Ronald Schatzu zjawił się w Centrali wczesnym rankiem. Po drodze z lotniska zdążył tylko zostawić bagaże w hotelu. Podczas jazdy na najwyższe piętro budynku winda poinformowała go, iż ma się stawić w pokoju numer 12 u pana Anzelma Preslawny'ego. Wyszedłszy na pusty korytarz, przez chwilę śledził wzrokiem numerację pomieszczeń (komputer Centrali najwyraźniej nie dysponował odźwierniczym interfejsem A-V). Korytarz był pusty i cichy.
Stanął przed drzwiami nr 12, odczekał stosowną chwilę, po czym wszedł. Zza zastawionego tekturowymi pudłami biurka zgromił go wzrokiem rzeźbiony blondyn. Schatzu trafił oto na najgorszy z możliwych nastrojów Anzelma.
– To pan jesteś ten mądrala od Wojen Monadalnych? – warknął nań Preslawny. – Dobra, mam tu właśnie coś akurat dla domorosłych geniuszy. Łap się pan za to. Ronald odruchowo chwycił dysk.
– Hej, moment, może by tak wpierw dzień dobry, kawkę, papieroska…
– Nie jesteśmy pod siecią, boją się tu włamań do maszyn notariuszy. Więc wypchaj się pan.
– To co, uprzejmość i dobre wychowanie wiszą już tylko na sieci ubezpieczenia prawnego? – Ronald pozwolił sobie na odrobinę irytacji, tyle, ile wymagała sytuacja.
– A coś pan myślał? – zgasił go Preslawny. – No i co tak sterczy, podeszwy się przykleiły czy co? Nie wiem, co pan sobie wyobrażał – że te parę słów rekomendacji od Bronsteina zrobi z pana taką szychę, że na kolana padniemy na pański widok? Mnie tu pisze – dźgnął palcem gdzieś między pudła – że przydzielili pana do roboty. To nie wycieczka po fabryce czekoladek. Bierz się pan do pracy, bo postaram się, żebyś dostał na wylocie taką opinię, po której zwątpią w pańską DNAM.
Schatzu nie pozostało nic innego, jak podporządkować się Anzelmowym poleceniom. Jego słowa bolały tym bardziej, że poniekąd oddawały faktyczne nastawienie Ronalda, który, otrzymawszy po kilku tygodniach zakulisowych machinacji dostęp do raportów Zespołu i rozwinąwszy odważnie teorię Wojen Monadalnych, był już pewien szybkiej i efektownej kariery. Wystarczająco długo czeka! na oficjalny przydział do Zespołu. Tymczasem tu co? – pomiata nim jakiś nędzny pomagier Hunta!
Przydzielono Schatzu mały, pozbawiony okien pokój na górnym piętrze Centrali. Schatzu wszedł, zamknął za sobą drzwi, usiadł za biurkiem, włączył kompa – i tu go dopadł gniew, na nich i na siebie, a na siebie większy, bo wyszedł we własnych oczach na głupiego żółtodzioba, infantylnego romantyka. Urażona duma, bez wątpienia. Uczucie samo w istocie cokolwiek dziecinne – ale jednak przecież bardzo pożyteczne, silnie motywujące. Psychoanalitycy wytłumaczyli mu to niezwykle dokładnie: buduj na wadach, na ciemnych stronach, chciwości, żądzy dominacji, egoizmie, one cię nie zawiodą. Ale bądź w tym kon-sekwentny i nie bądź hipokrytą.
Wsunął dysk Anzelma do stacji. Kilkanaście zdań, nic więcej. Zamówienie na raport na temat masowych szaleństw, sekt i pochodnych, samobójstw, nawiedzeń, trendów religijnych. Żądane ujęcie holistyczne, synteza i propozycje wyjaśnienia.
I akapit sygnowany przez Anzelma:
To dla N. Hunta. Nie pakować giga danych i listingów bibliografii. Nie sugerować się Programem Kontakt i resztą. Niczym się nie sugerować. Otwarty umyśl, nowe idee i tak dalej; standard. Byty już opracowania na ten temat, dużo opracowań, więc sporo trzeba, by przebić. To nie ma być praca naukowa: Hunt chce coś do poduszki.
Hunt chce coś do poduszki! Hunt chce coś do poduszki! Schatzu mało szlag nie trafił. Pięknie, wprost wspaniale! Co za awans zawrotny! Nadworny bajkopisarz mandaryna! Skurwiele. Nie będzie tu rozwieszał kopii swych dyplomów, nie. Za kogo oni mnie mają? Nie czytali mojego opracowania o Wojnach? Już ja im dam, już ja im pokażę, mózgi im się sfajczą!
I tak sam siebie podładowywał, adrenalinując się wściekłością i samoupokorzeniem – aż przekroczył próg i momentalnie wychłódł, uspokoił się, zrelaksował, jego myśli stały się kryształowo symetryczne i przejrzyste oczyszczone ze wszystkich zwierzęcych emocji.
Zazezował boleśnie i szepnął hasło. Wszczepka uaktywniła się w domyślnym trybie półzaślepu jednozmysłowego, na wzrok.
Większość zaszczepionych, raz ją włączywszy, nie wychodziła już z OVR, choć zazwyczaj chowali wszystkie nadmanifestacje dla uniknięcia dezorientacji, ograniczając się do użytkowego MUI – ale Ronałd postawił sobie za punkt honoru nie dopuszczenie do podobnego uzależnienia.
Preferował klasyczne, bardzo ograniczone wizualizacje. Wszedł w OVR. Menadżer automatycznie załogował go na najbliższym otwartym serwerze, w tym wypadku -piorruńsko szybkim Animo 4 Zespołu.
Oczywiście nie było żadnych Matryc, żadnych Metaversów, Cyberplanów… Co prawda Microsoft próbował wymuszać na użytkownikach masowe podłączenie do swojego Pałacu, z premedytacją tak wąsko specjalizując swój soft ware – jednak kolejne wersje jego systemów padały, każdy od dwakroć większej liczby bugów i pomimo wielkiej ofensywy inżynierów memetycznych firmy, snobistyczny memotrend pogardy dla MSMiazgi nie został przełamany. Nie istniał zatem jeden ogólnoświatowy standard wizualizacji OVR.
Trwała natomiast wojna protokołów. Zwyciężały postlinuxowe CIOT-y, które znajdowały się na najlepszej drodze do osiągnięcia niegdysiejszej pozycji HTTP. Customising In/Out Transfer Protocol – a Ronald korzystał z ostatniej jego mutacji – pozwalał wszczepkom idealnie dostosowywać format MUI do aktualnej przepustowości łącz HFT, wielkości pamięci operacyjnej wszczepki oraz stopnia tłoku na gwieździe/serwerze. Pierwsze Hamaby niewiele potrafiły, toteż większość pracy musiała być wykonywana na serwerach, co mściło się w prawie nierealistycznych wymaganiach względem przepustowości łącz. Podówczas wszakże nie stanowiło to takiego problemu, bo całkowita liczba ludzi zortowirtualizowanych pozostawała niska.
Schatzu znajdował się pośród tych pionierów. Od początku postawił na wszczepkę, wiedział, że to jest przyszłość. Jeszcze na studiach zaciągnął kredyt na serię operacji mikrotrepanacyjnych oraz implantację nanosieci nakorowych stymulantów neuronowych – wciąż go spłacał Z punktu widzenia czysto finansowego był to okropny błąd, bo przez te kilkanaście lat technologia się upowszechniła i założenie wszczepki stało się rutynowym zabiegiem, który dziś nawet nie bardzo by nadszarpnął budżet Schatzu. Lecz Ronald patrzył na to w inny sposób: oto załapał się na ostatni wagon pociągu do nowej ery, a doprawdy niewielu z jego pokolenia nań zdążyło. Wszczepki stanowiły technologiczny wyróżnik społecznego przejścia fazowego, które Schatzu przeczuwał już dekadę wcześniej. Na tym właśnie polegał jego talent: na wizjonerskiej indukcji w skali całej cywilizacji. Dobrze wiedział, że za plecami przezywano go „synem Krasnowa" (dla niektórych brzmiało to omal jak „Syn Sama"), i nawet się nie gniewał. Tekst o Wojnach Monadalnych stanowił jedynie ostatni przykład, wcześniej Ronald „przepowiedział" między innymi polityczne i kulturowe implikacje eskalacji IEW, której aktualnie byli świadkami.
Już go nawet nie dziwiły pozytywne weryfikacje własnych prognoz. Osobiście nabrał z czasem przeświadczenia, iż w proces ich tworzenia zaangażowane są jakieś podpowierzchniowe mechanizmy jego umysłu, których nie był świadom ani on, ani jego psychoanalitycy, ani jego designerzy.
Zupgrade'owana Hamaba Schatzu dysponowała pamięcią pozwalającą na samodzielne utrzymywanie i przeliczanie w czasie rzeczywistym sześciozmysłowego sensorium (słuch-wzrok-dotyk-węch-smak-błędnik). W zwykłym trybie z sieci ładowano więc jedynie przycięte podług CIOT-y: pakiety aktualizacji zmiennych i (z rzadka) pełne pliki środowiskowe. Dzięki temu Schatzu mógł wchodzić gładko w pełny zaślep interaktywny nawet w godzinach szczytu w samym sercu NYC.
Defaultowy MUI Ronalda był całkowicie przezroczysty. Makra podczepione miał pod mięśnie oczne. Schatzu zazezował w lewy górny róg swego gabinetu. Z sufitu rozwinęła się i zesztywniała płachta ledjedwabiu (OVR only), na tym ekranie ruszył emulator starożytnego oesu 2D.
Wywarkując w OVR krótkie komendy (menadżer, niczym dobry wiktoriański kamerdyner, po tylu latach rozpoznawał już kaprysy swego pana z lekkiego drgnięcia jego mięśni mimicznych), zapuścił swą przeszukiwarkę, ustawioną podług nieostrego kodu tematycznego, po czym sortował znalezione pliki według daty i wybrał jeden z najświeższych. Był to sporządzony przez LAPD w standardowym dla policji, agend i instytucji rządowych trybie A-V, zapis z „miejsca zbrodni".
Pomieszczenia objęte dwuzmysłowym konstruktem zostały zeskanowane na tyle dokładnie, by dopuścić pewną dowolność w sposobie odtwarzania danych: Schatzu mógł swobodnie przemieszczać się po mieszkaniu, poruszać przedmioty, otwierać meble, kucać i podskakiwać. Takie skany od kilkunastu miesięcy stanowiły dopuszczalne przez sądy dowody rzeczowe, policja wynajmowała do ich sporządzania specjalistyczne firmy.
– Pomoc – mruknął Schatzu, kilkrakrotnie przeszedłszy się po pokoju tam i z powrotem.
Na łóżku pod holoplakatem DeVonne'a zmaterializowało się półnagie ciało dziewczyny.
Ze ściany wyszedł Humphrey Bogart. Dotknął palcami ronda kapelusza, wyjął z kieszeni płaszcza papierosy, zapalił, zaciągnął się.
– Kevorkianka chemiczna na bazie barbituranów – powiedział. – Ona została znaleziona przez swego byłego chłopaka. Nie zostawiła listu, ale jest coś w rodzaju pamiętnika. Potwierdzone wieloletnie kontakty ze Zbawicielami Świata. AT amp;T dostarczyła jej billing, w ostatnim miesiącu blisko dziesięć godzin z psychoanalitykami on-line. Medykator odmówił nam wglądu w ich save'y. Sekcja niczego nowego nie wykazała. Przesłuchania Zbawicieli poprzez ich jurydykatora – w toku. Aktualna hipoteza: samobójstwo po załamaniu nerwowym na tle religijnym. Pytania? Dane osobowe?
– Wejdź pod spód.
Bogart uśmiechnął się i zniknął, ale dym z papierosa pozostał: aplikacja wciąż działała.
Schatzu usadowił się wygodniej w fotelu i podszedł do ciała samobójczyni. Odebranie sobie życia nie powinno być tak łatwe, pomyślał. Dziewięćdziesiąt procent tych, którzy decydują się odejść na zawsze w krainę ekstatycznych snów przez połknięcie tabletek o gwarantowanym przez specjalistów działaniu – zaniechałoby, gdyby przyszło im wieszać się na kablu, skakać z mostu czy dachu wysokościowca albo ordynarnie podrzynać sobie żyły. Uestetycznienie i uprzyjemnienie aktu samobójstwa poważnie obniżyło próg koniecznej dla jego popełnienia determinacji, dziś wystarczy byle kłótnia z szefem, chwilowa depresja. Cóż się dziwić, że zabijają się ludzie, którym po prostu wyprano mózgi. Zbawiciele Świata… To przynajmniej jest jakiś powód.
Po śmierci była bardzo piękna, piękna owym asymetrycznym pięknem epoki indywidualnej rzeźby genetycznej. Dotknął jej policzka. Oczywiście nic nie poczuł, palce przeszły jak przez mgłę (A-V: dźwięk i obraz). Leżała z dłońmi wplątanymi w gęste, kruczoczarne włosy, ręce miała ułożone na wysokości głowy. Kolczyk w lewym sutku. Przyjrzał się – nic oryginalnego: wąż połykający swój ogon.
– Pamiętnik – rzekł Schatzu.
Dym papierosowy ułożył się w klin, który wskazywał pod szafkę z książkami. Ronald pochylił się i „podniósł" brulion. Został on zeskanowany bardzo dokładnie, można było przewracać poszczególne strony. Znalazł ostatnie zapisy. Głównie wiersze, statystyki dnia codziennego bardzo mało.
Co prawda do owego syntetyzującego raportu dla Hunta niewiele mu się to wszystko przyda (jeśli w ogóle), ale Schatzu zawsze wychodził od szczegółu, zaczynał w skali mikro. Stąd ta wirtualna wizyta u świeżej ofiary trendu, który miał zdiagnozować. Muszę poczuć smak, zwykł mawiać. Jakie posiadałby prawo do projektowania jachtów nie odbywszy nigdy ani jednego rejsu?
Taka metoda dogłębnego Einsichtu bywała bardzo wyczerpująca, czasochłonna i czasami prowadziła na manowce – niemniej dawała Ronaldowi bezcenne poczucie uczestnictwa, internalizacji trendu, co było konieczne, by podświadomość Schatzu w ogóle ruszyła z miejsca.
Przeskoczył od razu do ostatniej zapisanej kartki pamiętnika. Charakter pisma dziewczyny był dobrze wyrobiony, kształt liter i styl wiązania linii przywodziły na myśl dziewiętnastowieczną kaligrafię, doprawdy rzadkość w epoce dyktafonicznych edytorów tekstu. Musiała być spokojna, gdy to pisała. To nawet nie wiecznopis, to pióro. Taki piękny charakter.
kuglarz idei
agent terenowy transcendencji
komiwojażer zbawienia
domokrążca absolutu
zawsze duży ruch w interesie
Apokalipsa jutro
Pieniądze dzisiaj
szaleńcy za premią za szkodliwe warunki pracy
teodycea po godzinach
na kolana dziecko
ukorz się
ja wiem
wiem wszystko
mnie ufaj
mnie wierz
ja ci nie skłamię
oto jest Prawda
oto jest Fałsz
aż bije po oczach
ostra i prosta linia podziału
pomyłki wykluczone
w razie reklamacji zwrot duszy gwarantowany
ale
po odejściu od
po odejściu z
po odejściu w
– reklamacji nie uwzględnia się
tak dziecko
wszyscy musimy odejść spójrz mi w oczy masz trzymaj ten ostatni nabój dla ciebie dobrze mierz celnie się módl jestem z tobą kocham cię
W identycznym nastroju co Ronalda, przywitał Anzelm Hunta.
– Co ci tak mordę pogięło? Znowuś palnął jakąś głupotę?
– Ech – stęknął Anzelm. – Zsyłają mnie do Hacjendy. – Co?
– Jutro lecę.
– Skąd to przyszło?
– Nawet nie pytaj, to robota pułkownika, czujęprzez skórę.
– Gdzie on?
– A u siebie.
Pułkownik Fortzhauser właśnie rozmawiał przez telefon. W cywilnych ciuchach wyglądał na gliniarza z dzielnicy gangów, albo i jeszcze gorzej. Był rówieśnikiem Hunta, lecz nie miał tak dobrze wyrzeźbionego DNA i na jego twarzy już pojawiały się pierwsze zmarszczki. Rozmawiając przez telefon, szeptał i zasłaniał usta dłonią z sygnetem.
– Co to za numer z Preslawnym?
Fortzhauser, zakończywszy rozmowę, milczał jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ramionami (jeden z nielicznych europejskich memogestów z powodzeniem przekopiowanych do amerykańskiej kulturosfery).
– Nie sądzi pan, że Preslawny przyda się bardziej w Hacjendzie? – mruknął.
– Kto tu jest szefem?
– Pan nie jest pewien?
– Czy to jest zemsta?
– Za co?
– Musi pan wciąż odpowiadać pytaniem na pytanie?
– Bo co?
Hunt wyszedł trzaskając drzwiami.
Anzelm Preslawny kończył się pakować. Opróżniał szuflady biurka do dwóch plastikowych pudeł. Śpiewał przy tym arię z „Pajaców". O dziwo, nie fałszował.
– Chcesz? Będę się odwoływał – zaproponował Hunt.
– Do kogo?
– Dobre pytanie.
– Wiem, że to dobre pytanie. Ty mi daj dobrą odpowiedź.
Dobre pytanie, bo nikt nie zna na nie odpowiedzi.
Prawda? Wiele bym dał, żeby się wreszcie dowiedzieć, pod kim właściwie my wisimy.
Istotnie, nawet sam Hunt, choć nominalny dyrektor programu, nie wiedział, komu dokładnie podlega i jakie jest jego miejsce w strukturze władzy (bo jakieś było, wszystko posiada w niej swoje miejsce). Budżet Zespołu pochodził – póki co – po części z czarnych kont Defense Intelligence Agency, po części z delikatnych przesunięć w budżecie Hacjendy, głównie jednak – z jednorazowego grantu Korpusu Obrony Ekonomicznej (co poniekąd tłumaczyło hardość Fortzhausera). Statutowo, podobnie jak Hacjenda, Zespół stanowił agendę DARPA. Sprawozdania z prac Zespołu szły podług rozdzielnika stopnia poufności, wizytacji dokonywali tu głównie waszyngtońscy urzędnicy drugiej linii. Własną nominację zawdzięczał przecież Hunt jeno kilku długom wdzięczności u wysokich biurokratów. Nicholas był jednak przyzwyczajony: nigdy, przez całą swoją karierę, nie oczekiwał i nie zetknął się z sytuacjami, zadaniami i podległościami całkowicie jednoznacznymi.
Teraz więc doskonale potrafił sobie wyobrazić mechanizm Anzelrnowego przeniesienia. Hunt wyjął był Anzelma Asfeldowi z Biura Analiz Pentagonu, wziął go na zasadzie tymczasowego oddelegowania, tak jak większość pracowników Zespołu. Zresztą Anzelm miał liczne znajomości także w Moście, gdzie pracował jeszcze wcześniej. Od z górą dwudziestu lat konsultował i opiniował liczne projekty rządowe i chociaż nie osiągnął wysokiej pozycji, to znał w tym interesie prawie każdego i nieraz okazywał się dla Hunta bardzo pomocny (znali się od początku kariery Nicholasa).
Oficjalnie jednak Preslawny wciąż zatrudniony był w Pentagonie, a pułkownik miał tam bez wątpienia wielu dobrych znajomych. Toteż nietrudno się domyśleć, jak cała sprawa przebiegała. Ktoś z wierchuszki EDC rozpoznaje rękę Hunta w kontrofensywie przeciwko McManamarze et consortes i okazuje niezadowolenie. Fortzhauser, podbuzowany jeszcze śmiercią swoich ludzi w Montanie, orientuje się doskonale, że to Anzelm stanowi tu dla Nicholasa największą podporę – co więc robi? Dzwoni do starych kumpli i prosi o przysługę. W ten właśnie sposób to działa.
A właściwie dlaczego Hunt tak nalegał na kolejne potwierdzenia, na co mu była ta cała Montana i Madame Florence? Ponieważ – Nicholas pokiwał nad sobą głową -tak naprawdę nadal nie wierzył w modele doktor Vassone, w każdym razie nie do końca.
Kogo sugerujesz do nadzoru nad piątką? – z wysiłkiem złamał przedłużającą się ciszę. Preslawny podniósł wzrok na Hunta. – Pawlucka. Może Wallberga.
– A co on tam teraz robi?
Anzelm kopnął pedał, szyby okienne powlekły się nocą, z niej wynurzyło się wnętrze Labu 13 i Numer 5 zagapiony w niewidoczny ekran, z którego padało nań światło o zmieniającym się natężeniu i barwie.
– „Przeciera łącza" – skonstatował Nicholas.
– Aha.
– Słuchaj, urządziłbym jakiś wieczór pożegnalny, ale…
– Tak?
– Mhm, mam dzisiaj bliskie spotkanie trzeciego stopnia.
– Kiedy to?
– Wieczorem. Cholera, to już tylko sześć godzin.
– Powodzenia.
– I nawzajem.
Była w błękitnej sukni o głębokim dekolcie i niewidocznych ramiączkach z nici szklanych. Krótkie włosy nie kryły pary kryształowych kolczyków, jednego telefonicznego, drugiego z logo jej jurydykatora. Na ramionach szary szal jak śnięta mgła.
Podała Huntowi dłoń do pocałunku. W NEti było to bardzo niebezpieczne, lecz gestem i miną dała kamerom ubezpieczenia prawnego restauracji wyraźnie do zrozumienia, iż to ona jest stroną inicjującą, a Hunt odczekał stosowne dwie sekundy i ucałował dłoń z szerokim uśmiechem, by zobaczyły, że nie odczuł urazy. Usiedli przy stoliku w sali mieszanej. Zaroili się kelnerzy. Nicholas i Marina oddzielnie złożyli zamówienia. Kelner czytnikiem zdalnego operatora kasy dotknął grzbietów ich prawych dłoni.
– Dziesięć minut – rzekł.
Pojawiły się przystawki. Starszy, nierzeźbiony kelner popisał się sztuką ręcznego zapalania świec autentycznymi zapałkami.
– To parafina – wskazał Hunt.
– „De Aunche".
– Taak. Wie pani, właściwie łączą nas stosunki służbowe…
– Złożyłam zaprzysiężone oświadczenie.
– Dziękuję – skinął głową Nicholas i odprężył się, bo każde ich słowo wyłapywały tu mikrofony ubezpieczenia i już samo stwierdzenie o złożeniu oświadczenia stanowiło oświadczenie.
Kwartet smyczkowy z drugiego końca sali zaczął jakąś nieco żywszą melodię. Vassone uśmiechnęła się do swych myśli, pomasowała lewy nadgarstek, przechyliła głowę na bok – to odmłodziło ją o dwadzieścia lat.
Gdy wygląd zewnętrzny, fizyczność ciała nie określają już wieku człowieka wystarczająco precyzyjnie – lub w ogóle – na wadze zyskują cechy drugorzędne: sposób poruszania się, żywość gestów, mimika, styl wysławiania się.
– Uwierzyłaby pani, że ja niemal równocześnie posłałem do niej moją swatkę? Wyprzedziła mnie pani o kilka godzin. Kiedy złożyła pani zlecenie?
– Jeszcze ze szpitala w Bostonie.
– O?
– Może to nie ja – uśmiechnęła się Marina – może to ta dziewczyna z monady czwartego.
– Lub sam czwarty – odpowiedział uśmiechem Hunt. Zaśmiali się uprzejmie.
– Widzę, że plastycy wykonali dobrą robotę.
– To na razie jedynie laskóra symbiotyczna.
– A nie znać.
– Bo i kosztowała niemało.
– Jest pani chyba jedynym znanym mi naukowcem bogatym z domu.
– Tak dużo ich pan zna?
– Spotykam. Wie pani, sądziłem, że to właśnie chęć wybicia się, poprawienia statusu daje wam ten drive do wieloletniego ślęczenia nad komputerami, rozpychania sobie głów trującymi słowami, grzebania w nudnych detalach…
– Nie wierzy pan w tak zwane zamiłowanie?
– Czy to Krasnow ma stanowić jego przykład?
Znowu się zaśmiali.
Na horyzoncie pojawił się kelner z wózkiem zastawionym ich zamówieniami. Hunt wskazał go wzrokiem. Vassone zerknęła, uniosła brwi, pociągnęła mały łyk wina.
– Głód – mruknęła – to jeden z trzech wielkich bogów ludzkości.
– Głód to jeden z trzech wielkich bogów ludzkości -rzekła tak Huntowi owego dnia ich pierwszego spotkania, gdy Nicholas poczęstował ją krupsami.
– A jacy są dwaj pozostali? – zagadnął.
– Zawiść i Lenistwo.
Wyjął te krupsy ze swego biurka, by mieć czas pozbierać jakoś myśli. Dochodzący z sąsiednich pomieszczeń szum superkomputerów stanowił irytujące tło dla wszystkich ich słów, wypowiedzianych i niewypowiedzianych. Tam mielą się informacje o ludzkości, tam trwa nieustająca medytacja mechanicznych kabalistów genetycznego przeznaczenia Homo sapiens.
Vassone założyła nogę na nogę – sztuczny jedwab spłynął mokrymi falami czerni, z rozcięcia wynurzyła się opalona kostka i łydka – na kolanie oparła pudełeczko z krupsami i zaczęła je wybierać dwoma palcami, jednostajnym ruchem entomologa długą pensetą wyławiającego z kolekcji żuki i motyle. Następnie rozgryzała jeż cichym chrzęstem i połykała.
– Więc o co chodzi z tymi telepatami?
– Ach, telepaci. Wciąż czysta fantastyka, gdy wymawia pan to słowo, nieprawdaż? Ja też musiałam się przyzwyczajać, długo. Ale skoro już zaakceptuje pan tę ideę, przyjmie ich istnienie jako fakt…
– To co wtedy?
– Wtedy otwierają się wrota do nowego świata. Musiałam odrzucić wszystkie te najprostsze skojarzenia, aprioryczne założenia włożone mi w umysł przez kulturosferę, w której się wychowałam, a zgodzi się pan, iż telepata ma swoje miejsce w bestiariuszu popkultury naszego wieku.
Trzeba myśleć samodzielnie. Od podstaw. Wychodzimy od jednej rzeczy, którą uznaliśmy za niepodważalnie dowiedzioną, reszta w gruzy.
– Coś jakby Kartezjusz. Usiadł sobie w zajeździe przy kominku…
– No, bez przesady. Ale rygory podobne.
– On w ramach tych swoich rygorów doszedł do dowodu na istnienie Boga – uśmiechnął się Hunt.
Vassone przez chwilę tylko chrupała krupsy.
– Może po kolei – rzekła sucho. – Telepatia. W jaki sposób? Bez wątpienia zachodzi bezpośredni przepływ informacji z umysłu do umysłu, z pominięciem wszelkich zwyczajnych zmysłów. Próbowałam różnych filtrów. Nic nie izoluje. Zatem w grę wchodzić tu musi jakiś inny, nowy nośnik, dotąd nie rozpoznany, nie reagujący z niczym prócz umysłu właśnie. Tymczasowo, dla uproszczenia modelu i sprotezowania wyobraźni, nazwę ten ocean psychomemów myślnią, odsyłając krótką analogią do eteru.
– Wie pani, jak on skończył.
– Eter? Tak. Ale wszak mówię o modelu. Nie wyciągnę od razu z kapelusza drugiej fizyki kwantowej. Trzeba iść kolejnymi aproksymacjami. I tak… zaburzenia myślni, wywoływane przez pracę mózgu, idą falami o natężeniu malejącym z odległością. Mierzyłam je przez wielokrotnie powtarzane testy z mym pacjentem jako „odbiornikiem". Minimalną porcję informacji niesionej przez falę myślni nazwałam psychomemem. Każdy zanurzony w myślni mózg sieje naokoło psychomemami, które telepaci, chcąc nie chcąc, przyjmują i włączają do własnych umysłów – i to właśnie nazywamy telepatią. Tu, jak pan już zapewne zauważył, pojawia się wielce znaczące rozróżnienie pomiędzy mózgiem a umysłem. Mózg tworzy z kompleksów wyładowań neuronalnych strukturę umysłu, a ten – chociaż proszę mnie nie pytać, jak – odbija się w myślni analogami psychomemicznymi. Proces ten zachodzi także w odwrotną stronę, to znaczy myślnią – jej zakłócenia: psychomemy – oddziałuje na mózg jako obiekt fizyczny, wywołując mierzalne odpowiednią aparaturą reakcje na powierzchni jego kory.
– Trochę mi to wygląda na mnożenie bytów ponad konieczność. Na domiar złego problem psychofizyczny… Może szyszynka, co?
– Bo pan wciąż nie wierzy w telepatię! Proszę to przyjąć jako fakt. Wówczas musimy szukać wytłumaczeń. I wtedy żaden z wymienionych elementów modelu nie jest niekonieczny.
– Bo ja wiem… No nic, proszę mówić dalej.
– Zna pan teorię opisującą działanie mózgu w kategoriach darwinowskiego doboru naturalnego? Minikompleksy impulsów neuronowych konkurują ze sobą w walce o przewagę liczebną, mnożąc się i mutując dla najlepszej „przystawalności" do sytuacji, aż któraś wersja przytłoczy pozostałe – i wtedy w pana głowie zwycięża dana myśl, decyduje się pan zrobić to a to, lub rozpoznaje pan ujrzany przedmiot, zasłyszaną melodię. Albowiem każdy taki samozorganizowany zespół impulsów „reprezentuje" jakąś myśl, wspomnienie, uczucie, w każdym razie ich ułamek; a jest ich miliony i miliony. Czy naprawdę muszę to panu tłumaczyć? To są podstawy inżynierii memetycznej. Chyba był pan na jakichś kursach?
– Owszem. – Specjalistów od manipulacji memetycznej zatrudniały tysiącami agencje reklamowe, werbowały ich na stanowiska ekspertów od public relations wszystkie firmy i instytucje, otaczali się nimi politycy, kolobbyści, wykorzystywał przemysł rozrywkowy, nawet przywódcy religijni nie lekceważyli ich analiz. Wciąż mało kto nazwałby memetykę nauką bardziej ścisłą od chociażby teorii marketingu – co wszakże nie przeszkadzało decydentom opierać się na niej i stosować do jej wskazań. Widocznie w praktyce okazywała się skuteczna, a w każdym razie za taką ją uważano.
W istocie Hunt w swym Prawdziwym Życiu kilkakrotnie uczestniczył w szkoleniach z zakresu memetyki defensywnej, przeznaczonych dla menadżerów wysokiego szczebla, na których to szkoleniach uczono ich dostrzegać trendy indukowane przez wrogich inżynierów memetycznych i bronić się przed narzucanymi strukturami skojarzeniowymi. Nazywało się to Kursami Asertywności Nieświadomej (memetyka szła bardziej od Junga niż od Freuda). Nie było to bynajmniej takie proste. Jedyną gwarancję niepodległości myśli dawałoby całkowite odcięcie człowieka od kulturosfery, lecz podobna cerebryzacja upośledziłaby go tragicznie, szybko czyniąc zeń obcego w obcym kraju. Wszelako z drugiej strony – swobodne zanurzenie się w tym oceanie prowadzi nieuchronnie do ciężkiej infekcji memetycznej. Trenerzy Asertywności Nieświadomej uczyli więc, jak skonstruować i „założyć" sobie na umysł swoisty filtr, który potem już bez udziału świadomości rozpoznawałby i odrzucał agresywne niemy, nie pozwalając zakorzenić się w pamięci i odruchach popularnym trendom. Menadżerowie między sobą nazywali te zajęcia „ćwiczeniami w snobizmie". Istniały też kursy dla zaawansowanych, gdzie szkolono menadżerów w bardziej skomplikowanych mnemotechnikach, wyrafinowanych sposobach organizacji i zarządzania pamięcią, w budowie greckich Pałaców Umysłu, shackerowych makrodefinicji skojarzeniowych i tym podobnych rzeczy; Hunt wszelako nie czuł się na siłach.
Notabene na takim właśnie podstawowym kursie usłyszał Nicholas ową anegdotę o memetyce – że niby jedynym, a samozwrotnym dowodem na prawdziwość teorii memetycznych jest wyindukowanie przez ich propagatorów powszechnego przekonania, iż są to teorie naukowe.
– Owszem, byłem i nie musi mi pani tego tłumaczyć.
– No więc proszę uznać psychomemy po prostu za analogi wirusów memetycznych na poziomie myślni. -Potrząsnęła pudełeczkiem, zajrzała: puste. Odłożyła na biurko. – Wszakże to „po prostu" jest tu bardzo mylące. Różnica jest fundamentalna. Otóż psychomemy istnieją także poza mózgiem – umysłem – człowieka. Wynika to bezpośrednio z definicji telepatii. Nastąpiło zatem złamanie owej formuły Kartezjusza, którego już pan tu przywoływał. Myśl istnieje niezależnie od myślącego. Myśl może „myśleć się", nawet gdy nie ma nikogo, kto by ją myślał. „Myślę, choć mnie nie ma".
– Tak, ale świadomość…
– Powoli, powoli. Na razie mamy w modelu miliardy psychomemów egzystujących w oceanie myślni w oderwaniu od mózgów biologicznych. Jeśli traktujemy psychomemy jako odbicie fizycznych procesów zachodzących w mózgach, musimy i do nich zastosować teorię doboru naturalnego. Stąd wyłania się idea paralemej ewolucji na płaszczyźnie myślni, gdzie psychomemy stanowią podstawę swoistego kodu dziedziczności. Ewolucji diametralnie różnej od tych wewnątrzkulturowych i wewnątrzumysłowych umownych procesów postulowanych przez klasyczną me-metykę i wykorzystywanych w kampaniach reklamowych przez jej inżynierów.
Dla zilustrowania potrząsnęła poziomo prawą dłonią z odgiętym kciukiem: ostatni popularny memogest Coca-Coli. Huntowi wydał się jakoś nieprzyzwoity w jej wykonaniu, był wycelowany głównie w nierzeźbioną młodzież out of NEti.
– Pierwotnie mielibyśmy sytuację podobną do praoceanicznej zupy nieorganicznych związków z Ziemi sprzed miliardów lat – podjęła. – Psychomemy posiadają jednak pewną przewagę nad DNA. Po pierwsze, tempo ich mutacji i zmian pokoleniowych jest co najmniej o kilka rzędów wielkości większe od biologicznych, co łatwo sam pan może sprawdzić krótką introspekcją. Po drugie zaś, już na starcie psychomemy miały znaczne fory w samoorganiza-cyjnym wyścigu, ponieważ mózgi od razu wydalały je w postaci silnie powiązanych, skomplikowanych struktur – telepata odbiera wszak całe obrazy, ciągi myślowe, konstrukty wrażeń i uczuć, nie zaś chaotyczną nawałnicę drobnych impulsów nakorowych.
– Już chyba widzę, do czego pani zmierza… Powinien pan. – Błysnęła krótkim, wąskim uśmiechem, potem zaraz odwróciła wzrok. – Tam, w myślni, istnieje życie, istnieje świadomość. Musimy przynajmniej spróbować się porozumieć.
– …z tego względu rozróżniamy wśród monad trzy podstawowe kategorie. Przez analogię do organizmów biologicznych nazywamy je: monadami roślinnymi, monadami zwierzęcymi oraz neuromonadami. Neuromonady są właśnie tym, z czym usiłujemy się skontaktować: to homeostatyczne, długotrwałe zaburzenia myślni o takim stopniu komplikacji i samoorganizacji, iż posiadają świadomość swego istnienia w ortodoksyjnym rozumieniu tego słowa. Bo wszak także o zwierzęcej monadzie rzec można, iż myśli, skoro myśli są jej „kośćmi", „krwią" i „mięśniami". Monady: roślinną i zwierzęcą definiujemy przez opozycję do neuromonady – jako te, które świadomości nie posiadają, przy czym roślinne są monadami stacjonarnymi. Proszę nie ulegać pochopnym skojarzeniom co do owych nazw: w żadnym razie nie chodzi tu o to, skąd pochodzą psychomemy danej monady, to znaczy: od człowieka czy od zwierzęcia. Zazwyczaj jest to bowiem dosyć dokładnie przemieszane, jedynie w większych metropoliach natrafić można na monady pod tym względem „czyste". Na terenach wiejskich natomiast, w dziczy bezludnej…
Czarny słuchał i patrzył. Wraz z miękkim, kobiecym głosem, odbijającym się od ścian habitatu, atakowały go z nadłóżkowego ekranu obrazy, zazwyczaj komputerowe symulacje, w schematyczny sposób starające się przedstawić omawiane procesy. Psychomemy były tu zielonkawymi amebami pływającymi w przezroczystym różu myślni, łączącymi się w większe skupiska, mnożącymi się przez interferencję i walczącymi o „pokarm" złożony z pojedynczych seledynowych drobin, owego planktonu myślni. Mózgi ludzi i zwierząt ukazano w postaci małych słońc, emitujących nieustannie promieniowanie psychomemiczne. Barwa owych gwiazd zmieniała się w zależności od fazy aktywności posiadacza odwzorowywanego mózgu i wykonywanych przezeń czynności – na przykład podczas głębokiej medytacji, połączonej z powtarzaniem mantry! „światło" umysłu stawało się w wysokim stopniu monochromatyczne. Z kolei monady jawiły siew symulacji jako jasnozielone – aż po żółć i pomarańcz – chmury, powodujące w swym bezpośrednim otoczeniu fraktalowe odkształcenia delikatnego różu myślni.
Sekwencje następowały po sobie w rytm nie zwalniającego ani na moment komentarza.
„Opętanie" przez „ducha": monada zachodzi na słońce, wpycha weń macki, słońce zmienia kolor, zmienia widmo emisyjne, monada puchnie.
„Nawiedzone" miejsce: przestrzeń wypełniona jednostajną zielenią przerażenia.
Empatia: miejscowe zazielenienie powierzchni gwiazdy umysłu.
Telepatia: gwiazda zielona jak niedojrzałe jabłko.
Modele modeli modeli, myślał zdegustowany Czarny. Co za mądrość dietetyczna, dwie kalorie prawdy na kilogram słów.
– …że dotychczasowe próby nie dały rezultatu. Przestrzeń kosmiczna wydaje się do tego celu idealna z uwagi na brak jakichkolwiek zanieczyszczeń myślni. Rychło się pan przekona, jak bardzo w tych warunkach wzrosła „czułość" pańskiego mózgu. To tak samo, jak ze wzrokiem, gdy zniknie powietrze, które rozprasza emisję i przesłania obiekt kondensowanymi zawiesinami. Zasadniczo interesują nas neuromonady. Niewątpliwie jednak będzie pan miał również styczność z monadami animalnymi, proszę im wszakże nie poświęcać wiele uwagi, nad ich wykorzystaniem pracujemy na Ziemi z pomocą osób o mniejszych, nie tak rzadkich uzdolnieniach. Trwają zresztą również prace nad ścisłym, bezpiecznym wyodrębnieniem całości genów odpowiedzialnych za telepatię i zaprojektowaniem…
U Hunta w mieszkaniu. Światła zapalone. Pracują wszystkie kamery i mikrofony sieci ubezpieczenia. Pornografia to kąt widzenia.
– Patrz mi w oczy – prosił. – Patrz mi w oczy. Nie. Albo powieki zaciśnięte, albo wzrok odwrócony, gdzieś do góry, na sufit, na ścianę. Nawet gdy wcześniej wygłaszali formułki przyzwolenia NEti, spoglądała w bok, skupiona nie na słowach i nie na nim, lecz odpinanych równocześnie kolczykach.
Oboje, rzecz jasna, byli sterylni; i taki też był ich seks. Nawet jeśli radość i przyjemność – to ukryte, stonowane, trzymane na wodzy. Bardzo mało słów. Czasami monosylabiczne popędzenia lub prośby o zwolnienie. Gdy ssał jej piersi czy gryzł srom, mruczała nisko, nie otwierając ust, z głębi gardła, w rytmie oddechu. W pocałunkach byli bardzo ostrożni: zetknięcie języków intymniejsze niż członek w pochwie. Długo nie mogła dojść, powstrzymywał się, mając w pamięci, że to ich pierwszy raz, i kiedy w końcu dyskretnie zaszczytowała, był nazbyt zmęczony na cokolwiek więcej. Uśmiechnął się do niej, by dać znać, że nie ma złe. Choć przecież miał.
Wstała i, nie oglądając się, wyszła na balkon. Szła powoli, niepewnie. Oparłszy się wyprostowanymi rękoma o balustradę, pochylona, oddychała głęboko, głośno łykając hausty nocnego powietrza. Pot ściekał po jej plecach wzdłuż kręgosłupa.
Hunt podszedł do stolika i podniósł do ucha swój kolczyk, by sprawdzić, czy nikt nie telefonował; ale nie. Wypił szklankę soku i również wyszedł na balkon.
Ciężarne kaszaloty sterowców świeciły ponad miastem swym wewnętrznym, zimnym światłem, zapełniając niebo płonącymi runami reklam. Taka wszak była ich pierwotna funkcja, podpoziomy mieszkalne i cała reszta to po prostu wykorzystanie sytuacji, dodatkowa okazja na wyciągnięcie forsy. Ekonomia wykreśla wektory rozwoju: najpierw były to holograficzne malunki naniebne, lecz sterówce o powłokach z nanopłótna okazały się na dłuższą metę znacznie tańsze dla określonego rodzaju reklam. Ekonomia określa również estetykę krajobrazu: współczesne reklamy były w większości znacznie mniej agresywne, bardziej spokojne, stonowane niż reklamy zeszłowieczne, jako że celowano je w ludzi starszych, tu bowiem przesunął się dzwon konsumpcji.
Oczywiście sieć NEti sięgała również na balkon. Przyzwolenie, według obowiązującej interpretacji ustawy o gwałtach małżeńskich, obejmowało czas jedynie do „pierwszej zasygnalizowanej przez wszystkie zaangażowane strony przerwy w stosunku" – stanął więc metr od Mariny i zatrzymał w pół ruchu swą rękę, która już sięgała do jej policzka.
– Chce pani soku? – spytał zamiast tego. I dodał: -Mam parę monokimon.
– Tak.
Przyniósł zatem i to, i to. Kimono, idealnie czarne, wykonane było z pojedynczych nici semifulerenowych. Było tak lekkie, że Hunt w ogóle go nie czuł w ręce. Vassone założyła je, nie zawiązując. Uderzenia strumieni fotonów i ruchy powietrza nieustannie gięły na jej ciele monotkaninę w miękkie rzeźby ciemności.
Na balkonie stały trzy fotele z wikliny. Marina usiadła na tym w kącie. Odruchowo założyła nogę na nogę, na kolanie postawiła nie do końca opróżnioną szklankę. Hunt bał się, że szklanka zaraz spadnie – wystarczyłby jeden nagły skurcz mięśni uda – lecz do samego końca sok w niej nawet się nie zabełtał.
Po bocznej ścianie balkonu wędrował czarny pajączek.
– Pająk widziany nocą – zanucił – to miłość.
– Miłość? Takie małe brzydkie? Uśmiechnął się krzywo.
– Ma pani bardzo piękne piersi.
– Dziękuję w imieniu moich rzeźbiarzy. Źle. Spróbować inaczej.
– Widzi pani ten z Pepsi-Colą? – wskazał w górę. -Tam mieszka moja siostrzyczka.
– Ach, prawda, ta od senatora.
– Właśnie.
– Szpanerstwo z tymi skyhouse'ami.
– Myśli pani?
– Czytał pan przecież raporty o zagrożeniu terrorystycznym. To są dla nich cele wręcz wymarzone.
– No, istnieją różne zabezpieczenia…
– Akurat. Kilka silnych głowic w rakietach ziemia-powietrze. Nawet N-technologia nie zdzierży. Zresztą fale uderzeniowe ich załatwią.
– Wie pani, kilka silnych głowic to zmiecie każdy budynek w tym mieście.
– Też prawda.
– Pani się na tym zna? – Na czym?
– Sterowcach. Nano. Materiałach wybuchowych.
– Niby czemu? Nie moja dziedzina. Dlaczego od ludzi z tytułami naukowymi oczekuje się, iż dysponują równie wielką wiedzą w każdej dziedzinie? Mój syn wie o ekonomii dziesięć razy więcej ode mnie.
– A co on studiuje?
– Jeszcze nie studiuje.
– Taa, teraz wszystko rozciągnięte w czasie, szkoły pierwsze, szkoły drugie, szkoły trzecie, studia i kursy podyplomowe, w życie dorosłe wchodzisz nie wcześniej jak po trzydziestce.
– Cywilizacja, drogi panie, cywilizacja. Wszyscy się specjalizujemy.
– Ale tu nie chodzi o bezradność ani niedojrzałość. Z setka spółek na nowojorskiej – to są spółki kontrolowane przez nastoletnich rekinów finansjery. A w niektórych stanach sprzedaje się inkuby czternastolatkom.
– Mój syn ma siedemnaście lat.
– Przepraszam. Nie o to mi chodziło.
– Nie ma za co. Wiem.
– O czym to mówiliśmy?
– O ludziach z tytułami naukowymi.
– Prawda. Krasnow… Ale nie. Chciałem spytać o panią. W „De Aunche" nie odpowiedziała mi pani. Skoro to nie jest owa charakterystyczna dla ubogich imigrantów dzika determinacja w dążeniu do wybicia się – to co? Tylko proszę mi nie mówić, że spłycam: osiemdziesiąt procent doktorantów na naszych uczelniach to są w pierwszym lub drugim pokoleniu przesiedleńcy z południa. Więc jak właściwie wygląda takie prawdziwe „zamiłowanie"? Mhm?
– A, żebym to ja wiedziała! To się tak jakoś… Ileż to razy podejmujemy świadome, przemyślane decyzje co do kształtu swego przyszłego życia? Na palcach jednej ręki można zliczyć. Niektórzy w ogóle nie podejmują, płynie to samo z siebie, siłą inercji; po prawdzie większość. Nie inaczej ze mną. Czy ja pragnęłam zostać doktorem kognitywistyki? Gdzie tam. Wszystko z pychy i megalomanii. Już jako dziecko chciałam imponować wszystkim dookoła.
Popisywałam się przy każdej okazji. Rówieśnikom opowiadałam niestworzone historie, wplatałam do rozmowy każde posłyszane czy wyczytane gdzieś obco brzmiące lub wyjątkowo długie słowo, a jak nie wiedzieli, o co chodzi -bo niby skąd mieli wiedzieć? – to robiłam wielkie oczy i pukałam się w czoło. Z czasem nad satysfakcją z tych tryumfów począł brać górę strach przed zbłaźnieniem się. Studiowałam zatem encyklopedie i słowniki, godzinami siedziałam przy kompie, wyszukując coraz to nowe dziedziny do wydrenowania z barokowej terminologii. I tak gdzieś w okolicy dwunastego roku życia okazało się, że jestem klasową prymuską, i wtedy to już było czyste przerażenie, bo nie mogłam sobie pozwolić na zawalenie któregokolwiek z przedmiotów. Nienawidziłam wszystkich, a tych moich rówieśników, którym imponowałam, najmocniej. Potworna jest moc cudzych wyobrażeń. Sama siebie skazałam na klatkę. Ale to były przecież wygłupy małego dziecka – a płaciła za nie już nastolatka. I z tej drogi nie było odwrotu. Potem bowiem, w szesnastym, siedemnastym roku życia, zorientowałam się, że mnie naprawdę interesuje to, co czytam, że szukam dalszych informacji i szperam po katalogach jedynie dla zaspokojenia własnej ciekawości, gnana fascynacją tematem, bo dawno już przestałam się popisywać tanimi trickami erudycji, teraz właśnie pozowałam na głupszą niż w rzeczywistości, nie zależało mi nawet na zwycięstwie w dyskusjach… W ten oto sposób wyrzeźbiłam samą siebie. Kto? Kilkuletnie dziecko. I na czym stoi cała ta moja „kariera"? Na mych wadach, na ciemnej stronie mej natury. Bo to pycha, to zawiść, one na dłuższą metę są najsilniejszymi, najpewniejszymi motywacjami.
Hunt milczał, ciężko zdegustowany. Nie spodziewał się w odpowiedzi na swe pytanie aż takiej auto wiwisekcji. Taktownie skierował spojrzenie w bok i w górę, na miasto sterowców. To nieprzyzwoite, taki akt. Powinna znać granicę. Co ja mam teraz powiedzieć? Jak się zachować? Praawda, chciałem większej bliskości, intymności – ale, do cholery, bez przesady…!
Teraz powstał kłopot: jak rozwiązać układ spojrzeń nierównoległych. Nie należy patrzeć gdzieś w odległą przestrzeń, to nazbyt sztuczne. Podobnie popatrywanie na własne paznokcie nie spełnia roli. Coś pomiędzy: ściana, balustrada, żeby spojrzenie błądziło w sposób niby naturalny. Ktoś w końcu złamie się pierwszy – spojrzy wprost, wstanie, wyjdzie. Ale niech to nie będę ja.
– To wystarczy, żeby uwierzyć w myślnię – mruknęła.
– Co?
– Takie chwile.
– Jakie?
– Takie właśnie. Trach: spojrzał na nią.
Głowa nieco opuszczona. Uśmiechała się. Wzruszył ramionami, podrapał się wskazującym palcem w prawą brew.
– Wiele nie trzeba – przyznał. – Wchodzisz do pokoju, nawet nie obejrzą się, a już zmiana. Takie rzeczy. I niby komu się zdarza? Telepatom? Skądże. Ile razy coś podobnego… Obszczekuje cię na ulicy pies, w pewnej chwili masz już tego dość, może zły humor akurat, w każdym razie wściekłość przeważa, i w tej jednej chwili jesteś gotowa skopać go na śmierć, pstryk, decyzja milisekundowa, nawet jeszcze nie wykonałaś ruchu, nie zmieniłaś wyrazu twarzy, hormony agresji nie zaczęły pracować – a ten pies już wie i milknie, podkula ogon, ucieka. Takie rzeczy. Myślnia pasuje do podświadomych przeczuć. Albo czy ktoś patrzy na ciebie, osławiony „wzrok przewiercający potylicę". Powinniśmy szukać między tajnymi agentami. Którzy najlepiej wyczuwają śledzących. I tak dalej.
– Taa, wiem coś o tym. – Zajrzała do wnętrza szklanki (to też jest sposób). – Kiedy właściwie Fortzhauser odwołał moją ochronę?
– Mhm? Tuż po pani powrocie z Bostonu. Bo co?
– Ona jest trochę paranoiczka i…
– Kto?
– Ona. Ja.
– Aha. – Wstał, oparł się przedramionami o balustradę, wyjrzał w świetliste otchłanie. – Jeśli ktoś panią śledzi, trzeba to zgłosić, i tak dosyć mamy przecieków, pół świata już wie. Przynajmniej w razie czego będzie pani potem kryta.
– Śledzić? Po cóż mieliby mnie śledzić? Nie tak dzisiaj pracują wywiady. A może się mylę? Pan był przedtem -gdzie? w NSA?
– Nieważne.
Odwrócił się i jego wzrok trafił na tego pająka, mozolnie wędrującego po ścianie. Zanim pomyślał, wyciągnął rękę, by go zdjąć i wyrzucić za balkon. W ostatecznym rozrachunku ciało okazało się jednak wolniejsze od myśli i na szczęście Nicholas w porę się zorientował, co właściwie czyni. Oho! Pułapka! Wymienił z Mariną szybkie spojrzenia, wymuszony uśmiech kłócił się w nich z autentycznym zmieszaniem.
Sam się w to wplątał, sam musi znaleźć wyjście. Ręki wciąż nie opuszczał. Opuści – źle. Wyrzuci pająka – też niedobrze. Przeciągać chwilę bardziej również nie sposób, obsunie się w inny symbol, jeszcze silniejszy.
Co robić, co robić, Boże mój, jak ja się wpakowałem w tak jednoznaczne deklaracje, ona patrzy, nie mogę wyrzucić, nie mogę nie wyrzucić…
Poruszyła głową, wróciła do kontemplacji zawartości szklanki.
Opuścił ramię.
– Chodźmy, zimno mi. – Ruszył ku drzwiom. – Zadzwonić po taksówkę?
– Jurydykator gwarantuje.
– No tak.
Wypiła sok. Odebrał szklankę. Palce miała zimne, Przeprosił za przypadkowe dotknięcie.