31. Morze ognia

— Jak uważasz, ile sprytu mają te stwory? — spytał Chris, obserwując samotną bombę skręcającą w lewo, żeby wykonać kolejne kółko.

Gaby popatrzyła i nachmurzyła się.

— Nigdy nie należy lekceważyć możliwości intelektualnych czegokolwiek na Gai. Najlepiej dla pewności założyć, że przeciwnik jest tak samo bystry jak ty i dwa razy bardziej nikczemny.

— Czemu więc tak długo zwleka?

Gaby poklepała lufę swojego pożyczonego rewolweru.

— Może już słyszał o tym trafieniu Robin. — Znowu spojrzała w niebo i potrząsnęła głową. — Myślę jednak, że to nie jest całe wytłumaczenie. Wcale mi się to nie podoba. — Popatrzyła na Cirocco.

— No dobra, przekonałaś mnie. Mnie też się to nie podoba. Chris popatrywał to na jedną, to na drugą, ale one na razie najwidoczniej wyczerpały temat.

Nad ich głowami bomba zataczała swoje cierpliwe kręgi. Wydawała się na coś czekać. Ale na co? Od czasu do czasu byli zasypywani gradem kilkudziesięciu strzał piaskowych widm. Wystrzeliwane pionowo w górę, kiedy lądowały na ziemi, miały już tylko niewielką prędkość. Jedna trafiła Piszczałkę w tylną nogę. Wbiła się na pięć-sześć centymetrów w mięsień; postrzał był bolesny, ale strzała była łatwa do wyciągnięcia, bo ostrze nie miało zadziorów. Był to ogień zaporowy, którego celem prawdopodobnie było przygwożdżenie ich do ziemi. Chris czytał gdzieś, że w czasie wojny zużyto w tym celu miliony pocisków.

Jeżeli jednak piaskowe potwory chciały im po prostu utrudnić ruchy, musiało się za tym coś kryć. Szykowały najwidoczniej jakąś niespodziankę albo też czekały na posiłki. Chris pomyślał, że bez względu na to, które z tych przypuszczeń było prawdziwe, logicznym ruchem z ich strony byłby szybki skok do podstawy kabla. Z pewnością dawno by to już zrobili, gdyby nie bomba krążąca nad ich głowami.

— Myślisz, że demony i bomby współpracują ze sobą? — spytał.

Gaby popatrzyła na niego i nie od razu odpowiedziała.

— Mocno wątpię — powiedziała wreszcie. — O ile wiem, duchy pracowały dotąd wyłącznie z przedstawicielami swojej rasy, nawet i wtedy nie szło im zbyt sprawnie. — Kiedy znowu spojrzała w niebo, zasępiła się jeszcze bardziej. Pogładziła Robin kolbą rewolweru i przymierzyła się do odległego celu, szepcząc niby na kurczaka: cip, cip, maleńki, chodź no tu.

— Przestali strzelać — powiedziała Valiha.

Chris zauważył to już przed kilkoma minutami, ale nie odzywał się w irracjonalnym lęku, iż ostrzał zacznie się wtedy od nowa, powodowany czystą przekorą. Rzeczywiście jednak przez pół godziny, jakie minęło od momentu, gdy wykopali swoją wspólną lisią jamę, pociski nadlatywały regularnie co jedną-dwie minuty, a teraz przestały.

— Może jestem pesymistą — powiedziała Gaby — ale to też mi się nie podoba.

— Może sobie poszły — spróbował zgadnąć Piszczałka.

— Pewnie. Jak sobie poszły, to ja jestem tytania z urwanym zadkiem.

Chris nie mógł się już dłużej powstrzymać. Nie było sensu wiecznie sobie powtarzać, że Gaby i Cirocco były znacznie starsze, mądrzejsze i bardziej doświadczone w tych sprawach od niego.

— Myślę, że powinniśmy teraz skoczyć — powiedział. — Mamy już jednego rannego. Jeśli będziemy czekać, aż znowu zaczną strzelać, może być jeszcze gorzej. — Przerwał, czekając na reakcję przyglądających się mu towarzyszy, ale bez skutku. Brnął więc dalej. — To tylko przeczucie, ale martwi mnie, że bomba na coś czeka. Może na posiłki.

Oczekiwał, że przynajmniej Czarodziejka się odezwie. Nie miał właściwie żadnych argumentów z wyjątkiem faktu, że bomby działały już zespołowo, w czasie ataku, który tak tragicznie skończył się dla Psałterium.

Ku jego zaskoczeniu Cirocco i Gaby popatrzyły na siebie z wyraźnym zaniepokojeniem. Zrozumiał, że poza pewną podstawową wiedzą nawet Czarodziejka nie była w stanie odgadnąć, czym jeszcze zaskoczy ich Gaja. Tak wiele było możliwości i nawet rzeczy, o których sądzili, że je znają, mogły się zmienić z dnia na dzień, jeżeli Gai spodobało się stworzyć nowe, nieznane istoty lub zmieniać reguły postępowania stworzeń już znanych.

— Mówi to bardzo wielki szczęściarz, Rocky — odezwała się w końcu Gaby.

— Wiem, wiem. Nie mam zamiaru lekceważyć jego przeczuć. Sama też na to wpadłam. Ale może na to czeka ten sukinsyn tam w górze. Choćbyśmy biegli nie wiem jak, zdąży nas przynajmniej raz zaatakować, a przecież teren jest tam płaski jak naleśnik.

— Myślę, że utrzymam tempo — powiedział Piszczałka.

— Zajmę się Robin — powiedziała Obój.

— Do licha, to przecież wy, tytanie, macie tutaj najwięcej do stracenia — krzyknęła Cirocco. — Myślę, że jestem w stanie zakopać się w piach w kilka sekund, ale kiedy wy leżycie plackiem, tyłek sterczy wam na półtora metra w górę.

— Tym bardziej jestem skłonny pobiec — powiedział Piszczałka. — Nie uśmiecha mi się leżeć tu w roli poduszeczki na igły.

Chris zaczynał już podejrzewać, że nie są w stanie podjąć żadnej decyzji.

Cirocco, postawiona wobec fatalnej alternatywy, nagle utraciła tę pewność siebie, której nabrała w czasie drogi. Pomyślał nawet, że w ogóle nie wykazuje jakichkolwiek talentów przywódczych, chyba żeby rozumieć przez to zdolność do podtrzymywania morale grupy. Gaby potrzebowała czasu, by wdrożyć się do przejęcia roli, która z zasady była jej niemiła. Robin była sparaliżowana, a tytanie nigdy nie wykazywały skłonności do dyskutowania z rozkazami najpierw Gaby, a potem Cirocco.

Co do Chrisa, to w dzieciństwie nigdy nie był kapitanem drużyny ani tym, który podejmuje decyzje za siebie i innych. W swoich trudnych latach dojrzałych nikt nigdy nie wymagał od niego, by przewodził czemukolwiek. Teraz jednak coraz bardziej narastała w nim chęć przejęcia dowództwa. Zaczął już sądzić, że jeżeli nie podejmą bardzo szybko jakiejś decyzji, w końcu będzie musiał zrobić to on.

I wtedy wszystko zmieniło się gwałtownie, w jednej chwili. Rozległa się ogłuszająca eksplozja, tak jakby piorun strzelił o dziesięć metrów od nich, a po niej oddalający się grzmot wyjącej bomby.

Wszyscy instynktownie padli na ziemię. Kiedy Chris odważył się wreszcie podnieść twarz, zobaczył nadlatujące cicho trzy kolejne bestie, szybujące nad samym grzbietem wydm, migocące i nierealne w rozgrzanym drgającym powietrzu. Przycisnął policzek do piasku, nie spuszczając z nich oka, gdy powiększyły się błyskawicznie od punktów przeciętych kreską, by za chwilę stać się żarłocznymi paszczami z olbrzymimi skrzydłami. Linia skrzydeł była trochę wygięta, co powodowało, że widziane z przodu przypominały znieruchomiałe czarne nietoperze.

Przeleciały nad nimi na wysokości pięćdziesięciu metrów. Chris dostrzegł, że jedna z nich coś upuściła. Był to walcowaty przedmiot, który koziołkował w powietrzu, by wylądować tuż za wydmą po lewej stronie. Kiedy pojawiła się fontanna ognia, Chris poczuł na skórze żar wybuchu.

— Bombardują nas! — krzyknęła Cirocco, która zaczęła się podnosić. Gaby próbowała ją powalić na ziemię, ale ona pokazywała na trzecią grupę bomb, nadlatującą z północnego wschodu. Były zbyt wysoko, by atakować bezpośrednio, a kiedy znalazły się prawie nad nimi, uniosły się lekko, ukazując białe podbrzusza z uniesionymi łapami. Posypały się kolejne śmiercionośne jaja. Piszczałka pomagał właśnie Gaby w położeniu upartej Cirocco, kiedy bomby wybuchły, obsypując rozciągnięte płasko ciała deszczem piasku.

— Miałeś rację! — krzyknęła Gaby przez ramię, zrywając się na nogi.

Była to niewielka pociecha. Podniósł się, obejrzał, szukając Valihy i w tym momencie poszybował w górę, zanim się zorientował, w czym rzecz.

— Do kabla! — zawołała Valiha. Kiedy skoczyła do przodu, Chris omal nie zgubił swojego pistoletu na wodę. Spojrzał przez ramię. Za nim rzeka ognia spływała z wydmy, a z niej zaczęły się wyłaniać zastępy wysłanników piekła.

Całe setki płonęły teraz żywym ogniem. Piaskowe widma były teraz bezładną plątaniną macek, która nie przypominała Chrisowi niczego, co dotąd widział. Wielkością podobne do wielkiego psa, pomykały niczym kraby szybkimi, raptownymi zrywami. Rzeczywiście były przezroczyste i płonąc w ogniu, stawały się zjawiskowymi obszarami intensywnego światła, które nie rzucało cienia. Uszy Chrisa świdrowały ostre dźwięki na granicy słyszalności i metaliczne trzaski, przypominające hartowanie rozpalonego metalu.

— Ależ to był nalot — krzyknęła Gaby, pojawiając się nagle po prawej stronie na grzbiecie Obój, która trzymała w ramionach Robin. — Chyba już nie ma wątpliwości, czy buczące bomby współpracują z piaskowymi duchami.

— Mimo to nie liczyłbym na to, że wzięły naszą stronę — powiedział Chris.

— Ja też nie. Masz jakiś pomysł? Co dalej? — Pokazała na niebo, gdzie Chris zobaczył dwie eskadry po trzy bomby, które krążyły, szykując się do kolejnego ataku.

Powiedziałabym: biegnijmy dalej — odparła Valiha, zanim Chris zdążył cokolwiek pomyśleć. — Wydaje mi się, że nie mają wielkiej wprawy w rzucaniu bomb. Miały nas dwa razy nie osłoniętych i za każdym razem chybiły.

Piszczałka z Czarodziejką zrównały się teraz z pozostałymi dwiema tytaniami i galopowały obok.

— W porządku. Mogą jednak zmienić taktykę. Gdyby zanosiło się na to, że będą jednak nurkować, od razu się kładźcie, a jeśli już mamy biec, nie ustawiajmy się jak na defiladzie. Możemy się trochę rozproszyć. Większa ilość celów może im trochę pomieszać szyki.

Tytanie wykonały rozkazy. Valiha zaczęła się posuwać zygzakiem w stronę kabla, poruszając się zupełnie inaczej niż wtedy, gdy płynęła w pozornie swobodnym biegu. Chris musiał się teraz mocno trzymać, by nie spaść przy raptownych zmianach kierunku. Kiedy bomby ustawiły się do kolejnego ataku, jeszcze bardziej wzmogła tempo, wzniecając kopytami gejzery piachu na skrętach.

— Nie schodzę w dół — powiedział Chris.

— Dobrze. Jeszcze pociągnę…

— Zwrot! — wrzasnął.

Valiha natychmiast skręciła, a Chris skulił się, kiedy trzy bomby przeleciały mu nad głową, a pozornie tak blisko, że prawie je poczuł. Upadły jednak w odległości pięćdziesięciu metrów; Chris przekonał się, że miał rację. Impet wybuchu, nawet jeśli nie sięgał celu, mógł ich jednak obryzgać płynnym ogniem. Usłyszał ogłuszający huk, ale podstawowa część energii bomb znalazła ujście w efekcie zapalającym, a nie w fali uderzeniowej.

— To napalm — krzyknęła Cirocco, kiedy Piszczałka i Valiha na moment zbliżyły się do siebie. — Trzymajcie się od tego z daleka. Klei się do wszystkiego i wszystko pali.

Chris nie miał zamiaru zapoznać się z walorami tego materiału. Już miał to powiedzieć, kiedy Valiha krzyknęła i potknęła się.

Przeleciał przez jej grzbiet i wylądował na twarzy. Wstał, splunął krwią z przytrzaśniętych zębami ust i popatrzył przez ramię. Szkliste macki owinęły się wokół jej lewej przedniej nogi. Stwór tak nierealny nie mógł dysponować siłą, która darła jej ciało i wciągała ją w piach. A jednak ją miał. Pogrążyła się już po kolana.

Ręką pozbawioną czucia chwycił pistolet i puścił strumień wody na widmo. Puściło Valihę, odskoczyło na pół metra i zaczęło się trząść. Chris pomyślał, że zdycha.

— Woda nie robi mu krzywdy! — krzyknęła Valiha. Waliła w upiora swoim kijem jak cepem. Duże macki odłamały się i wiły przez chwilę, by wreszcie zniknąć w piasku. — Otrząsa się z niej.

Chris widział, co się dzieje. Stwór, choć ranny, znowu zaczął się zbliżać do Valihy. Był gniazdem szklanych żmij. Mniej więcej pośrodku widniał duży różowy kryształ, który mógł być okiem. Bardziej to przypominało któregoś z morskich bezkręgowców niż jakiekolwiek stworzenie lądowe, miało jednak siłę smagającego batoga.

Valiha cofnęła się na tylnych nogach, podczas gdy Chris trzymał się tylko jej włosów, w które wczepił palce. Zdawała się tego nie zauważać. Uderzyła bestię przednimi kopytami, odskoczyła i ponowiła atak, a potem skoczyła na skręcające się szczątki i tak potężnie uderzyła je tylnymi kopytami, że kiedy znowu skoczyła do przodu, w powietrzu ciągle jeszcze fruwały odłamki.

Kiedy Chris podniósł głowę, niebo roiło się od ryczących bomb. Właściwie to było ich co najmniej dwadzieścia lub trzydzieści, ale wystarczyłaby nawet jedna. Pulsujący ryk ich gazów odlotowych wprawiał w drżenie cały świat.

Następną rzeczą, którą pamiętał, była Valiha klęcząca przed nim i potrząsająca go za ramiona. W uszach ciągle jeszcze słyszał dzwonienie. Zauważył, że włosy Valihy były osmalone z jednej strony, a jej lewe ramię i lewa strona twarzy krwawiły. Jej żółta skóra była niemal niewidoczna pod pokrywą piachu przyklejonego potem.

— Nie krwawisz zbyt mocno — powiedziała, a on dopiero teraz zauważył poszarpane ubranie i prześwitującą pod nim czerwień. Strzęp jego spodni jeszcze się tlił, więc szybkim ruchem go zdusił. — Rozumiesz? Słyszysz mnie?

Kiwnął głową, chociaż ciągle jeszcze niewiele do niego docierało. Podniosła go znowu, a on bezładnie wierzgał nogami, próbując usiąść na jej grzbiecie. Kiedy wreszcie usiadł, znów puściła się galopem.

Do najbliższego włókna kabla mieli zaledwie sto metrów. Niemal u celu usłyszał subtelną zmianę odgłosu kopyt tytanii. Nie były to już teraz stłumione uderzenia o głęboki piasek, lecz tak miłe dla ucha stukanie o litą skałę. Wkrótce dotarli do potężnego pasma. Valiha okrążyła je i mogli teraz bezpiecznie spojrzeć na pustą przestrzeń pustyni, którą właśnie przebyli. Pozostałych członków wyprawy nigdzie nie było widać. Choć z oddali dolatywały odgłosy silnika pulsacyjnego, niebo było wolne od ryczących bomb.

— Tam — powiedziała Valiha. — Na wschodzie.

Na piasku widać było gwałtowny ruch. Spora liczba duchów tworzyła przesuwającą się chmurę ponad nieruchomym kształtem.

— To Obój — powiedziała Valiha ze spokojem.

— Nie. To niemożliwe.

— Ale to prawda. A tam, na prawo od szczątków… Obawiam się, że to jest nasza towarzyszka Robin.

Zza wygięcia włókna kabla dostrzegł małą postać. Była o dwieście-czterysta metrów od nich. Widział, jak zatrzymuje się przed krwawym widowiskiem. Ukucnęła. Przyłożyła ręce do ust, potem wyprostowała się i Chris był już teraz pewny, co tamta chce zrobić.

— Robin! Robin, nie rób tego! — krzyknął. Zobaczył, że zatrzymuje się i rozgląda dookoła.

— Za późno — krzyknęła Valiha. — Ona już nie żyje. Chodź do nas. — Odwróciła się do Chrisa. — Idę po nią.

Przytrzymał ją mocno za rękę.

— Nie. Tu na nią poczekaj. — Brzmiało to cholernie mało bohatersko, ale nic na to nie mógł poradzić. Ciągle miał przed oczami szkliste macki, wciągające Valihę w piach. Popatrzył na jej nogi i zaniemówił.

— To wygląda…

— Nie jest tak źle, jak wygląda — powiedziała Valiha. — Cięcia nie są takie głębokie. W każdym razie większość z nich.

Wyglądało to okropnie. Jej lewa noga była pokryta zakrzepłą krwią i przynajmniej z jednej z ran zwisały luźne kawałki skóry. Odwrócił bezradnie głowę w stronę Robin, która biegła teraz ku nim. Chwiała się, a ręce i nogi poruszały się bez żadnej koordynacji. Chris wybiegł jej kawałek naprzeciw i ruszył pędem z powrotem, podpierając ją ramieniem. Opadła bezsilnie na skałę, z trudem łapiąc oddech, niezdolna wykrztusić słowa, ale tuląc się do twardej powierzchni niczym do starego przyjaciela. Chris odwrócił ją i wziął za dłoń, tę, w której brakowało małego palca.

— Byliśmy tutaj — zdołała wykrztusić. — Tutaj, pod… kablem. Potem Gaby zobaczyła brzęczącą bombę i… a ona schodziła w dół. Pierwsza. Gaby ją zestrzeliła! Coś spadło z niej na spadochronie… a Gaby ruszyła za tym. Woda ich nie rusza! Wyszły prosto na nas i… i…

— Wiem — uspokajał ją Chris. — Też to widzieliśmy.

— … A potem Obój pobiegła, szukając Gaby i… nie wzięła mnie. Nie mogłam się ruszyć! A jednak ruszyłam się, wstałam i poszłam… za nią. Była tam, a później mnie zawołałeś… a Gaby gdzieś tam jest. Musimy ją odszukać, my…

— Nie ma też Cirocco i Piszczałki — powiedział Chris. — Mogą być jednak pod kablem. Musieliście dojść bardziej na zachód od nas. Cirocco może być gdzieś indziej. My… Valiha, jak długo mnie nie było?

Tytania zmarszczyła brwi.

— Też byliśmy pod kablem — powiedziała. — Dobiegliśmy w bezpieczne miejsce, potem zobaczyliśmy biegnącą Gaby i poszliśmy jej na pomoc, i wtedy właśnie omal nas nie trafiło. Sama też przez chwilę chyba byłam nieprzytomna.

— Nic z tego nie pamiętam.

— To trwało jakieś cztery-pięć decyobrotów… Możliwe, że jakieś trzydzieści minut od chwili rozpoczęcia bombardowania.

— A więc Cirocco miała masę czasu, by dobiec do kabla. Powinniśmy w pierwszym rzędzie poszukać pomiędzy zewnętrznymi włóknami. — Nie dodał już, że miał nieodparte uczucie, iż ktokolwiek został jeszcze tam, wśród piasku pustyni, musi być już martwy.

Wszyscy czuli, że trzeba szybko działać, a jednak ciężko im było opuścić schronienie, do którego dotarli z takim trudem. Jakiś czas zajęło im oglądanie i opatrywanie ran. Robin wyszła z najmniejszymi obrażeniami, również Chris nie odniósł takich ran, których nie dałoby się przewiązać kilku bandażami. Opatrywanie Valihy zajęło więcej czasu. Kiedy obwiązali poszarpaną nogę, stąpała ostrożnie, bojąc się ją obciążać.

Co myślicie? — spytał Chris. — Mogą być choćby i po drugiej stronie tego włókna, penetrując z oddalenia pustynię i próbując nas odszukać.

— Możemy się rozdzielić — zasugerowała Robin. — Będziemy szukać po obu stronach.

Chris przygryzł wargę.

— No, nie wiem. We wszystkich filmach, które widziałem, kiedy bohaterowie dzielili się, nic dobrego z tego nie wynikło.

— Opierasz swoją taktykę na wspomnieniach z filmów?

— A cóż innego mi zostało? Masz jakiś inny pomysł?

— Myślę, że nie — przyznała Robin. — Mamy szkolenia na wypadek rozmaitych form inwazji, ale nie wiem, czy cokolwiek z tego tutaj by się przydało.

— Więc się nie rozdzielajmy — powiedziała Valiha stanowczo. — Podział zwiększa nasze zagrożenie.

W końcu jednak nie mieli czasu na podjęcie decyzji. Robin, obserwując pustynię, zobaczyła Gaby, która wynurzyła się na grzbiecie wydmy. Posuwała się długimi, lekkimi susami, tak charakterystycznymi dla miejscowego słabego ciążenia. Chris znał ten rodzaj biegu już na tyle dobrze, by zorientować się, że Gaby była porządnie zmęczona. Była trochę pochylona, jakby chciała ulżyć kłuciu w boku.

Powoli zbliżała się do kabla. Kiedy zostało jej jeszcze jakieś pół kilometra, machnęła ręką i krzyknęła, ale nie udało im się rozróżnić słów.

Ona również nie mogła ich zrozumieć, kiedy wszyscy troje zaczęli gorączkowo krzyczeć, próbując ją ostrzec przed niewidocznym dla niej niebezpieczeństwem, które ścigało ją z tyłu.

Pierwsza ruszyła na odsiecz Valiha. Zaraz za nią Chris, lecz tytania szybko się od niego odsądziła. Była jeszcze o trzysta metrów od Gaby, gdy bucząca bomba zadarła nos i uwolniła swój śmiercionośny ładunek. Młócąc stopami po piasku, niepomny tego, co się może kryć pod jego gorącą powierzchnią, Chris zobaczył, jak bomby powoli koziołkują w powietrzu. Bomby spadły prosto przed Gaby. Wyrzuciła ręce w górę, kiedy zagrodziła jej drogę ściana ognia.

Wypadła z niej w pełnym biegu. Zdawało się niemal, że frunie. Płonęła.

Widział, jak rękami próbuje przygasić płomienie, słyszał jej krzyk. Nie widziała już, dokąd biegnie. Valiha próbowała ją schwytać, ale chybiła. Chris nie zatrzymał się. Poczuł płonące włosy i ciało, kiedy uderzył ją ramieniem i powalił na ziemię. Potem Valiha przytrzymywała ją, a Chris obu rękami zasypywał ją piaskiem. Odwrócili ją, nie pozwalając jej wstać i lekceważąc ból własnych poparzonych rąk.

— Udusimy ją! — zaprotestował Chris, kiedy Valiha przygniotła Gaby całym swym ciężarem.

— Musimy stłumić ogień — powiedziała tytania. Kiedy Gaby przestała się opierać, Valiha wzięła ją na ręce i schwyciła Chrisa, niemal wyrywając mu rękę ze stawu. Wskoczył na jej grzbiet, a ona rzuciła się w stronę kabla, trzymając w ramionach Gaby, nieprzytomną lub martwą. Dogonili Robin, która wycofała się już w pobliże pasma, spod którego obserwowali cały dramat. Chris chwycił ją za rękę i wciągnął na miejsce za swoimi plecami. Valiha nie zwolniła tempa, nim nie stanęli znowu na twardym gruncie.

Już miała położyć Gaby, kiedy odwracając się, zauważyła nadlatującą kolejną wyjącą bombę. Trudno było uwierzyć, ale najwyraźniej z dużą prędkością zmierzała w stronę kabla, kursem tak dobranym, że pozwoliłby jej zrzucić bomby dokładnie w miejsce, w którym stała Valiha. Kiedy uniosła nos, by się ich pozbyć, a jej silnik zawył pełną mocą, która dawała jej szansę wznoszenia na tyle szybkiego, by mogła ujść z życiem z tego ryzykownego manewru, Valiha zagłębiła się w ciemniejący gąszcz potężnych włókien.

Z tyłu rozległy się wybuchy. Nie sposób było ocenić, czy jedna z nich nie była odgłosem katastrofy samej ryczącej bomby. Valiha nie zwolniła tempa. Coraz bardziej zagłębiała się w las włókien i zatrzymała się dopiero wtedy, gdy ciemność zgęstniała tak, że prawie się wzajemnie nie widzieli.

Lecą następne — powiedział Chris. Nigdy jeszcze nie czuł się taki bezradny. Za nimi, na tle cienkiego pasemka nieba widocznego między włóknami dostrzegli drobiny cienia, które mogły być tylko buczącymi bombami widzianymi od przodu. Naliczył pięć, ale wiedział, że było ich więcej. Jedna położyła się w skręcie w prawo, potem w lewo, przemykając się pomiędzy włóknami kabla z prędkością samobójcy. Daleko za nimi dał się słyszeć wybuch, potem następny nieco bliżej, wreszcie bestia przeleciała z rykiem nad ich głowami. Kiedy się oddalała, widać było błękitny płomień buchający z silnika.

Przed nimi powietrzem targnął potworny wybuch, a przestrzeń pomiędzy włóknami rozświetlił nagle pomarańczowy blask, który uruchomił upiorny taniec cieni włókien wokół nich. Chris dostrzegł wtedy również na moment spadającą, rozbitą wyjącą bombę. Valiha uskoczyła.

Za chwilę druga bestia przeszła gdzieś nad nimi, a trzecia z trzaskiem walnęła we włókno po lewej stronie. Płonący napalm spływał po nim jak wosk z płonącej świecy, by wreszcie chlapnąć na ziemię o kilkaset metrów od nich. Przed nimi słychać było dalsze eksplozje.

Fala uderzeniowa wytrąciła duże odłamki skał i inne większe szczątki spomiędzy zbiegających się włókien kabla wysoko ponad nimi. Głaz wielkości tytanii rozbił się w deszczu iskier o dwadzieścia metrów przed nimi. Valiha właśnie go okrążała, kiedy usłyszeli odgłos kolejnego upadku ryczącej bomby, a potem w krótkich odstępach jeszcze dwa na tle słabszych odgłosów zrzucanych bomb.

Valiha nie zatrzymywała się, póki nie zobaczyła kamiennej budowli, która mieściła wejście do regionalnego mózgu Tetydy. Zatrzymała się niezbyt skora do wejścia. Tylko napór bomb przygnał ją aż tak daleko, w miejsce, którego jej gatunek tradycyjnie unikał.

— Musimy wejść do środka — przynaglał Chris. — Tu się wszystko rozwala. Wreszcie któraś z nich nas dopadnie, jeśli najpierw nie zatłucze nas jakaś spadająca skała.

— Tak, ale…

— Valiha, rób, co ci każę. Mówi do ciebie Szczęściarz Większy (Dur). Czy myślisz, że namawiałbym cię na coś niebezpiecznego?

Valiha zawahała się przez sekundę, a potem przebiegła truchtem pod sklepionym portalem i po kamiennej podłodze, aż wreszcie dotarli do początku pięciokilometrowych schodów.

Ruszyli w dół.

Загрузка...