6. Wojny

Słońce stało w zenicie ponad megapolis. Zanosiło się jednak na burzę i wielopoziomowe ulice tonęły w cieniach – od chmur, od sterowców, od wyższych ulic.

Na górnym piętrze Centrali, w sali konferencyjnej, trwało zebranie. Udział w nim brali: Nicholas Hunt, Joseph Moore, doktor Marina Vassone, pułkownik Fortzhauser i Ronald Schatzu, ten ostatni na wyraźną prośbę dwóch gości z Waszyngtonu, na których polecenie w ogóle zwołano owo zebranie. Pierwszym z nich był dobrze znany Huntowi Jack Oiol, doktor ekonomii, osobisty sekretarz sekretarza obrony; drugim – sprawiający wrażenie nierzeźbionego, rudy chudzielec nazwiskiem Bronstein, o którym Oiol swego czasu rzekł Huntowi, iż jest to anioł egzekucyjny Białego Domu.

Cała siódemka w jak najbardziej oficjalnych garniturach: sztywne halsztuki, białe mankiety, wysokie kolnięte, grube wyjściowe tabi o gumowanych podeszwach, szpilki jurydykatorów pod brodą, nawet Vassone w swym czarnym polijedwabiu, srebrnych obrączkach na palcach rąk i nóg, z wisiorkiem między piersiami. Nadgarstki na krawędzi blatu stołu.

Rytuały władzy, rytuały powagi, rytuały dominacji, Forrna określa dopuszczalne uczucia, to zabezpieczenie Przeciwko naszym żądzom, inaczej szefowie korporacji skakaliby sobie z dzikim wrzaskiem do gardeł podczas negocjacji; Bogu niech będą dzięki za NEti. Hunt uśmiechnął się krzywo za zasłoną dłoni z papierosem.

– No dobrze, ja wszystko rozumiem – westchnął Oiol, który musiał grać swoją rolę jak wszyscy inni – ale czy to nie było po prostu marnotrawstwo telepatów? Mieliście pięciu, wszystkich szlag trafił. A z neuromonad nici. Czyż nie tak wygląda aktualny stan Programu?

– Mhm…

– To co to jest? Bo dla mnie – klęska.

– Przypominam – odezwała się Vassone, z zadziwiającą niefrasobliwością okazując roztargnienie głosem i niepewnym spojrzeniem – że założenia i szansę powodzenia Programu znane były wszystkim od początku i wówczas nie słyszałam żadnych sprzeciwów. Po fakcie każdy mądry – dodała, prześlizgując się spojrzeniem ponad głowami Oiola i Bronsteina.

– To był plan zwycięstwa totalnego – powiedział Hunt. Zainspirowany demonstracją Mariny wyglądał teraz melancholijnie na miasto pod wielkimi sterowcami, pod burzowymi chmurami. – Pozyskanie współpracy neuromonad gwarantowało tryumf absolutny, bo nie ma w tym pokerze wyższej karty. Natomiast idąc po linii mniejszego oporu i zadowalając się animalnymi, doprowadzilibyśmy najwyżej do nowej równowagi, bo tamci też mieliby swoje animalne, a wciąż wisiałby nad nami miecz niczyich neuromonad.

– Należało zatem pracować dwutorowo – rzekł Oiol. -Bo teraz jesteśmy co najmniej pół roku do tyłu i startujemy z najsłabszej pozycji.

– Dwutorowo, mhm? – uśmiechnął się Hunt. – A kto to mówił o „przekleństwie rozwiązań połowicznych"?

– Pół roku? – zdziwiła się równocześnie Vassone. -Według Moore'a reszta zaczęła łapać telepatów dopiero kilka tygodni po nas.

– To prawda – przytaknął Fortzhauser. – Przeciek był od nas. Zaczęliśmy pierwsi. Po nas Chińczycy, potem Hongkongijska, potem Francuzi.

Bronstein siedział, nie odzywając się, nie patrząc na żadnego z dyskutantów. Wpółopuszczone powieki sugerowały znudzenie mężczyzny balansującą na granicy kłótni rozmową. Albo on faktycznie nie jest rzeźbiony, pomyślał Hunt, albo też to jego rzeźbienie posiada naprawdę niezwykły charakter.

– Dajmy sobie spokój z rozpamiętywaniem błędów już popełnionych – machnął ręką Oiol. – Teraz trzeba odpowiedzieć na pytanie: co dalej? Tych pięciu wypłaszczonych – wskazał kciukiem podłogę – do niczego się już nie przyda. A sneakerzy nie wyniuchali nikogo nowego. Stoimy przed perspektywą Wojen Monadalnych bez choćby jednej wytresowanej monady po naszej stronie.

– Może pan Schatzu naświetli nam sytuację – mruknął Bronstein.

Zapadło milczenie. Wszyscy zagapili się na Ronalda. Ten odchrząknął, przeczesał palcami krótkie włosy.

– No więc tak. Wojny Monadalne. Streszczę podstawowe założenia.

Po czym jął wyliczać:

– W fazie pierwszej Wojen należy oczekiwać bezpośrednich ataków na umysły decydentów. W drugiej -zmagań prowadzonych wyłącznie na płaszczyźnie myślni, pomiędzy monadami ofensywnymi i obronnymi. W trzeciej – ataków na ogniwa pośrednie, to znaczy telepatów-treserów oraz profesjonalnych mantrycznych blockerów; ataków zarówno psychicznych, jak i fizycznych. Faza czwarta, która charakteryzuje się dynamiczną homeosta-tyką, to ostatni i potencjalnie nieskończony etap zmagań, polegających już nie na próbach uzyskania bezpośredniego wpływu na decyzje przywódców wroga poprzez nasyłanie na nich monad z odpowiednimi psychomemicznymi "bombami" – lecz na odkształcaniu dookolnej myślni i sączeniu z monad psychomemicznych „wirusów". Na owym etapie nie będzie można już odróżnić umysłu zaatakowanego, „zainfekowanego" – od „czystego".

Następnie rozpoczął nowe wyliczanie: – Istnieją trzy możliwe warianty reakcji obronnych, Pierwszy; przeniesienie całości ciężaru decyzji na programy komputerowe. Drugi: wprzągnięcie do procesu decyzyjnego maksymalnie dużej liczby ludzi, czyli ubezpośredniczenie demokracji, a w przypadku działań szybkich, taktycznych, tajnych bądź nie podlegających zwierzchnictwu ogółu – randomizacja wyboru jednostki decyzyjnej z maksymalnie licznego zbioru kandydatów, przy czym każdy taki wybór dotyczyłby konieczności rozwiązania tylko jednego na raz problemu. Trzeci wariant: ukrycie właściwych decydentów i otoczenie ich tożsamości jak najdalej posuniętą tajemnicą – w demokracji jest bardzo mało prawdopodobny. Możliwe są, oczywiście, różnoproporcjonalne kombinacje powyższych rozwiązań. Po rozpętaniu Wojen Monadalnych, już w pierwszej ich fazie, nastąpi kompletne podporządkowanie nie uczestniczących w nich krajów i firm siłom dysponującym monadalnymi armiami. Stanie się to albo poprzez takie wpłynięcie na umysły ich zarządców, iż zaczną podejmować wyłącznie złe decyzje, co rychło doprowadzi je do ekonomicznego upadku i wyprzedaży; albo – w przypadku systemów dyktatorskich bądź silnie zhierarchizowanych – poprzez „skłonienie" owych zarządców do zawarcia odpowiednich umów wasalnych. Ostanie się jedynie owych kilka podmiotów liczących się w Wojnach, bo władających monadami. Po tym właśnie rozpoznamy początek fazy pierwszej: nastąpi szybka konsolidacja kapitałowa. Zwroty wektorów przepływu kapitału wskażą mocarstwa monadalne.

– Jutro o czwartej piętnaście po południu czasu Hanoi – rzekł Bronstein – Kompania Hongkongijska podpisze ze Zjednoczonymi Strefami Ekonomicznymi Azji umowę, na mocy której Strefy za symbolicznego jena sprzedadzą właścicielom Kompanii pakiet kontrolny Dwunastu Spółek. Proszę państwa, Wojny Monadalne się już rozpoczęły. Hunt zapalił kolejnego beznikotynowca. Burza nad Nowym Jorkiem przybierała na sile, pioruny rozszczepiały się na powłokach sterowców, spływając po linach uziemiających. Reklamy płonęły pośród tego mrocznego piekła żywiołów niczym runiczne zaklęcia ścierających się ze sobą na niebosldonie czarnoksiężników.

Myśli kotłowały mu się w głowie gorzej od tych burzowych chmur. Przecież potem nie będzie nikogo obchodzić; czyja de facto to była wina – pozostanie pieczęć klęski i nazwisko Hunta pod spodem. Nie idzie nawet o stan faktyczny Programu, lecz o etykietę, jaka zostanie mu przylepiona, o hałas, z jakim upadnie. A Bronstein – tak, on posiada tę władzę: może spowodować rozwiązanie Zespołu na podstawie analizy dotychczasowych jego wyników, w istocie dalece niezadowalających.

– Pytanie: po co w ogóle to zebranie? – rzucił Hunt. -Co my możemy zrobić bez telepatów na chodzie?

– Przynajmniej zapewnić ochronę – warknął Fortzhauser. – Nasi mantrycy są do dyspozycji. W Waszyngtonie na pewno bardziej się przydadzą.

Oiol skinął głową.

– Szef personelu ułożył się już z dalajlamą, zawsze mieliśmy dobre układy z tybetańską diasporą.

– Dajcie też ochronę tej ochronie – zalecił Hunt.

– Czy mi się wydaje, czy to już by była faza trzecia? -spytała ironicznie uśmiechnięta Vassone. – Piorunem to idzie.

– Bez własnych monad na smyczach możemy się co najwyżej bronić – pokręcił głową Oiol. – Oni tam będą tymczasem kroić między siebie resztę świata, a my – my zamantrujemy się na śmierć.

Bronstein stukał paznokciami o blat, zero zainteresowania w oczach.

– Jest jeszcze Program Wspomaganie. – Hunt strzepnął popiół z papierosa i spojrzał na Bronsteina. – Czytuje pan raporty?

Bronstein skinął głową.

– Więc wie pan, że Krasnowowi udało się z selekcją genu zupełnego telepatii – ciągnął Hunt. – Wszystko jeszcze przed nami, dopiero z estepem zacznie się na naprawdę dużą skalę. To otwiera zupełnie nowy etap. Wydaje mi się, że rozsądnym byłoby zebrać wszystkich tych ekspertów i sporządzić jakiś bardziej sztywny plan postępowania, ustalić priorytety… Zgodzą się państwo, że dotąd nie było w tym względzie pełnej jasności.

– Jest tylko jeden priorytet – oznajmił Bronstein. -Wojny Ekonomiczne. I tylko taki cel waszego Programu: zwycięstwo w nich.

– Zorganizujemy konferencję – rzekł Hunt, starając się, by zabrzmiało to tak, jakby przytakiwał Bronsteinowi. Dobrze pamiętał o złotej zasadzie biurokracji: nie wiesz, co zrobić – zwołaj naradę. – Zorganizujemy konferencję, opracujemy harmonogram. – Ciskał kolejne zaklęcia. – Skoro już zaczęły się Wojny Monadalne, musimy zmienić taktykę. Nie ma mowy o dalszych poszukiwaniach świętego Graala, doktor Vassone mi wybaczy.

Doktor Vassone obserwowała cienie na suficie.

– Świetnie – mruknął Bronstein, wstając. – Zyskaliście odroczenie.


Prosto z tej narady przeszli do „Santuccio" na wcześniejszy lunch: Hunt, Vassone, Schatzu, Oiol.

– Jezu, czy ten Bronstein faktycznie przyleciał tu po wasze głowy? – spytał Ronald, złożywszy swoje zamówienie.

Oiol zaśmiał się.

– Przyzwyczajaj się. Zawsze najpierw szuka się winnych niepowodzenia, jego przyczyn – dopiero potem, jeśli w ogóle.

– Nie jest tak źle – wzruszył ramionami Hunt. Był wyraźnie odprężony, szafował uśmiechem ponad wszelkie wymogi grzeczności. – My jesteśmy jedynymi ekspertami od całego tego monadalnego szajsu, a z Wojnami Monadalnymi na karku nie mogą sobie pozwolić na posłanie nas w odstawkę. Prorokuję wiek złoty, zalew wolnych funduszy.

– Co za „my"? – mruknęła Vassone.

– Pani, o najmędrsza – skłonił się jej, nie podnosząc się z krzesła, Nicholas – pani.

– I on. – Oiol wskazał łyżeczką Schatzu.

– Taki tam ekspert – parsknęła. – Posiedział, pomyślał, napisał. Co pan w ogóle wie o monadach?

– Och, z pewnością nie tyle, co pani – odparł Ronald, który najwyraźniej już chwycił obowiązujący przy stoliku ton. – W razie jakichkolwiek wątpliwości nie omieszkam zwrócić się z pokornym zapytaniem do wyroczni. Dręczy mnie na przykład taka kwestia. – Pociągnął łyk napoju i spojrzał przez szklankę na prześwitujące spomiędzy chmur słońce. – Czy myślnię obowiązują prawa fizyki? – O co panu chodzi?

– Mhm, czy, dajmy na to, spuszczona na Księżycu monada dotrze do ofiary na Ziemi szybciej niż w sekundę?

– Pyta pan o ograniczenie do prędkości światła?

– Aha.

– Prawdę mówiąc, nie prowadziliśmy badań – przyznała Vassone. – Trzeba by wpierw wytresować monadę, a my nie wytresowaliśmy ani jednej.

– No, niech pani nie będzie taka skromna – sapnął Oiol. – Pani wytresowała Czwartego, który wytresował animalną.

– A w ogóle na co to panu, Schatzu? – zainteresował się Hunt. – Będzie pan próbował wyjaśniać za pomocą myślni paradoks jednoczesnych obserwacji?

– Aa, nie, tak sobie. Ciekawy byłem.

– Ja też mam pytanie do pani doktor – zgłosił się Oiol. – Jak mianowicie wyobrażała sobie pani to porozumienie z neuromonadami? Co takiego moglibyśmy im dać w zamian za oddawane nam przysługi, a czego nie mogliby im dać nasi wrogowie? Hę?

– Ofiary, stosy ofiar – zaintonował Hunt. – Manipulacje algedoniczne. Co za przyjemność dla nich? Jeden jest Pewnik: pożywienie. Każdy organizm łaknie. A co jest ich białkiem, budulcem ich ciał? Psychomemy. Więc? Wejrzyj na nas, okrutna Ateno.

– Upiłeś się?

Hunt zrobił dziwną minę, puścił oko do Schatzu.

– Czyż bowiem nasze umysły, traktowane według teorii pani doktor jako psychomemiczne odbicia procesów zachodzących w korze mózgowej, zorganizowane zakłócenia myślni – czyż one również nie stanowią monadalnej formy egzystencji? Fakt: przywiązane są do ciała. Ale cóż to znaczy? z perspektywy myślni nie znaczy to nic. Ciało umiera. I co wówczas z umysłem? Mózg gaśnie; ale wszak właśnie dowiodła pani na przykładzie telepatów, że psychoerny nie potrzebują dla przetrwania żadnej fizycznej podpory. Toteż umysł istnieje nadal. Jest to już monada klasyczna, roślinna bądź animalna. Przed śmiercią posiadał inteligencję, samoświadomość. Pytanie: czy dysponuje nimi również potem?

Oiol wpatrywał się w Hunta podczas jego przemowy z uporczywością w myśl Nowej Etykiety wręcz obelżywą.

– Czy to oznacza – żachnął się – że wy tu usiłujecie się skontaktować z duchami zmarłych? To są te neuromonady, obca inteligencja myślni…?

– Trza było wam nająć jakiegoś nekromancera – parsknął Schatzu.

– Bardzo śmieszne – warknęła Vassone. – Tylko mąci im pan w głowach, Hunt. To są przecież dwa różne poziomy organizacji, i pan dobrze o tym wie. Co innego -umysł człowieka świadomy właśnie psychomemami, które są jego pamięcią, osobowością, strukturą; a co innego -neuromonada, świadoma organizacją psychomemów, zdająca sobie sprawę ze znaczenia, „treści" ich samych mniej więcej tak samo, jak my zdajemy sobie sprawę z wewnętrznej budowy tkanek naszych mięśni, czyli wcale.

– Ja wiem, jak zbudowane są moje mięśnie – rzeki Schatzu.

– Doprawdy? Pana mięśnie? Potrafi pan wejrzeć we własny biceps, zejść do poziomu komórkowego, odczytać go warstwami? Dysponuje pan jakimś przeznaczonym do tego celu zmysłem fizycznej introspekcji?

– Dysponuję mikroskopami.

Hunt postukał kłykciami w blat stolika.

– Zaraz, powoli. Zapędziliśmy się w tych analogiach, niedługo wyjdą nam psychomemiczne mikroskopy elektronowe. Ja przyjmuję do wiadomości pani rozróżnienie. Ale to nie zamyka kwestii, bo jedno nie wyklucza drugiego. Co mianowicie dzieje się z umysłem człowieka po śmierci?

Oiol westchnął ciężko, uniósł oczy ku niebu.

– Jakbym wrócił na studia. Jakim cudem wpadliśmy w ten eschatologiczny kanał?

– Zamilcz, niewierny – machnął na niego Hunt. – My tu o wzniosłych rzeczach mówimy.

– Ja wiem, ja wiem – pokiwała palcem Marina. – To Czarny, piątka. „Nie moje niebo, siódma brama, hurysy czarnookie". Prawda?

– Coś tam przecież widział – nacisnął Nicholas.

– Monadę widział.

– Więc przeczy pani?

– A niby czemu przeczę?

– Ciągłości umysłowej świadomości.

– Tak. To jest inna forma organizacji. Gdy gaśnie mózg, ginie struktura: zostaje kupa psychomemów. One mogą przetrwać, i w istocie często się to zdarza, czasami nawet samoorganizują się lub są jednym z elementów organizacji do poziomu homeostatu myślni, exemplum nawiedzone domy, duchy miejsc kaźni – lecz wszystko to nie oznacza jakiegoś rodzaju życia pośmiertnego. Identycznie rzecz ma się z ciałem: ono przecież również nie znika w momencie śmierci, trwa, jego budulec w procesie biologicznego recyklingu wchodzi nawet w skład kolejnych homeostatycznych maszyn świata fizycznego – ale cóż z tego? Nie o to tu idzie.

Przyjechały zamówione dania, w większości krwiste befsztyki. Inżynierowie memetyczni od lat z takim upodobaniem sprzęgali indukowane przez siebie trendy z memotrendami wegetarianizmu i zdrowego żywienia, że dla pokoleń Hunta i Vassone rozmyli je już doszczętnie. Tatary, strogonoffy, tłuszcze zwierzęce – znowu nie były niemodne.

Chwilę trwało zamieszanie z rozdzielaniem kompletów i płaceniem, kelner łapał ich po kolei za nadgarstki i przyciskał suche wargi operatora do cashchipu wyczuwalnego pod skórą drobnym stwardnieniem.

– Mmmm – potrząsnął widelcem Schatzu – ale może mi ktoś wreszcie wyjaśni ten passus o „ofiarach, stosach ofiar"? Co?

– To jest smaczne – zaakcentował Hunt. Oiol zajrzał mu do talerza.

– Naprawdę?

Hunt zamachał, zirytowany nieporozumieniem.

– Ofiary, stosy ofiar – powtórzył. – Pytanie brzmiało: czym przekupić neuromonady. Smacznym żarciem, oto czym. Pani doktor wytłumaczy w szczegółach – skinął na Vassone. – Akurat.

– W każdym razie opieram się tu na jej słowach – zaznaczył Hunt. – Jakaś mała hekatombka… Najlepiej z ludzi, nie z wołów, bo ludzie mają jednak bardziej rozwinięty system nerwowy i więcej psychomemów wydalą, wyższej jakości. Oczywiście w bólu, w męce, to musi być długie, jednostajne cierpienie, aby uzyskać jednorodność i koherencję emisji – na korze pozostanie wówczas tylko jedno doznanie, skumulowany ładunek. I oczywiście w przypadku każdej z ofiar powinno być ono takie samo – stąd wymagana rytualność mordów. To będzie im smakować.

Schatzu, krzywo uśmiechnięty, spojrzał na Oiola, Oiola o twarzy pozbawionej wszelkiego wyrazu, jak z lanego plastiku.

– Czy Departament Obrony USA nie finansuje przypadkiem badań nad czarną magią?


W dniach, które nadeszły po wizycie Bronsteina i ogłoszeniu wybuchu Wojen Monadalnych, Hunt miał nareszcie pełne ręce roboty.

Przede wszystkim musiał zorganizować tę publicznie zapowiedzianą konferencję. Zwyczaj nakazywał postępować w takich razach z prawdziwie bizantyjskim rozmachem, czyli wykorzystać budżet do maksimum, przede wszystkim starając się zapewnić uczestnictwo każdego specjalisty, którego absencja mogłaby zostać potem organizatorowi wytknięta jako przyczyna niepowodzenia przedsięwzięcia.

Bo też Hunt tego właśnie się spodziewał: niepowodzenia. Bogiem a prawdą nie słyszał jeszcze o takiej naradzie, konferencji, burzy mózgów czy jak to zwał – o której można by rzec, iż zakończyła się sukcesem. Jaką mianowicie postać miałby przyjąć ów sukces? Jednego gigabajta pokonferencyjnego trashu więcej? O dalszej karierze Nicholasa i tak zadecyduje rozwój wydarzeń w Wojnach Ekonomicznych i przyszły układ sił w stolicy. Konferencja to ledwie standardowa zasłona dymna – nikt przecież nie będzie mógł zaprzeczyć, iż Hunt nie siedział tu z założonymi rękoma i faktycznie coś robił! Więc im większy rozmach, tym lepiej.

Wszelako tym razem Hunt znajdował się w trudniejszej sytuacji, bowiem listę uczestników znacznie ograniczały narzucone przez Fortzhausera kryteria bezpieczeństwa. Znacznie – czyli lista objęła jedynie tych, którzy albo już byli częściowo z projektem Kontakt zaznajomieni, albo posiadali dostęp do sekretów o analogicznym bądź wyższym poziomie poufności. Na dodatek wykreśleni z niej zostali wszyscy nie będący obywatelami USA lub będący także obywatelami innych państw bądź sygnatariuszami ekskluzywnych umów kulturowych, tudzież ludzie czerpiący większość swych dochodów ze źródeł pozabudżetowych. Zwłaszcza ten ostatni warunek odczuł Hunt dotkliwie: dyskwalifikował on blisko dwie trzecie kandydatów. Z punktu widzenia oficera kontrwywiadu był jak najbardziej sensowny – cóż określa lojalność silniej od pieniędzy? – niemniej dla Nicholasa, który sam nie pogardziłby wysokim stanowiskiem w menadżmencie jakiejś megakorporacji, brzmiało to zgoła idiotycznie. W końcu któż przewidzi, który z ekspertów, pracujących teraz wyłącznie dla rządu, nie przeniesie się za jakiś czas do konkurencji, z wianem w postaci także tych sekretów? Przenoszą się wszyscy. Dawno minęły czasy, kiedy budżet państwa stanowił główne źródło finansowania prac naukowych. Obecnie mógł się na tym polu przyrównywać co najwyżej do budżetu pojedynczej, średniej wielkości firmy Strategia finansowania badań w kluczowych dziedzinach, rodem jeszcze z zimnej wojny (kiedy to tajne technologie wojskowe zawsze o kilka lat wyprzedzały rozwiązania wdrażane do użytku cywilnego) skompromitowała się do reszty w latach sześćdziesiątych, gdy DARPA w wielkim zrywie finansowym postanowiła postawić na technologie antygrawitacyjne. Początki były obiecujące, ale po dekadzie projekt padł, gdy okazało się, że krzywa energii koniecznej dla sprowokowania fenomenu rośnie w stosunku do masy wykładniczo. Potem rząd pozostawił badania sektorowi prywatnemu, który stać było na amortyzacje kosztów w dużych przedziałach czasowych i wysoki procent projektów chybionych, a który nie musiał się tłumaczyć z każdego centa odmówionego programom socjalnym. Nawet owa słynna bionanotechnologia, mocą międzynarodowych konwencji usunięta w sferę zastosowań tajnych – nawet ona stanowiła efekt pracy ludzi z Mostu zaledwie w kilku procentach. Jedyna przewaga rządowych projektów brała się tu z faktu, że – jako „oficjalnie tajne" – były one wyjęte spod prześladowań prawnych, tam więc naukowcy mogli się zapuścić najdalej w swych poszukiwaniach. Ale również to ograniczenie nie było bezwzględne, firmy prywatne miały bowiem możliwość przeniesienia swoich laboratoriów w miejsca na Ziemi „prawnie przyjazne": zawsze znajdzie się jakiś podmiot prawa międzynarodowego na tyle zdesperowany ekonomicznie, że gotów zmienić swe wewnętrzne legislacje dla podratowania budżetu. I coraz więcej tak czyniło, zwłaszcza w dziedzinie bionanotechnologii, która znajdowała się obecnie na szczycie naukowego boomu; nie ta abstrakcyjna bionanotechnologia sprzed wieku, ale prawdziwa, praktyczna inżynieria bionano. Albowiem w momencie, gdy nano schodzi do takiej skali i precyzji, że potrafi samodzielnie rekombinować DNA, konstrukcje biologiczne i nanopochodne sprowadzone zostają do wspólnego mianownika, jednego kodu, za pomocą którego można zarówno zmieniać/budować materię ożywioną, jak i nieożywioną. I, o ile Hunt się orientował, na tym właśnie skupiała się obecnie praca w Moście: na stworzeniu nanotechnologicznego analogu dezoksyrybonukleotydów – takich trzech-sześciu podstawowych nanoelementów, których wzajemna przestrzenna orientacja oraz sposób połączenia szyfrowałyby prostym, samowykonującym się językiem całość właściwości powstałego z nich tworu (czy byłby to kolejny nanobot, większy zaledwie o rząd wielkości, czy też pseudoorganizm wielkości zwierzęcia).

Ostatecznie więc lista zamknęła się na pięćdziesięciu dwóch nazwiskach. Dla Hunta oznaczało to konferencję wręcz kameralną. Dla Fortzhausera – niemal stuprocentową pewność wypłynięcia tajemnicy na zewnątrz.

W końcu musiał Nicholas pójść na kompromis i dla uniknięcia dalszych zastrzeżeń Fortzhausera wybrał na miejsce obrad bazę EDC – nie ów powszechnie znany budynek przy Wall Street, lecz potężny, betonowy „bunkier" wzniesiony na miejscu dwudziestowiecznej fabryki w Bronxie, tuż nad East River. Było to zagranie podwójnie sprytne, bo na dodatek zrzucało całą odpowiedzialność za ewentualne późniejsze przecieki na Korpus -Hunt umywał ręce. Najwyraźniej jednak szef sztabu EDC, generał Kleist, przejrzała Nicholasa, bo odmówiła udostępnienia pomieszczeń na konferencję. Droga służbowa trwałaby tygodnie, tak zatem Hunt pofatygował się do Bunkra osobiście, dla zachowania formy zabierając z sobą Anzelma, który akurat na dwa dni wrócił do NY, by zlikwidować tu resztę swoich spraw i w spokoju omówić z Nicholasem sytuację. Pojechali prosto z Cygnus Tower.

Sami ludzie z Korpusu nazywali go Bunkrem: nad ziemię wznosił się na sześć kondygnacji, lecz pod powierzchnię przykrytego soczystym trawnikiem gruntu schodził na metrów ponad dwieście. Było to jedno z dwóch głównych centrów operacyjnych Departamentu Skarbu USA w Wojnach Ekonomicznych i klasą antysneakerowych zabezpieczeń przewyższało Langley i Fort Meade (tak w każdym razie utrzymywał pułkownik Fortzhauser, a Hunt łykał to bez mrugnięcia).

Ponad Rikers Island widać stąd schodzące do lądowania na La Guardii samoloty, w takie mgielne wieczory smugi laserów naniebnych reklam biją z zespołu rzutników w Old College Point na kilometry wzwyż. Limuzyny Programu nie wpuszczono do wewnętrznego garażu (kolejny afront) i Hunt miał okazję podziwiać naturalne krajobrazy sztucznego świata.

Generał Iris C. Kleist, EDC, doktor ekonomii rzeźbiona w filigranową Mulatkę, przyjęła ich nie w swoim gabinecie (który mieścił się gdzieś w trzewiach sektora operacyjnego Bunkra), lecz w gabinecie zarządcy budynku, chwilowo przezeń opuszczonym.

Nie było jasne, czy pomieszczenie to obejmuje sieć NEti – ale ponieważ Hunt i Anzelm mieli co do tego wątpliwości, zachowywali się tak, jakby istotnie obowiązywała ich Etykieta.

Po kwadransie przeszli do rzeczy – generał przeszła.

– Jeden powód, dla którego miałabym się zgodzić.

– Przecież pani wie, czym my się zajmujemy. Ponad pół budżetu Programu szło przez jej konta.

– Taa, biurokracją i intrygami – warknęła. – Czy wy w ogóle czytaliście własny statut? „W celu wspomożenia obrony gospodarki państwa", tak tam stoi. Tymczasem co ja słyszę od pułkownika Fortzhausera?

– Co pani słyszy?

Tylko zmierzyła Hunta wzrokiem.

– Pani generał – zaczął pojednawczym tonem – nie może się pani spodziewać natychmiastowych korzyści, to jest program badawczy, eksperymentalny. Albo nastąpi przełom, albo nie. Robimy wszystko, żeby…

– Czy jest tam u was choć jeden człowiek – przerwała mu wbrew NEti – który naprawdę rozumie, na czym polegają Wojny? Poza moimi podwładnymi, których dla zasady ingorujecie. Co?

– Jeśli pyta pani o to, czy posiadamy wykształcenie infoekonomiczne… – uśmiechnął się Anzelm.

– Wtedy dopiero nie byłoby nadziei, że zrozumiecie -prychnęła. – Ja pytam, czy w ogóle pojmujecie zależności.

Stała nad nimi z rękoma za plecami i czekała na odpowiedź. Ni z tego, ni z owego, poczuł się Nicholas wtłoczony w formy infantylne, chłopca wyciągniętego z drzemki do odpowiedzi przed klasą.

– To zależy, co pani rozumie przez…

Tylko westchnęła. Chwilę spoglądała w przestrzeń ponad głowami gości. Potem pokiwała z politowaniem głową.

– Może przynajmniej podstawy. Powinniście znać chociaż z historii. To zaczęło się przecież jeszcze w dwudziestym wieku – powiedziała przysiadłszy, zupełnie niegeneralską manierą, na krawędzi biurka, przed ścianą biało zablankowanego ledunku. – Niektórzy szukają nawet głębiej.

– W dwudziestym wieku? – spytał Anzelm. – Od czego?

– Od rozwoju technologii zniszczenia. Ale tak naprawdę nie było świadomości i nie było decyzji. Nie podam więc daty, nawet daty narodzin nazwy i społecznej świadomości. Wojny Ekonomiczne. – Odwróciła się, by wystukać coś na terminalu.

– Niektórzy interpretują rzecz podług reguł historycznej konwergencji – zauważył Preslawny, najwyraźniej biorąc na siebie ciężar dyskusji; z pewnością był w lepszym po temu humorze aniżeli Nicholas.

– Błędnie – ucięła Kleist.

Zapiawszy rękawiczkę 3D-move, odwróciła się do Anzelma.

– Naprawdę szukać można dopiero w czasach, gdy użyteczność posiadanego potencjału militarnego stała się odwrotnie proporcjonalna do jego wielkości. Widzi pan, w domowych wojenkach o miasteczko czy dwa partyzanckie bandy mogą do siebie strzelać z kałasznikowów, pluć z moździerzy i walić z RGP – ale do czego użyć milionowego wojska z atomówkami, orbitalnymi laserami, hektolitrami ultrazjadliwej broni chemicznej i biologicznej? Mhm? Tym sposobem nie da się już niczego zdobyć. Nie ma zysku. Zwłaszcza, że mocarstwa sukcesywnie same ubezwłasnowalniały się psychologicznie. Memy pacyfistyczne ukorzeniły się w naszej kulturze tak mocno, że elektorat w końcu przestał dawać przyzwolenie na jakąkolwiek wojnę, w której miałby zginąć choć jeden żołnierz – ich rodak lub wróg. Nawet gdyby powstrzymanie się od użycia siły miało okazać się katastrofalne w skutkach – wojna nie zyskuje akceptacji.

– Ale wtedy szło o rywalizację czysto polityczną, motywacje zmagań były ideologiczne.

– Wojna to narzędzie ochrony bądź powiększenia stanu posiadania państwa. Kropka.

Anzelm wydął wargi.

– O co w ogóle ten szum? Z nieuniknionych konsekwencji zdawano sobie sprawę już prawie dwa wieki temu. O ile dobrze pamiętam, w tysiąc dziewięćset czternastym u Heinemanna w Londynie wyszła książka niejakiego Normana Angełla – The Great Illusion, w której prorokowano analogiczny kres konfliktów zbrojnych. To wszystko są banały, oczywistości historii.

Hunt zagapił się w zdumieniu na Presławny'ego. Skąd on zna takie szczegóły? Co prawda zaliczył kiedyś minikurs infoekonomiki…

– Oczywistości historii, tak – warknęła zirytowana pani generał. – Rzecz cała polega na skali oraz technologiach realizacji. Ekstremalizacja trendu zaczęła się bowiem w momencie, gdy przestała istnieć możliwość rozpętania i wygrania takiej wojny w klasycznym tego słowa rozumieniu, która ostatecznie zbilansowałaby się dodatnio. Nawet gdyby szło na przykład o przejęcie najbogatszych na planecie pól roponośnych – całościowe koszty operacji wojskowej przechwycenia i zachowania kontroli nad nimi znacznie przewyższyłyby ewentualne zyski, zważywszy na militarne potencjały zainteresowanych stron.

– Czyli wszystkich mocarstw Ziemi. Ale owe superarmie w istocie pełniły rolę odstraszającą, nie może pani tego negować.

– I w tym sensie opłacało się wydawać na nie rokrocznie teradolary – przytaknęła Kleist. – Rezygnacja z ich utrzymywania – a więc także rozwoju, bo stać w miejscu znaczy cofać się – kosztowałaby znacznie drożej. Ale dzięki ich użyciu zaczepnemu nie da się uzyskać już niczego.

– Korelację stwierdzić najłatwiej. Ale prześledzić skutek i przyczynę…

Kleist tylko uniosła brew. Preslawny bezczelnie odpowiedział uśmiechem.

– To siła gospodarki stanowi o sile armii danego kraju, nie na odwrót. – Generał zakrzyknęła na kompa i na ścianie wyświetliły się napchane statystyką kolorowe tabele. – Ruscy przekonali się o tym na własnej skórze w trakcie partyjki zbrojeniowego pokera z Reaganem. Przykład z przeciwnego bieguna: Japonia – choć wszak wbrew pozorom nie całkowicie bezbronna, to przecież w gruncie rzeczy militarna pchła przy sowieckim słoniu.

– Japonia wchodziła de facto w skład sojuszu…

– Sojusze XX wieku nastawione były na obronę przed konwencjonalnym atakiem, to znaczy brutalną siłą mordu i zniszczenia. Przyznaję, ich rola, podobnie jak rola owych superarmii, była niezaprzeczalnie istotna, nikt z nas tego nie neguje. Lecz tymczasem górę zaczął brać nowy czynnik, na znaczeniu zyskiwała inna płaszczyzna zmagań – ekonomiczna – ponieważ na niej podboje wciąż są możliwe.

– Ależ to nie jest żaden nowy czynnik, on istniał od wieków!

– Tak. Lecz, powtarzam, jego rola, z uwagi na postęp cywilizacyjny i pomniejszenie roli klasycznych konfliktów zbrojnych, wzrosła do tego stopnia, że mamy prawo mówić o zmianie jakościowej. Porównajmy efekty bezpośrednie i pośrednie najostrzejszego konfliktu ekonomicznego w realiach pierwszej wojny światowej oraz w czasach współczesnych: to są dwa różne światy.

Wywołała na ścianie inny standardowy zestaw poglądowych zobrazowań.

– Pierwszą różnicę stanowi tempo zmagań. Wtedy czas od decyzji do pierwszych jej skutków liczyć należało na tygodnie i miesiące, lata nawet, dziś są to sekundy. Jest to, oczywiście, kwestia technologii. Prawdziwy przełom nastąpił wraz z komputeryzacją łączności, wirtualizacją praw własności i automatyzacją procesów decyzyjnych. Impuls niosący informację o spadku czy wzroście kursu biegnie światłowodem od kraju do kraju ułamki sekund. Niczego też nie trzeba podpisywać, przewalać ton Papieru, przemieszczać materialnych akcji, wykonywać Przy udziale ludzi proceduralnych wygibasów – co przedtem zabierało godziny i dni. Teraz wystarczy zmienić zapis w kryształowych pamięciach komputerów sprzedających, kupujących oraz giełdy – a to są nanosekundy. Największą zmianę w tej dziedzinie wniosła wszakże automatyzacja procesów decyzyjnych. Trend rozpoczął się od giełdowych programów eksperckich z lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Pierwotnie miały to być jedynie swoiste bezpieczniki na wypadek nagłego krachu, wiadomo bowiem, że jak już się na giełdzie wali, to wali się wszystko i to z szybkością pikującego myśliwca. W takich warunkach ludzki makler nierzadko fizycznie nie nadąża ze składaniem zleceń, na dodatek tych właściwych -a stres jest potworny. Ponadto początek krachu często wszyscy przegapiają i odpowiedni punkt na wykresach wskazują dopiero post factum analitycy. Toteż zadaniem takiego programu komputerowego było cierpliwie wyczekiwać pierwszych objawów nieszczęścia i zareagować wówczas natychmiastową wyprzedażą zagrożonych pozycji i przejściem na papiery bezpieczne, tudzież podłączyć się do trendu i dla amortyzacji strat grać na krótką sprzedaż. Warunki aktywacji – progowe wysokości indeksów lub notowań pewnych firm uznawanych za reprezentatywne bądź wyjątkowo „wrażliwe" – oraz odpowiedzi programu wpisywali weń wcześniej ludzie. W krótkim czasie do pomocy programów eksperckich zaczęli się uciekać wszyscy więksi inwestorzy, wzrosły również znacznie kompetencje owych programów: już nie tylko szło o ratunek w razie zapaści, lecz także o korygujące reakcje na zmiany trendów na giełdzie, coraz drobniejsze, coraz mniej istotne. Tendencja do automatyzacji decyzji była nieodwracalna, bo każdy, kto by się ze stosowania tej strategii wycofał, z miejsca stawiałby się na przegranej pozycji.

– Więc jednak konwergencja – zauważył Anzelm.

– W tak szerokim jej znaczeniu, każdy proces historyczny posiada charakter konwergencyjny. – Wzruszyła ramionami. – A pamiętajmy, że ta strategia posiadała i ciemne strony. Kilkaset takich „maszynowych inwestorów" działających równocześnie na jednym rynku -a wkrótce stało się jasne, iż w gruncie rzeczy istnieje tylko jeden rynek – stanowiło samodetonującą się bombę ekonomiczną: funkcjonując bezrefleksyjnie i podług sztywnych algorytmów, były ślepe na pośrednie konsekwencje swych poczynań i co rusz powodowały „lawiny decyzyjne", zgubne dla wszystkich. Wyglądało to w sposób następujący.

Tu Kleist wywołała na ścianie przykładowy zapis „lawiny". Miejsca wprzęgnięcia się programów zaznaczone były na lecących w dół wykresach czerwonymi piktogramami. Wersja animowana, trójwymiarowa, ukazywała "współpracę" kilku programów.

– Program najbardziej asekuranckiego z inwestorów -mówiła generał, wskazując kolejno odpowiednie fragmenty zobrazowania – a zazwyczaj był to fundusz emerytalny, rozpoznawał sytuację jako niebezpieczną – bo akurat na tym dokładnie poziomie ustawiono mu próg czujności -i pozbywał się papierów, jego zdaniem, zdaniem jego twórców, niepewnych. To naturalnie wzbudzało niepokój kilku innych programów. Jeśli skumulowane wahnięcie kursów przekroczyło analogiczny próg u któregoś z nich, wówczas i on się dołączał do zrzutu, a jeżeli przy tym był to program zaplanowany „z większym gestem", mógł się zachować bardziej agresywnie i pójść „na trend". Spadek kursu się powiększał i rzutował na kursy firm pokrewnych, bo programy prewencyjnie wyprzedawały blokowo. Wystarczyło parę takich zazębień skutków działań jednego programu z założeniami kolejnego, by giełda ni z tego, ni z owego, w przeciągu minut, spadła w najgłębszą otchłań bessy. Ludzcy maklerzy mogli tylko przyglądać się i kląć.

– Czemu nie wyłączyli tego wszystkiego w cholerę?

– To nie było żadne wyjście – Kleist pokręciła głową. -Kto by się na coś takiego porwał, uzyskałby jedynie tyle, że najpóźniej i z największą stratą zeszedłby z dołujących Przedsiębiorstw. I w rzeczy samej, według tego scenariusza doszło do kilku poważnych załamań giełdowych. Jednak po upowszechnieniu komputerów opartych o fuzzy logic, sieci konekcyjnych, PDP i post-PDP, heurystyk adaptatywnych, nieporównanie bardziej elastycznych i zdolnych do nauki na błędach – zagrożenie z tej strony wyraźnie zmalało. Bezpośrednią konsekwencję powyższego stanowi również całkowite wykluczenie z ekonomicznych gier ludzi.

– Więc co wy tu właściwie robicie?

– W boju parkietowym uczestniczą wyłącznie maszyny. Nam pozostaje rola programatorów i określaczy strategii ogólnych, nadzorców, kontrolerów i sztabowców.

– Odpadliśmy, bo jesteśmy wolniejsi?

– Nie tylko. Chociaż rzeczywiście, szybkość dyskwalifikuje człowieka już na starcie. Ale komputery tej generacji są „świadome" również istnienia innych komputerów inwestorów i biorą w swych decyzjach pod uwagę ich programy. Zmagania wspięły się tym samym na wyższy poziom, owe wnuki programów eksperckich rywalizują bowiem ze sobą już na „metagiełdzie", gdzie dokonywane wybory zależą nie od rzeczywistych notowań i faktycznych posunięć adwersarzy, lecz ogółu stanów i zdarzeń możliwych, a każde z nich ważone jest odpowiednim prawdopodobieństwem i wartością oczekiwaną. Na tym etapie ludzcy analitycy giełdowi sami z siebie już nawet post factum nie są w stanie zrozumieć i wytłumaczyć poczynań komputerów. Przykładowo – Kleist wyciągnęła zapis jakiejś starej sesji i przewinęła analizę – znajdują w listingu pozycję ewidentnie chybioną, zakup jakichś dołujących akcji i sprzedaż ich z wielką stratą. Logika gry na pierwszym poziomie giełdy mówi jasno, iż jest to błąd. Jednak gdy gra toczy się na poziomie drugim, zmienia się perspektywa oceny i nie szacuje się strat i zysków z danych posunięć wobec ich zaniechania (to znaczy: „gdyby nie kupował, bylibyśmy do przodu"), lecz wobec rozkładu prawdopodobnych konsekwencji zaniechań („gdyby nie kupował, Etand najprawdopodobniej zszedłby z KSCF, ruszyłoby czerwone w City i stracilibyśmy sto dwadzieścia mega"). Jedynym wówczas właściwym sposobem analizy jest analiza całościowa. A żaden człowiek nie obejmie jedną myślą wszystkich ruchów na światowym parkiecie.

Ponownie zmieniła wyświetlane wykresy.

– Drugą różnicę pomiędzy konfliktami ekonomicznymi współczesności i początku dwudziestego wieku stanowi stopień ścisłości powiązań gospodarczych w najwyżej rozwiniętych społeczeństwach tych czasów oraz wrażliwości owych społeczeństw na drgnięcia wskazówki ekonomicznego barometru. Chyba nie muszę przekonywać o różnicy?

Hunta z pewnością nie musiała. Niewiele go to wszystko interesowało i najchętniej przerwałby generał pod byle pretekstem, ale wolał jej do siebie w ten sposób nie zrażać: potrafił rozpoznać, gdy ktoś jest naprawdę zakochany w swojej pracy. Na dodatek, decydując się na ów wykład, Kleist sama uwięziła się w formie: jeśli wysłuchają go do końca, ona po prostu nie będzie już w stanie odmówić im przysługi. Rodzaj handlu wymiennego: wy pozwolicie się zatruć moimi ideami, ja wam użyczę Bunkra. Więc cierpiał Hunt w milczeniu.

– I dopiero wiedząc to wszystko, można próbować zrozumieć toczące się od kilkudziesięciu lat już pod tą nazwą Wojny Ekonomiczne. – Doktor Kleist upiła ze szklanki bezbarwny napój. – No więc przydałoby się zapoznać was z podstawami – westchnęła. – W końcu macie przecież wypracować jakąś supercwaną metodę zwycięstwa w Wojnach, nie zaszkodziłoby, gdybyście wiedzieli, czym to sieje.

A więc to był dopiero wstęp! Hunt jęknął w duchu. Jeśli wyciągnie kolejne wykresy, mogę mimo wszystko nie wytrzymać…

– Ograniczę się naprawdę do podstaw, bo bez przygotowania infoekonomicznego i tak nie zrozumielibyście wiele – stwierdziła, najwyraźniej czytając z twarzy Nicholasa.

Ale Preslawny nie byłby sobą, gdyby odpuścił. Zasypał ją dziesiątkami pytań, gęsto naszpikowanych terminologią rodem z „The Wall Street Journal". Generał miała mord w oczach, podobnie Hunt. Była to wszelako jedna z metod Anzelmowego podrywu: poprzez irytację. Preslawny hołdował tradycji flirtu interaktywnego, twierdził, że to dodaje dreszczyku emocji, ta niepewność: pozwie, czy nie pozwie? Teoria, którą głosił, nakazywała po pierwsze wytrącić kobietę ze stanu obojętności wobec podrywacza. Potem, utrzymywał Anzelm, już tylko krok od nienawiści do fascynacji. Hunt uważał taką rosyjską ruletkę za aberrację psychiczną. Powtarzał Preslawny'emu, że powinien się leczyć, póki nie jest za późno.

W sumie chyba się jednak Anzelm przysłużył, bo zanim tych dwoje skończyło się kłócić, była już ciemna noc i generał na krótkie: – To kiedy możemy się instalować? -Nicholasa mogła tylko podać termin. Hunt jednak nie pochwalał takich metod: to niepotrzebne stawianie sprawy na ostrzu noża; gdyby Kleist była w innym nastroju, bardzo łatwo mogłaby się obsunąć w atraktor zimnej złości i skończyłoby się na śledztwie JAG.

Idąc przez pusty parking, Hunt postukiwał gniewnie laseczką.

– Ciebie zabrać gdziekolwiek…! – syczał na Preslawny'ego. – Słoń w składzie porcelany! U nierzeźbionych żartowałbyś pewnie o kondomach! Nie wystarczą ci te odszkodowania, które już wiszą na twojej pensji? Chcesz skończyć na socjalnym? Weź ty się wreszcie…

– Patrz, kogo diabli przynieśli.

Rzucała się w oczy, bo to była jedyna na całym parkingu limuzyna obok tej Zespołu. Wysiadał z niej właśnie mężczyzna o włosach koloru rdzy, w świetle zarzecznych laserów widzieli go wyraźnie mimo sporej odległości.

– Bronstein.

– Zauważ – mruknął Hunt, wsiadając do samochodu -jego też nie wpuściła do wewnętrznego.


Z terminem konferencji było już gorzej. Z jednej strony – musiała się ona odbyć wystarczająco szybko, by wywiedzione z jej wniosków ewentualne zalecenia móc wprowadzić w życie, zanim po Wojnach Monadalnych nie będzie już co zbierać (Schatzu mówił o trzech-czterech miesiącach na ostateczne ustalenie nowej równowagi sił). Z drugiej zaś – Hunt musiał dać zaproszonym czas na dokonanie zmian w ich własnych harmonogramach, na przygotowanie wiarygodnych legend, a części z nich – także na zapoznanie się z dostarczonymi przez wojskowych kurierów wcale grubymi opracowaniami o dotychczasowej teorii i praktyce eksploracji myślni (wszystko wyłącznie na papierze!).

Ostatecznie stanęło na następnym weekendzie. Konferencja miała trwać trzy dni – zacznie się w czwartek wieczorem, skończy w niedzielę. Uczestnicy zostaną zakwaterowani wewnątrz Bunkra, w pokojach przeznaczonych dla wizytujących VIP-ów i cywilnych analityków. Zabezpieczeniem całości, zarówno przed sneakerami obcych wywiadów, jak i miejscowych mediów, zajmą się: z ramienia sekcji Fortzhausera – McFly (już z nową twarzą) oraz nowojorski oddział Secret Service, która teoretycznie razem z FBI odpowiadała za ochronę tajemnic Korpusu. W praktyce EDC dysponował własną komórką kontrwywiadowczą i McFly zajął się wszystkim z pomocą ludzi z Bunkra. Hunt po raz kolejny odniósł to dobrze znane zawodowym biurokratom wrażenie: że oto firmuje własnym nazwiskiem działania, nad którymi bezpośrednią kontrolę zdać musiał komu innemu. Przerażające, przerażające uczucie. Sam bowiem więcej czasu poświęcał drugiemu przedsięwzięciu zaanonsowanemu na zwołanym przez Bronsteina zebraniu: wykorzystaniu Krasnowowego sukcesu z estepem. Estep (STP – Stymulator Telepatii) w teorii pojawił się już w pierwszych pracach Vassone, jako sztuczny rekonfigurant DNA do postaci wzorcowego DNA niskiej immunologii umysłu. Vassone wyteoretyzowała go z faktu, iż bez wątpienia istnieje genetyczny wyróżnik ludzi ponadprzeciętnie podatnych na dookolne fluktuacje myślni, ponieważ na podstawie wydostanych za pozwoleniem Hunta z maszyn NSA DNAM Amerykanów udało się jej odnaleźć trzech następnych telepatów. Jej zalecenia były wobec tego następujące: wyizolować całość genów odpowiedzialnych; sporządzić bezpieczny wzorzec uniwersalny; skonstruować na jego bazie odpowiedni rekonfigurator ludzkiego DNA. Za to zabrał się z miejsca Krasnow. Wszystko wskazywało, że w końcu odniósł sukces. W dostarczonym do Centrali przez wojskowego kuriera pojemniku znajdował się tuzin szczepionek.

Powstało pytanie: jaki zrobić z nich użytek? Słać estepowców na orbitę, żeby w Labach 10, 13 i 17 monady ich po kolei wypłaszczały podczas – według Hunta – nieledwie absurdalnych prób zwrócenia na siebie ich uwagi? Odstawić ich do stolicy, żeby służyli za swego rodzaju kanarki w systemie wczesnego ostrzegania przed atakiem wrogich monad? Pozwolić Krasnowowi na dalsze doświadczalne badanie natury myślni? (Sądząc z relacji Preslawny`ego – Krasnow prowadzić je będzie i tak). Zacząć teraz z wielkim opóźnieniem trenować animalne?

Od nagłego a niespodziewanego bogactwa popadliśmy w chorobliwe niezdecydowanie, kwitował Schatzu. Nicholas Hunt przecież także dlatego organizował ową konferencję: żeby mieć podane czarno na białym, za które posunięcia na pewno nie będzie potem oskarżany o niekompetencję, nieudolność, zaniedbania etc. Tymczasem do konferencji wciąż pozostawał tydzień, a on musiał podjąć jakąś decyzję, szczepionki leżały niewykorzystane w sejfie Centrali, w każdej chwili mógł mieć dwunastu telepatów, i to nie obciążonych schizofrenicznym dzieciństwem, zdrowych i zrównoważonych psychicznie.

Powoli, rzekł sobie. Byle nie wykonywać gwałtownych ruchów. Tydzień to nie tak wiele, da się coś zasymulować. Ot, jak najbardziej realny problem: skąd wziąć kandydatów na estepowców? Fakt, skąd? Z cel śmierci? Broń nas Panie Boże! Fortzhauser zaoferował się błyskawicznie zorganizować dwunastu ochotników spośród kadry oficerskiej EDC. Hunt nic na to nie odrzekł, ale pułkownik chyba wyczytał odpowiedź w jego nieruchomej twarzy: Prędzej wezmę tych seryjnych morderców.

Nie da się jednak ukryć, potrzebowali ludzi o niekwestionowanej lojalności, sprawnych fizycznie i umysłowo. Żołnierze pierwsi przychodzili na myśl. Schatzu, przeklęta fontanna pomysłów, podsunął ideę wykorzystania nie związanych kontraktami małżeńskimi oficerów rezerwy po badaniach psychiatrycznych: takich, którzy regularnie głosowali w wyborach i mieli bezpośrednio do czynienia z Wojnami Ekonomicznymi (jako drobni bandyci giełdowi, stali udziałowcy czy spekulanci funduszów). Nolens volens Hunt w końcu na to przystał, bo ten akurat wariant wymagał jeszcze pewnej przedwstępnej selekcji kandydatów, co dawało dodatkowy dzień-dwa.

Niestety, Moore uwinął się piorunem i w poniedziałek rano na biurku przed Huntem leżała lista dwunastu nazwisk (paper only). Na drugiej, rezerwowej, widniało sześć dalszych. Wszystkich osiemnaścioro kandydatów zostało już zaprzysiężonych przez swych zwierzchników -którzy sami niewiele więcej wiedzieli – i dobrowolnie wyraziło zgodę na uczestnictwo w tajnym programie. Czekali na rozkazy. Najdalej w ciągu ośmiu godzin od ich wydanią znajdą się w Nowym Jorku.

Przeczytawszy to Hunt wyraźnie poczuł, że ciąży nad nim jakaś klątwa.

Zadzwonił do Moore'a.

– Pańscy ludzie powinni byli ich wcześniej prześwietlić.

– Prześwietlili – rzekł małomówny szef wywiadu Zespołu.

Hunt się załamał.

Wszystko zapisane. Pięć dni do konferencji. Estep w moim sejfie. Bronstein tylko czeka potknięcia. A tym czasem ja-ja mam tu teraz podjąć decyzję!

Otwierało się pod nim piekło.

Zadzwonił do Vassone, Fortzhausera, Schatzu, nawet Preslawny'ego, Oiola i Krasnowa. Na trzeciej kartce rozpisał wszystkie propozycje. Horror następnych dwóch godzin jałowych wahań kompletnie wyczerpał go nerwowo. W końcu zarządził, co następuje: jednego pośle się na orbitę, dwóch do Waszyngtonu, jednego odda do dyspozycji Krasnowa, dwóch – CIA, która desperacko szuka po świecie obcych centrów treningowych monad animalnych. Reszta estepowców zabierze się pod kierownictwem Mariny Vassone za trenowanie własnych animalnych. Hunt bardzo był z siebie zadowolony, że przynajmniej w takim zakresie zdołał przerzucić odpowiedzialność na piękną panią doktor. Jeśli odmówi – kalkulował sobie – sama wykluczy się z Zespołu. A jeśli przyjdzie jej odpowiedzieć za fiasko – jej, jako naukowca, nie dotknie to nawet w jednej dziesiątej tak mocno, jak dotknęłoby mnie. Logiczne. Prawda?

Moore, za pośrednictwem jednej z atrapowych spółek EDC, wynajął na półtora roku USS „Curtwaiter", stary frachtowiec zarekwirowany przez Straż Wybrzeża za szmugiel nielegalnych imigrantów. Hunt przeleciał się na niego małym, dyspozycyjnym helikopterem miejskim. Frachtowiec powinien się nadawać: wystarczająco podniszczony, by nie budzić niezdrowego zainteresowania, wystarczająco duży, by pomieścić ludzi i sprzęt. Zszedł do wielkich, pustych ładowni statku. Przewodnik od Moore'a opisywał, co gdzie stanie, z taką precyzją i pewnością siebie, że zapewne chodził już w OVR po „Curtwaiterze" całkowicie przebudowanym. Nicholas próbował sobie wyobrazić przyszłe wnętrze tego morskiego Labu Zespołu. Po odpłynięciu kilkanaście mil na wschód zapewni on czystość dookolnej myślni bez wątpienia nie tak wysoką, jak orbitalne Laby NASA, niemniej wystarczającą do przeprowadzenia pierwszych prób z animalnymi (takie było założenie).

Wracając przez cuchnące grodzie, Hunt dojrzał własne odbicie na stalowej powierzchni włazu i potknął się, przewrócił. Moore'owiec pospieszył mu na pomoc.

– Co się stało?

– Stare koszmary uchodźców – zaśmiał się sztucznie Nicholas. Bo i nie mogło to być nic innego. Czyżby więc doświadczył oto bezpośredniego przecieku psychomemów z myślni prawdziwie nawiedzonego miejsca? W raportach z Montany prezentowało się to jednak ciut inaczej. Tutaj natomiast najwyraźniej nastąpiło jakieś nałożenie, sprzężenie, skrzyżowanie nurtów. W odbiciu zobaczył mężczyznę odrobinę tylko przypominającego jego: wzrostem, z grubsza sylwetką i może trochę rysami twarzy. Ale tamten był kompletnie łysy, śmiertelnie blady, ohydnie pobliźniony, tatuaże wąskich strużek krwi pokrywały jego brudną skórę, nie miał wąsów, usta krzywił w jakimś drapieżnym grymasie, odziany był w strzępy długiego, czarnego płaszcza, no i nie posiadał prawej dłoni – zamiast niej wystawał mu z rękawa krzywy klosz drgającego światła. Cuchnął okropnie – a skąd Hunt to wiedział po odbiciu we włazie, pozostawało tajemnicą psychomemetyki.

Jeszcze w powietrzu wydzielił z budżetu Zespołu dla nowo utworzonej sekcji Vassone fundusze konieczne do remontu i przekształcenia „Curtwaitera" w coś na kształt w miarę nadającej się do zamieszkania, autonomicznej placówki badawczej. Marina i tak nie zdąży się z tym uwinąć i zaangażować swoich sześcioro estepowców przed zamknięciem konferencji.

Nie było jej w Centrali (sprawdził telefonicznie), toteż poleciał od razu do hotelu, by osobiście powiadomić ją o decyzjach podjętych w takiej męce. W bezpośredniej rozmowie zawsze zdąży jakoś zareagować i zbagatelizować kłopoty. Cóż, przynajmniej tak sobie mówił, czekając, aż otworzą się drzwi apartamentu Mariny.

Kiedy już jednak wszystko jej powiedział, a ona tylko uśmiechnęła się i pokiwała głową, po czym zaproponowała drinka – zwątpił w reguły gry. Czyżby się spodziewała? Przeczuwała? Ale co właściwie? Nie wyrzucił wtedy pająka i nie chciał wyrzucać teraz. Przecież musi rozumieć: to nic nie znaczy. To po prostu egoizm. Na pewno rozumie.

Przy wyjściu uczynił prostacką aluzję do wieczoru w „De Aunche". Czy może liczyć na kolejny? Ależ tak, oczywiście, odparła. I zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Przez ten cały estep miał już dostatecznie zszarpane nerwy, nie stać go było na następne godziny pustego gniewu. Wyjeżdżając z powrotem na dach, śmiał się więc w głos. Charlotte była przecież taka sama. Czegóż innego mógł się spodziewać? Nihil novi sub NEti.

W Centrali minął się z grupą wojskowych techników, którzy skończyli właśnie przebudowywać największą salę dolnego piętra na centrum monitoringu Wojen Monadal-nych. Pociągnięto światłowód do Bunkra, podłączono się do nowojorskich linii Departamentu Skarbu, Departamentu Stanu i Banku Rezerw Federalnych (połączenia z CIA, FBI, NSA, DLA i HCI istniały już wcześniej). Dane szły do komputerów Centrali i na całkowicie zaledowane ściany i sufit sali.

Fortzhauser wyjął Bunkrowi trzech weteranów Wojen Ekonomicznych do analizy danych i interpolowania z rynkowych anomalii postępów w rozkręcających się po drugiej stronie globu Wojnach Monadalnych. Własne pełnodobowe sztaby trzymały na nogach EDC, CIA i Fed. Po liniach kodowanych jednorazowym szyfrem krążyły między nimi pełne sprzecznych hipotez cogodzinne raporty. Zespół dostawał kopie ich wszystkich.

Tych trzech oficerów – porucznik, porucznik i kapitan – Przyjechało do Centrali na pół godziny przed zainstalowaniem całej elektroniki, prosto z Bunkra, i o niczym nie mieli pojęcia. Jeszcze się nawet nie zdążyli przebrać. Wciąż byli w mundurach. Naszywki w kształcie złotych rzymskich monet obwieszczały przynależność: Korpus Obrony Gospodarczej.

Hunt pomyślał, że oto nadarza się okazja ustanowienia nowych hierarchii lojalności. Przywołał ową trójkę do siebie, odebrał przysięgi, streścił sprawę, wręczył każdemu po kopii prac Vassone i Schatzu i zobowiązał do osobistego informowania o każdej zaobserwowanej zmianie na frontach Wojen Monadalnych. Biedacy byli tak ogłuszeni, że zobowiązaliby się do wszystkiego. Nicholas pożegnał ich zadowolony, że przynajmniej to jedno mu się dzisiaj udało. Pułkownikowi zabierze chwilę powrotne przekonwertowanie infoekonomistów.

Загрузка...