Titantown leżało w cieniu olbrzymiego drzewa, które powstało z połączenia w jeden organizm wielu mniejszych drzew. Tytanie nigdy nie przejmowały się zbytnio planowaniem miast, ale ich upodobania wymuszały jednak określoną strukturę osiedleńczą. Lubiły mieszkać nie dalej niż pół kilometra od światła, więc domostwa układały się w krąg wzdłuż obrzeża drzewa. Niektóre domy postawiono wprost na ziemi, inne zbudowano na poziomych, gigantycznych gałęziach, które były podparte przez pomocnicze pnie grubości sekwoi.
Po wewnętrznej stronie kręgu rozmieszczone zostały warsztaty, kuźnie i rafinerie. Na zewnątrz, bliżej światła, a niektóre nawet na otwartej przestrzeni, ustawione były bazary, sklepy i różne egzotyczne jarmarki. W mieście znajdowały się też budynki i urządzenia publiczne: straż pożarna, biblioteki, magazyny i zbiorniki. Woda pochodziła ze źródeł i zbieranej deszczówki. Ta ze źródeł była mleczna i gorzka.
Robin spędzała ostatnio dużo czasu w zewnętrznym kręgu, wykorzystując medalion, który dostała od Cirocco na zakupy sprzętu potrzebnego w podróży. Przekonała się, że miejscowi rzemieślnicy są grzeczni i usłużni. Zawsze sugerowali użycie sprzętu najwyższej jakości, nawet wtedy, gdy wystarczałoby coś mniej wymyślnego. Zdążyła więc już kupić mosiężną menażkę zdobioną tak wymyślnym filigranem, że nie powstydziłby się jej nawet sam car na swym biesiadnym stole, i nóż o rękojeści ukształtowanej na miarę zdjętą z jej ręki, na której pysznił się rubin przypominający wielkie szklane oko. Tytanie uszyły jej również śpiwór z tak pięknie haftowanego materiału, że szkoda go było kłaść na ziemię.
Piszczałka, tytania, którą spotkała w namiocie Cirocco, był jej przewodnikiem, śpiewem tłumacząc kupcom, którzy nie znali angielskiego.
— Nie przejmuj się — powiedział. — Przekonasz się, że inni też nie płacą pieniędzmi. Nie używamy ich.
— W takim razie jaki system stosujecie?
— Gaby nazywa to dobrowolnym komunizmem. Mówi, że z ludźmi to by nie funkcjonowało. Są zbyt zachłanni i egocentryczni. Przepraszam, ale powtarzam tylko jej słowa.
— W porządku. Pewnie ma rację.
— Nie wiem. To prawda, że nie mamy problemów wynikających z dominacji, na które uskarżają się ludzie. Nie mamy przywódców i nie walczymy ze sobą. Nasza gospodarka funkcjonuje w akordach, czyli czymś w rodzaju rodów i według wypracowanych reguł. Wszyscy pracują zarówno prywatnie jak i w projektach publicznych. Pozycję zdobywa się. Jeśli chcesz, możesz to nazywać bogactwem albo społecznym zaufaniem dzięki osiągnięciom albo z racji wieku, albo wreszcie z racji potrzeb. Nikomu nie brakuje rzeczy niezbędnych do życia. Większość stać nawet na jakieś luksusy.
— Nie nazwałabym tego bogactwem — zauważyła Robin. — My na Konwencie też nie używamy pieniędzy.
— Doprawdy? A jak się rozliczacie?
Robin pomyślała chwilkę, starając się w miarę możności powściągnąć emocje, przypominając sobie narzucone przydziały pracy w połączeniu z systemem kar, włącznie z karą śmierci.
— Możesz to nazwać przymusowym komunizmem. Z ogromną, uboczną sferą wymiany bezpośredniej: towar za towar.
La Gata Encantada znajdowała się blisko pnia wielkiego drzewa. Robin była tu już kiedyś, ale w Titantown panował wieczny mrok, a map drogowych po prostu nie było. Zresztą nie było też i dróg. Żeby coś znaleźć, trzeba było mieć latarnię i sporo szczęścia.
Centrum miasta wydawało się Robin jedną wielką dzielnicą rozrywki. Mimo to, jak wszędzie w Titantown, wśród sal tanecznych, teatrów i knajp rozrzucono sklepy, a nawet domy mieszkalne. Pomiędzy zewnętrznym pierścieniem a pniem znajdował się obszar mniej zabudowany. Była to najbardziej ponura część Titantown, przeznaczona na małe ogródki działkowe, które kwitły w ciepłej, parnej ciemności. Większa część miasta była oświetlona wielkimi papierowymi lampionami; tu akurat było ich niewiele.
Spośród okolic, które zwiedzała, ta najbardziej przypominała park. Matka ostrzegała ją przed parkami. Ukrywali się w nich mężczyźni, by nagle wyskoczyć i zgwałcić kobietę. Oczywiście, niewielu ludzi zapuszczało się aż tak daleko w Titantown, ale przecież nie można było tego nikomu zabronić. Sądziła, że przestała się już obawiać groźby gwałtu, ale jednak teraz nie mogła powstrzymać się od myślenia o tym. W niektórych miejscach jedynym oświetleniem było światło jej własnej latarki.
Podskoczyła, usłyszawszy syczący dźwięk. Kiedy przystanęła, by zbadać jego przyczynę, odkryła kępę niskich, mięsistych roślin wydzielających delikatną mgiełkę. Nikt, kto wychował się na Konwencie, z jego bulgocącymi szeregami zraszaczy, przecinającymi pochyły pokład uprawny, nie mógł się nie domyślić przeznaczenia tej mgiełki. Uśmiechnęła się i głęboko wciągnęła powietrze. Zapach mokrej ziemi przeniósł ją w lata dzieciństwa, do beztroskich dni spędzonych na zabawach wśród pól dojrzałych truskawek.
Knajpa była niskim, drewnianym budynkiem z szerokimi drzwiami. Na frontowej ścianie wisiał szyld składający się z dwóch okręgów: górny był mniejszy, z dwoma kropkami u góry, kocimi oczkami i wyszczerzonymi w uśmiechu zębami.
Dlaczego kot? — zdziwiła się. I skąd język hiszpański? Jeśli tytanie uczyły się języka ludzi, był to nieodmiennie angielski. A jednak nad drzwiami wymalowano jak wół: „La Gata Encantada”, nawet bez zwyczajnych magicznych znaków tytanii. Dziwna rasa — zdecydowała Robin. Były pod wieloma względami tak podobne do ludzi. Miały takie same zdolności jak ludzie. Ich wytwory przypominały przedmioty, jakie robili ludzie. Nawet sztuka czy rzemiosło artystyczne były podobne, z wyjątkiem ich niezwykłej muzyki. Jedyną rzeczą, która nie miała odpowiednika u ludzi, był ich dziwaczny system rozmnażania się.
No, może niezupełnie, pomyślała, wchodząc do La Gata przez rów z wodą, w który były wyposażone wszystkie budynki publiczne w Titantown. Podłoga była wysypana piaskiem i wyściełana słomą. W sumie lepiej sobie poradziły z wielkomiejskim problemem likwidacji nieczystości niż na przykład taki Nowy Jork w epoce powozów konnych. Miasto roiło się od małych przypominających pancernika stworzeń, których wyłącznym pożywieniem były wszędzie się walające pomarańczowe kupki. W domach prywatnych załatwiało się sprawę od razu za pomocą szufli i kubła. Tam jednak, gdzie gromadziły się większe grupy tytanii, nie było to możliwe. Wówczas po prostu się tym nie przejmowały, załatwiając się na powietrzu. Po to właśnie były płytkie baseny z wodą, w których można było opłukać kopyta przed pójściem do domu.
Nie licząc tego, la Gata Encantada bardzo przypominała ziemską tawernę; tylko przejścia między stołami były nieco szersze. Był tu nawet długi drewniany bar z mosiężną poręczą. W środku było pełno tytanii, które przerastały ją o głowę, ale już dawno przestała się martwić, że któraś zmiażdży jej stopy. Gdyby przepychała się przez tłum ludzi, z pewnością nie byłoby łatwiej.
— Hej, ludzka dziewczyno! — Podniosła głowę i zauważyła, że barman macha do niej zawzięcie. Rzucił jej poduszkę. — Twoi przyjaciele są w kącie sali. Napijesz się piwa korzennego?
— Tak, proszę. — Pamiętała z pierwszego doświadczenia, że był to ciemny, pieniący się napój alkoholowy wytwarzany z korzeni. Smakowało jak piwo, do którego przywykła, tyle że było o wiele mocniejsze. Smakowało jej.
Cała grupa obsiadła wielki okrągły stół w odległym końcu sali: Cirocco, Gaby, Chris, Psałterium, Valiha, Piszczałka i czwarta tytania, której nie znała. Zanim do nich dotarła, jej piwo w olbrzymim, pięciolitrowym kuflu było już na stole. Kiedy usadowiła się na poduszce, stół sięgał jej do piersi.
— Czy na Gai są koty? — zapytała.
Gaby spojrzała na Cirocco i obie wzruszyły ramionami.
— Nigdy nie widziałam tu żadnego kota — powiedziała Gaby. — To miejsce wzięło swoją nazwę od marsza. Tytanie kochają się w muzyce marszowej. Uważają, że John Philip Sousa jest największym kompozytorem wszystkich czasów.
— Niezupełnie — zaprotestował Psałterium. — Idzie łeb w łeb z Janem Sebastianem Bachem. — Wziął kufel, a kiedy zauważył, że Robin i Chris przyglądają mu się pytająco, kontynuował wyjaśnienia: — Nie popadając w ton protekcjonalny, można powiedzieć, że obaj są prości i prymitywni. Bach ze swoją geometrią powtarzalnych fraz dźwiękowych i rachunkiem natchnionej monotonii; Sousa ze swoim niewinnym polorem i brawurą. Podchodzą do muzyki tak, jakby kładli cegły asyryjskiej piramidy: Sousa z miedzi, Bach z drewna. W jakiejś mierze wszyscy ludzie robią to samo. Nawet wasz zapis muzyczny wyglądem przypomina ścianę z cegieł.
— Nigdy o tym nie pomyśleliśmy — włączyła się Waliha. — Odśpiewanie pieśni i następnie zachowanie jej tak, by mogła być odtworzona kiedyś dokładnie tak samo, było nowym pomysłem. Muzyka Bacha i Sousy jest bardzo ładna, bez zbytecznych komplikacji, kiedy się ją przeniesie na papier. Ich muzyka jest nadludzka.
Cirocco niczym sowa popatrywała to na jedną, to na drugą tytanie, a potem przeniosła spojrzenie na Robin i Chrisa. Przez krótką chwilę błądziła wzrokiem w ich poszukiwaniu.
— No i wiecie teraz dokładnie tyle co przedtem — powiedziała. — Ja osobiście nigdy Sousy nie lubiłam. Bach mi nie przeszkadza. — Zamrugała, popatrując to na jednych, to na drugich, jakby spodziewała się ożywienia sporu. Kiedy nikt się do tego nie kwapił, pociągnęła potężnie ze swojego kufla. Sporo wylało jej się na brodę.
Gaby położyła jej dłoń na ramieniu.
— Niedługo zamkną ci bar, kapitanie — powiedziała swobodnie.
— A kto mówi, że jestem pijana? — ryknęła Cirocco. Brązowozłota, pieniąca się struga chlusnęła na stół, kiedy kufel się przewrócił. W sali na chwilę zapadła cisza, a później znowu wybuchła wrzawa, kiedy tytanie usilnie manifestowały, że nie zauważyły incydentu. Ktoś z ręcznikiem zaczął wycierać piwo, znalazł się też nowy kufel.
— Nikt tego nie powiedział, Rocky — odparła spokojnie Gaby.
Cirocco sprawiała wrażenie, jakby już o tym zapomniała.
— Robin, myślę, że nie poznałaś jeszcze Obój. Obój (Mixolidyjskie Trio z Krzyżykiem) Bolero, poznaj Robin Dziewięciopalcą z Konwentu. Robin, to jest Obój. Pochodzi z dobrego akordu i będzie cię grzać, kiedy powieją chłodne wiatry.
Tytania podniosła się i głęboko skłoniła, uginając przednie nogi.
— Niechaj święty strumień nas zjednoczy — wymamrotała Robin, skłaniając się w pasie i jednocześnie przyglądając się tytanii, która, jak przypuszczała, miała być jej towarzyszem podróży. Obój porośnięta była miękką sierścią o długości 7-8 centymetrów. Tylko na dłoniach, małych obszarach wokół sutek i części twarzy spod futra wyzierała goła skóra o intensywnym oliwkowym kolorze. Jej futro było również oliwkowe, przetykane brązowymi liniami na podobieństwo linii papilarnych. Włosy na głowie i w ogonie były śnieżnobiałe. Wyglądała jak wielkie, puszyste, wypchane zwierzę z oczami z dużych brązowych guzików.
— Piszczałkę już znasz, prawda? — ciągnęła Cirocco. — Więc… Stara Fujara jest… no… można by powiedzieć… wnukiem pierwszej tytanii, jaką tu spotkaliśmy. Jego zadnia matka była pierwszą Mixo… eoe… — Urwała, nie mogąc wymówić słowa. — Była pierwszym Mixojońskim potomstwem Piszczałki. Później skrzyżowała się ze swoim przednim ojcem. To nie brzmi dobrze z ludzkiego punktu widzenia, ale zapewniam was, że to duże osiągnięcie eugeniki u tytanii. Piszczałka jest Lidyjskim Duetem. — Czknęła i zrobiła uroczystą minę. — Tak zresztą jak my wszyscy.
— Jak to? — spytał Chris.
— Wszyscy ludzie są Lidyjskimi Duetami — powiedziała Cirocco. Wyciągnęła pióro i zaczęła rysować na stole.
K M K
KM MA
— Popatrzcie no na to — powiedziała. — To jest właśnie Lidyjski Duet. U góry mamy kobietę, w dolnym wierszu mężczyznę. Gwiazdka oznacza na wpół zapłodnione jajko.
Górna strzałka pokazuje jego drogę, a dolna strzałka pokazuje, kto kogo pieprzy, pierwotnie i wtórnie. Lidyjski Duet: przednia matka i zadnia matka są kobietami, przedni ojciec i zadni ojciec są mężczyznami. Zupełnie jak u ludzi. Jedyna różnica polega na tym, że tytanie muszą to robić dwukrotnie. Łypnęła na Chrisa. — Ale i przyjemność podwójna, co?
— Rocky, może lepiej byśmy…
— To jest jedyny układ, w którym tytanie są z sobą w taki sam sposób jak ludzie — powiedziała Cirocco, rąbiąc pięścią w stół. — Jeden jedyny na dwadzieścia dziewięć możliwych sposobów. Są trzy duety całkowicie żeńskie. Eolskie duety. Duety Lidyjskie mają mężczyznę, ale w większości przypadków pełni on rolę zadniej matki. — Zmarszczyła czoło i policzyła na palcach. — W większości przypadków. W czterech na siedem. W Hipolidyjskim kobieta zapładnia się z przodu, a w Lokrilidyjskim robi to sobie od tyłu. Od-ty-łu!
— Rocky…
— Czy to znaczy, że rzeczywiście ma stosunek sama z sobą? — spytał Chris. Gaby spojrzała na niego z niesmakiem, ale i tak nie miało to większego znaczenia, bo Cirocco najwidoczniej w ogóle go nie dosłyszała. Kiwała się nad stołem, zezując na wykres, który wyrysowała.
— Nie w taki sposób jak myślisz — włączyła się Obój.
— To jest fizycznie niemożliwe i dlatego trzeba to robić ręcznie. Nasienie zbiera się i następnie umieszcza, gdzie trzeba. Nasienie z tylnego penisa może zapłodnić przednią pochwę, ale tylko u tego samego osobnika, a nie pomiędzy…
— Ludzie, ludzie, skończmy z tym na chwilę, dobrze? — Gaby popatrywała to w jedną, to w drugą stronę, by wreszcie zatrzymać wzrok na Cirocco. Tamta skrzywiła się i wstała.
— Panie i panowie oraz tytanie. Miałam nadzieję, że przygotowania do podróży zorganizujemy trochę bardziej systematycznie. Myślę, że Rocky miała jeszcze kilka spraw do omówienia, ale do licha, to może w końcu zaczekać.
— Może zaczekać — mruknęła Cirocco.
— Właśnie. Tak czy owak, pierwsza część drogi jest dziecinnie łatwa. Po prostu popłyniemy sobie beztrosko w dół rzeki. Wszystko, co zostało do zrobienia, to zapakować łodzie i zepchnąć je na wodę. Co byście powiedzieli, gdybyście się podnieśli i zaczęli działać?
— Działać! — zawtórowała Cirocco. — Na zdrowie! W drogę! Niech nas prowadzi w świat przygód i niech nas przywiedzie bezpiecznie z powrotem do domu. — Wstała i podniosła kufel. Robin musiała użyć obu rąk by pójść w jej ślady. Było masę hałasu i chlapiącego piwa, kiedy i reszta dołączyła. Pociągnęła od serca i usłyszała trzask. Czarodziejka spadła z krzesła.
Okazało się jednak, że cały czas była przytomna. Nie wiadomo, czy scena była zamierzona czy nie.
— Poczekajcie chwilę — powiedziała, przebierając w powietrzu rękami. — Wiecie, jak to jest z tym piwem. Muszę przypudrować nos. Zaraz wracam, okay? — Potoczyła się z trudem w drugi koniec sali.
W tym momencie rozległ się krzyk. Kiedy Robin zastanawiała się, o kogo tym razem chodzi, Gaby zerwała się i przeskoczyła stół, przeciskając się przez ciżbę tytanii.
— Tu jest, tu jest! To on!
Robin poznała teraz głos Cirocco i zastanawiała się, co ją mogło tak przestraszyć. Nie wszystko w charakterze Czarodziejki jej się podobało, ale na pewno nie można jej było nazwać tchórzem.
Blisko drzwi, przy końcu baru, gromadził się tłum. Ktoś jej wzrostu nie miał żadnych szans, by dojrzeć cokolwiek spoza wysokich końskich zadów. Wskoczyła więc na szynkwas i w ten sposób dotarła niemal do centrum całego zamieszania.
Widziała, jak jakaś tytania, której nie znała, uspokaja Cirocco; Gaby stała trochę dalej. W jednej ręce trzymała nóż, drugą machała w kierunku człowieka skulonego przed nią na ziemi. Zęby błyszczały jej dziko w pełgającym blasku lamp.
— Wstawaj, wstawaj, mówię! Nie różnisz się niczym od tego gówna na drodze. Brzydzę się tobą. Nadszedł czas, żeby ktoś cię uprzątnął, i wierz mi, że ja to zrobię.
Ja nic nie zrobiłem — zajęczał. — Przysięgam, spytaj Rocky. Nic bym jej nie zrobił, byłem naprawdę w porządku. Znasz mnie, Gaby.
Znam cię aż za dobrze, Gene. Dwa razy mogłam cię zabić i dwa razy byłam tak głupia, że puściłam cię wolno. Wstawaj i zachowuj się jak mężczyzna. Może chociaż na to cię stać. Wstawaj, albo zatłukę cię jak świnię, którą zawsze byłeś.
— Nie, nie, sprawisz mi ból. — Zgięty wpół, z rękami osłaniającymi podbrzusze, uderzył w szloch. Mógł wyglądać patetycznie, nawet gdyby stał prosto. Całe ciało pocięte miał starymi bliznami; miał bose, brudne stopy i złachmanioną odzież. Na lewym oku miał czarną opaskę jak pirat; brakowało mu niemal całego ucha.
— Wstawaj! — rozkazała Gaby.
Robin ze zdziwieniem usłyszała głos Cirocco, która przemawiała niemal zupełnie trzeźwo.
— On ma rację, Gaby — powiedziała spokojnie. — Nic nie zrobił. Do diabła, próbował zwiać, jak tylko mnie zobaczył. To dopiero niespodzianka, widzieć go znów.
Gaby wyprostowała się. Oczy nieco jej przygasły.
— Chcesz powiedzieć, że nie masz zamiaru go zabić? — spytała bezbarwnie.
— Na miłość boską, Gaby — wymamrotała Cirocco. Sprawiała teraz wrażenie, jakby nie tylko odzyskała spokój, ale nawet popadła w jakąś apatię. — Nie możesz go tu przecież zarżnąć jak prosiaka.
— Tak. Wiem. Już to kiedyś słyszałam. — Przyklękła przed nim na jedno kolano i tępą stroną noża podniosła mu głowę.
— Co tu porabiasz, Gene? Czego szukasz?
Przez dłuższą chwilę jąkał coś bez sensu z idiotycznym wyrazem twarzy.
— Po prostu chcę się napić, to wszystko. Przy tych upałach gardło szybko wysycha.
— Jakoś nie widzę twoich kumpli. Musi być jakiś powód, że zawitałeś do Titantown. Tak bez powodu nie ryzykowałbyś przecież spotkania ze mną.
— To prawda, to prawda, Gaby, boję się ciebie, w porządku, o Boże, stary Gene dobrze wie, że nie powinien wchodzić ci w drogę. — Pomyślał przez chwilę i ponieważ nie spodobało mu się to, co mogło wyniknąć z tych słów, natychmiast zmienił kurs. — Zapomniałem, ot co. Do licha, Gaby, nie wiedziałem, że tu będziesz. To wszystko.
Robin zauważyła, że był człowiekiem tak przywykłym do kłamstw, że już sam ich nie odróżniał od prawdy. Widać też było, że rzeczywiście straszliwie bał się Gaby. Był prawie dwa razy od niej wyższy, ale ani przez chwilę nie przyszła mu do głowy myśl, by podjąć walkę.
Gaby zrobiła wymowny ruch nożem.
— Wstawaj. Gene? Nie będę dwa razy powtarzać.
— Nie zrobisz mi krzywdy?
— Jeżeli jeszcze kiedyś cię spotkam, naprawdę zrobię ci wielką krzywdę. Rozumiemy się? Nie zabiję cię. Ale kiedy cię znowu zobaczę, gdziekolwiek i kiedykolwiek, będziesz tego gorzko żałował. Teraz to już twój interes, byśmy się więcej nie spotkali. Pilnuj się!
— Tak, tak, przyrzekam.
— Kiedy się znowu spotkamy, Gene — powiedziała i pokazała nożem — obetnę ci drugie.
Nie chodziło jej o jego jedyne oko, ale o organ położony znacznie niżej.