Wielu uważało, że Hyperion jest najpiękniejszym spośród dwunastu regionów Gai. W istocie rzeczy jednak mało kto wystarczająco dużo zwiedził, by dokonać naprawdę umotywowanego porównania.
W każdym razie na pewno był to kraj o dużym uroku: łagodny, żyzny i skąpany w wiecznym świetle idyllicznego popołudnia. Nie było tu urwistych gór, za to masa rzek (zawsze mówiono o nim „on”, chociaż oczywiście żaden z regionów Gai nie był ani męski, ani żeński; nosiły imiona Tytanów — pierwszych dzieci Uranosa i Gai). Główną rzeką był Ophion, szeroki i mulisty, powoli toczący swe wody zasilane dziewięcioma głównymi przypływami. One z kolei nosiły imiona Muz. Ku północy i południowi, tak samo jak i we wszystkich pozostałych regionach Gai, teren stopniowo się podnosił, kończąc się trzykilometrowym urwiskiem. Na szczycie urwiska znajdowały się stosunkowo wąskie półki nazywane wyżynami. Tu właśnie można było spotkać rośliny i zwierzęta, które przetrwały w nie zmienionej postaci od czasu młodości Gai. Od tego miejsca teren wznosił się coraz bardziej stromo, tak że w którymś momencie nie mógł już udźwignąć skalnej skorupy i odsłania nagie ciało Gai. Ciągle się wznosząc, przechodziło w pion, a dalej zwieszał łukowatym sklepieniem ponad terenem w dole. Kończył się oknem, które przepuszczało światło słoneczne. Na tej wysokości powietrze nie było zimne, natomiast o ścianach nie można było tego powiedzieć. Zbierała się na nich para wodna, która tworzyła grubą lodową pokrywę. Z niej, niczym z wiecznego lodowca, nieustannie odłamywały się bryły lodowe; padały na zbocza gór, topiły się i spływały w dół wąskimi strumykami, spadając z urwisk zawieszonych nad przepaścią, a potem już mniej gwałtownie płynęły korytem jednej z rzek Hyperionu, kończąc swój żywot we wszechogarniających nurtach Ophionu.
Zachodnia i środkowa część Hyperionu pokryta była gęstym lasem. W pewnym fragmencie swego biegu Ophion przypominał bardziej jezioro niż rzekę, wysuwając język bagna od podstawy centralnego pionowego kabla ku północnemu wschodowi. Jednak większą część terenu Hyperionu zajmowała preria: łagodnie pofałdowane wzgórza pod wysokim niebem, porośnięte czymś, co przypominało bursztynowe łany zboża. Okolica ta znana była jako Równina Tytanii.
Zboże rosło tu w stanie dzikim, tak samo jak tytanie. Choć dominowały tu zdecydowanie, to jednak nie poddawały terenu swojej władzy; budowały niewiele, zadowalając się hodowlą różnych zwierząt ryjących grunt, by ssać mleko Gai. Nie miały na tym terenie poważnych konkurentów, ani naturalnych wrogów. Spisu nigdy nie przeprowadzono, śmiało można by jednak powiedzieć, że pogłowie sięga 100 000 sztuk. Gdyby było ich dwukrotnie więcej, tłok byłby tu od razu odczuwalny. Przy populacji półmilionowej skazane byłyby na głód.
Gaja zaprojektowała tytanie, czerpiąc inspirację z obserwacji ludzi. Kochały swoje dzieci, które nie musiały uczyć się chodzić i mówić i w związku z tym wymagały znacznie mniej intensywnej opieki niż ludzkie dzieci. W ciągu dwóch ziemskich lat dziecko tytanii było zupełnie samodzielne, a dojrzałość płciową osiągało po trzech latach. Kiedy dziecko opuszczało rodzinne gniazdo, rodzice zazwyczaj od razu chcieli mieć następne.
Wszystkie tytanie mogły mieć dzieci.
Wszystkie tytanie chciały mieć dzieci i to zazwyczaj tak dużo, ile tylko było możliwe. Śmiertelność niemowląt była niewielka. Choroby — nieznane. Życie trwało długo.
Taki mechanizm w krótkim czasie mógłby przynieść katastrofalne skutki. W rzeczywistości jednak od siedemdziesięciu lat populacja utrzymywała się na tym samym poziomie. Przyczyną był właśnie Purpurowy Karnawał.
Rzeki Hyperionu — Ophion i Muzy — dzieliły cały kraj na osiem regionów zwanych kluczami. Były to luźne jednostki administracyjne, przypominające trochę ziemskie hrabstwa. Ich znaczenie było niewielkie. Można było się bez przeszkód przenosić z klucza do klucza: tytanie były raczej marnymi podróżnikami, przyzwyczajone były do życia w regionie, w którym się urodziły. Gatunek ten dzielił się na akordy, które przypominały ludzkie rasy. Podobnie jak u ludzi przedstawiciele różnych ras mogli się krzyżować bez szkody dla zdrowia. W przeciwieństwie jednak do społeczeństw ludzkich, nie występowały napięcia na tle rasowym. Liczba ukształtowanych akordów sięgała dziewięćdziesięciu pięciu. Wszystkie żyły obok siebie, rozrzucone po ośmiu kluczach Hyperionu.
Największy z kluczy okolony był wodami Talii, Melpomeny i południowym ramieniem Ophionu. Był to Klucz E. Na jego terenie znajdowało się Titantown i Pole Wiatrów. Na południu rozciągał się Klucz D z Bemolem, a na zachodzie C z Krzyżykiem i F z Krzyżykiem.
Dwadzieścia kilometrów na północ od Titantown, w Kluczu E, pomiędzy bagniskiem i rozległą, płaską równiną otoczoną niewysokimi wzgórzami, wznosiła się samotna skała nazywana Amparito Roca. Miała 700 metrów wysokości i tyleż szerokości, o zboczach stromych, ale możliwych do pokonania. Została rzucona na Hyperion w czasie Buntu Okeanosa, przed wielu megaobrotami, z odległości, której dziś nie sposób było odgadnąć. Rodzaj krateru, który ją okalał, powstał wtedy, kiedy Amparito Roca podskoczyła odbita siłą upadku, by ostatecznie osiąść. Nazywano go Grandioso.
Raz na 10 kiloobrotów, który to okres odpowiadał 420 ziemskim dniom i był często nazywany Rokiem Gai, tytanie z Kluczy Hyperionu wędrowały do Amparito Roca hałaśliwymi, kolorowymi karawanami, zabierając tyle zapasów, by wystarczyły na festiwal trwający dwa hektoobroty. W Titantown główna ulica przerywała swoją działalność, a tytanie zwijały swoje namioty, nie troszcząc się specjalnie o przybyłych z Ziemi turystów. W podróż wyruszały wszystkie tytanie, spośród istot ludzkich natomiast do wielkiego festiwalu dopuszczano tylko osiadłych na stałe oraz pielgrzymów.
Było to największe wydarzenie w życiu tytanii, łączące Boże Narodzenie i Zapusty, Cinco de Mayo i Święto Tet w jedne olbrzymie obchody, tak jakby wszyscy ludzie na Ziemi zgromadzili się na tydzień picia i śpiewów.
Był to czas wielkiego szczęścia i gorzkich rozczarowań. Marzenia, poczęte przed dziesiątkami kiloobrotów, mogły się spełnić podczas Purpurowego Karnawału. Częściej jednak spełzały na niczym. Tłumy wypełniające Grandioso pierwszego dnia karnawału wkrótce topniały do garstki, a tłumy opuszczające ten teren ostatniego dnia zachowywały się zupełnie inaczej niż pierwszego dnia, pełnego śpiewów i śmiechu. Nikt jednak nie rozpaczał. Można było wygrać albo przegrać, niezbadane były wyroki Gai.
Tym, co można było wygrać na stokach krateru Grandioso, było prawo do macierzyństwa.
Purpurowy Karnawał zaczynał się od marsza w wykonaniu trzystuosobowej Orkiestry Marszowej Klucza E. Tym razem był to „Marsz paradny” Johna Philipa Sousy. Robin, zawieszona na występie skalanym na wysokości 50 metrów od podnóża czerwono-brązowej ściany Amparito Roca, nie mogła w żaden sposób przewidzieć, co ją czeka. Wsłuchiwała się w początkowe takty solo na sygnałówce o niezwykle ostrym brzmieniu, a potem nagle musiała złapać się skały, kiedy dołączył cały zespół, fortissimo, z trzema opadającymi nutami, które zamarły, nim naprawdę rozbrzmiały, ale pomimo to miały niemal cudowną potęgę i czystość. Powietrze ciągle jeszcze drżało, jakby zdumione, iż może przenosić taki dźwięk, kiedy trąbka powtórzyła swoje poprzednie zuchwałe wyzwanie, które jednak szybko stłumił potężny podmuch wiatru, tym razem całkiem prawdziwego.
Zespół nigdy nie słyszał o mundurach. Nie znane mu również było pojęcie dyrygenta. Pierwszego by nie znieśli, drugiego nie potrzebowali. Przy muzyce zespołowej, napisanej tak, by odtwarzać ją ściśle według partytury, potrzeba było tylko kogoś, kto poda pierwszy rytm. Wszystko inne wynikało z zapisu i powinno być dokładnie tak wykonane, by doskonale brzmiało zarówno za pierwszym razem, jak i każdym następnym. Tytanie nie potrzebowały powtórek. Zaprojektowały i zbudowały własne instrumenty; mogły grać na rogu, skrzypcach, bębnie albo klawiszach po kilku minutach zapoznawania się z nimi. Niewiele z ich instrumentów było do siebie podobnych.
Muzyka poruszyła Robin. Zespół pewnie nie miał pojęcia, że dokonał właśnie czegoś wyjątkowego. Robin nigdy nie lubiła muzyki marszowej, bo kojarzyła się jej z militarystycznymi pokazami zhierarchizowanego społeczeństwa, z żołdactwem i agresją. Tytanie sprawiły, że słuchała jej teraz jako manifestacji bujności, która przepojona była prymitywną niemal witalnością. Roztarta gęsią skórkę na ramionach i pochyliła się do przodu, chłonąc każdy dźwięk.
To był rodzaj święta, które mogła zrozumieć. W powietrzu czuć było obietnicę; ogarnęło ją wibrujące podniecenie o upojnym smaku. Poczuła je jeszcze, zanim przyłączyła się do tytanii, idąc za chmurą kurzu wzniecaną przez kolumnę ciągnących na Karnawał; czuła je, mimo iż ciągle jeszcze była w szoku spowodowanym upadkiem, spotkaniem z aniołem i długimi chwilami bezradności na brzegu Ophionu. Kiedy dołączyła do kolumny zabawowiczów, została powitana bez zastrzeżeń. W jakiś sposób wszyscy wiedzieli, że jest pielgrzymem, chociaż sama Robin nie była pewna, czy rzeczywiście ten status jej się należy. Tytanie rozbroiły ją jednak podarunkami w postaci żywności, napitków, pieśni i kwiatów. Dźwigały ją na grzbiecie, gdzie musiała się jakoś pomieścić wspólnie z jukami i workami żywności i podróżowała ich wozami, które skrzypiały i kołysały się niebezpiecznie pod ciężarem ładunku. Ciekawa była, co też, na Wielką Matkę, mogły przewozić na tak ciężko obładowanych sześcioosiowych wozach, ciągnionych przez zaprzęgi złożone z dwóch do dwudziestu tytanii.
Omiotła wzrokiem Krater Grandioso i pomyślała, że teraz już wie. W znacznej mierze bagaż ten musiał się składać z najprzeróżniejszych ozdób. Golusieńkie tytanie często mieniły się wszystkimi kolorami tęczy niby w kalejdoskopie, ale to im nigdy nie wystarczało. Nawet w mieście, bez specjalnej okazji, dźwigały średnio kilogram bransolet, wisiorków, naszyjników i dzwoneczków. Te, które były bezwłose, zawsze pokrywały ciało malunkami, owłosione farbowały futra, pokrywały je brokatem, tleniły. Przekłuwały swe długie uszy, nozdrza, sutki, wargi i napletki i wieszały na nich wszystko, co błyszczało i dzwoniło. Wierciły dziury w swoich twardych kopytach, przejrzystych i czerwonych jak rubiny, i przytwierdzały klejnoty w jaskrawych kolorach. Rzadko kiedy można było spotkać tytanie bez świeżego kwiecia wplecionego we włosy lub zatkniętego za ucho.
To wszystko jednak miało służyć tylko za rozgrzewkę. Przed Purpurowym Karnawałem tytanie traciły wszelkie hamulce i ozdabiały się wprost nieprzytomnie.
Muzyka nagle urwała się w szczytowym unisono, choć ciągle jeszcze odbijała się echem wśród skał. Robin wydawało się, że coś tak żywego jak dźwięk nie może tak po prostu zamrzeć, i rzeczywiście miała rację. Zespół niemal natychmiast zaczął „Godło narodowe” E. E. Bagleya. Od tej chwili muzyka rozbrzmiewała już bez żadnych przerw.
W czasie tej krótkiej przerwy Robin spostrzegła, że ktoś się do niej zbliża, Z góry zirytowała ją możliwość, że ktoś może jej przeszkodzić. Nastawiła się na słuchanie, a teraz pewnie będzie musiała rozmawiać z tą kobietą w znoszonych skórzanych butach i w zielonych spodniach i koszuli. Zastanawiała się przez chwilę, czy się nie przenieść gdzieś indziej. Kobieta skorzystała z tego momentu rozterki, spojrzała na nią i uśmiechnęła się. Gest, jaki zrobiła, Robin odczytała jako „czy mogę się przyłączyć” i kiwnęła głową z rezygnacją. Bez wątpienia kobieta była bardzo zręczna. Ścianę skalną, na którą Robin wspinała się dobre dziesięć minut, pokonała, prawie nie używając rąk.
— Cześć — powiedziała, siadając obok Robin i zwieszając nogi ze skalanej półki. — Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam?
— W porządku. — Robin ciągle obserwowała orkiestrę.
— Oczywiście, tak naprawdę wcale nie maszerują — powiedziała kobieta. — Zbyt się podniecają muzyką, by utrzymać krok. Gdyby Sousa je zobaczył, dopiero by się rozdarł.
— Kto?
Kobieta roześmiała się.
— Nie mów tego przy tytaniach. John Philip Sousa wraz z seksem i dobrym winem ma bardzo wysoką lokatę na ich liście przebojów.
Robin nie była w stanie rozpoznać prawidłowego marszu, a zresztą gdyby nawet była, to i tak byłoby jej to zupełnie obojętne. Podskoki i obroty tytanii nawet jej się podobały. Pewnie Sousa był tym facetem, który napisał ten marsz, ale to przecież nie miało większego znaczenia. Kobieta powiedziała, że pomimo wszystko ta muzyka jakoś ją porusza, i z Robin było tak samo. Obróciła się, by przyjrzeć się przybyszowi.
Kobieta była niewiele wyższa od Robin i spostrzeżenie to podziałało na nią odświeżająco. Od momentu swego przybycia na Gaję zbyt często napotykała olbrzymów. Z profilu jej twarz miała swobodny wyraz, z dziwnie niewinną aurą, z którą kontrastował jej sposób poruszania się. Wyglądała na starszą od Robin najwyżej o kilka lat, ale Robin jakoś nie mogła w to uwierzyć. Jasnobrązowy kolor jej pozbawionej zmarszczek skóry wyglądał na opaleniznę. Kiedy siedziała, poruszała tylko oczami, które notowały każdy szczegół. Wydawała się tak gibka, jakby była pozbawiona kości, ale to raczej było złudzeniem.
Przez dłuższą chwilę pozwalała się lustrować, a potem lekkim ruchem głowy przejęła inicjatywę. Uśmiechała się najpierw samymi oczami, a potem lekki uśmiech rozchylił również jej usta, ukazując białe zęby. Wyciągnęła rękę, którą Robin energicznie potrząsnęła.
— Jestem Gaby Plauget — powiedziała.
— Niechaj święty strumień zjednoczy… — Oczy Robin zrobiły się wielkie.
— Tylko mi nie opowiadaj, że jeszcze mnie pamiętają na Konwencie. Naprawdę? — Teraz uśmiechała się jeszcze szerzej, ściskając mocno dłoń Robin. — Ty jesteś na pewno Robin Dziewięciopalca. Szukałam cię przez cały dzień.