11. Rozszczepienie

Nad ranem przyszła jakaś kurierska przesyłka, bezpośrednio na domowy adres Nicholasa Hunta. Diabeł poinformował go o tym zaraz po wygłoszeniu cytatu dnia.

– Nie spodziewajcie się za wiele po końcu świata. Na Portierni czeka przesyłka.

– Niech przyniosą – wymamrotał Hunt crawlujący niemrawo ku brzegowi łóżka. Śniła mu się Ziemia, śniło mu się, że spogląda na nią z lotu ptaka próżni. Ale nie był to zwyczajny sen o lataniu, choć wciąż pamiętał jego nieważkość. Śniło mu się, jak wyciąga rękę i dotyka planety, i wówczas glob, unurzany w boleśnie jaskrawych błękitach, bielach i żółciach, wybucha mu w twarz. Taki miał sen.

Zdziwiło go natężenie światła wpadającego zza okien do wnętrza sypialni, tym bardziej, gdy przypomniał sobie o Necropolis. Spojrzał na timer OVR: południe. Czyżby znowu coś namieszał w ustawieniach wszczepki? Czemu Lucyfer go nie obudził? Ile to telefonów już czeka na niego…? Zakląłby, gdyby było do kogo.

Zwlókłszy się w końcu z łóżka, podreptał do przedpokoju i odebrał przesyłkę. Była to kwadratowa paczuszka, biały karton z nadrukami poczty kurierskiej, prawie w całości mieszczący się w dłoni, bardzo lekki. Potrząsnął -coś zagrzechotało. Obejrzał go ze wszystkich stron, ale pole nadawcy pozostawiono nie wypełnione i nigdzie nie dostrzegł żadnej wskazówki co do jego tożsamości. Nie sądził, że poczty w ogóle przyjmują takie przesyłki.

Lucyfer, nieproszony, wygłosił długą tyradę na temat konieczności ścisłego przestrzegania reguł bezpieczeństwa oraz zagrożeń związanych z pełnioną przez Nicholasa funkcją. (Czasami Hunt miał wątpliwości, ile taki menadżer wszczepki naprawdę jest w stanie zrozumieć z życia właściciela, czasami jednak podejrzewał tu rękę twardej AI). Diabeł posunął się nawet do samodzielnego połączenia z jurydykatorem. Nicholas odpędził go kopniakiem, mało się przy tym nie wywracając.

Otworzył pudełko za pomocą noża do owoców. Nic nie wybuchło. Jeśli uwolnił jakieś nacelowane nań wirusy, to w każdym razie nie superzjadliwe, bo wciąż żył.

W środku były dwa firmowe dyski, dwie kapsułki iniekcyjne, mała kostka szarego, plastikopodobnego materiału, pozbawiona pary skórzana rękawiczka (na lewą dłoń) oraz zwój białego sznurka. Przez jeden z dysków biegł wykonany fioletowym flamastrem, odręczny napis: MODLITWA. Kapsułki miały czarny kolor, na czerni odbijały się wyraźnie jasnoczerwone litery: FS.

Hunt podszedł do wpuszczonego w ścianę terminala i wsunął do napędów oba dyski. Wszczepka zwizualizowała ich zawartość klasycznie: w 2D, w dwóch równoległych kolumnach. Każdy z dysków zajmował pojedynczy, długi plik (w 97% i w 72%). Menadżer nie potrafił rozpoznać ich rodzajów, sugerował użycie kluczy-łamaczy publicznych szyfrów. Z pewnością nie były to samodzielne exeki, nie podchodziły też pod żadne przeglądarki, podgląd bezpośredni pokazywał niezorganizowane śmieci heksadecymalne. Zapis obu tych plików datowano na 17:43:19 wczorajszego wieczoru – no ale to też znaczyło mniej niż nic, bo cóż prostszego od podkręcenia zegara?

Wyjął dyski, rzucił na stół. Z kolei podniósł kapsułki. To akurat wiedział, czym jest, w każdym razie miał silne podejrzenia. Krasnowowy futuroskop. Kto i po co miałby go Huntowi przysyłać?

Cóż, tylko jedna osoba przychodziła Nicholasowi na myśl: Preslawny. Teraz, gdy po raz drugi przyjrzał się napisowi na dysku, wydało mu się, że rozpoznaje rękę Anzelma. Wszczepka miała w pamięci także podręczny analizator grafologiczny – niestety, Hunt nie dysponował materiałem porównawczym. A nawet gdyby dysponował. Na każdy program jest kontrprogram: istniały na Tuluzę 10 takie specjalistyczne edytory ruchu, które pozwalały z wielką precyzją podrobić każde pismo odręczne. Różnice wyszłyby dopiero przy analizie mikrometrycznej, jako że samego kształtu dłoni, długości palców, budowy ciała -tych rzeczy nie da się zmienić żadnym programem. Ale patrząca oczyma człowieka aplikacja grafologiczna na nic się tu nie zda.

Dlaczego, u diabła, Anzelm nie dołączył żadnej notatki? Przede wszystkim: czemu nie zadzwonił?

Podrzucając w dłoni szarą kostkę, kazał diabłu wywołać Preslawny'ego na kodzie najwyższego priorytetu. Brak sygnału. Aparat wyłączony lub zepsuty.

To oczywiście wzbudziło podejrzenia Hunta. Identyczny dreszcz przeszedł po nim, co wówczas, w Watergate, gdy ujrzał bijący spod drzwi apartamentu Bronsteina trójkąt światła. I identycznie skarcił się w pierwszym odruchu: to nie film. Może rzeczywiście Anzelm po prostu wyłączył swój telefon, jak uczyniła to Vassone. (Choć żadne z nich nie powinno było tego robić bez pozostawienia wiadomości na serwerze operatora).

Ubierając się (wsunął zawartość przesyłki do kieszeni marynarki), a potem w windzie i jadąc już do Cygnus Tower – pospiesznie załatwiał zaległe rozmowy. Był to poniedziałek przełomu, poniedziałek Nowej Równowagi w Wojnach, poniedziałek objawienia. Wydzwaniali z Bunkra, od Moore'a, od Stimmela, na ciągłej wysokopriorytetowej wisiał Oiol, od otwarcia wschodnich giełd nie wychodzący z operacyjnego OVR, w którym z wnętrza swego BMW odwiedził go Hunt. Spotkał tam między innymi duble Kleist i Radicka oraz bezpośrednio wślepionego samego Sekretarza Obrony. Wszyscy już najwyraźniej sko-rzystali z dobrodziejstwa Tuluzy 10. Nicholas pierwszy raz wszedł na OVR czarnych kryształów i uderzył go tłok i chaos panujące na rządowych skrzyżowaniach (Microsoft wygrał przetarg na oprogramowanie dla instytucji federalnych). Musiał czekać po kilka sekund, gdy wchodził na zamknięte kanały prywatne, w wizualizacjach multidialogowych rwał się natomiast transfer danych aktualizujących, wszczepka nie nadążała z wygładzaniem linii A i V. Nicholas przezornie nie wczepiał pozostałych zmysłów, wolał dzisiaj nie ryzykować żadnych sensacji fizjologicznych.

– Zobacz na te przepływy…! – nadrealny Oiol wskazywał mu palcem o diabolicznie długim paznokciu płonące krzywe. Bajerancki software oślepiał filmową jaskrawością wizualizacji.

Hunt słuchał, kiwał głową, stosownie frasował się i zdumiewał. Starał się przetrwać to wszystko z jak najmniejszym uszczerbkiem dla swego zdrowia psychicznego. Odkąd sięgał pamięcią, dane mu było żyć albo właśnie w przededniu kryzysu, albo już w czasach postkryzysowych. Wszelkie przepowiednie, histerie i apele nieodmiennie okazywały się przesadzone – nie widział powodu, dla którego akurat to przesilenie miałoby się do tego stopnia różnić od dziesiątków przesileń, które dotąd przetrzymał. Przy okazji każdego mówiono: „potem już nic nie będzie takie samo". Faktycznie, nie było – bo nigdy żaden dzień nie jest taki, jak dzień go poprzedzający. Ale to, że świat się nieustannie zmienia, nie było dla Nicholasa Hunta żadnym powodem do nagłych lęków. Chętnie się zgodzi, że z taką postawą łatwo może zlekceważyć rzeczywiste niebezpieczeństwa – no, ale skąd niby ma wiedzieć, które to są? Statystyka zachęca do przeciwnego podejścia. Specjaliści kraczą przecie za każdym razem (teraz Kleist, przedtem byli inni, tak samo przekonujący, albo i bardziej), a on, samemu nie będąc specjalistą -jakże mógłby dokonać słusznego osądu? Oni kraczą, świat idzie naprzód, trzeba jakoś zachować zdrowy rozsądek.

W Centrali z miejsca wpadł na czterech agentów FBI, którzy mieli się tu zająć „analizą kontrwywiadowczą". To było właśnie owo „zewnętrzne śledztwo". Moore przydzielił im już pokoje (kończyła się nie wykorzystana przestrzeń na podpiętrze), a Hunt bez słowa podsygnował ich wydziały. Zajrzał potem do nich powtórnie. Obżerali się właśnie chińszczyzną w towarzystwie McFly'a. Chciał wybadać kierunki ich dochodzenia, ale jeden przez drugiego, z pełnymi ustami i przy bardzo szczerej mimice, jęli go zapewniać, że nic jeszcze nie wiedzą, że dopiero muszą się zapoznać z materiałami, że w ogóle długo to potrwa, że będą go na bieżąco informować, et cetera. Mało brakowało, a uwierzyłby im.

Kilkakrotnie w ciągu całego dnia dzwoniono do Hunta z nowojorskiej filii A amp;S Justice Incorporated. Prawnicy jurydykatora mimo wszystko nie zdołali wyłączyć Nicholasa ze sprawy Bronsteina, prokurator dążył do przesłuchania Hunta, a ludzie A amp;S radzili zgodzić się przynajmniej na kontrolowaną sesję, pojutrze, w Nowym Jorku, w biurach korporacji jurydycznej lub w klasztorze na Hetter, jeśliby zaakceptowano arbitraż. Nicholas za wszelkę cenę chciał zamknąć sprawę. Gdyby, nie daj Boże, coś poszło źle, Langolian mógłby bez wielkiego wysiłku utopić go w tym gównie: ani by się Hunt obejrzał, a we wszystkich sieciach obwieszczono by go – w subtelnych, a niekaralnych insynuacjach – mordercą Bronsteina.

Przypomniał sobie o tajemniczej przesyłce. Najpierw wstąpił do Moore'a i dał mu ten szary sześcian, sznurek i rękawiczkę, niech zbadają, co to właściwie jest. Kto inny na takie dictum pewnie wytrzeszczyłby oczy, ale Moore tylko podrapał się po nosie i mruknął, że prywatne prośby Nicholasa zawsze owocują ciekawymi odkryciami. To przypomniało Huntowi o projekcie Schatzu. Zaszedł tam nawet, ale zaraz uciekł z tego gniazda szaleńców: egzornemetycy kłócili się o pozaziemskie pochodzenie poszczególnych elementów nowoczesnych tańców.

Raz po raz wzywano Nicholasa do centrum monitoringu Wojen. Nie chciało mu się już ruszać z gabinetu, więc tylko podłączył się do maszyn centrum. Strupieszały kapitan EDC tłumaczył Huntowi z wnętrza ciemnego zwierciadła ogrom poszczególnych katastrof. W każdym razi próbował tłumaczyć, bo Nicholas odniósł tylko wrażenie iż oficer Korpusu wylicza mu bezczelnie kolejne obszary swej ignorancji. Tyle z tego zapamiętał, że niepojęty spisek detalicznych graczy rozszerzył się na całą Azje a wielkie przemieszczenia kapitału wskazały – oprócz Kompanii Hongkongi]skiej – inne potencjalne mocarstwa monadalne: Transwaal, Zakaukaską, Izrael. Wszyscy ponadto oczekiwali kontruderzeń programów defensorskich pochłanianych państw/korporacji, każdego o sile co najmniej równej sile niedawnego ataku zboczonego programu EDC. Rychło skumuluje się to na giełdach światowych i wtedy dla ubezpieczenia nie wystarczą największe nawet rezerwy finansowe. Tymczasem niemal wszystkie wskaźniki skorelowane z amerykańską gospodarką szły w dół, może nie alarmująco szybko, ale za to wytrwale. Był to poniedziałek ewidentnej bessy. Hunt wyobrażał sobie, co dzieje się w OVR czarnych kryształów Oiola.

Z tym większą uwagą przystąpił do przekładania protokołów pokonferencyjnych na język biurokratycznych dyrektyw. Zgodnie z przewidywaniami Nicholasa było tego kilkadziesiąt terabajtów, same wnioski zamykające obrady każdej z grup w sumie zajmowały sześć mega nie sformatowanego druku. I – także zgodnie z jego przewidywaniami – proponowały tyle wzajem sprzecznych strategii, że Hunt mógł być spokojny o uzasadnienia wszelkich swoich decyzji, przeszłych i przyszłych.

Przekopiował całość danych do swej wszczepki i dalej pracował w półzaślepie A-V. Natknąwszy się w jednym z nagrań na przemawiającego Krasnowa, przypomniał sobie o Anzelmie i pogonił Lucyfera. Niestety: telefon Preslawnego wciąż nie dawał sygnału zwrotnego. Zirytowany, zadzwonił bezpośrednio do szefa personelu Hacjendy.

– Jeszcze nie wrócił – odparł tamten.

– Wyjechał? Kiedy i dokąd?

– Do miasta chyba, no bo gdzie indziej mógłby pojechać? Wczoraj wieczorem. Tak. Ciemno już było. Widocznie zabalował.

– Telefon mu nie odpowiada. -Sugeruje pan, żeby posłać kogoś za nim? Sam pan najlepiej wie, jakie tam macie procedury, Proszę tylko pingnąć do mnie, gdy coś się pokaże. – „Coś", hę? Okay proszę bardzo, pół godziny później zadzwonił do Hunta Fortzhauser, z kolejnymi narzekaniami na Vassone: że niby zamęczają go z „Curtwaitera", bo pani doktor znowu nie raczyła się pokazać, telefon sobie wyłączyła i buja gdzieś w obłokach. Ta nagła plaga detelefonizacji poruszyła w Nicholasie złe skojarzenia. Swoją drogą – Vassone rzeczywiście głupio prowokowała podejrzenia.

Następne pół godziny – i diabeł przypomniał mu o spotkaniu ze Skrytojebcą. Już czas, już czas. Hunt zjeżdżał do garaży razem z McFly'em i jednym z agentów specjalnych, tamci dwaj opowiadali sobie makabryczne dowcipy rodem z kostnicy, dla Nicholasa jakoś zupełnie nieśmieszne. Do domu sneakera jechał znacznie dłużej niż wczoraj: strefy podmiejskie wyjątkowo się pokorkowały, programy pilotujące samochodów nie mogły sobie poradzić. Przyczynę jednego z zastojów zobaczył na własne oczy: na wstędze niżej kilkoro pasażerów wysiadło z wozów i zaczęli się szarpać, kopać, okładać pięściami, na oczach Nicholasa Przyłączali się kolejni. Helikoptery drogówki i jurydykatorów krążyły ponad, w Necropolis podobne włochatym ważkom.

Tym razem. Hedge poprosił Hunta do środka i na dół, do piwnicy swej willi, tam mieściła się izolatka sneakera.

Byt to mały pokój urządzony w karykaturze orientalnego stylu: jaskrawe dywany, stosy poduch, żadnych krzeseł, w ogóle brak mebli. Miodowej barwy światło biło z ustawionych w czterech rogach pomieszczenia blaszanych lamp.

Gdjzieś też płonęło kadzidło, w każdym razie Nicholas wyczuł taki zapach. Hedge wskazał mu jedno z gniazd poduszek, sam ułożył się wygodnie na boku przy drzwiach.

Tym razem był w wielkim czerwonym szlafroku – tylko fezu mu na głowie brakowało dla dopełnienia obrazu dobrotliwego paszy przystępującego właśnie do targów z niewiernyrn.

Od momentu zatrzaśnięcia drzwi izolacja była zupełna. Hunt przekonał się o tym po pięciu bezskutecznych próbach połączenia się wszczepki z lokalnymi gwiazdami Prawdopodobnie klatka Faradaya.

Skrytojebca sięgnął za pazuchę i wyciągnął spod fałdów czerwieni wijącą się szaleńczo kobrę.

– Taki mój mały programik – pogłaskał ją po kapturze. – Opuść tarcze, Nicholas, muszę się upewnić, że nie włączysz mi tu nagle skanu. – Bez uprzedzenia przeszedł na ty: już bardziej out of NEti, jak oni dwaj teraz, nie można być.

Nicholas skinął na Lucyfera.

– Dobra – mruknął na głos.

Sneaker rzucił w niego kobrą. Wąż skręcił się w locie, spadł Huntowi na pierś i dziabnął go przez ubranie. Nicholas z obrzydzeniem strzepnął go z siebie jednym uderzeniem. Gad szybko zniknął gdzieś między poduszkami.

– No? – mruknął zirytowany już lekko Hunt. – Więc? Skrytojebca wskazał kciukiem ścianę po lewej. Ściana była zaledowana: teraz wyświetlił się na niej obraz idącej długim, pustym korytarzem Chiguezy, twarzą ku karnerze.

– Chigueza, Maria Vonda. Urodzona w 1997 w Paryżu, Francja, matka Francuzka, ojciec Meks. Pretrevelyanistka. Prawnik. Od trzydziestego pierwszego pracuje w Sementicc, późniejszym filarze Grupy Langoliana. Od trzydziestego trzeciego zaczyna wchodzić w ich udziały Zakres obowiązków niejasny aż do pięćdziesiątego drugiego, kiedy to krótko pełni funkcję dyrektora inwestycyjnego. Ale zaraz schodzi w ogóle z listy płac. W następnych latach, po szeregu fuzji, wzmacnia swoją pozycję i zwiększa udziały. Jednak o konkretne dane coraz trudniej. W momencie powstania Langolian Group schodzi z całości swoich akcji i od tej pory brak jakichkolwiek oficjalnych powiązań. Opodatkowuje się w Indyjskiej Buforowej, nie sposób ocenić faktycznej wielkości jej dochodów i majątku. Prześledziłem ścieżki co większych pakietów akcji Grupy i na podstawie tych danych oraz mojego zawodowego doświadczenia zaryzykowałbym zakład, że Chigueza kontroluje od dwudziestu do czterdziestu pięciu procent udziałów. Może nawet więcej. To trudno ocenić, ponieważ wirtualni właściciele dobierani byli najwyraźniej za pośrednictwem firm toserskich.

Więc ona posiada pakiet kontrolny? – mruknął w zamyśleniu Hunt chłonący te dane z tym większym skupieniem, iż nie będzie mieć potem szans na powtórkę wykładu ze skanu ani w transkrypcji tekstowej.

Kariera Chiguezy od trevelyanistki do właścicielki korporacji nie zrobiła na nim aż tak wielkiego wrażenia: podobne kariery zdarzały się nazbyt często, by stanowić jeszcze jakąś sensację. O potędze stanowiła najpierw ziemia, potem kapitał, teraz zaś moc intelektualna – a to oznacza ludzi i zawartość ich umysłów. Jednak prawdziwie wartościowych jednostek nie sposób już skrępować więzami emocjonalnymi (wymuszając wierność ojczyźnie/spółce), ani też utrzymać, za każdym razem przebijając oferowaną im przez konkurencję płacę. Pierwsze zrozumiały to firmy w całości opierające się na potencjale intelektualnym: kancelarie prawnicze, biura doradcze, konsultingowe i im podobne. Struktura ich własności w krótkim czasie zmieniła się radykalnie – przekształciły się w coś w rodzaju spółdzielni, spółek pracowniczych, przy czym udziały w nich przysługiwały jedynie pracownikom powyżej pewnego wysokiego progu wydajności oraz w proporcji do ich potencjału. System ten przenikał błyskawicznie wszędzie tam, gdzie zdolności intelektualne miały kluczowe znaczenie – czyli już prawie do każdego sektora gospodarki. Najsilniej dotyczył jednak wciąż klasy menadżerskiej, ponieważ tu występowało najbardziej bezpośrednie przełożenie „wartości" najętego umysłu na wysokość osiąganych zysków. Do pewnego momentu wielkość udziałów Chiguezy świadczyła zatem o jej znaczeniu dla firrny. Teraz już wszakże mówiła więcej o znaczeniu firmy dla Chiguezy.

Że Maria opodatkowywała się w jednej ze stref poindyjskich – to też nie wzbudziło zainteresowania Nicholasa. Gdy podstawowym produktem jest informacja, a środki jej produkcji ograniczają się praktycznie do ludzi, i to bynajmniej nie wielkich mas robotniczych, lecz małych grup specjalistów – nic wówczas nie wiąże firm z konkretnym krajem i wystarczy, by korzyści ekonomiczne wynikłe z przenosin przewyższyły dyskomfort psychiczny spowodowany emigracją, a już przesuwa się punkt ciężkości światowej gospodarki. A przecież ten dyskomfort był z biegiem czasu coraz mniejszy: trzeba się naprawdę postarać, żeby jeszcze znaleźć na Ziemi takie miejsce, w którym człowiek faktycznie poczułby się emigrantem. Na dodatek konieczność fizycznej przeprowadzki dotyczyła niskiego procentu pracowników, większość i tak wykonywała swą pracę zdalnie, do przeniesienia się spółki na drugi koniec świata starczyło kilka operacji na kryształach sądów rejestracyjnych. Gdyby nie wynikła z Wojen Ekonomicznych konieczność konsolidacji w obronne holdingi i sojusze, zwarte struktury branżowo-terytorialne – za ojczyznę dziewięćdziesięciu procent przedsiębiorstw uznać należałoby VR. Indyjskie powiązania Chiguezy o niej samej nie mówiły nic. Ot, miała dobrych doradców podatkowych.

– Praktycznie tak – odparł Hedge na pytanie Nicholasa. – Wolumen akcji Langoliana w wolnym obrocie nie jest aż tak duży, to dosyć gęsta sieć, przyjęli w Wojnach strategię otorbiania.

To też nic niezwykłego. Udział państw demokratycznych oraz korporacji o luźnej strukturze kapitałowej w światowym PKB spadał z roku na rok na rzecz firm „zamkniętych", „otorbionych". Taka struktura po prostu bardziej się opłacała.

– Jeszcze ciekawostka dotycząca firmy: dziesięć lat temu mieli u jezuitów proces z jednym z podwykonawców Mostu. Nic nie wyszło poza zakon, ale możemy przypuszczać, że szło o prawa do technologii neuroprzyłączy. Treści samego orzeczenia jezuitów nie sposób dociec.

Większość sporów dotyczących umów cywilnych rozstrzygana była podług załączanych uproszczonych kodeksów, ekskluzywnych wobec prawa miejscowego. Jeśli zgadzały się na to obie strony, miast do sądu, szły do tak zwanych „sędziów zaufania". Zazwyczaj byli to duchowni wyznań o długiej tradycji, cieszący się niepodważalnym autorytetem. Firmy wybierały tę drogę, ponieważ było to opłacalne: usuwało potworny, kilkudziesięcioprocentowy nawis wydatków na obsługę prawną, niezmiernie przyspieszało całą procedurę i minimalizowało prawdopodobieństwo afer łapówkarskich. – Teraz proszę uważać.

Obraz na ścianie się zmienił: zamiast korytarza pojawiło się wnętrze hali lotniska. Hunt na zbliżeniu rozpoznał siebie samego oraz owego jurdę waszyngtońskiej filii A amp;S. Nicholas siedział samotnie przy jednym ze stolików, jurda – przy stoliku obok.

– Mogę ci to przewinąć z godzinę w obie strony – rzekł Skrytojebca. – Gadałeś do popielniczki. Bardzo fachowa robota. Sprawdziłem nawet, czy nie ma luki w tłumie, skąd wyszła, ale i to naprostowali. Więcej: to, co ty tam sobie mamroczesz, to są jakieś nieprzyzwoite rymowanki. Dowcipni ludzie.

– Z czego to jest? Sieci ochrony lotniska?

– I ubezpieczenia prawnego.

To ruszyło Nicholasa. Ten Skrytojebca faktycznie jest niezły, skoro tak lekko wchodzi na kryształy notarialne NEti.

Widać, że jednak nie bez przyczyny te wszystkie zabezpieczenia w Centrali.

– Senora Chigueza w ogóle rzadko nawiedza świat żywych – kontynuował Hedge. – Teraz pokażę te kilkanaście ścinków, które udało mi się wygrzebać z ostatniego roku, przy czym większość i tak jest z publicznych save’ów skanów przypadkowych przechodniów, bo z NEti niczego nie uświadczysz.

W sumie było tego nieco ponad siedem minut. Chigneza migała na ścianie Hedge'owej izolatki na tle różnych krajobrazów, we wnętrzach różnych budynków, sama i w towarzystwie, w tłumie, na ulicy, z tyłu, z przodu, z profilu, z góry, w odbiciach, w ujęciach statycznych i rwanych formatunkach dynamicznego POV. Czasami udawało się wychwycić wypowiadane przez nią słowa, ukazywały się wtedy równolegle w oddzielnym oknie. Zdania bez związku, o Grudniu.nic.

Hedge nadal nie oglądał się na ścianę, on nieodmiennie patrzył na Hunta. Jeśli czekał jakichś gwałtownych reakcji, zawiódł się całkowicie – Nicholas ani nie mrugnął, ni jeden mięsień twarzy mu nie drgnął. Kiedy prezentacja się skończyła, poprosił o powtórzenie. I raz jeszcze. – Jakiś konkretny fragment? – spytał Skrytojebca. Ale Hunt pokręcił przecząco głową.

– Często trafia pan na takie fantomy?

– Częściej niż przypuszczasz – sapnął Hedge. – Prawa własności to dżungla. Jest paru tych potentatów, których widzisz wszędzie w mediach, jest parę takich głęboko ukorzenionych familii – ale potem: dziura, wielka dziura między nimi a najemnym menadżmentem. Ci miliarderzy zrodzeni z Wojen, oni nie identyfikują się z żadną wspólnotą, to są jednoosobowe państwa, wycinają się z rzeczywistości nie ze snobizmu czy przez jakieś próżne paranoje, nie wydaje mi się. Prędzej ze strachu. Zdarzało się, że miast przeciwko firmie, grano bezpośrednio przeciwko jej właścicielowi, i to naprawdę ostro, pamiętasz chyba Lanckfursta albo sprawę Michigan. Teraz oczywiście też mniej więcej wiadomo, kto za czym stoi. Są to wszakże standardowe środki ostrożności.

Potem Nicholas spytał o Bronsteina.

– Nic zupełnie – przyznał szczerze sneaker. – Nie mogłem się zresztą zbytnio zagłębiać, zbyt wiele na czarnych kryształach.

– Mam nadzieję, że nie podejmował pan przesadnego ryzyka.

– Nie – zaśmiał się Skrytojebca – podejmowałem nieprzesadne. Zresztą, a bo to kiedy można wiedzieć? W tym interesie żadnych ostrzeżeń się nie otrzymuje. Po prostu, pewnego dnia niebo spada na głowę.

– Grudzień – otworzył kolejny temat Hunt.

– Tak – westchnął sneaker – tu miałem problem. Przy tak szeroko rozwartych widełkach utonąłem pod lawiną nie powiązanych danych, przecież to jedno z najczęściej używanych słów. Ciężko ułożyć dokładny i skuteczny filtr. Nie zlistuję ci tego, bo i tak byś nie ogarnął. Musiałem się ograniczyć do korelacji z podanymi przez ciebie podmiotami. Odcedziłem banalizmy. Jeśli gadali szyfrem, jakimś ich wewnętrznym kodem – to trudno, tego nie sposób rozpoznać z kilku zdań rzuconych na ulicy czy w restauracji. Zostały dwa pliki.

Na ścianie pojawiła się przykryta grubą kołdrą śniegu drewniana chata, z jej otwartych drzwi buchały w noc kosmate kłęby jasności, odblask od kryjącej ziemię bieli tworzył nieprzyjemne dla oka kontrasty z mroczną głębią lasu i nieba. Obraz trwał w stopklatce. Na pierwszym planie znajdowali się mężczyzna i kobieta, oboje ubrani zaskakująco lekko jak na domyślną temperaturę powietrza. Kobieta pochylała się ku ziemi, wpółobrócona ku schodzącemu po schodkach chaty mężczyźnie.

– Ten fenomongoł pracuje w Langolian, zastępca szefa działu prawnego. To jest jego żona na czteroletnim przedłużonym. Zdjął ich właściciel chaty. Proszę słuchać, podciągnąłem fonię.

Obraz ruszył. Kobieta, prostując się, cisnęła w mężczyznę śnieżką.

– Albo może ten wasz grudzień, co?! Zasrani…

– Zamknij się!! – wrzasnął fenomongoł, podbiegł do niej, przewrócił w śnieg. Szamotali się chwilę. Wreszcie podźwignął ją na nogi i poprowadził do wnętrza chaty.

– Drugi – zaanonsował Skrytojebca.

Zjazd z autostrady. Słońce nisko nad prerią. Reklama Ferno. Zatrzymuje się mercedes, wysiadają dwaj rzeźbieni. Stop.

– Brunet to doktor Muchin, genetic designer, najpierw w projektach rządowych, pod Vermundterem, potem krótko w SRTY Ltd., Langolian daje jej osiemdziesiąt procent zamówień; teraz freelancer, na zleceniach. Ten drugi to jego mąż na dwuletnim.

Wysiedli, mercedes zamknął drzwi, ruszyli ku kamerze. -Ale po grudniu, po grudniu… – mruczał Muchin. -Nie przejmuj się tak. -Bo ja wiem… -Toteż właśnie.

– Smeeboy nigdy… – Eetam.

– Mówię ci.

– Przecież to nie wy. To przypadek.

– Ale modlitwa… Modlitwa to wszystko wykorzysta, to są miliardy, biliony, Jezu, sam już nie wiem…

– Chodź, chodź. Wyszli poza kadr.

– Jeśli jest coś więcej – oświadczył Hedge – to w każdym razie ja nie zdołałem się dogrzebać.

– Kiedy zarejestrowano ten drugi kawałek?

– Ee… w zeszły wtorek.

Hunt podniósł się na poduszkach, sięgnął do kieszeni i rzucił sneakerowi oba Anzelmowe dyski.

– Sprawdziłby pan z łaski swojej, co właściwie na nich jest.

Skrytojebca tylko lekko uniósł brew. Wygrzebał skądś spod poduszek obłego kształtu pudełko i wcisnął weń dyski. Obserwującemu to z kamienną twarzą Huntowi poniewczasie przyszło do głowy, że Hedge prawie na pewno skopiuje sobie całą ich zawartość.

– Nie znam tego formatu – rzekł powoli sneaker, popatrując gdzieś ponad głowę Nicholasa. – Na oko sądząc, jest to pakiet spakowany, ale jakim kompresatorem, Bóg raczy wiedzieć. Nie ma główki, sam się nie rozwinie. Skąd to masz?

– Bóg raczy wiedzieć – wzruszył ramionami Hunt, wyciągając rękę po dyski.

Skrytojebca oddał mu je.

– Co do naszego rozliczenia… – zaczął Nicholas.

– Moja propozycja wciąż pozostaje w mocy.

– Naprawdę nie sądzę…

– Proszę się nie przejmować – zaśmiał się Hedge wstając. – Może po prostu bawię się w Don Corleonego, przysługa tu, przysługa tam.

Hunt skinął głową.

– W takim razie za to zapłacę od ręki – powiedział, spoglądając z dołu na sięgającego ku gałce drzwi sneakera.

– Za co?

– Gubią mi się bez przerwy ludzie, myślą, że jak wyłączą telefon, to mają wolne.-Nie chciałbym wciągać w to wewnętrznych, ale powinni przecież znać rygor. Mógłby ustawić na nich sita? Dzień, dwa. Anzelm Preslawny, Marina Vassone. Zaraz dam panu ich numery. Hedge wzruszył ramionami. – Nie ma sprawy.

Hunt wstał, odebrał od Lucyfera kopertę i podał ją Skrytojebcy. W kontynuacji tego ruchu uścisnęli sobie ręce. Z cashchipa poszedł dym, wyświetliły się dane operacji, Nicholas potwierdził.

Hedge osobiście odprowadził Hunta do bramy posiadłości, do samochodu. Leon się nawet nie pokazał.

Ledwo Nicholas wyszedł z izolatki, zapłonęły mu czerwonymi neonami nazwiska oczekujących połączenia rozmówców. Sam bez przerwy dobijał się tak do aparatów Anzelma i Mariny, lecz ich nazwisk nie było na liście. W drodze powrotnej do Cygnus Tower tyle się nagadał, że w końcu zaczął chrypieć – Orator to wygładzał, ale Hunta drapało już w gardle.

Popijając firmowy tonik BMW, wyjrzał przez okno wozu i ze zdziwieniem spostrzegł, że nadal nie wydobył się ze strefy podmiejskich obwodnic, chociaż już dawno zaszło słońce. Reklamy płonęły na niebie niczym zapowiedzi apokalipsy komercji. Hunt odchylił głowę na oparcie, fotel rozpoznał nastrój i objął go głębiej. Psychiczne zmęczenie przekładało się w ciele Nicholasa na zmęczenie materii. W miarę jak stygły mięśnie, rósł w nim pesymizm. Jeden z tych telefonów był od jego operatora giełdowego: w ciągu kilku godzin stracił Hunt ładnych parę kilodolców. Czy schodzić? – dopytywał się program domu maklerskiego. Czy schodzić? Nicholas odpowiedział przecząco, ale już jedynie z czystego uporu.

Ponure myśli go ogarnęły Nawet jeśli słusznie domyśla się Grudnia – to co z tego? Komu mógłby to sprzedać?

I to sprzedać w zamian za nowe życie? Obawiał się, że jest to jedna z tych spraw, które szkodzą w pierwszym rzędzie tym, którzy je ujawniają. Tak samo przecież nie zmartwychwstałby, ujawniając jakąś wielką aferę łapówkarską – po pierwszych dwóch-trzech miesiącach zepchnąłoby to go tylko jeszcze głębiej w półmrok świata zombich.

Więc czemu w ogóle się naraża? Trzeba było mi stchórzyć, przeżyłbym to jakoś, nie ma obawy, większe tchórzostwa przełykałem. Teraz natomiast zapadam się coraz głębiej w absurdalne śledztwa, na dodatek po części nielegalne. A jeśli przyjdą do Kleist, generał zrobi ze mnie szarą eminencję urojonego spisku. Spisek, mój Boże…! Zaśmiałby się – ale co to byłby za śmiech.

Może ja lepiej wyjdę z tego Necropolis, po co się dodatkowo dołować…

Zgłosił się kolejny rozmówca. Czerwone litery: HEDGE.

– Tak?

– Vassone, drzwi jej apartamentu, przed minutą, wyszła lub weszła.

– Dziękuję.

Westchnąwszy, wywołał kierowcę i zmienił destynację. Chwilę potrwa, zanim wóz w ogóle przesunie się na pasy zjazdu. Przewidywany czas dotarcia na miejsce: 27 minut.

Ostatecznie potrwało to blisko dwukrotnie dłużej. Hunt w tym czasie zdążył wybrać, wyprofilować i przetestować Baryshnikova, amatorski edytor ruchu. Nie chciał okazać przed Mariną zmęczenia, chciał być bezczelny, arogancki, przepełniony złośliwą energią.

W windzie hotelu przejrzał się jeszcze w lustrze i poprawił makijaż. Wyszła – weszła: fifty-fifty. Idąc ku jej drzwiom, postukiwał głośno laską. Zamknął wizualizację sekretarza telefonicznego, otworzył zapis pełnego skanu A-V.

Wyszła – weszła, wyszła – weszła…

– No co? – warknęła nań, ledwo drzwi się uchyliły. -Czego pan chce?

– Dobry wieczór – ukłonił się gładko. Baryshnikov bezpiecznie zamroził jego twarz. – Pozdrowienia od Marii Chiguezy.

Tylko zmierzyła go wzrokiem. Teraz spojrzał na nią z większą uwagą: oczy miała zaczerwienione, włosy nie zaczesane. I jak była ubrana: w dżinsy i ciemny golf- Nawet schowała podeń swój wisiorek z logo jurydykatora, widocznie nigdzie się nie wybierała. Kłaniając się zauważył co miała na nogach: sportowe, wysokie nad kostki tauppies.

Stała w drzwiach, zagradzając mu drogę do wewnątrz, jeśli Hunt się szybko nie wycofa, podpadnie z NEti pod kilka paragrafów.

No? – powtórzyła, i aż się zastanowił, czy i ona nie korzysta z jakiegoś Oratora, z taką siłą rzuciła mu w twarz tę pojedynczą sylabę; ale nie, przecież nie ma wszczepki, sama mu to powiedziała. – Czego?

– Czyżby zatem to zupełny przypadek zrządził, iż zatrzymałyście się w Bostonie w tym samym hotelu i przy tym samym stoliku spożywałyście posiłek? Umaczała pani sobie rękaw w sosie, o, tu. Chigueza płaciła z zewnętrznego chipa.

– Och, Boże mój, no więc niech pan już wejdzie, proszę.

Ale gdy wszedł, Marina momentalnie zniknęła mu z oczu za drzwiami gabinetu. Pojawiła się na powrót tylko po to, by zaraz przepaść w innej części apartamentu. Całe jej zachowanie świadczyło o jakimś nerwowym roztargnieniu. Roztargniona była na pewno, skoro pozwalała sobie pod NEti na religijne inwokacje.

Baryshnikov poprowadził Nicholasa do sofy i usadził go na niej swobodnie. Tym razem drzwi na balkon były zamknięte, nie dochodziły Hunta odgłosy miasta. Słyszał tylko echa odległej krzątaniny Mariny.

Z ciekawości sprawdził – ale nie, ona wciąż miała wyłączony telefon.

Grudzień, przypomniał sobie – Grudzień i azjatyccy bandyci giełdowi… Jeśli ci w centrum monitoringu… Ale skoro ja się domyśliłem… a raczej – jeśli faktycznie się domyśliłeni, bo może…

Wtem z niewiadomych przyczyn Baryshnikov poderwał go i przeskoczył sofę, kuląc się pod ścianą. Od strony przedpokoju coś zasyczało. Zdezorientowany Hunt usiłował się podnieść chociaż na tyle, by wyjrzeć zza mebla i zobaczyć, co tam właściwie się dzieje, lecz program trzymał go w parterze. Trzygłowy pies wielkości myszy biegał po oparciu sofy, warcząc na Hunta: – Niebezpieczeństwo! Powiadomić jurydykatora! Niebezpieczeństwo! – Nicholas skinął szóstym palcem (to była jedyna część ciała, jab mógł poruszyć) i wyłączył nakładkę MUI, na wszelki wypadek otwierając jednak łącze do A amp;S.

Cerberek zniknął, po czym, jak na sygnał, rozległ się głośny trzask i krzyk Mariny. Teraz już Nicholas wiedział na pewno, że sieć ubezpieczenia prawnego mieszkania była wyłączona. Ze swego kąta widział tylko tył sofy, sufit, kawałek ściany i górną część drzwi do gabinetu. Były otwarte.

Co tu się, do cholery, dzieje? Ostatnie, czego mu trzeba, to banda prawników korporacji jurydycznej przesłuchujących wszystkich naokoło.

Rozległ się męski głos. Marina krótko odpowiedziała na zadane pytanie. Zirytowany wyłączył Baryshnikova i samodzielnie wstał. Zdążył jeszcze zobaczyć go w locie, jak przeskakuje sofę. Potem Hunt został brutalnie rzucony na podłogę, ręce wywichnięto mu z barków i przyciśnięto do pleców, szpilkę jurydykatora wyrwano z gorsu, coś zimnego uderzyło Nicholasa w potylicę i pchnęło jego głowę jeszcze niżej, nos zderzył się z parkietem, zmiażdżona chrząstka przemieściła się wewnątrz. Przerażony Hunt wciągnął powietrze przez zęby. Porzucając wszelką nadzieję, wysłał sygnał alarmu do jurydykatora. Wiedział, że nie zdążą. Nie pozostało mu nic więcej, jak kląć w duchu samego siebie; – A na co ci było, kretynie mosiężny, w ogóle pytać o tego Grzyba…?

Загрузка...