.

— Dziękuję. Czy możesz namydlić mi plecy? — podała mu kulkę.

Prośba zaskoczyła go, ale zgodził się skwapliwie. Być może robił to trochę zbyt gorliwie, a kiedy nie protestowała, zaczął masować jej ramiona. Pod chłodną skórą wyczuwał twarde mięśnie. Zaczęła robić to samo, sięgając w górę do jego ramion. Wiedział, że nie zaczął nawet jej rozumieć, ale miał nadzieję, że przynajmniej tym razem dobrze odczytał jej intencje. Z każdą inną kobietą czułby się swobodnie. Pewnie by ją pocałował i pozwolił jej spokojnie zdecydować, co dalej z tym zrobić. Przyjąłby jej odpowiedź, obojętne jaka by nie była. Czuł jednak, że Robin nie ośmieli się zadać tego pytania.

Chociaż, właściwie dlaczego nie? — zastanawiał się. Czy wszystko musi być tak, jak ona chce? Tam, skąd pochodził, taka propozycja byłaby najzupełniej w porządku, o ile zgłaszający ją uwzględniał możliwość odmowy. Nie miał pojęcia, jak załatwiali te sprawy w Konwencie, wiedział tylko, że tam taka sytuacja nigdy nie mogła zaistnieć pomiędzy mężczyzną i kobietą. Być może w sensie towarzyskim była zmieszana tak samo jak i on.

Kiedy więc przestała masować jego plecy, odwrócił się, położył delikatnie jedną dłoń na jej policzku i pocałował ją w usta. Kiedy się odsunął, wyglądała na zaskoczoną.

Dlaczego to zrobiłeś?

— Bo cię lubię. Czy w Konwencie się nie całujecie?

— Oczywiście, że tak. — Wzruszyła ramionami. — Jakie to dziwne. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale inaczej pachniesz. Może niekoniecznie nieprzyjemnie, ale inaczej. — Odwróciła się od niego i nieporadnie zanurkowała w stronę brzegu. Machała rękami jak wiatrak i biła nogami bez ładu i składu, wreszcie stanęła i zaczęła wypluwać wodę, której zdążyła się sporo nałykać.

Chris zanurzył się w wodzie aż po brodę. Nigdy w życiu nie dostał takiego kosza. Wiedział, że Robin nie uświadamiała sobie, że sprawia mu zawód, mimo to jednak było to deprymujące.

— Kiedy tu wylądowałam, trafiłam prosto w rzekę — powiedziała, kiedy brodzili płytką wodą w stronę plaży. — Jakoś wydostałam się na brzeg, ponieważ wiedziałam, że nie mam wyboru. Nie mogę jednak przypomnieć sobie jak.

— Prawdopodobnie miałaś niedaleko albo prąd ci pomagał.

— Możesz mi teraz pokazać?

— Może później.

Na plaży ponownie cisnął jej mydło. Stała w wodzie po kostki, mydląc dalszą część ciała. Obserwował ją, żałując, że nie ma więcej światła, by mógł wreszcie przyjrzeć się tatuażom. Nagle zdecydował, że lepiej będzie, jak usiądzie.

— O co chodzi?

— O nic.

— Zauważyłam, że coś się stało. — Zmarszczyła brwi. — Tylko mi nie mów, że pomyślałeś, że mógłbyś…

— Niech to się nazywa odruch galanterii, dobra? — Chris był znudzony, miał tego dość, a do tego czuł się głupio. — Odruch. Nie miałem zamiaru rzucać się na ciebie ani niczego w tym stylu. Po prostu kiedy tak stoisz, wyglądasz bardzo, ale to bardzo dobrze i… któż by się zresztą oparł?

— Chcesz powiedzieć, że tylko patrząc na mnie… — Osłoniła się ręką i przedramieniem. Według Chrisa wyglądała teraz jeszcze ładniej. — Nie wiedziałam, że moja matka to właśnie miała na myśli albo też może myślałam, że to jej kolejna pomyłka.

— Dlaczego tak sądziłaś? Wydajesz się ciągle myśleć o tym, co nas różni. Jestem z tej samej gliny co ty. Czy nigdy cię nie ponosi, gdy patrzysz na kogoś seksualnie atrakcyjnego?

— No cóż, pewnie, że tak, nie przyszło mi jednak nigdy do głowy, że mężczyzna…

— Nie wyolbrzymiaj różnic między nami. Mamy z sobą wiele wspólnego, czy ci się to podoba, czy nie. Oboje się podniecamy, oboje doznajemy orgazmu…

— Będę o tym pamiętała — powiedziała, rzuciła mu mydło, zebrała rzeczy i pędem uciekła.

Chris zmartwił się, że być może stracił kumpla. Naprawdę ją lubił, niemal wbrew sobie. Albo wbrew niej. Chciał być jej przyjacielem.

Po chwili zastanowił się, czy rzeczywiście uciekła, bo się rozgniewała. Przypominając sobie jeszcze raz całą rozmowę, pomyślał, że wybór momentu ucieczki można by również zinterpretować inaczej. Być może Robin nie była specjalnie zadowolona z pomysłu, że był podobny do niej. Albo też odwrotnie — że ona była tak podobna do niego.

Tratwa, którą zbudowali, z pewnością nie zdobyłaby żadnej nagrody na jakimkolwiek pokazie łodzi, ale jej rozmiary były istnym cudem, zważywszy czas, jaki zajęła budowa. Zsunęli ją po pochylni i wylądowała w wodzie z potężnym chlupnięciem. Chris wiwatował razem z tytaniami. Robin również wrzeszczała jak opętana. Oboje uczestniczyli w pracach wykończeniowych. Tytanie pokazały im, jak posługiwać się klejem, i pozwoliły im przymocować deski pokładu, podczas gdy same instalowały barierki.

Cała ósemka swobodnie zmieściła się na tratwie. Przy dziobie była mała kabina, dostatecznie duża, by pomieścić wszystkich ludzi, oraz płachta, którą można było rozpiąć dla ochrony tytanii przed deszczem. Maszt, umieszczony na śródokręciu, dźwigał srebrny żagiel z Mylaru z niezbędnym takielunkiem. Sterowanie odbywało się za pomocą długiego rumpla. Za masztem w stronę rufy ustawiono kamienny krąg do rozpalania ognia.

Gaby, Chris i Robin zgromadzili się przy trapie, a tytanie wnosiły na pokład tratwy juki, zapasy, które zgromadziły przy brzegu, a także stosy drewna opałowego. Cirocco weszła już na tratwę i ulokowała się na dziobie. Wpatrywała się niewidzącymi oczami w przestrzeń.

— Chcą, żebym jej nadała nazwę — powiedziała Gaby do Robin. — W jakiś dziwny sposób zdobyłam sobie tutaj reputację matki chrzestnej. Powiedziałam im, że będziemy jej używali co najwyżej przez osiem dni, ale upierają się, że każdy statek musi mieć jakieś imię.

— To wydaje się sensowne — powiedziała Robin.

— Tak sądzisz? Więc sama wymyśl imię.

Robin pomyślała przez chwilę, a potem powiedziała:

— „Konstancja”. Czy można nazywać statek od…

— Świetnie. Znacznie lepsze niż poprzedniej łodzi, którą tu płynęłam.

Przez kilka kilometrów woda była na tyle płytka, że można było popychać „Konstancję” długimi tyczkami. Mieli szczęście, ponieważ wraz z deszczem ucichł też wiatr. Pomagali wszyscy z wyjątkiem Cirocco. Chris lubił ciężką pracę. Wiedział, że jego wkład w ruch łodzi jest znacznie mniejszy niż tytanii, ale czuł się dobrze, gdy mógł pomóc chociaż trochę. Pracował całym sercem aż do chwili, kiedy nie sięgał już tyczką do dna.

Wtedy założono w dulki cztery wiosła i zaczęli wiosłować na zmiany niczym galernicy. To była o wiele cięższa robota niż popychanie tyczką. Po dwóch godzinach przy wiosłach Robin dostała gwałtownego ataku i musieli odnieść ją do kabiny.

Podczas jednego z odpoczynków Chris zajrzał do kabiny i stwierdził, że Cirocco opuściła posterunek, przypuszczalnie po to, aby się przespać. Przeciągnął się i poczuł gwałtowne skurcze mięśni.

Nocne niebo nad Reą nie przypominało żadnego z tych, które widział w snach.

W pogodny dzień na Hyperionie niebo miało jednolicie żółty kolor, a jego wysokość była trudna do odgadnięcia. Tylko śledząc wzrokiem centralny pionowy kabel, który wznosił się do miejsca, gdzie — widoczne stąd jako cienka nitka — przebijało Okno Hyperionu, można było określić faktyczną wysokość sklepienia. Jednak nawet i wtedy trzeba było pamiętać, że kabel miał w przekroju pięć kilometrów i że nie był pajęczą nicią, w którą przekształcało go ludzkie oko.

Rea była inna. Przede wszystkim Chris był teraz bliżej centralnego pionowego kabla Rei, niż miał kiedykolwiek do wielkiej kolumny Hyperionu. Z morza wynurzał się czarny cień, który malał gwałtownie, wznosząc się coraz bardziej, aż zupełnie zniknął. Po obu stronach znajdowały się dwa kable pionowe, nazwane nieprawidłowo północny i południowy, ponieważ oba nachylone były w stronę centrum, ale nie tak bardzo, jak te, które znajdowały się za nim i skręcały na zachód. Kable niknęły w ciemności spowodowanej faktem, że nad Reą nie było okna. Rea żyła w cieniu olbrzymiej, podobnej do trąby gardzieli znanej jako Szprycha Rei.

Gdyby nie znał jej rozmiarów i kształtu z ilustracji, Chris nigdy nie zdołałby sobie wyobrazić jej prawdziwej budowy. To, co widział, wyglądało jak ciemny, szeroki owal wysoko w górze. W rzeczywistości odległość od powierzchni morza sięgała trzystu kilometrów. Brzeg gardzieli był wyposażony w zawór, który mógł się zamykać jak tęczówka oka, odcinając od pierścienia przestrzeń powyżej niego. Teraz był szeroko otwarty, Chris mógł więc spojrzeć w głąb ciemnego, spłaszczonego cylindra aż po górny koniec, odległy o dalszych trzysta kilometrów, gdzie drugi zawór oddzielał go od piasty. Tak daleko jednak nie sięgał wzrokiem, było zbyt ciemno. Widział tylko coś, co przypominało lufę armaty, z której można było strzelać planetoidami. Była wycelowana prosto w niego, ale zagrożenie było tak niewyobrażalne, że nie mógł go brać poważnie.

Wiedział, że pomiędzy dolnym zaworem i promieniem okna Hyperionu — na przestrzeni około stu kilometrów w pionie szprycha wybrzuszała się niczym koncha trąby, zanim nie stawała się jednym ze stosunkowo cienkich wsporników dachu, który rozciągał się nad dziennymi obszarami po obu stronach Rei. Choćby się jednak nie wiem jak wysilał, nie był w stanie dojrzeć owego wybrzuszenia, chociaż można je było dostrzec z Hyperionu. Doszedł do wniosku, iż jest to jeszcze jedno złudzenie optyczne, jakich pełno było na Gai.

Gdzieś tam w górze szprychy majaczyły światła. Przypuszczał, że były to właśnie okna, o których czytał. Z tej odległości przypominały raczej światła wyznaczające pas startowy, obserwowane z samolotu podchodzącego do lądowania.

Kiedy położył się na pokładzie, stopniowo dotarła do niego obecność bliższego światła, po lewej. Usiadł i odwróciwszy się ujrzał, że powierzchnia Noxu była oświetlona od dołu i opalizowała niebieską poświatą. Początkowo pomyślał, że jest to rój owadów, o których opowiadała mu Cirocco.

— To łódź podwodna — powiedział głos po prawej. Wzdrygnął się, zaskoczony, że Cirocco podeszła do niego tak cicho. — Przed kilku godzinami wysłałam posłańców w nadziei, że uda się jedną przyciągnąć. Wygląda jednak na to, że będzie zbyt zajęta, by nas podholować. — Pokazała na niebo na zachodzie, gdzie Chris dostrzegł wielki płat głębszej ciemności, wyróżniającej się z otaczającego mroku. Nikt nie musiał mu mówić, że był to miękkolot, i to bardzo duży. — Niewielu ludzi to widziało — powiedziała Cirocco spokojnie. — Na Hyperionie nie ma łodzi, ponieważ nie ma tam mórz. Sterówce przemieszczają się swobodnie, natomiast łodzie podwodne trzymają się miejsca, w którym się urodziły. Ophion byłby dla nich zbyt płytki.

Z góry dobiegła ich seria przenikliwych gwizdów, a w odpowiedzi z rufy „Konstancji” dobiegły ich trzaski i syki. Chris zrozumiał, że sterowiec zażądał wygaszenia ognia, a tytanie posłusznie zastosowały się do tego.

Poczuł na ramieniu rękę Cirocco. Wskazała na wodę.

— Tam — powiedziała. Spojrzał, ciągle czując jej dłoń. Z wody wynurzyły się macki, powoli bijąc powierzchnię. Pośrodku wyrosła smukła kolumna. — To jej peryskopowe oko. Tyle widać z całej łodzi. Widzisz to długie wybrzuszenie na wodzie? To jej kadłub. Nigdy bardziej się nie wynurza.

— Ale co ona właściwie robi?

— Parzy się. Spokojnie, nie przeszkadzaj im. Wszystko ci powiem.

Historia była prosta, aczkolwiek niekoniecznie w pełni zrozumiała. Miękkoloty i łodzie podwodne były męskimi i żeńskimi osobnikami tego samego gatunku. Pochodziły od bezpłciowych dzieci swojego związku, które były podobne do węży i prawie zupełnie pozbawione mózgu, póki konkurencja nie ograniczyła ich masy do niewielkiej liczby dwudziestometrowych niedobitków. W tej fazie rozwijał się ich mózg, który uzyskiwał dostęp do pewnego rasowego źródła informacji, którego ani Gaja, ani sterowce-łodzie nigdy nie wyjaśniły Cirocco. Nie miało to nic wspólnego z kształceniem, bowiem od momentu spłodzenia ani matki, ani ojcowie zupełnie nie zajmowali się swym potomstwem.

Jednak w jakiś tajemniczy sposób nabierały mądrości i wreszcie podejmowały świadomą decyzję, czy chcą być osobnikiem męskim czy żeńskim, być miękkolotem albo łodzią podwodną. Decyzja zawsze pociągała za sobą pewne ryzyko. W wodzie żyło sporo drapieżników, które pożerały młode łodzie. W powietrzu nie było takiego zagrożenia, ale był inny problem, polegający na tym, że młody miękkolot nie potrafił wytworzyć potrzebnego mu wodoru. Po przeobrażeniu skazany był na pływanie na powierzchni wody, jak pusty pęcherz, w nadziei, że jakiś dorosły pobratymiec go, rzec by można, nadmucha. Jeden dojrzały sterowiec mógł przyjąć co najwyżej 6-7 „maluchów” do swojego orszaku. Jeśli więc nie było w nim wolnych miejsc, mówiło się trudno. Decyzja wyboru płci była nieodwołalna.

Miękkoloty i łodzie podwodne miały ze sobą niewiele do czynienia. Mogłyby się nawet nigdy nie spotkać, gdyby nie dwie ważne okoliczności. Po pierwsze, istniał gatunek wodorostu, który rósł wyłącznie na dużych głębokościach i bez którego sterówce nie były zdolne do życia. Po drugie zaś, drzewa tytanowe, olbrzymie wyrosła samego ciała Gai, sięgające sześciu kilometrów wysokości i rosnące tylko na wyżynach, wypuszczały przy wierzchołku liście, które stanowiły z kolei niezbędny składnik diety łodzi podwodnych.

Przyjazne stosunki leżały więc w interesie obu płci.

Coś upadło z wici, które zwieszały się spod wybrzuszenia wielkiego korpusu sterowca, i chlupnęło w wodę. Prawie natychmiast znikło, zagarnięte mackami łodzi. Z głębokim westchnieniem sterowiec upuścił wodoru i opadł na wyciągnięte ramiona kochanki.

Później już nie bardzo było co oglądać. Wici splątały się i oba potężne cielska zetknęły się na powierzchni morza, pozostając tak przez dłuższy czas. Dopiero kiedy fale zaczęły kołysać tratwą, Chris zdał sobie sprawę, jak intensywną aktywność przesłania odległość.

— Tam dzieje się mnóstwo rzeczy — potwierdziła Cirocco. — A tak przy okazji, jest sposób, by się temu przyjrzeć naprawdę z bliska. Podróżowałam kiedyś miękkolotem, któremu zebrało się na amory. Mogę ci powiedzieć… Zresztą, mniejsza z tym. To niełatwa przejażdżka.

Cirocco zniknęła tak samo cicho, jak się pojawiła. Chris został jeszcze chwilę, żeby popatrzeć. Po chwili usłyszał stukot kopyt o deski pokładu. Okrążywszy kabinę, podeszła do niego Valiha. Siedział teraz na krawędzi tratwy, z nogami zwieszonymi aż nad samą wodę. Valiha usiadła tak samo i przez chwilę układ cieni spowodował, że końska część jej ciała jakby znikła. Podobna była teraz do dużej kobiety z podkurczonymi, wrzecionowatymi nogami, moczącej swoje czarcie kopytka w wodzie. Ten widok wydał mu się tak irytujący, że musiał odwrócić głowę.

— Piękne, prawda? — spytała po angielsku tak śpiewnie, że przez chwilę pomyślał, że śpiewa w języku tytanii.

— Ciekawe. — Tak naprawdę to zaczynało go to nudzić. Miał już właśnie wstawać, gdy ujęła jego rękę, podniosła do ust i pocałowała.

— Och.

— Cooo? — Popatrzyła na niego, ale nie przyszło mu do głowy nic, co mógłby w tej sytuacji powiedzieć. Zresztą najwyraźniej nie miało to żadnego znaczenia. Pocałowała go w policzek, w kark, w usta wreszcie. W przerwie zdołał zaczerpnąć głęboko powietrza.

— Poczekaj, Valiha, poczekaj. — Posłuchała, patrząc na niego wielkimi, naiwnymi oczami. — Myślę, że nie jestem do tego gotowy. To znaczy… Nie wiem, co powiedzieć. Po prostu nie sądzę, bym mógł sobie z tym poradzić. Nie teraz. — Ciągle szukała jego spojrzenia. Zastanawiał się, czy szukała w nim błysku szaleństwa, zdecydował jednak, że podpowiada mu to raczej jego własny lęk. W końcu ścisnęła na krótko oburącz jego dłoń, kiwnęła głową i puściła go. Wstał.

— Powiedz mi, kiedy będziesz gotowy, dobrze? — powiedziała i umknęła.

Nie czuł się po tym wszystkim dobrze. Chociaż próbował poddać analizie powody, dla jakich ją odrzucił, żaden go nie zadowolił. W jakiejś mierze Valiha przypomniała mu coś, co robił, kiedy był opanowany przez swoją przypadłość. Przeważnie był wtedy znacznie bardziej odważny z wyjątkiem razów, gdy popadał w głęboką nieśmiałość. Wyglądało na to, że tym razem miał swój okres odważny, a jednak mimo wszelkich starań nie potrafił znaleźć zadowalającej odpowiedzi na jedno pytanie: co właściwie robiły tytanie i ludzie? A także i na następne: czy i na ile jest to dla niego niebezpieczne?

Valiha była taka wielka. Śmiertelnie go przestraszyła.

Po jakichś piętnastu minutach Gaby obeszła kabinę i przyłączyła się do niego na dziobie. Chciał być sam ze swymi myślami, a tymczasem jego schronienie przemieniło się w plac defilad.

Pogwizdując oparła się o barierkę, a potem trąciła go łokciem.

— Jesteś smutny, chłopie? Wzruszył ramionami.

— To było zwariowane osiem godzin. Nie wydaje ci się, że coś wisi w powietrzu?

— Na przykład?

— Nie wiem. Wszyscy są zakochani. Tam nieopodal niebo kocha się z morzem. Na brzegu raptem złapałem się na tym, że postępuję głupio wobec Robin. Gaby zagwizdała.

— Biedaczek.

Tak. Zaledwie przed kilkoma minutami Valiha chciała nawiązać do czegoś, co robiło moje szalone alter ego. — Westchnął. — Coś musi być w tym powietrzu.

No dobrze, wiesz, co mówią w takich razach. Wokół tego kręci się cały świat. To znaczy wokół miłości. A pamiętaj, że Gaja kręci się dużo szybciej niż Ziemia.

Popatrzył na nią podejrzliwie.

— Nie chcesz chyba… Podniosła ręce i potrząsnęła głową.

— Nie ja, przyjacielu. Nie mam zamiaru cię napastować. Nie bój się. Ja robię to rzadko, niezwykle rzadko. I to raczej z dziewczętami. Zresztą nie odpowiadają mi romanse. Lubię stałe związki. I dotyczy to wszystkich siedemnastu dotychczasowych. — Zrobiła minę.

— Podejrzewam, że patrzysz na to trochę inaczej — powiedział ostrożnie. — Przy twoim wieku…

— Tak myślisz, co? Otóż wcale nie. To zawsze boli. Zawsze pragnę, aby to trwało wiecznie, a nic przecież wieczne nie jest! I to jest właśnie mój błąd. Zawsze w końcu przykładam do nich miarę Cirocco i zawsze okazuje się, że to nie to. — Zakaszlała nerwowo. — No dobra, a teraz posłuchaj. Nie chciałam się w to mieszać. Ale skoro już wsadziłam nos w twoje sprawy… Nie musisz się obawiać Valihy. W każdym razie nie w sensie uczuciowym, jeżeli to cię męczy. Na pewno nie będzie zazdrosna czy władcza, nie będzie oczekiwać, że to będzie trwało zbyt długo. Tytanie nie znają pojęcia wyłączności.

— Czy to ona prosiła cię, żebyś mi to powiedziała.

— Skąd, byłaby wściekła, gdyby się dowiedziała. Tytanie same załatwiają swoje sprawy i nie lubią, jak się w nie wtrącać. To wszechwiedząca, wtrącalska Gaby. Powiem tylko jedno i już mnie nie ma. Jeśli masz zastrzeżenia natury moralnej — może sodomia, co? — to daruj je sobie, przyjacielu. Nie słyszałeś? Nawet kościół katolicki powiada, że wszystko w porządku. Wszyscy papieże się z tym zgodzili. Tytanie mają duszę, choć są poganami.

— A jeśli mam zastrzeżenia natury fizycznej? Gaby zaśmiała się wesoło i poklepała go po policzku.

— No, chłopcze, a więc czeka cię jeszcze niejedna przyjemna niespodzianka.

Загрузка...