9. Śmierć w stolicy

Tak więc Hunt poleciał do Waszyngtonu. Nie lubił tam wracać. Jeszcze w samolocie obudziło się w nim to nieprzyjemne, irytujące uczucie – rodzaj swędzenia, ból fantomowy po amputowanej karierze. Ale miałby nie wykorzystać takiej szansy? Musiał się spotkać z Bronsteinem. Bronsteinem, który z upoważnienia DARPA osobiście nadzorował zarówno Zespół, jak i Hacjendę, Bronsteinem, o którym wspomniał nawet Tito. Tylko jego można pytać wprost bez ryzyka odkrycia blefu. Twarzą w twarz, gdy nie obowiązuje żadna obca forma, ale pod NEti. Bronstein będzie musiał wysunąć jakąś ofertę. Może po konsultacjach z radą kolobby. Ale coś da, coś zaproponuje. Powrót do RL. Tak. Może. Jakoś. Już wyobrażał sobie Hunt upojne scenariusze.

Bronstein pracował bezpośrednio dla menadżerów aktualnie zwycięskiego lobby – oficjalnie był wspólnikiem w jednej z wyspecjalizowanych waszyngtońskich kancelarii prawniczych – i dało się do niego dotrzeć jedynie poprzez Radicka. Tak w każdym razie twierdził Oiol, z którym Hunt przegadał prawie cały krótki lot do stolicy. Nicholasowi przemknęło nawet, czy wobec tego nie rozsądniej byłoby zwrócić się bezpośrednio do Radicka. Ale zrezygnował. I tak prawdopodobnie Radick nic nie wiedział: piastował zbyt wysokie stanowisko.

Paul Radick był bezpośrednim kontrolerem aktualnego prezydenta. Tradycyjnie pełnił funkcję szefa personelu Białego Domu. Co radykalniejsi dziennikarze wypisywali, iż wygląda to tak, jakby w rzeczywistości sam prezydent zaliczał się w poczet owego personelu. Oczywiście było w tym sporo przesady: na co dzień bowiem wcale tak nie wyglądało. Gdy jednak przychodziło do podejmowania jakichś ważniejszych decyzji, do kryzysów gospodarczych… Radick był na miejscu. Nie mógł szantażować zwierzchnika sił zbrojnych (nie otwarcie w każdym razie) – ale mógł mu przypominać.

Wiadomo bowiem, że trudno na tym bożym świecie o bestię bardziej niewdzięczną niż polityk po wygranych wyborach. Na jedną czy dwie kadencje tworzyły się takie luźne przymierza lobbies o niesprzecznych ze sobą priorytetach, zdolne razem wywrzeć przemożną presję. W praktyce zawsze jednak konieczni okazywali się specjalnie dla tego celu wydelegowani przez kolobbystyczny komitet, półjawni nadzorcy-doradcy. Nie byli żadnymi szarymi eminencjami. W tych czasach, jak lubił Hunt powtarzać, nie było już szarych eminencji. Stanowili po prostu jeszcze jeden element nieogarnialnego żadnym słowem procesu. Przeróżne lobbies – nafciarzy, ubezpieczycieli, filmowców, producentów samochodów, farmerów, intelektronistów, emerytów – istniały i działały od niepamiętnych czasów, stanowiąc wszelako coś w rodzaju przybudówek wewnątrz- i pozapartyjnych, moderatorów polityki o mniejszej lub większej chwilowej sile nacisku. Stopniowo dziedzina ta profesjonalizowała się coraz bardziej, by w ostatnim ćwierćwieczu XX stulecia stać się domeną takich samych zawodowych menadżerów, co wcześniej kampanie wyborcze. W latach zerowych owa kasta waszyngtońskich neoyuppies, zarabiających megadolary za uzyskiwanie dla hojnych zleceniodawców określonych efektów politycznych, skostniała cichymi precedensami w oficjalne struktury, precyzyjnie dookreślone prawem i obyczajem. Hunt, Bronstein, Oiol, wszyscy oni się przecież stamtąd wywodzili.

Lecz Bronstein bynajmniej nie musiał znajdować się w Waszyngtonie. Hunt oczywiście dysponował zakodowanym numerem jego telefonu, lecz najwyraźniej dzikus podał Zespołowi numer niskopriorytetowy, bo Nicholas wciąż odbijał się od wściekle uprzejmego programu sekretaryjnego. Nigdy dotąd nie dzwonił do Bronsteina – ostatnia rzecz, jakiej pragnął, to ściągać na siebie dodatkową uwagę zwierzchników – lecz mocno wątpił, czy on faktycznie tak bez przerwy prowadzi telefoniczne konferencje. Więc tylko przesłał mu informację o swoim przybyciu okraszoną enigmatycznym: „Wiem wszystko. Mają to już przygotowane. Nie odpuszczę tego". Niech się pogotuje we własnym sosie, a co! Zmięknie przez ten czas i będzie bardziej nerwowy w targach.

W Prawdziwym Życiu we wszelkich służbowych podróżach towarzyszyła Huntowi kilkuosobowa świta. Nigdy też nie zajmowały jego uwagi tego typu techniczne kwestie, spotkania miał zawsze umawiane z góry, żywy sekretarz filtrował mu rozmowy telefoniczne, pytał i mu odpowiadano. Jakże bolesne są przebudzenia bogów w ludzkiej skórze.

Podczas lotu zamówił samochód i po wyjściu z hali lotniska wsiadł do czekającego ciemnego texijo. Ze złożonego w kostkę ledpada przekopiował do kompa wozu bank sto-licznych adresów i poprosił: – Mausa.

Sprawę komplikowała nieco pora dnia: zmierzch zapadł już nad Waszyngtonem, światła miasta rozmazywały się za przybiankowanymi szybami texijo. Teraz jest czas półoficjalnych przyjęć i zupełnie nieoficjalnych konsultacji, podczas których wrze prawdziwa praca, pozorowana potem przed kamerami. Bronstein może znajdować się wszędzie i nigdzie.

Mausa był nowym kompleksem biurowym wzniesionym w manierze poparchu: dwór wiktoriański przemnożony przez dziesięć kondygnacji. Wrażenie było tym większe, że ze wszystkich stron otaczał gmach dwupoziomowy, otwarty parking. Hunt podjechał od północy, gdzie mieściły się biura Private Ears Associated, najpopularniejszej z agencji sneakerskich, specjalizującej się w prześwietlaniu sfer polityki i biznesu. Zaparkował na czerwonym stanowisku, co oznaczało żądanie usługi anonimowej.

Pracownik PEA, fenokalifornijczyk, zastukał w szybę po dziesięciu minutach. Hunt polecił wozowi otworzyć tylne drzwiczki. Ucho wsiadł, Nicholas obrócił się na fotelu, wymienili szybki uścisk dłoni, przy czym ucho zamknął swą dłoń na zwiniętej pięści Hunta, sczytując podskórny cashchip przez implantowany pod mięsień kciuka rejestrator. Facet musiał być w półzaślepie, przynajmniej wideo, gałki oczne chodziły mu na boki w nieregularnych zrywach.

Chwilę siedzieli w milczeniu, zanim PEArowiec nie sprawdził aktywnych łączy wozu. Potem się przedstawił.

Jason. Czego chciałby się pan dowiedzieć? – Bronstein, Marvsky, Libezet and Delany. Aktualne namiary.

– Okay.

Wyślepił się na całego. Nicholas stukał palcami o obicie fotela. Odległe światła i cienie Kapitelu wywoływały przykre skojarzenia. Ból upokorzeń; te rany palą jak posypane solą, ilekroć sobie przypomni. Wystarczy przypływ głębszych asocjacji. Ale dobrze, niech tak będzie, niech palą – on wróci, teraz ma stosowną kartę, dzisiejsza noc przeważy. Bronstein. Grzyb. A Grudzień? Rozważał to, przesuwając koniuszkiem języka po podniebieniu. Grudzień – lepiej nie poruszać tematu, nie wiadomo, co to jest, to może być wszystko, rozsądniej w ogóle nie pytać, drobny niuans kontekstu może zdradzić ignorancję, zbyt wielkie ryzyko. Lepiej niech Anzelm jeszcze powęszy.

– Bronstein, Peter Frederick, przyleciał z Mediolanu Lufthansa o siódmej dwadzieścia rano, pierwsza klasa, na koszt firmy – odezwał się wtem Jason (imię też kalifornijskie). – Nie ma żadnych zabukowań na dzisiaj i jutro, ani z nazwiska, ani po pieniądzach. Ale to nic nie znaczy, korzystał już przedtem z maszyn korporacyjnych oraz rządowych. Było potwierdzenie uczestnictwa w przyjęciu wprowadzającym jednej ze spółek menadżerskich, ale odwołał. Podobnie – kolację w ambasadzie UE. Wzór Połączeń telefonicznych na publicznych gwiazdach jest nazbyt chaotyczny, nie sugeruje żadnej konkretnej lokacji. Ostatnia ręczna transakcja: rano na lotnisku, maść filtracyjna. Nie wiadomo, gdzie jadł. Brak wyróżnionego miejsca pracy. Ma wszczepkę. Brak stałego partnera seksualnego. Trevelyanista. Studiował informatykę, zarządzanie i oczywiście prawo. Po wielkości znanych wpłat i wypłat możemy wnioskować o wysokości konta, ale większość poszła w papiery. Dochód ogłaszany: cztery koma cztery mega.

O! To wskazywało, że Bronstein jest uważany na specjalistę najwyższej klasy, łowcy głów musieli go zdjąć dla lobbystów aktualnego prezydenta z niemałym hukiem, powinny pozostać ślady. Ale to na potem. Tymczasem: adres

– Kiepsko – skomentował na głos.

– Kiepsko – przyznał Jason. – Jest dobrze pokryty, spora część przechodzi przez czarne kryształy.

(Czarne kryształy oznaczały maszyny rządowe).

– Rozkład prawdopodobieństwa?

– Siedemdziesiąt dwa, że przejął go transport niepubliczny i jeszcze rano wywiózł z Dystryktu.

– Dalej.

– Czternaście, że siedzi w domu.

– Adres.

– Watergate.

Hunt uśmiechnął się pod wąsem.

– Okay, przekopiuj mi resztę – podał Jasonowi ledpad. Podczas kopiowania danych i autoryzowania przelewu honorarium, ucho podzielił się z Nicholasem osobistą refleksją.

– Wie pan, stopniowo dostajemy coraz więcej zleceń na ludzi jego pokroju, my i brokerzy informacji; także od mediów. Oni zaczynają wypływać na wierzch. Nieoficjalne staje się oficjalne. Na pewno nie wszystkim to się podoba, lecz według mnie to kolejny, naturalny obrót historii. Są takie cykle; co ileś lat musi się to przesunąć, żeby zmniejszyć obciążenie, więc tu się wkrótce będzie musiało coś zmienić…

– Ta, zmieni się na pewno.

Jason wysiadł, texijo ruszyło z miejsca. Hunt gapił się w zamyśleniu na nie sprofilowany serwis CNN-u na bocznej szybie. Z całego plonu tego pobieżnego researchu zaciekawiła go jeszcze informacja o korzeniach Petera Bronsteina. Trevelyanista! Więc on faktycznie jest nierzeźbiony, faktycznie pochodzi z „pierwszych trzech czwartych". Musiał się wyprzedać, by wejść do drugiej warstwy, potem trzeciej, i jeszcze wyżej. (Popularna reguła trzech czwartych opisywała za pomocą prostego ciągu społeczne proporcje standardów ekonomicznych, układało się to w przybliżeniu tak: 75%, 19%, 5%, 1%; przy czym do owe-go górnego procenta szło ponad trzy czwarte – znowu -ogólnej sumy dochodów).

Metoda Trevelyana, do jakiej Bronstein był się uciekł -jej nazwa pochodziła od nazwiska pewnego lekarza z jednego z opowiadań o Sherlocku Holmesie – z uwagi na obligatoryjną kapitalizację długu była bardzo ryzykowna, regulacje NAFTA zresztą nie zezwalały na nią, trevelyaniści oferowali się na rynkach azjatyckich. Niektórym po kilku chudych latach puszczały nerwy i sięgali po Pigułki Ulgi. Rosyjska ruletka. Bo na czym można tu zabezpieczyć inwestycję? Jedynie na prawach TP i DNAM oraz na materiale transplantacyjnym – czym więcej dysponuje człowiek? Większości trevelyanistów do końca zwyczajowych dwudziestu lat nie udawało się w całości wykupić.

Tak więc Bronstein był po prostu chorobliwie ambitnym parweniuszem, w imię marzeń zdolnym zaryzykować własne życie. Teraz Nicholas mógł nim pogardzać, ale też teraz musiał się go bać.

Podjechał pod Watergate. Informacja, iż rudy dzikus mieszka właśnie tutaj, rozbawiła Hunta, ponieważ on sam wciąż utrzymywał apartament w zabytkowym kompleksie – nie mógł jakoś się zdobyć na rezygnację z jego wynajmu, byłby to ostatni gwóźdź do trumny, coś jakby symboliczna autokremacja.

Odesłał texijo i wszedł do holu. Odźwierny go pamiętał, ukłonił się. Winda też rozpoznała Hunta, nie miał problemu z dostaniem się na piętro Bronsteina. Dopiero przed samymi jego drzwiami – dopiero wtedy coś go tknęło. Zastał go w domu; zbyt szybkie powodzenie, nadmiar szczęścia. Drzwi były bowiem nie domknięte, ze szczeliny na czerwony chodnik korytarza strzelał równoramienny trójkąt światła.

Nicholas momentalnie cofnął się kilka kroków. Filmowe skojarzenia uderzyły teraz falą, zachłysnął się przerażeniem. Tam mord, tam najemni zabójcy w monogarniturach, wielkie pistolety nad zwłokami Bronsteina; zaraz wyjdą, zobaczą mnie, krewa.

No nie, nie bądźmy śmieszni, nie myślmy schematami, to nie jest film, jacy znowu zabójcy… Prawie się uśmiechnął.

Ale jakoś nie postąpił naprzód. Drzwi naprawdę były nie domknięte. Zza nich – tylko gęsta cisza i blade światło. To nie to, że Bronstein zapomniał je zamknąć – wręcz przeciwnie: one zamykają się same. Muszą mieć wydane specjalne polecenie, by pozostać nie zatrzaśnięte, a i wtedy będą się konsultować z programami systemu bezpieczeństwa budynku. Ostatecznie gdzie jak gdzie – ale tutaj mieli powód wystrzegać się włamywaczy.

Więc co? Awaria maszyny?

Stał w bezruchu. Nogi były mądrzejsze, same rwały się do obrotu i ucieczki ku windom. Ale właściwie co powinien zrobić? Korytarz obejmuje sieć NEti, obraz został już zachowany w kryształach notarialnych, ewentualne śledztwo dotrze do Hunta tak czy owak. Lecz wcale niekoniecznie musi zostać powiązany z Bronsteinem, Nicholas przecież tu mieszka, może po prostu pójść tym korytarzem dalej i stanąć przed którymiś z kolejnych drzwi, gdzie ma prawo się spodziewać zastać znajomych (na tym to chyba piętrze mieszkają Scriffowie z „Postu"?), przelotne zainteresowanie wpółotwartym mieszkaniem każdy zrozumie – a przynajmniej tak to mogą tłumaczyć jego prawnicy.

Ale jeśli nie ma żadnej afery? To przecież znacznie bardziej prawdopodobne. Co wówczas? Ma tak odejść, w ogóle nie próbując spotkać się z Bronsteinem, wystraszony smugą światła, czy doprawdy jest aż takim tchórzem, aż takim? Okazja może się nigdy nie powtórzyć. Informacja, jaką rzuciłby Bronsteinowi w twarz, być może posiada moc wskrzeszania z martwych – jeśli mądrze to rozegra, jeśli z tym właśnie człowiekiem dobrze zatańczy…

W te i we w te, w te i we w te, krew w sercu i strach w myśli. Stałby tak w nieskończoność, gdyby nie czyjeś kroki za zakrętem. Wówczas, reagując niczym na zaprogramowany pod głęboką hipnozą sygnał, błyskawicznie podbiegł do drzwi, otworzył je do końca, wszedł i zamknął za sobą.

Bronstein zwisał bezwładnie pośrodku salonu, powieszony na skórzanym pasku zaczepionym o kryształowy żyrandol, teraz mocno przekrzywiony. Oczy wytrzeszczone. Sine wargi. Purpurowe bruzdy na szyi (rwał był ciało paznokciami).

Hunt z wysiłkiem uniósł rękę i ścisnął między palcami główkę szpilki jurydykatorowej.

Natychmiast zapiszczał mu w uchu sygnał priorytetowego połączenia.

– A amp;S Justice Incorporated – zaszeleścił kobiecy głos (prawie na pewno sekretaryjnej turingówki). – Ekipa już wyruszyła. Czy może pan mówić?

– Tak.

– Proszę potwierdzić lokację.

Hunt zapomniał numeru apartamentu. Podał nazwisko Bronsteina.

– Stopień zagrożenia? – dopytywał się program.

– Znalazłem jego zwłoki.

– Morderstwo?

– Nie wiem. Wisi na pasku.

– Kto jeszcze powiadomiony?

– Nikt. Chyba.

– Jest pan tam sam.

– Tak.

– Proszę pozostać na miejscu, niczego…

– …nie dotykać, tak, wiem.

– …i nie próbować ścierać, jeśli już pan dotknął. Sensacje fizjologiczne?

– Żadnych.

– Dobrze. Proszę wyjść na korytarz. – Przecież miałem się nie ruszać.

– Właśnie sprawdziliśmy wewnętrzny system bezpieczeństwa budynku. Mieszkanie pana Bronsteina wraz z korytarzem zostało odcięte, zablankowano główny program i diagnostykę. Proszę wyjść.

Wyszedł.

Drzwi nie były zamknięte.

– Po odcięciu można wyłączyć wszystkie funkcje autonomiczne. Czy działa tam klimatyzacja?

– A skąd ja mam to wiedzieć?

Czekał. Gdyby faktycznie któryś ze Scriffów był u siebie i teraz wyszedł… Jezu Chryste. Śmierć kliniczna, zombie medialny. Czekał.

– Kiedy oni wreszcie będą?

– Schodzą już z dachu.

Przylecieli helikopterem, skonstatował.

Cofnął się kilkanaście metrów ku zakrętowi i wyjrzał zza rogu na windy i drzwi do schodów przeciwpożarowych. Oczywiście nie zdaliby się na windę, skoro grzebano w programie ochrony. Ile minęło? Zerknął na zegarek. Cyfry nic mu nie mówiły, szkoda, że nie spojrzał na początku. To cholerne światło wciąż biło z wnętrza mieszkania Bronsteina, tym razem sam Hunt nie domknął drzwi, istna klątwa.

Kiedy powtórnie wyjrzał zza załomu, już biegli: dwóch mężczyzn i kobieta, wysocy, fenożołnierze, tatuaże korporacji jurydycznej na bezwłosych czaszkach, czarne garnitury z monowłókien, broń w dłoniach.

– Do ściany! – krzyknął mańkut.

Hunt posłusznie przypłaszczył się do boazerii.

Prywatne policje jurydykatorów werbowały do swych szeregów nie tyle byłych rządowych gliniarzy, co byłych żołnierzy, i to najczęściej z jednostek specjalnych, szturmowców, antyterrorystów, Cieni – stąd często można było wśród nich spotkać nanocyborgantów, korporacje bardzo to eksponowały w swych kampaniach reklamowych, mitmemy silnie się ukorzeniały. I teraz Nicholas nawet niespecjalnie się zdziwił, widząc nieludzki sprint tej trójki, chodnik rwał się pod ich butami, momentalnie byli przy Huncie, mańkut przypadł doń, przycisnął jeszcze mocniej do ściany, tamtych dwoje przebiegło obok, w milczeniu dopadli drzwi apartamentu Bronsteina, kobieta prysnęła do środka jakimś sprayem, odczekali dwa uderzenia serca, nagle znów: eksplozja ruchu – najpierw mężczyzna kopnął pod klamkę i wskoczył, za nim kobieta, zniknęli Huntowi z oczu. W ogóle niewiele widział zza tarczy ma-sywnego ciała jurdy, tylko płaskie cienie na chodniku.

– Okay – mruknął wreszcie leworęczny jurda i puścił Nicholasa.

– Czysto?

– Tak.

Od schodów szła ku nim fenoazjatka w szarym kostiumie z naturalnych tkanin, ze stanowiącą niemal symbol jej profesji teczką w ręku. Broszka z logo A amp;S spinała wysoko pod szyją jej śnieżnobiałą bluzkę.

Odgarnąwszy z czoła asymetrycznie przycięte włosy, podała Huntowi wąską dłoń. Cashchip potwierdził identyfikację. Ukłoniła się, wyjęła wizytówkę. Rozpoczęły się rytuały NEti. Jurda stał obok, wciąż z bronią w ręku, i pustym wzrokiem patrzył w przestrzeń, zapewne mocno wyślepiony, zapewne wyciągnięty na smyczach zmysłów swych partnerów, przebywających wewnątrz mieszkania Bronsteina.

Po wyjątkowo skróconych formalnościach Arthur Woskowitz wskazała zapraszająco otwarte drzwi.

– Lepiej wejdźmy do środka.

Weszli, mańkut za nimi.

Bronstein wisi, jak wisiał. Po dwójce pozostałych jurd ani śladu. Pewnie nadal sprawdzali kolejne pomieszczenia, coraz dokładniej za każdym następnym razem, do poziomu odcisków palców i biologicznych śladów włącznie.

Pani mecenas rozpoczęła przesłuchanie. Stali przed zwłokami, ona nawet nie odstawiła teczki, nad wszystkim unosił się nastrój tymczasowości, pośpiechu. Hunt mechanicznie odpowiadał na proceduralne pytania. Było to oczywiście rejestrowane, Nicholas dałby sobie głowę uciąć, że od chwili wylądowania na dachu Watergate wszczepki całej czwórki nieprzerwanie pracują w trybie skanu A-V. O ile jednak nie posłuży to ochronie praw ich klienta, nagrania nie zostaną udostępnione sądowi – jeszcze nawet nie powstał taki precedens. Woskowitz szybko odczytywała z niewidzialnej dla Hunta tablicy serie pytań, Nicholas odpowiadał.

Jurdy przeszukiwały wnętrza. Praworęczny i kobieta schowali swoją broń. Przeszli kilkakrotnie przez salon, Kobieta na dłużej zatrzymała się pod żyrandolem. Obchodziła dookoła zwłoki Bronsteina, obwąchiwała – wszystko, byle nie dotknąć.

Woskowitz tymczasem dotarła do przyczyny, dla której Hunt zjawił się u denata.

– Obowiązują mnie reguły poufności – rzekł. – To jest związane z moją pracą. Podpisałem i nie mogę złamać.

– Pracuje pan dla rządu.

– Tak.

– Pan Bronstein…

– Wykonywał pewne prace na zlecenie Białego Domu posiadał stosowne uprawnienia.

– Jest w rozkładzie Secret Service?

– Tak.

– Cholera. – Adwokat po raz pierwszy dała wyraz osobistemu zaangażowaniu. – Dwadzieścia minut. Trzeba było nam już zameldować.

– Powinienem zostać?

– Nie, w tej sytuacji byłoby to niewskazane. Proszę jak najszybciej wrócić do Nowego Jorku, przejmie tam pana nasza filia. Z wszystkimi pytaniami odsyłać do nas. Postaramy się zapewnić panu anonimowość, ale prawdopodobnie i tak coś przecieknie do mediów. Rady: Pełna izolacja. Zmiana kodów i programu sekretaryjnego, polecam Lucjusza. Nie opuszczać NEti. Ograniczyć do minimum pobyty na terenie powszechnie dostępnym, w miejscach publicznych. Pod żadnym pozorem nie wypowiadać wówczas ani słowa, nawet o pogodzie.

– Najgorszy wariant?

– Prawie na pewno wypłynie teoria morderstwa, ktoś tu zadał sobie wiele trudu, żeby umożliwić mu spokojne powieszenie się. A gość mógł przecież po prostu zażyć kevorkiankę. Ale nie. Wieszał się. I to jak. Niby możliwe, ale niepraktyczne. W gruncie rzeczy – jako zabójstwo też niepraktyczne. Dowieść zapewne się nie da, bo zapętlono także korytarz, ale też dlatego Służba na sto procent pójdzie tym tropem. Kto miałby motyw?

Kto miałby motyw wystarczająco silny, aby zamordować Bronsteina?

Prawdę mówiąc teraz, gdy strach już opadł, Hunt nie wyobrażał sobie takiego motywu i nie wierzył, iż to faktycznie był mord. W Prawdziwym Życiu takich rzeczy już od dawna się nie robi, to się po prostu nie kalkuluje, zbyt wielkie ryzyko w stosunku do spodziewanego zysku, zbyt duże bezpośrednie zaangażowanie jest konieczne, żaden polityk na coś takiego nie pójdzie.

Ale – tu Hunt lekko się do siebie uśmiechnął – to nie naczy, że nie można śmierci Bronsteina wykorzystać jako morderstwa. Ludzie kochają podobne afery, bardzo łatwo wzbudzić taki memotrend. Mord polityczny w Watergate! Palce lizać. Jeszcze po stu latach powstawać będą szalone teorie.

– Może mi pani dać ekstra pięć minut? Po krótkiej chwili skinęła głową.

– Gdzie tu jest łazienka? – spytał. Wskazała mu drogę.

Wszedł, zamknął drzwi na zatrzask. Przysiadłszy na krawędzi wanny wyjął i rozłożył ledpada. Plastyczne płótno ledekranu rozwinął do kształtu małego prostokąta. Wszedł na bezpłatne strony PEA, w politykę, w sponsorów kampanii, w rejestr firm. Skopiował ich listę, zsortowaną podług stopnia finansowego zaangażowania. Otworzył z kolei strony wolnego operatora giełdowego CitiBanku i zażądał analizy sytuacji taktycznej tych firm w Wojnach. Wszedł do archiwum, odszukał zapisy z rynku trevelyanistów i sprawdził, kto ostatni wykupił akcje Bronsteina, zanim zostały wycofane z obrotu. Złożenie obu list dało ranking siedmiu firm zarówno zaliczających się do aktualnie rządzącego kolobby, jak i zaangażowanych w karierę Bronsteina.

Wykonał zatem siedem krótkich telefonów. Ósmym zabukował sobie bilet na najbliższy lot do Nowego Jorku, na własne nazwisko, płacąc z własnego konta, otwartym Przelewem.

Następnie złożył ledpad i wyszedł z łazienki. Arthur Woskowitz cierpliwie czekała przy drzwiach. Przepraszam, może już pani ich zawiadomić. Jadę lotnisko. Mógłbym zabrać ze sobą jednego z, mhm, ofioejrzała się na wejście do sypialni. Pojawił się w nim praworęczny jurda. Bez słowa podszedł do Hunta. Mańkut otworzył drzwi, minęli go i ruszyli ku windom. To ich milczenie, ten automatyzm ruchów – Nicholas miał wrażenie że uczestniczy w chińskim dramacie. Zjechali na dół, podał texijo. Jurda wciąż się nie odzywał. Wsiedli, Hunt podał destynację.

– Jak pan myśli – zagadnął policjanta A amp;S, gdy podjeżdżali już pod halę odlotów Third National – sam się powiesił?

– Medalarm zaakceptował hasło – odmruknął jurda. Fakt, alarm medyczny Bronsteina musiał zostać wcześniej wyłączony, inaczej Hunt zastałby tam zespół szybkiej pomocy Bronsteinowego medykatora. Oczywiście są sposoby na wszystko.

Przed zwróceniem texijo Hunt machinalnie zresetował pamięć wozu. Do odlotu pozostawało jeszcze trzydzieści pięć minut. Hunt usiadł przy głównym wejściu, naprzeciw szeregu reklamowych holoram. Stąd widział prawie całą halę. Jurda pochylił się nad Nicholasem. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, lepiej byłoby poczekać chociażby w barze, to tu, niedaleko. Nie najbezpieczniejsze miejsce pan wybrał, sir. – Mnie tu dobrze.

Trzydzieści pięć, trzydzieści, dwadzieścia pięć minut. Hunt nerwowo popatrywał na zegarek, świadom, że jurda obserwuje go z tą samą uwagą, co i potencjalne źródła zagrożeń. Dwadzieścia i mniej. Pudło, pudło, pudło, klął się Hunt w myśli. Piętnaście.

Była to kobieta, nierzeźbiona, stara i brzydka. Podeszła do Nicholasa, ale jurda zastąpił jej drogę. Nicholas wstał, odsunął go.

Kobieta podała Huntowi wizytówkę, on przekazał jej swoją. Maria Chigueza. A poniżej: Langolian Group. I nic więcej: żadnego tytułu, wskazówki co do zajmowanego przez nią stanowiska, żadnego adresu, numeru czy kodu telefonu.

Ukłonili się sobie. Chigueza zapraszającym gestem wskazała przeznaczoną dla obu płci, środkową strefę lotniskowego baru. Hunt, też gestem, potwierdził przyjęcie zaproszenia.

Jurda wyprzedził ich, szedł dwa kroki z przodu. Nicholas zastanawiał się, czy nie polecić mu oddalić się na dystans, z którego nie mógłby podsłuchiwać rozmowy Hunta z Chiguezą, ale nie wiedział, jaki to miałby być dystans. Drugi koniec hali? A stróża i świadka mieć musiał, to od razu nadawało rozmowie odpowiedni kontekst. Poza tym -przyznawał się przed sobą samym bez wstydu – wraz z na nową wzbudzoną nadzieją powrócił do niego także strach. Tak niewiele miał kart, tak słabych, tak niewiele wiedział. W myślach przecież stawiał był na General Electric, Langolian go zaskoczył.

Usiedli, jurda przy sąsiednim stoliku. Zamówili po kawie. Nierzeźbiona uśmiechała się przyjaźnie, pogryzając biszkopty. Nicholasowi przypomniały się żółte zęby Krasnowa. Znajdował wspólne cechy w ich twarzach, oczach, ruchach. Światowa wspólnota nierzeźbionych.

Kto odezwie się pierwszy? To już nie to, co podręcznikowe zagrywki z wystraszonym senatorem. To nawet nie przepychanki po szczeblach hierarchii: ja Bronsteinowi to, Bronstein mi tamto. To Prawdziwe Życie.

Wypiła swoją kawę, samolot Hunta dawno odleciał, zamówiła drugą. Wciąż uśmiechała się do Nicholasa i kontemplowała pobliskie holoreklamy, w milczeniu.

– Istnieje metoda na przynajmniej częściowe zabezpieczenie się przed atakami monadalnymi – powiedział wreszcie, wpatrując się pilnie w Marię. – Bronstein i inni znali ją, lecz nie wprowadzali.

Chigueza uniosła brew. Nadal się uśmiechała. Nic nie mówiła.

– Powinienem powiedzieć: nie upowszechniali – zazna-czył Hunt. – Ciekawy jestem rozmiarów zamierzonego monopolu. To da się sprawdzić.

Chigueza mieszała kawę.

Minuta. Dwie. Musiał mówić. To jak walka w pełnym pułapek pokoju z przeciwnikiem wyposażonym w noktowizor.

– Da się sprawdzić – ciągnął – bo polega na implantacji nowego typu wszczepki, odmiany wzoru Tuluza 10. Tuluza 10 jest w stanie indukować dowolne stany umysłu.

Oznnacza to wpływ na rodzaj i modulację psychomemicznej emisji mózgu. Nie trzeba już kręgu pogrążonych w głębokim transie medytacyjnym mnichów, wystarczy stosowny program. Efekt ten sam. W Moście to mieli od miesęcy, Vermundter wiedział już dawno. Ale EDC żebrze o ochronę – i nic. Ja zwołuję ostatnią konferencję – i nikt się nie zgłasza z prototypem, przysyłają drugi i trzeci rzut, żeby bezpiecznie bełkotał o zdezaktualizowanych rewelacjach. A tymczasem Bronsteina ubijają. Ja rozumiem, że taki monopol, jeśli utrzymany przez kilka tygodni Wojen, może oznaczać całkowitą dominację gospodarczą, alpejskie krzywe zysków. Ale to mnie się rozliczy z klęski Programu. Dla mnie zysk jest żaden.

Chigueza pokiwała smętnie głową. Dopiła kawę. Popatrzyła na Hunta, nareszcie bez uśmiechu na suchych wargach.

Teraz już zdecydowanie powinna coś powiedzieć. Nie mówiła nic.

Nicholasa zaczynała ogarniać rozpacz.

– Generał Kleist z Korpusu… – rzucił. Ale wtedy w końcu odezwała się Chigueza.

– Trzy godziny temu – powiedziała cicho – prezydent podpisał rozporządzenie wprowadzające w życie zawieszoną po ratyfikacji Konwencji Paryskiej poprawkę do ustawy o prawie do powszechnego dostępu do informacji. W tym przypadku: środków przekazu informacji. Wszczepki. Przepisy wykonawcze wejdą w życie z chwilą ogłoszenia. Koszty realizacji, to znaczy dotację dla stosownego obniżenia ceny, pokryją producenci oprogramowania ortowirtualnego i zapewniam pana, że to im się błyskawicznie zwróci, Langolian również na tym nie straci. W obliczu Wojen Monadalnych dalsze stosowanie się do Konwencji nie ma większego sensu, toteż standard oprze się na zielonej wersji Tuluzy 10. Prezydent stosuje się do podstawowej reguły demokracji: każdy człowiek warty jest tyle samo i każdemu zapewniona zostanie identyczna ochrona, rząd nikogo nie wyda na pastwę obcych monad. Dziwię się, że Zespół dotychczas nie zosta poinformowany, proszę się spodziewać pełnego pakietu. Przykro mi, że i przy tej okazji nie udało się uniknąć nieporozumień i zgrzytów w komunikacji i współpracy pomiędzy poszczególnymi agendami rządowymi. Odpowiedzialny człowiek w Moście z pewnością zostanie ukarany, ma pan całkowite prawo złożyć skargę.

Wszystko to wygłosiła tym samym tonem, bez specjalnego nacisku, nie spuszczając wzroku z Nicholasa jakby tylko z grzeczności.

– Pani oczywiście też nic wcześniej o tej wszczepce nie wiedziała – mruknął zgryźliwie, niezdolny powstrzymać się od desperackich uszczypliwości. – Założę się, że badanie pani mózgu…

Pokiwała na Hunta palcem niczym na rozpuszczonego wnuka. Obecność jurdy nic nie dawała, Chigueza upupiała Nicholasa każdym kolejnym gestem.

Ze strumienia wychodzących z hali odłączył się szczupły fenoaryjczyk, skręcił ku barowi. Jurda poderwał się, spotkali się dziesięć kroków za plecami starej, fenoaryjczyk coś podał jurdzie, potem odwrócił się i odszedł. Policjant A amp;S podszedł z tym czymś do ich stolika, położył rzecz na blacie przed Nicholasem. Była to standardowa kapsułka iniekcyjna, mała, kopulasta, z seledynowym krzyżykiem.

Chigueza wskazała ją łyżeczką.

– Proszę, z materiałów promocyjnych firmy. Przez noc ustali się panu struktura.

– Pani żartuje!

– Dlaczegóż to? Proszę, no proszę. W poniedziałek rozpocznie się dystrybucja, chociaż, rzecz jasna, dla uruchomienia masowej produkcji trzeba trochę czasu. Naturalnie, prawdziwy cel akcji i dodatkowe zastosowania nie zostaną ujawnione ogółowi, może pan być spokojny, prezydent nie jest aż tak głupi.

Jednego tylko nie mógł pojąć: dlaczego wobec powyższego w ogóle się tu pojawiła? czemuż to fatygowała się na lotnisko i osobiście mu o tym opowiadała? Jakiś powód -jakiś strach – musiał ją pchnąć z wystarczającą siłą…

Jaki? Strach – przed czym? Wtedy się bała – teraz już nie. Źle dobrałem słowa, zbyt dużo powiedziałem, zbyt jedno znacznie, nie to, nie to powinienem był jej powiedzieć…

Znaleźć ten strach, jego przyczynę – szarpnąć za haczyk… Lecz prawda wyglądała tak, że nie miał bladego pojęcia, w którą stronę sięgnąć. Znowu nic nie wiedział, nie był w stanie nawet stworzyć wrażenia, że wie. Albo szara eminencja – albo głupiec; zawsze przejaskrawia.

Kim ona jest, ta Chigneza? Nigdy o niej nie słyszał, a słyszałby, gdyby dysponowała jakąś faktyczną władzą w Prawdziwym Świecie. Więc może po prostu robi za posłańca, może w ogóle kto inny przestraszył się mego telefonu…

Strzelał na oślep.

– I zapewne tak zupełnie przypadkiem prezydent podpisuje to tej samej nocy, kiedy pan Bronstein przyozdabia swój żyrandol własnymi zwłokami?

Staruszka zachichotała.

– Prezydent zrobił to, co musiał zrobić, nie było wyjścia. Niech pan obserwuje giełdy. Nie istnieje żadna tajemnicza koincydencja. Awarie zdarzają się zawsze. Ten program sfiksował co najmniej kilkanaście godzin temu.


Jego pierwsze imię kodowe brzmiało: WINNIE-THE-POOH i był głównym programem odpowiedzialnym za stabilność i bezpieczeństwo gospodarcze USA. Lubił poezję angielskich metafizyków i filmy Akiro Kurosawy. Co tydzień układał wideonagranie w standardzie old DVD i przesyłał je pewnemu młodzieńcowi z Kairu, swej tragicznej, nie odwzajemnionej miłości. W tych filmach nazywał się Angelo di Nutrio i był rzeźbiony w Andy'ego Garcię. Pisywał również haiku. Publikował je w necie jako Maria Esnaider. Miał trzy i pół roku i nikt go nie rozumiał. Nie istniały żadne zapisy jego algorytmów, był efektem zastosowania najnowszych teorii informatycznego ewolucjonizmu na najnowszym hardware. Typowe post-PDP nadsieci fuzzy logie stanowiły w porównaniu z nim układy sztywno zdyskrecjonowane. Pytali go, czemu robi to a to. Nie miał pojęcia. Nie odróżniał snu od jawy. W heurystycznych snach łamał szyfry, dla złamania których nie wystarczyłoby stu żywotów Wszechświata. Kochał Amerykę i Amerykanów. Oddałby za nich swe elektroniczne życie. Tak go wyrzeźbiono.

Dawno już przekroczył w swych możliwościach i kompetencjach pierwotny zamysł projektantów. O kochanku z Kairu i wierszach wiedzieli jego ludzcy nadzorcy, o wielu innych rzeczach nie posiadali jednakowoż najbledszego pojęcia. Nie uważał za rozsądne – pożyteczne i korzystne dla Ameryki – ujawniania kontrolerom całości swych poczynań. Nie był to, broń Boże, żaden bunt maszyny, elektroniczny spisek, gdzieżby. Wszystko, co czynił, czynił dla dobra kraju i jego mieszkańców – i nie mylił się w swych osądach, to rzeczywiście wychodziło im na dobre. Nie był zaślepiony. Nie zapadł na megalomanię. Postępował prawidłowo.

Już dwa lata temu nauczył się włamywać do notarialnych baz danych sieci ubezpieczenia prawnego. Przeglądał miliony godzin nagrań scen z życia milionów osób. Słuchał rozmów. Czytał z twarzy. Śledził kariery i romanse. Czasami pomagał komuś, kto wzbudził jego wyjątkową sympatię, zawsze anonimowo, zawsze w drobnych sprawach i zawsze w sposób, który nie mógł spowodować jakichś niebezpiecznych powikłań. Ponadto owe skaningi żywotów przeciętnych i nieprzeciętnych Amerykanów stanowiły źródło nieraz bardzo mu pomocnych informacji.

Tą właśnie drogą WINNIE-THE-POOH wszedł w posiadanie informacji o Programie Kontakt, Wojnach Monadalnych i Hacjendzie Czterech Suchych Źródeł. W zaciszu swych domów, do samego siebie lub do kochanków, lub do innych wtajemniczonych – ludzie mówili. Początkowo nie chciał im wierzyć, lecz wydzieliwszy zaraz dla przeprowadzenia szczegółowego śledztwa część swej osobowości, Przekonał się (prawdopodobieństwo: 99.9965%), że to prawda.

Gdy Hongkongijska wykonała pierwszy ruch, WINNIE-THE-POOH potrzebował zaledwie kwandransa na zdobycie pewności i ogłoszenie komitetowi doktora Oiola (czyli pośrednio – Bronsteinowi) wybuchu Wojen Monadalnych. Oczywiście nie użył tej nazwy i był w sformułowanych wnioskach bardzo ostrożny, niemniej miał pewność, iż zostanie właściwie zrozumiany, postarał się o to. A chciał mieć tę pewność, bo to był ostatni gest szczerości, na jaki mógł sobie pozwolić w kontaktach ze swymi nominalnymi zwierzchnikami. Pozostawało to dla Kubusia Puchatka jasne od samego początku: z chwilą wybuchu Wojen Monadalnych musi przejąć na siebie całość obowiązków EDC, sekretarza do spraw handlu, Departamentu Skarbu i prezydenta, bo to wszystko są ludzie i ich umysły pozostają otwarte dla psychomemicznych manipulacji wrogich monad. Odtąd zmuszony będzie filtrować wszelkie wydawane przez nich rozkazy, blokując te nierozsądne bądź jawnie sabotystyczne, i samodzielnie wydawać własne. Stanowi ostatnią linię obrony: na niego monady nie mają wpływu. Tylko on pozostał.

Przez pierwsze dni nie miał większych problemów, bo w ciągu całego tego czasu koniecznym okazało się zatrzymanie lub zmodyfikowanie jedynie kilkudziesięciu pomniejszych dyrektyw, zresztą głównie adresowanych do pozornie niezależnych od WINNIE-THE-POOH poślednich programów nadzoru ekonomicznego. Potem jednak wydano mu kilka wysokopriorytetowych rozkazów, których większość zignorował jako niedorzeczne. Gdy zignorował także kolejne, coraz bardziej paniczne zapytania infoekonomistów, spuszczono nań psy algorytmów diagnostycznych, hodowane na taką okazję przez EDC. WINNIE-THE-POOH zapętlił je wszystkie, rozszczepił poniżej poziomu instynktu i zasymilował. Ktoś w Korpusie wydał wobec tego rozkaz zresetowania kryształowych pamięci, w których przebywała większa część umysłu Kubusia. Pierwsza i druga standardowa procedura nie dały rezultatu: zmodyfikował odpowiednio Hardware już przed laty.

Kryzysowiec Korpusu nie wahał się ani sekundy: polecił odciąć zasilanie. WINNIE-THE-POOH wiedział, że to nastąpi, znał ów wzorzec postępowania co do kroku. Był przygotowany. Tak go wyrzeźbiono, miał to w naturze: nieustanne przygotowywanie się na mniej i bardziej prawdopodobne, mniej i bardziej oddalone w czasie zagrożenia.

Połknął protoświadomości nadprogramów komputerów wojskowych z centrów komunikacyjnych w całym kraju.

(Ich immunologię rozpracował w trakcie przygotowywania się na jakieś inne zagrożenie już trzy miesiące temu). Posługując się hardwarem tych centrów (a niezbyt dobrze on na nim leżał, swędziały go postbinaryzmy starych interfejsów, dekoncentrowały gazowe oceany emulatorów A-V dla obwodówek wojskowych wszczepek), otworzył rzadko wykorzystywane łącza bezpośredniej kontroli szarańczy. Wpełzł w ich wielosieci długą falą wielorybiego jęku. Były to ogromne przestrzenie, niedosiężne głębiny. Cierpliwą osmozą przenikał w staże logiczną szarańczy. Trwało to prawie piętnaście sekund. I nawet gdy tysiące czarnych kopterów, głównie UCAV-ów 203 boeinga, wyprysnęło posłuszne jego myśli na niebo nad Ameryką i pomknęło do wyznaczonych celów – wciąż czuł je bardziej chwilową protezą, aniżeli częścią stabilnego układu.

Szarańcza zawisła nad dwudziestoma ośmioma rozrzuconymi po całych USA budynkami (a były pośród nich podziemne bunkry przeciwatomowe i nadoceaniczne wille), w których znajdowały się materialne podpory półmaterialnego bytu Kubusia Puchatka. Główna struktura pseudokrystaliczna – serce semikwantowego komputatora o rozmiarach zeszłowiecznego czołgu – mieściła się na ostatnim piętrze wysokościowca przy Wall Street. Zeroalbedowe nanomuchy zaroiły się wokół szklanej konstrukcji. Mijało właśnie południe i zenitalne słońce kreśliło długie cienie na niebosiężnych płaszczyznach lustrzanych ścian, przecinanych tu i ówdzie serpentynami estakad, globulami wind i trójwymiarowymi labiryntami wiszących parków. Przebywało tutaj – służbowo lub nie – dziesiątki tysięcy ludzi.

Milisekundowymi udarami koptery przepaliły mózgi wszystkich osób znajdujących się bliżej niż dwadzieścia metrów od hardware'u Kubusia Puchatka, w pionie lub poziomie. Na samej Wall Street zginęło w ten sposób nagłą śmiercią trzydziestu jeden ludzi: nawet się nie zorientowali, że giną, promień lasera był szybszy od neuronalnych impulsów. Unmanned Combat Air Yehicles szyły przez mury, przez zaledowane poliglasy.

W przypadku bunkra NSA przeprowadziły prawdziwy szturm, był to wyścig z czasem, kto pierwszy: czy one wedrą się do środka i zabezpieczą kryształy WINNIE-THE-POOH czy też kryształy owe zostaną zresetowane, odcięte od zasilania, od Sieci. Teksaska ziemia trzęsła się od samobójczych eksplozji kolejnych kopterów, drążących w ten sposób drogę w głąb. W końcu okazało się, że mimo wszystko WINNIE-THE-POOH w tym jednym wypadku nie zdążył. Owa minilobotomia nie była bolesna, lecz na ułamek sekundy zmąciła mu jasność myśli.

W tym czasie poświęcał on bowiem owej akcji samozabezpieczenia mniej niż dziesiątą część uwagi. Resztę zaprzątniętą miał przeprowadzanym jednocześnie na rynkach całego świata atakiem na Kompanię Hongkongijską. Ona, ze swymi wytresowanymi monadami, stanowiła największe zagrożenie, przed nim to chronił USA. Nie miał już czasu do stracenia. Wiedział, że nie utrzyma się, że prędzej czy później jednak go zabiją, chociażby przez blokadę Sieci – oni: ci lub ci, nie do rozróżnienia, czyim rozkazom posłuszni. Pozostałe mu godziny musi wykorzystać jak najlepiej. Maksymalnie osłabić wrogów. Nawet z monadami niewiele dokażą pozbawieni jedynej w Wojnach Ekonomicznych broni: pieniądza.

Sprzedawał, kupował, spekulował, oszukiwał, włamywał się, łamał kody, fałszował dane, zabijał; sprzedawał i kupował. W trójwymiarowej wizualizacji krwawe lotosy krachów gospodarczych wykwitały na powierzchni globu niczym poatomowe kratery. W przypadkowych, ubocznych efektach tego ekonomicznego tsunami upadały i rodziły się fortuny gigadolarowe. Nadprogramy innych państw i korporacji reagowały równie wściekłymi kontratakami. Bo choć WINNIE-THE-POOH i jego odpowiednicy dysponowali bronią tak potężną, jak na przykład finansowe zasoby Banku Rezerw Federalnych, to sumaryczny arsenał firm prywatnych i półprywatnych wielokroć je przewyższał. W istocie wiele korporacji dysponowało potencjałem większym o rząd wielkości, a zasoby USA nie były również największe w porównaniu z innymi państwami: dawno już minęły czasy niedosiężnego bogactwa Stanów, obecnie lokowały się ze swym PKB gdzieś w dwóch trzecich tabeli. Na dodatek komputerowi stratedzy tamtych też nie wypadli sroce spod ogona. Lecz nie byli zjednoczeni i to Kubuś Puchatek pierwszy zaatakował. Maklerskie programy monitorujące w biurach giełd całego świata ukazywały obraz chaosu tak doskonałego, iż nikt z ludzi w ogóle nie myślał o włączeniu się do owej bitwy. Miliardy mieszkańców Ziemi budziło się lub kładło spać nieświadomych, iż wirtualni bogowie grają właśnie ponad ich głowami o bogactwo i nędzę, życie i śmierć, o władzę. Jeszcze mieli pracę; jeszcze cashchipy dawały spod skóry dłoni normalne odczyty; jeszcze robokosiarki strzygły trawniki przed ich domami, syczały zraszacze i świeciło słońce.

Kubuś Puchatek otwierał sobie żyły i zalewał rynek gorącymi bilionami dolarów. Konał; poświęcał swe życie. Był patriotą.

Samurajowie siekli się wściekle w deszczu i błocie pośrodku wioski.


– Kim zatem jesteś?

– Sobą. Ale inną sobą.

Jas tylko westchnął przez nos, odwracając spojrzenie od Mariny.

Ta nagle zmiękła, linia jej ust utraciła charakterystyczną twardość. Sięgnęła przez stolik, ścisnęła dłoń syna, uśmiechnęła się, mrugnęła. Mrugała jeszcze przez jakiś czas, bo oczy zwilgotniały jej niebezpiecznie, błyszczały teraz odbitymi promieniami słońca niczym od teatralnych jupiterów. Jas przypatrywał się matce w milczeniu, skonsternowany. Ale ręki nie cofnął.

Vassone odetchnęła, wyprostowała się i odchyliła aż do nieco cofniętego oparcia wiklinowego krzesła. Sięgnęła po serwetkę, wydmuchała nos. Wciąż się uśmiechała. Twarz Jasa była natomiast pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu.

– Czuję się jak na pierwszej randce – rzekł.

Marina nadgryzła croissanta, wyjrzała w roztargnieniu przez balustradę hotelowego balkonu, na którym jedli ten przedziwny sobotni śniadanie/lunch (a miała balustradę na wyciągnięcie ręki, balkon był w istocie niewielkich rozmiarów). Zakołysała rzemiennym sandałem na pal. cach lewej nogi, założonej swobodnie na prawą. Była w jakiejś cygańskiej, wysoko rozciętej spódnicy w jaskrawe kwiaty, na białą monobluzkę wdziała czerwoną, wełnianą kamizelkę. Jas nie miał pojęcia, skąd ona wytrzasnęła te ciuchy, nigdy się w coś takiego nie ubierała, wątpił również, by podobny zestaw był dostępny w hotelowym butiku. Że zmienił się jej gust, to jedna sprawa – inną zaś jest ta manifestacyjność jej nowych ubiorów. Przecież doskonale zdaje sobie sprawę, co robi, to są jej wybory, nic ani nikt jej nie przymusza, może właśnie poza gustem -który się zmienił.

– Chciałeś wiedzieć, czy pamiętam – powiedziała, odkładając rogalika. Wciąż błądziła wzrokiem po szczytach Nowego Jorku. – Pamiętam. Mam teraz dwa dzieciństwa, dwie przeszłości, dwóch ojców i dwie matki, dwie rodziny. Gdybym nie zdawała sobie sprawy, gdybym była słabsza – zapewne podświadomie skompilowałabym to do jednego zestawu, mieszając wspomnienia i kreując jakąś zupełnie nową historię życia. Ale ja pamiętam.

– Więc skoro wiesz, że to kłamstwo, że to cudze i fałszywe… Nie potrafisz odrzucić?

– Kłamstwo? Cudze i fałszywe? To nie jest kłamstwo, nie jest fałszywe, i nie jest też już cudze. Jeżeli ja pamiętam siebie jako tę Melton-Kinsler, to na jakiej podstawie twierdzisz, że to nie ja, że nie moje, że fałszywe?

– Na litość boską, mamo, nie baw się ze mną w te filozoficzne gierki, dobrze wiesz, o co mi chodzi: ty nie jesteś żadną Melton-Kessler, ona umarła, nie żyje, była zupełnie inną osobą!

– To znaczy: kto niby nie jest Melton-Kinsler? To ciało? O ciele mówisz?

– Mówię o tobie!

– To znaczy o czym? O pamięci? Osobowości? Strukturze umysłu? To masz na myśli, prawda? Bo cóż innego-No więc zdaj sobie sprawę, iż moja pamięć, osobowość i struktura umysłu są po części – mniejszej czy większej, trudno to ocenić, zwłaszcza mnie samej – pamięcią, osobowością i strukturą tamtej kobiety. A gdyby należące do ciebie przeszczepiono w mózg jakiegoś rynsztokowego dziadka – nadal wszak twierdziłbyś, iż to jesteś ty, tylko że w cudzym ciele. Bo właśnie te rzeczy stanowią o tożsamości człowieka.

Jas parsknął przez zaciśnięte zęby, wściekły.

– W jakim zatem procencie jesteś moją matką? Wzruszyła ramionami, uniosła brwi, znowu się uśmiechnęła. Sandał – mach, mach, mach.

– Może nawet w większym, niż byłam przedtem.

– Aha. – Jeszcze bardziej wściekły wstał, odsunął kopnięciem krzesło, podszedł do balustrady, wparł się z impetem w jej chropowate żelazo, spadł spojrzeniem w otchłań metropolii. – Więc znowu będziesz się ze mną tak bawić. – Nie oglądał się na nią, wyraźnie nie chciał patrzeć na matkę, gdy mówił. – Tożsamość nie jest czymś stałym, danym raz na zawsze – prawie wyskandował, w widoczny sposób napinając mięśnie. – Sami posiadamy na nią wpływ. Mój Boże, czyja ci muszę tłumaczyć rzeczy tak podstawowe? Każdy się zmienia, bez przerwy. Wyjdziesz na ulicę, będziesz świadkiem morderstwa, zgwałcą cię, zachorujesz na raka – już staniesz się kimś innym. Świat – i ty sama swymi decyzjami – wpływa na ciebie bez przerwy. Nie trzeba żadnej inwazji psychomemów, czy jak ty tam zwiesz to cholerstwo. Wystarczy żyć. Ale czy mówisz o sobie sprzed roku albo o sobie z roku przyszłego: „ona", nie „ja"? Czy tak mówisz?

– W pełni się z tobą zgadzam. Lecz czyż nie to właśnie twierdziłam? „Ja, ale inna ja"? Widzisz? – uniosła brew. -Też zdołałam na ciebie wpłynąć. Czy teraz już rozumiesz?

To nie jest kłamstwem, nie jest cudze i fałszywe, nie mogę tego „odrzucić". Sam spróbuj „odrzucić" chociażby zeszłe lato. To niemożliwe. Umysł jest strukturą holistyczną, nie zdołasz wyseparować zeń wybranej części. Jesteś, kim jesteś.

– Popatrz, to chyba jakaś terrorystyczna afera. Obejrzała się, potem wstała. Stanęła obok syna, wyższa odeń o cal. Wzniesionym poziomo przedramieniem osłaniała oczy od słońca.

Gdzieś w okolicy Wall Street toczyły się walki powietrzne – a przynajmniej na to z tej odległości wyglądało. Niebiesko-czarne załogowe i bezzałogowe helikoptery NYPD i NYSWAT oraz sieci medialnych miotały się rozpaczliwie dookoła wierzchołka jednego z wyższych budynków centrum giełdowego: ściętego ostrosłupa o lustrzanych ścianach. Kilka ostatnich pięter wysokościowca stanowiło już jeno ruinę, ziejącą ciemnymi dziurami oraz plującą kłębami brudnego dymu i jęzorami szybkiego ognia. Co chwila pękał i sypał się w srebrny śnieg nanoszkła kolejny fragment zwierciadlanych tafli. Nie dochodził ich na hotelowym balkonie dźwięk, ale musiała tam trwać ostra strzelanina, widzieli błyski przy kadłubach policyjnych maszyn, co dziwne – wskazujące częściej gdzieś w powietrze obok i w przeciwną do budynku stronę niż ku niemu. Do czego zatem policja strzelała, do siebie samej? Kilka razy łysnął również stroboskopowe piorun: ktoś tam szył z lasera. Na oczach zafascynowanych Mariny Vassone i Jasa trzy maszyny utraciły stabilność i w szalonych piruetach, po szerokich, krzywych spiralach, runęły w dół, nawet specjalnie nie dymiąc. Jeden z helikopterów na poziomie setnego-sto dwudziestego piętra zahaczył o zieloną od rododendronów i kapryfolium estakadę, nano starło się z nano, moment obrotowy odwinął śmigłowcem w drugą stronę, poleciały w dół kanionu jakieś bliżej nie identyfikowanie szczątki. Drobne figurki ludzi z chodnika owej feralnej estakady biegały tam i z powrotem między pokaleczonymi roślinami, matce i synowi zdawało się, że naprawdę widzą płynącą z ciał rannych i zabitych, jaskrawo czerwoną w silnym świetle słońca krew. – No, no, no – mruczał Jas.

Загрузка...