W pełnym galopie, niczym uciekinier z oszalałej karuzeli, z mgły wynurzyła się tytania. W zasadzie wyglądała jak tradycyjny centaur, tyle że pomalowany w białe pasy i kwadraty czerwieni, błękitu i żółci rodem z Mondriana. Od kopyt po brwi była kosmatym koszmarem, a stawką tego szaleńczego cwału było jej życie.
Runęła drogą biegnącą brzegiem morza, z ramionami skierowanymi do tyłu niczym srebrna statuetka z rolls-royce’a, buchając parą z szeroko rozwartych nozdrzy. Tłum deptał jej po piętach, wymachując pięściami i kijami i kręcąc zawzięcie na małych miejskich rowerkach. Ponad tłumem górował pojazd policyjny Maria, wykrzykującego rozkazy, których i tak nie było słychać w zgiełku klaksonów.
Chris’fer Mniejszy cofnął się jeszcze bardziej w głąb sklepionego tunelu, w którym skrył się, słysząc szalejące dźwięki klaksonów. Podniósł kołnierz kurtki i smętnie pomyślał, że wybrał sobie marne schronienie. Tytania z pewnością pomknie w stronę fortu, który był jedynym ukryciem w pobliżu. Pozostał jej jeszcze do przejścia tylko most, do którego dostępu broniło wysokie ogrodzenie i zatoka.
Właśnie ku niej zmierzała tytania. Przemknęła dziurawym asfaltem parkingu i przeskoczyła opuszczony łańcuch na skraju nabrzeża. Był to skok na miarę rekordu olimpijskiego. Wyciągnęła się przepięknie w powietrzu i przesadziła skały i płytką, spienioną wodę. Wylądowała z przeraźliwym pluskiem. Wynurzyła głowę i ramiona, a potem uniosła się jeszcze trochę. Przypominała stojącego po pas w wodzie człowieka.
Ludzi to nie zadowoliło. Zaczęli wyrywać kawałki asfaltu i miotać je w stronę odmieńca. Chris’fer zastanawiał się, co takiego uczyniła ścigana. Tłum nie zachowywał się tak, jak zwykła dzicz, która po prostu nie cierpi obcych. To była wściekłość spowodowana konkretną przyczyną.
Policja w unoszącym się ponad rozszalałymi ludźmi pojeździe Maria włączyła słoneczne działko — urządzenie używane zazwyczaj w celu tłumienia rozruchów uzbrojonego tłumu. Ubrania zaczęły się tlić, włosy trzeszczeć i skręcać. Błyskawicznie parking został opróżniony, a tłum wrzeszczał i przeklinał w zimnych wodach Zatoki.
Po chwili Chris’fer usłyszał buczenie nadlatujących paddykopterów. Nie był to pierwszy przypadek zamieszek, których był świadkiem. Był ciekaw, co je spowodowało, z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę z tego, że plątanie się w okolicy było najpewniejszą receptą na spędzenie następnego tygodnia w więzieniu. Odwrócił się i przez krótki korytarz wszedł do ceglanej budowli o dziwacznym kształcie.
Wewnątrz znajdowało się betonowe podwórze w kształcie trapezu, otoczone trzypiętrowym krużgankiem. Zewnętrzna ściana była w regularnych odstępach poprzebijana półmetrowymi, prostokątnymi otworami. Poza tym budowla nie wyróżniała się niczym szczególnym, wyglądała jak opuszczona ruina, tyle że dobrze wysprzątana. Tu i ówdzie na drewnianych sztalugach umieszczono tablice, zapisane złotymi literami o staromodnym kroju, które wskazywały drogę do różnych części budynku. Małym drukiem wypisane były szczegółowe informacje.
W pobliżu środka podwórza tkwił mosiężny maszt flagowy. Na jego szczycie łopotała chorągiew, poruszana mocną bryzą od strony Golden Gate. Na czarnym polu skrzyło się złote koło o sześciu szprychach. Nie sposób było patrzeć na chorągiew i nie podążyć wzrokiem ku potężnemu zarysowi mostu zawieszonego w przestrzeni.
To właśnie był Ford Point, zbudowany w dziewiętnastym wieku dla ochrony dostępu do Zatoki. Nie było już śladu po znajdujących się tu niegdyś działach. Była to wątpliwa obrona przed wrogim najazdem z morza, szczęśliwie jednak nic takiego dotąd się nie zdarzyło. Ford Point nie wystrzelił nigdy nawet jednego pocisku, chyba że na wiwat.
Chris'fer zastanawiał się, czy budowniczowie przewidywali, że ich dzieło przetrwa 250 lat, nie zmienione od chwili, gdy położono ostatnią cegłę. Podejrzewał, że tak, ale z pewnością zaniemówiliby z wrażenia, gdyby stali tam, gdzie on stał teraz, i spojrzeli w górę na pomarańczowy metal mostu dumnie wyginającego się w łuk ponad ceglanym monstrum.
Właściwie to most wcale nie był tak trwały. Po trzęsieniu ziemi w 1945 minęło 15 lat, zanim rozpięto nowe jezdnie pomiędzy zachowanymi pylonami.
Chris'fer zrobił głęboki wdech i wsunął ręce do kieszeni. Próbował jakoś odwlec to, z czym tu właściwie przyszedł. Musiał jednak to zrobić. Drogę wskazywał napis:
Słowo „obecny” zostało nabazgrane na brudnym kawałku tektury przywieszonym na gwoździu.
Ruszył w kierunku, który wskazywał napis, przez drzwi i dalej korytarzem. Po lewej i prawej stronie wewnętrzne drzwi prowadziły do pomieszczeń z nie otynkowanej cegły. Ambasada Gai nie zawierała niczego poza metalowym biurkiem i kilkoma snopkami siana opartymi o ścianę. Chris'fer wszedł i ujrzał wyciągniętą za biurkiem tytanie.
Ludzki korpus odziany był w operetkowy mundur, obwieszony mosiężnymi i złoconymi ozdobami i szamerunkami. Końska część ciała przechodziła od barwy lekko kremowej do złotawej z białymi plamami; podobnego koloru były występujące z rękawów kurtki ręce. Najwyraźniej spała, chrapiąc niczym piła łańcuchowa. Ściskała złote wojskowe czako z długim białym piórem, a odrzucona do tyłu głowa ukazywała śniadą, złotawą szyję. Pusta butelka wciśnięta była w nakrycie głowy, druga stała na podłodze przy jej lewej zadniej nodze.
— Czy jest tam ktoś? — dobiegł głos spoza drzwi opatrzonych napisem: Jej Ekscelencja Dulcimer (Hypomixolidyjskie Trio) Cantata.
— Titarsi, wpuść ich, dobrze? — Później rozległo się okropne kichanie, przechodzące w parskanie.
Chris’fer podszedł do drzwi, otworzył je w wahaniem i wetknął głowę do środka. Ujrzał kolejną tytanie, która siedziała za biurkiem.
— Twoja… no… wydaje się, że jej się urwał film.
Tytania znowu parsknęła.
— Jak już, to jemu, a nie jej — powiedziała ambasador Cantata. — Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Tyle razy się już nabuzował, że pewnie nawet nie pamięta, czym i jak.
Tytanie miały całą kolekcję malowniczych określeń stanu alkoholowego upojenia. Te, które przyleciały na Ziemię, były beznadziejnymi pijakami. Nie chodziło tylko o alkohol, który znały jeszcze na Gai, ale o agawę. Jej sfermentowany i przedestylowany sok tak im przypadł do gustu, że Meksyk stał się jednym z nielicznych krajów Ziemi, mających rozwinięty handel z Gają.
— Wejdź, proszę — powiedziała ambasador. — Tam jest krzesło. Zaraz będę z powrotem, wpierw muszę jednak sprawdzić, gdzie się podziewa Tzigane. — Zaczęła się podnosić.
— Jeśli masz na myśli taką puchatą tytanie, to mogę cię poinformować, że właśnie wskoczyła do Zatoki.
Ambasador zamarła z uniesionym zadem, wsparta dłońmi na biurku, a potem powolutku znowu usiadła.
— W Zachodniej Ameryce jest tylko jedna „puchata tytania” i tak się składa, że jest rodzaju męskiego i nazywa się Tzigane. — Popatrzyła spod zmrużonych powiek na Chris’fera. — Czy to był skok rozrywkowy, czy też miał jakiś poważniejszy powód?
— Powiedziałbym raczej, że Tzigane odczuł pilną potrzebę znalezienia się w hrabstwie Marin. Ścigało go około pół setki ludzi.
Ambasadorskie oblicze wykrzywił grymas.
— Znowu się włóczył po barach. Posmakował ludzkich przysmaków i ciągle mu mało. No dobra, gadaj, a ja zajmę się policją. — Sięgnęła po staromodny telefon bez tarczy i poprosiła o połączenie z burmistrzem. Chris’fer przyciągnął do biurka jedyne krzesło, jakie znajdowało się w pokoju, i usiadł. Kiedy tytania rozmawiała, rozejrzał się po jej biurze.
Powierzchnia była dostosowana do rozmiarów centaura. Wszędzie widać było dziewiętnasto — i dwudziestowieczne antyki oraz dzieła sztuki, samych mebli jednak było bardzo niewiele. W kącie stała przymocowana do podłogi staroświecka pompa z długą rączką; zwisające z sufitu nagie żarówki były osłonięte abażurami od Tiffany’ego. W pobliżu jedynego okna stał opalany drewnem piec. Na ścianach wisiały obrazy i plakaty Picassa, Warhoal i Jand G Mintona, a także mała czarna tabliczka z pomarańczowym napisem: „Kiedyś będę się musiała ZORGANIZOWAĆ!” Biurko stało pod ścianą na tle dwóch fotografii i portretu. Przedstawiały one Jana Sebastiana Bacha, Johna Philipa Sousę oraz widzianą z kosmosu Gaję. Na biurku stało srebrne wiaderko z cytrynami. Połowę powierzchni podłogi pokrywała cienka warstwa siana. Oprócz tego w kątach ustawiono kilka bali. Ambasador Cantata odwiesiła słuchawkę, sięgnęła po butelkę tequeli i wiaderko, wyłowiła cytrynę i zakąsiła nią połowę butelki. Wykrzywiła się do niego.
— Pewnie nie masz soli, co? Potrząsnął głową.
— To niedobrze. Napijesz się? A może cytrynkę? Gdzieś tu powinnam mieć nożyk… — Zaczęła przetrząsać szuflady i przestała dopiero wtedy, gdy uprzejmie odmówił.
— Wyglądała mi na osobnika żeńskiego — powiedział Chris’fer.
— Hę? Ach, mówisz o Tziganie. Nie, nie ty pierwszy się mylisz, musiały cię zmylić piersi. Wszyscy je mamy, ale w tym przypadku na pewno chodzi o mężczyznę. O płci decydują przednie organy. Pomiędzy przednimi nogami. W przypadku Tzigane rzeczywiście z daleka trudno się zorientować. Dla twojej informacji: ja jestem kobietą, możesz mnie nazywać Dulcimer. A w ogóle jak masz na imię i czym mogę ci służyć?
Wyprostował się nieco za biurkiem.
— Nazywam się Chris’fer Mniejszy i potrzebuję wizy. Chciałbym odwiedzić Gaję.
Wypisał starannie swoje nazwisko na formularzu wyjętym z całego stosu leżącego na biurku. Tytania spojrzała i odsunęła blankiet.
— Sprzedajemy wizy na wszystkich większych lotniskach — powiedziała. — Nie musiałeś się tutaj fatygować. Po prostu przyjdź z gotówką i włóż ją do automatu wizującego.
— Nie — powiedział trochę niepewnym głosem. — Chcę się widzieć z samą Gają. Jest moją ostatnią szansą.