Wszystkich przybywających na konferencję witał osobiście w holu Bunkra, ledwo przekroczyli szereg bramek bezpieczeństwa. Uścisk dłoni, uśmiech, wizytówka, Nicholas Hunt, jestem wdzięczny, że znalazł/a pan/i czas, proszę tędy, oto mój numer telefonu, proszę sobie zakodować, w każdej chwili dnia i nocy, Nicholas Hunt, miło mi – nieprzyzwoicie skrócony rytuał powitalny NEti. Limuzyny wynajęte przez EDC przywoziły ich z Kennedy'ego, Newark, Giullianiego i pobliskiej La Guardii, materializowali się stadami. Przybył Krasnow ze swoją świtą (ekipa Hacjendy była najliczniejsza, czternaście osób), przybyli wtajemniczeni z waszyngtońskiego rozdzielnika wraz z własnymi doradcami, w komplecie stawili się płatni konsultanci Departamentu Skarbu z okresu opiniowania przezeń projektu Vassone oraz cała wierchuszka Defense Advanced Research Projects Agency. Pojawili się szefowie NOCS-y, siódmej reinkarnacji SETI, przysłały też własnych ekspertów wszystkie instytucje zaangażowane obecnie w Wojny Monadalne (na razie na poziomie biernego monitoringu). Nie trzeba dodawać, że licznie stawili się ludzie samego EDC i bodaj cały Zespół Hunta. Po porównaniu z pierwotną listą zaproszeń okazało się, że – mimo wycofania się czworga planowanych uczestników – w konferencji udział weźmie blisko dwukrotnie więcej ludzi, niż Nicholas liczył. Hunta wprawiło to w doskonały humor, McFly natomiast rwałby sobie włosy z głowy, gdyby nie był ostrzyżony na zero. Już za te limuzyny mało nie skoczył Huntowi do gardła.
EDC oddał na potrzeby konferencji siódmy podpoziom Bunkra i część kwater na podpoziomach pierwszym i drugim. Powitanie oraz wprowadzające wykłady Vassone, Krasnowa i Schatzu odbędą się w głównej sali seminaryjnej, potem prace przeniosą się do poszczególnych sal, poprzydzielanych stosownie do rozmiarów tematycznych grup roboczych. Hunt sam sformułował te tematy, mając na uwadze przede wszystkim użyteczność spodziewanych wniosków z dyskusji. Całość konferencji będzie rejestrowana przez mikrofony i kamery wewnętrznej sieci Bunkra, nadto każda grupa winna sporządzić na koniec raport podsumowujący. Nicholas zorganizował wszystko zgodnie z regułami sztuki i istotnie mógł być z siebie dumny. Obawiał się tylko przylotu Bronsteina, lecz póki co rudy dzikus nie zjawił się.
Przywitawszy ostatniego z przybyłych i sprawdziwszy listy pasażerów ostatnich lotów, Hunt wszedł do jednej z głównych wind Bunkra.
– Minus siedem – poprosił. Windy były bardzo pojemne, dwie ściany miały w pełni zaledowane, scrollowały się na nich bezustannie aktualności z giełdowych ekranów taktycznych centrum operacyjnego sztabu EDC. Żadnych wielkich sekretów człowiek z nich nie wyczyta, taki po prostu był default windowych ledunków – lecz oddziaływał na wyobraźnię i wprowadzał w atmosferę panującą w Bunkrze. To wszak było oko cyklonu, front tej wojny, Przykryte nieprzyjacielskim ogniem okopy samotnej dwizji powstrzymującej napór wroga.
Fatum: wyszedłszy z windy na siódmym podpoziomie, Nicholas Hunt wpadł na niewysoką kobietę w mundurze o generalskich dystynkcjach EDC. Odwróciła się: Kleist. Co się okazało: czekała na niego.
– Słówko, jeśli można.
Niemal zaciągnęła go do wnętrza najbliższego wolnego pomieszczenia (było to zresztą ambulatorium). Zamknąwszy drzwi, odwróciła się do Hunta.
Chyba się jej nawet spodziewał: zanim jeszcze winda się zatrzymała, w strumień myśli Hunta wtargnęło wspomnienie generał Iris C. Kleist. (Miejscowe przebicie z myślni?)
Po pierwszym spotkaniu ich wzajemne kontakty ograniczały się do rozmów telefonicznych, i Bogiem a prawdą Nicholas robił wszystko, by tak pozostało. Z owego spotkania wyniósł bowiem obraz generał jako osoby kompetentnej, o silnej woli i, co najgorsze, szczerze oddanej swej pracy. Z doświadczenia wiedział, jak trudno się z takimi ludźmi układa. Fakt, że Kleist miała za sobą blisko trzydzieści lat wojskowego drylu, nie ułatwiał sprawy.
Dotychczas podczas organizowania konferencji zdołał jakoś uniknąć konsultacji na wysokim szczeblu, stosując metodę faktów dokonanych. Teraz przyjdzie mi za wszystko zapłacić, osądził po przymrużonych oczach doktor Kleist i gwałtowności jej ruchów. Na dodatek jesteśmy poza NEti. Trzymaj się, Nicholas: kolejna ciężka bitwa o kompetencje.
Fałszywie ją jednak odczytał.
– To my znajdujemy się na linii ognia – powiedziała, oderwawszy wreszcie plecy od drzwi. – Nie waszyngtońskie koterie, nie Kapitol, nie ty i tobie podobni najemnicy, Hunt. Pierwsze uderzenie pójdzie tutaj, na Bunkier. Na nas – zaakcentowała. – Na mnie. Słyszysz?
– Ależ pani generał – zaczął Nicholas, unosząc ręce w obronnym geście – to nie zależy ode mnie, nie ja przydzielam braciszków, proszę się zwrócić do pana Bronsteina…
– Pan Bronstein należy do innego klubu – warknęła. -Pan Bronstein gra w inną grę, pieprzony prowokator, nie wiem, na co on liczy, na pucz? A mnie chodzi o bezpieczeństwo państwa. Jezu, nikt już nie reaguje, słowa starte na proch… No co mam zrobić, do kogo się zwrócić, w imię czego apelować? – Najwyraźniej była autentycznie wzburzona. Albo też tak szarżowała w swym aktorstwie. Złapała Hunta za ramię, potrząsnęła; jaskrawe złamanie Etykiety. – Jedna monada na umysłach moich oficerów i to będzie kraj bankrutów!
– Przecież mówię…
– Ty też nie wierzysz, co?
– No naprawdę…
– Cholera, wy od początku nie wierzyliście, nawet ta Vassone… Bronstein… – Puściła go i odwróciła wzrok. -Tam w Azji upadają właśnie rządy, narody przechodzą pod obce zwierzchnictwa. Czeka nas to prędzej czy później. I co mam wówczas zrobić? Co? No co? W łeb se strzelić?
Mamrocząc przekleństwa, usiadła na wyciągniętym spod noszy taborecie. Wyjęła i zapaliła nikotynowca. Hunt się rozkaszlał. Posłała mu mordercze spojrzenie. Wciąż kaszląc, uśmiechnął się przepraszająco.
– Konferencja – prychnęła. – Konferencję sobie urządza.
– Musimy wiedzieć, co dalej…
– Ja ci mogę powiedzieć, co dalej. W dwa tygodnie potężne Stany Zjednoczone Ameryki wyprzedadzą się jakiejś Hongkongjskiej czy inszej Zakaukaskiej, bo wy, ty i twoi Krasnowowie, spieprzyliście robotę.
– Ejże, moment, ja robiłem wszystko, co w mojej mocy…
– Gówno prawda. Gówno robiłeś. Opancerzałeś tyłek. Myślałam, że po tym, co… Ale nie, jesteś taki sam.
– Pani generał…
– Co, dalej buźka uśmiechnięta? Chryste, nie mogę na ciebie patrzeć. No kto znalazł te pieprzone monady? My: Vassone. Kto pierwszy zorientował się w możliwościach i zagrożeniach? My: Schatzu. A od kogo to wszystko wyciekło? Od nas: od ciebie. I kto zmarnował najwięcej czasu? Wy. Przez kogo znajdujemy się na ostatniej pozycji w wyścigu?
– Doktor Vassone…
– A ja mam tu na etatach setkę doktorów i jakoś jestem w stanie wybrać między polowaniem na miraże bujających w obłokach teoretyków a interesem państwa! Ale do tego trzeba mieć jaja!
– Co, kozła ofiarnego sobie znalazłaś? – Hunt w końcu przestał nad sobą panować. – Teraz wszystko pójdzie na moje konto, tak? Komu już sprzedałaś tę wersję?
Uniosła głowę i przyjrzała się Nicholasowi z nowym zainteresowaniem, nagle jakby uspokojona.
– Naprawdę mnie to ciekawi – mruknęła, wydmuchując kancerogenny dym – jak ty mianowicie rozumujesz? Że niby co? Wojny Monadalne akurat ciebie jednego nie dotkną? Że jesteś bezpieczny, nieśmiertelny? Że twojemu krajowi złe nigdy się nie przydarzy? Że jak już spuszczą na nas te monady – to co? Bóg nas uchroni? Jeśli to prawda o tej Vassone, to sam powinieneś wiedzieć najlepiej. Przejdź się do naszego centrum, zobacz, co dzieje się na Dalekim Wschodzie. Tak samo będzie u nas. Nadal się nie boisz? Ty jesteś chory psychicznie, Hunt.
Hunt nie wiedział, co odpowiedzieć. Wykrzywiał twarz w obronnych grymasach, jeden bardziej żałosny od drugiego.
– A więc to tak – zaatakował w końcu, wymusiwszy z siebie gęsty jad ironii. – Patriotka, której leży na sercu tylko dobro kraju? Jedyny prawy w tłumie niesprawiedliwych?
– A gdybym powiedziała, że jestem złym człowiekiem? – syknęła. – Gdybym tak ci rzekła – to w to byś uwierzył, co? A w każdym razie nie byłoby to niczym nienormalnym. Lecz mówić o sobie dobrze, ogłaszać się altruistą -to nieprzyzwoite. Prawda? Prawda, panie Hunt? Nie uchodzi przyznać się w towarzystwie do czystości intencji. Bo dogmat jest taki: każdy jest zły. Takie jest domyślne założenie: każdy czyn poczyna się z egoizmu, każde słowo z ciemnej żądzy. Kimże wobec tego mogłabym być, jeśli nie bezczelną hipokrytką? Ale nawet gdyby, nawet gdyby – tu Kleist zniżyła głos do szeptu – ja i tak wolę hipokrytów, bo oni przynajmniej przyznają rację istnienia jakimś wartościom, podczas gdy wy, wy nie grzeszycie, bo nie macie przeciwko czemu.
– Piękne. Wysłuchać niegodnym, gnój cieknie z uszu.
– No powiedz: jak ty to sobie wyobrażałeś? Że zdarzy się cud?
Przez falującą zasłonę sinego dymu wpatrywała się w Hunta tymi swoimi czarnymi oczyma rzeźbionej doskonałości tak intensywnie, że Nicholas, wyjęty tu spod opiekuńczej dłoni NEti, zdolny był tylko wzruszyć ramionami i wybąkać niepewnie:
– Ja się przecież nie znam, postępowałem podług mego najlepszego rozeznania…
– Ty naprawdę wierzysz w te swoje usprawiedliwienia.
– Czego ty ode mnie właściwie chcesz? Mantryków ci nie załatwię. Mam paść na kolana i błagać o przebaczenie, że tamci mieli więcej szczęścia i postawili na animalne?
– Mantryków nie załatwisz – powtórzyła wolno.
– Nie załatwię.
– A co możesz załatwić? Ponownie wzruszył ramionami.
– Estepowców.
– To ci sztuczni telepaci Krasnowa? – zdziwiła się. -A na cholerę mi tu jeszcze telepaci?
– Na przykład jako system wczesnego ostrzegania. Biały Dom wziął. Fortzhauser ci nie pisał?
– Na tym to właśnie polega – westchnęła. – Wojny Monadalne toczą się w najlepsze, ale kto w nich dowodzi? Nie docieczesz. EDC? Departament? Twój Zespół? CIA? DARPA? Diabli wiedzą. Nikt.
– A kto dowodzi w Ekonomicznych?
– Masz rację, to właściwie się pokrywa. – Dźgnęła palcem w stronę Nicholasa. – Od początku powinni byli podporządkować was EDC.
– Chciałabyś…! – zaśmiał się Hunt.
– Biedny idiota.
Nie wiedział, jak się wyplątać z tej sytuacji. Tam na balkonie, z Mariną i pająkiem, przynajmniej był pod siecią i znał reguły – ale tu? Może po prostu wyjść i trzasnąć drzwiami?
– Przyrzekniesz mi coś, Hunt.
– Że jak?
– Przyrzekniesz mi.
– Przyrzeknę…? – Śmiać się? Wściekać? Gapił się na nią w śmiertelnym zdumieniu.
– Dasz mi słowo, że zrobisz wszystko, by pomóc mi wyciągnąć nas z tego bagna.
– Ależ oczywiście, jasne, że ci pomogę, dlaczego miałbym nie pomagać?
Zaciągnęła się mocniej.
– Więc może na początek opowiesz mi o grzybie?
– Grzybie? Jakim grzybie?
– Do widzenia.
Zgasiła i wyrzuciła papierosa, po czym, nie spojrzawszy nawet na skonfundowanego Nicholasa, wyszła z ambulatorium. Drzwi trzasnęły głośno.
W końcu oczywiście spóźnił się na otwierający konferencję wykład Vassone. Rozmowa z generał Kleist – w istocie bardziej przypominająca policyjne przesłuchanie – powracała doń echami poszczególnych zdań, przewijał ją sobie w pamięci raz za razem, usiłując doszukać się jakiegoś głębszego sensu, bezskutecznie. O co jej chodziło? Jeśli próbowała go wrobić w odpowiedzialność za klęskę, to dlaczego o tym ostrzegała? Jeśli naprawdę usiłowała zawiązać jakiś sojusz – czemu obrzucała go obelgami? I o jakiego znowuż grzyba jej chodziło?
Wielka sala wypełniona była w jednej trzeciej. Gdy Vassone skończyła i zapaliły się światła, podniósł się las rąk. Hunt przyglądał się z górnego wejścia, kto pyta, o co i jakim tonem. Próbował wstępnie zlokalizować linie podziału. Hacjenda milczała, najbardziej napastliwi byli zaś ludzie Departamentu Stanu i CIA, czego należało się spodziewać.
Wychodząc, Marina minęła Nicholasa w drzwiach.
– Poprowadzi pani czwartą grupę – przypomniał jej. -Krasnow zgłosił się do szóstej, tej wojennej.
– Muszę jeszcze zdążyć na „Curtwaitera" – zbyła go, zerkając na zegarek. – W weekend powinniśmy się jakoś zainstalować, w poniedziałek ściągam estepowców. Pan wybaczy.
Tylko zapach jej perfum pozostał dłużej, jakaś ostra, egzotyczna woń.
Potem, podczas wykładu Schatzu, zadzwoniła do Nicholasa Imelda.
– Dyplomatyczna robota – zaśmiała mu się w uchu. – Znowu jestem za pośrednika. Gaspar chciałby się z tobą zobaczyć. Pogardzisz?
Zawsze cenił siostrę za tę niewymuszoną bezczelność słów. Pod NEti bywało to często irytujące, pakowało też Hunta w niezręczne sytuacje, prowokowało absurdalne gesty szczerości – ale nieodmiennie przypominało Nicholasowi szalone dni ich dzieciństwa, jeszcze w nadpacyficznym pałacu matki, gdy mieszkali razem, zanim odesłano Nicholasa do ekskluzywnej szkoły. Owymi czasy słońce było jaśniejsze, niebo bardziej błękitne, wieczory tak długie, noce tajemnicze… po prostu nie mógł się na nią gniewać.
– W jakiej sprawie?
– Ba!
– Rozumiem. Kiedy?
– Dzisiaj. Jutro. Coś nerwowy.
– Może sam zadzwoni.
– Żartuj dalej.
Duchy projektu ECHELON wciąż nawiedzały kręgi władzy, rosnąc w siłę mimo kolejnych oficjalnych zaprzeczeń (a właściwie – dzięki nim), i strasząc ludzi wizją systemu przechwytującego każdy sygnał i łamiącego każdy szyfr. Choćby setki specjalistów gwarantowały swym autorytetem nieprzełamywalność szumowych jednorazówek – nie umniejszało to podejrzliwości użytkowników telefonów. Skoro takie rzeczy chodzą jako public domain – rozumowali – to wyobraźcie sobie, co oni trzymają w zanadrzu…!
– Okay, wstąpię.
– Kiedy?
– Umówię się.
Robiło się późno i część słuchaczy wyciekła z sali, zanim jeszcze stary Krasnow wstąpił na mównicę. Schatzu wyszedł, nie przerywając głośnej dyskusji prowadzonej z trzema młodymi rzeźbieńcami, wśród których Nicholas rozpoznał jednego z opiniujących projekt teoretyków z Berkeley, bodaj filozofa. Sprawdził czas. Dziesiąta siedemnaście. Planował dopaść jeszcze dzisiaj samego Krasnowa i, o ile będzie to możliwe, Stimmela, asystenta prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Znowu telefon.
– Hunt.
– Hammer, sir. – Hammer był jednym z dyżurnych Centrali. – Jak pan wie, rutynowo monitorujemy otwartą łączność NYPD i maszyny Moore'a wyfiltrowały z przechwyconych rozmów informację o wypadku kutra, który przewoził ludzi na zacumowany przy granicy wód międzynarodowych USS „Curtwaiter". Najwyraźniej nastąpiła jakaś awaria komputerów sterowniczych, kuter został staranowany przez pływający pod banderą Oceanii kontenerowiec „Brasco". Na niepotwierdzonej liście ofiar znajduje się tylko kapitan kutra, di Piena, mieliśmy go na ślepym kontrakcie, sir. Brak na razie szczegółowych danych o rannych i o utraconym ładunku. Tuszujemy nasz udział przez miejscowe Biuro, nie wygląda to groźnie, zdążyliśmy na szczęście rozwinąć legendę o kasynie.
– Lista pasażerów?
– Jeszcze nie mamy. Ściągamy na bieżąco z kompów policji.
– Daj natychmiast znać.
– Tak jest.
Nie odbierała telefonu. Przeszedł do najbliższego pomieszczenia z terminalem sensorycznym. Komputer apartamentu uporczywie wyświetlał standardową wizytówkę. Wezwania przez obsługę hotelu nie dawały rezultatu.
Wyjechał na poziom parkingu Bunkra, wsiadł do BMW i podał adres hotelu Vassone przy Park Rów.
Stał przed drzwiami jej apartamentu z pięć minut -nie chciała otworzyć. Gdy w końcu się uchyliły, nie było jej za nimi.
Wszedł: cisza, ciemność.
– Pani doktor…? Nawet odgłosu ruchu.
Dotarł do salonu i tu ją zobaczył w światłach miasta wpadających przez otwarte drzwi balkonowe. Żadnych widocznych obrażeń. Miała na sobie dżinsowe szorty i T-shirt z Kurtem Cobainem. Siedziała w bezruchu na samym skraju sofy, kolana razem, dłonie splecione, zgarbiona, wzrok utkwiony gdzieś w dywan, dwa metry od stóp. Rozmiękła twarz drżała jej w brzydkich skurczach. Płakała.
Hunt zatrzymał się w pół kroku i tak już został, bo nie miał zielonego pojęcia, jak właściwie powinien zareagować. To nie była Vassone, to nie była doktor Marina Vassone. Gotowe miał tylko pytania. Czy znajdujemy się pod siecią? Czy kamery są włączone?
– Jeśli naruszam pani prywatność… – zaczął, odchrząknąwszy.
– Mikę – chlipnęła. – Orleinne…
Co robić? Zadzwonić do psychoanalityka? Wezwać pogotowie? Jasna cholera.
A jeśli to nie jest po prostu histeria powypadkowa? Jeśli znowu atak monadalny? Ą nawet nie nowy atak – lecz po prostu dalszy ciąg poprzedniego? Skutki długofalowe… część monady przecież wżarła się w jej umysł, psychomemy się przyjęły, ona je „pamiętała", diabli wiedzą, co teraz dzieje się w jej głowie, pamięć obowiązują zasady Darwinowskiego doboru naturalnego, od kilku psychomemów mogła jej wyrosnąć cała nowa osobowość, to nie jest system stabilny, nigdy nie był. W jej głowie wrze teraz wojna między Mariną Vassone a ową młodą dzieciobójczynią. Mikę…? Jej mąż? Syn? Ten, którego zabiła? Do kogo mam mówić? – do czterdziestosiedmioletniej doktor kognitywistyki o umyśle jak równanie różniczkowe, czy do tej dziewczyny z Nowej Szkocji, która nie potrafi sobie Poradzić z wyrzutami sumienia?
– Wie pani, kim jestem?
– Odwal się, Hunt. Zabiłam ich obydwoje.
No to już była zupełna paranoja. Ręce opadają. Nicholas przysiadł na poręczy fotela, przygładził w roztargnieniu wąsy. Jej się już zupełnie wszystko pomieszało, kompletny bajzel we łbie. Telepata by sobie z tym poradził, telepata ma to od urodzenia, a nawet wcześniej – ale ona? Zresztą przecież nawet w telepatów nie wchodzą monady z całymi obcymi psychomemicznymi strukturami. Ten czwarty musiał tam na orbicie wyłapać sporą część umysłu owej dzieciobójczyni – może ona faktycznie umarła i cały poszedł w myślnię? Jak umarła? Samobójstwo popełniła? W kogo się tu Marina przekształca, w jakiegoś psychopatę? Jezu Chryste, z tego się robi kiczowaty horror, redrum, redrum, redrum…
Żeby tylko nie teraz! Wojny Monadalne, konferencja w toku, „Curtwaiter"…
Uniósł sygnet do ust.
– Dajcie mi tego syna Vassone, który dzwonił do nas z Bostonu – rzekł wywoławszy Centralę.
– Jas Vassone.
– Tak jest.
– Już.
– Mówi Nicholas Hunt – przedstawił się Jasowi. -Przypomina mnie pan sobie?
– Tak, chyba tak, to pana kazała mi wtedy zawiadomić.
– Dokładnie. Proszę mnie posłuchać. Z pana matką nie jest najlepiej. Miała wypadek, ale to nie to, fizycznie wszystko w porządku. Dobrze by było, gdyby pan jak najszybciej przyleciał do Nowego Jorku i spotkał się z nią.
– Ja jestem w Nowym Jorku.
– Słucham?
– Zaprosiła mnie… To osobiste sprawy.
– Wie pan, gdzie ona mieszka?
– Tak.
– Proszę przyjechać. Teraz. Jestem u niej. Nie wygląda to najlepiej. Przekona się pan.
– Czy to ma jakiś związek z…?
– Niestety. Proszę się pospieszyć.
A ona wciąż siedziała i płakała. Łzy już przestały jej płynąć, pozostał tylko rwany, szybki oddech i grymas twarzy, i mechaniczne kołysanie się w przód i w tył. Hunt dostrzegł w tym pierwszą zapowiedź katatonii i naprawdę się przestraszył. Teraz też po raz pierwszy dotknął go lęk osobisty, lęk przed utratą drugiej osoby, nie zaś korzyści płynących z jej wykorzystywania. Aż się przeraził tego lęku. Toż to dziecinne. Weźmy się w garść, do licha. Jestem przecież dorosłym człowiekiem. Cóż z tego, że się z nią pieprzyłem. Nie z nią ostatnią. Nie dajmy ponieść się emocjom. Nie jestem od niej uzależniony. Nie potrzebuję jej. Przeżyję.
Ale estetyka nie podlega racjonalizacji. Patrzył na nią, roztrzęsioną, zapłakaną, w tych zupełnie do niej nie pasujących ciuchach, z białymi włosami dziko splątanymi, paznokciami poobgryzanymi – i aż ściskało go w piersi z żalu po tamtej Marinie Vassone, która wzbudzała dreszcz jednym spojrzeniem bladoniebieskich oczu, jednym dystyngowanym ruchem szczupłej dłoni. – Ja nie chciałam, mój Boże, ja nie chciałam… Gdyby nie sieć, podszedłby i z całej siły trzasnął ją w twarz, i po raz drugi, i trzeci, póki nie rzuciłaby się na niego z pięściami.
Tymczasem siedział i patrzył. Cisza w apartamencie. Jej oddech. Szum miasta. Z tego miejsca, pod tym kątem – już nie widział jej twarzy. Nie wiedział, czy cieszyć się z tego, czy nie. Bo jeśli się w końcu na niego obejrzy… Co to wówczas będzie za twarz? Napełniało go to irracjonalnym lękiem. Zupełnie jakby czekał na uniesienie wieka trumny wampira.
Telefon po raz kolejny.
– Tu Schatzu. Gdzie pan jest?
– A o co chodzi?
– Muszę natychmiast z panem pomówić.
– Pogadamy w Centrali. Albo w Bunkrze.
– A kiedy się pan tu zjawi?
– Nie wiem.
– No nie! Proszę powiedzieć, gdzie pan jest. Przyjadę do pana. Jeśli się okaże, że niepotrzebnie zawracałem panu głowę, może mnie pan wywalić z Programu.
– Akurat.
– Sam się zwolnię.
– Ale co mi pan tu…!
– Ważne.
– A nie można przez telefon?
– Nie, raczej nie.
– Dobra, jestem u Vassone. Ale pierwszy przyjechał Jas.
Hunt mimo sieci ubezpieczenia prawnego złapał go za ramię i zatrzymał w przedpokoju, bo chłopak ruszył od razu w głąb apartamentu.
– Czekaj – syknął Nicholas. – Musisz wiedzieć, że ona…
– Puść mnie pan!
– Czekaj! To już nie jest twoja matka! To znaczy – nie wiadomo, kto to jest. Trzeba…
– Co? Co pan mówi?
– Ona pamięta częściowo cudze życie, walczy z nią cudza osobowość, ty jesteś jej synem i…
– Chce pan powiedzieć – po dziecięcemu wytrzeszczył na Nicholasa oczy – że jest opętana?
– Jak zwał, tak zwał. Usiłuję cię ostrzec. Ściągnąłem cię, bo ty należysz do jej prawdziwego życia i możesz pomóc wyprzeć sprzeczne wspomnienia. Więc uważaj, co mówisz. Nie sugeruj niczego związanego, nawet odległe, z, mhm, dzieciobójstwem.
Jas gapił się na Nicholasa jak na wariata, zdumienie walczyło o lepsze z przerażeniem. Hunt wytrzymał jego spojrzenie. W końcu puścił ramię chłopaka i skinął głową w stronę salonu.
Weszli doń razem. Marina siedziała w tym samym miejscu, w tej samej pozycji. Tyle że przestała się już poruszać i nic nie mówiła. Hunt nie spuszczał wzroku z twarzy Jasa i dostrzegł na niej niewątpliwy szok. Obca kobieta; gdzie moja matka?
– Mamo?
Spojrzała. Ale co to za spojrzenie – puste i martwe. A za pustką – zimna rozpacz.
– Co się stało? – spytał wyważonym półgłosem Jas. Podszedł i przysiadł na piętach naprzeciw Mariny, tak, że nie mogła już uciec odeń wzrokiem. – Co się stało? No co?
– Kiedy ty…
– Tak?
Zaczęła obgryzać paznokieć kciuka. Z bezruchu przeszła w nerwowe roztrzęsienie: szybkie ruchy głowy, spojrzenia rzucane na ślepo niczym spinning, to tu, to tam, raptowne zmiany grymasu twarzy.
– Ja cię bardzo przepraszam – szepnęła przez dłoń. – Za co?
Hunt zza jej pleców zamachał na Jasa: nie pytaj, nie pytaj.
– Jas – mruknęła.
– Tak?
– Jas.
– Jestem.
– Jas, ja…
– O Jezu, mamo, ale powiedz, co się…
Z nagłym szlochem, który wybuchł gdzieś w głębi jej piersi, objęła go, przyciągnęła, przytuliła; broda na ramieniu, opuszczone powieki, spod nich nowe łzy. A pomiędzy kolejnymi przypływami płaczu – potoki słów wszeptywane w punkt znajdujący się o cztery-pięć cali od ucha Jasa. Hunt nie rozumiał nic z tej spowiedzi i wiedział, że nie powinien rozumieć: w tej chwili to nie była doktor Vassone, to nie była Marina o piersiach bardzo pięknych i nogach elfich – lecz matka, i jej nie znał, jej nigdy nie pozna, to całkowicie obca osoba, byłaby obca niezależnie od zarażenia przez monadę tamtą dzieciobójczynią.
Wyszedł na balkon. Zapalił papierosa. Uniósł sygnet do warg.
– Schatzu?
– Jadę, jadę.
– Oby to było coś naprawdę ważnego.
– Musi być pan porządnie wytrącony z równowagi, skoro mówi tak starymi memami.
– Nie wymądrzaj się.
Nocny Nowy Jork to miasto ludzi samotnych, wystarczy spojrzeć, to jest twierdza, tu się żyje przeciw, w opozycji, takie metropolie kumulują i katalizują gniew, zawiść, awersję, strach, z poziomu myślni muszą się jawić Jako prawdziwe gigageneratory negatywnych uczuć. Bo tyle osób stłoczonych w jednym miejscu niczego innego nie może wyindukować. Miał rację Numer 5, miał rację: to jest czerń, wielka, gęsta, potwornie cuchnąca czerń, która zalewa wszystkich, nawet jeśli nie jesteśmy tego świadomi, nawet jeśli nie jesteśmy telepatami i zdrowe systemy immunologiczne naszych umysłów nie dopuszczają do zainfekowania obcymi psychomemami – lecz przy tak wielkim ciśnieniu zawsze coś się przesączy, osmotycznie, podprogowo – czyż większość z nas nie jest podatna na cudze nastroje? czyż nie oddziałuje na nas psychiczne nastawienie tłumu? – i ta czerń w końcu zwycięża, po miesiącach, latach, wciska się w nasze umysły, zaraża je, odmienia kod myśli: miasto tryumfuje. Czyż doprawdy nie jest zasłużoną opinia, jaką NYC cieszy się na całym świecie? Na wierzchołkach tych drapaczy chmur powinny powiewać sztandary z płótna czarniejszego od kruczych piór. Beksiński, Beksiński.
Ruch za plecami. Obejrzał się. Jas kiwał nań z progu balkonu. Hunt zgasił papierosa i cofnął się do wnętrza salonu. Mariny tu nie było.
– Myślę, że już się jej poprawiło – powiedział cicho Jas, nie patrząc Nicholasowi w twarz.
– Doszła do siebie?
– Wie pan, ja w ogóle nie uważam…
Odsunął go i wszedł do pokoju obok. Marina wysiąkiwała właśnie nos w bibułowe chusteczki. Nicholasowi posłała niepewny półuśmiech. Oczy miała zaczerwienione, spoglądała, pochylając lekko głowę.
– Pani doktor… – zaczął Hunt. Parsknęła śmiechem.
– Pani doktor, co? – chichotała, kiwając na niego karcąco palcem. – Pani doktor? Z ciebie to jest aparat, Nicholas!
– Jeśli dobrze się pani czuje…
– Taa, na pewno, czuję się wyśmienicie! Dajżesz mi spokój, nie widzisz, że ledwo trzymam się na nogach?
Hunt zirytował się.
– Bo monada czwórki zakaziła ci umysł i do tej pory walczysz z psychomemami tej gówniary, co zagłodziła swoje bachory! I wcale nie wiem, kto wygrywa! Weź się, do cholery, w garść!
Puściła do niego oko.
– Jak miło wiedzieć, że się o mnie troszczysz. Bądź tak uprzejmy i przynieś mi szklaneczkę rumu, dobrze?
Chwycił ją za ramiona, spojrzał jej w oczy – a to wciąż były wszak te same oczy: jasny błękit, lód w Morzu Arktycznym, gdy zimne słońce wysoko na podbiegunowym niebie.
– Kim ty jesteś?
– No, Nicholas – złapała go za halsztuk, poklepała po policzku – jestem wciąż tą samą osobą.
– Tą samą, ale nie taką samą! – warknął. – Nastąpiło przesilenie, na tym kutrze, podczas katastrofy albo już tutaj. Na moich oczach się łamałaś, widziałem to, czułem, i nie mam pojęcia, co z tego wszystkiego powstało. A raczej: kto. Chciałbym zobaczyć twój charakter pisma. No napisz coś. Wpuszczę to w program grafologiczny i dokonamy porównania.
– Dajże spokój. Przecież sama wiem, że się zmieniłam. Ale nie doszukuj się w tym żadnych demonów, duchów nieczystych. A ty sam – to co? Znajdujemy się pod siecią, Nicholas. Łamiesz Etykietę na ładnych kilkadziesiąt mega. Jesteś zrujnowany. Więc? Kim ty jesteś?
– Nie zaskarżysz mnie przecież.
– Ufasz mi? – musnęła delikatnie wargami jego policzek, szarpnęła zębami wąs. – Naprawdę? Ty mi ufasz?
Nie czuł żadnych egzotycznych kwiatów, tylko jej własny zapach, ani przyjemny, ani nieprzyjemny, morska woda zmyła wszelkie perfumy. Wsunął dłoń pod czarną koszulkę z Cobainem. Skórę miała ciepłą, lekko spoconą.
– Przyszedł pan Schatzu – rzekł z progu pokoju Jas.
– Kogo ty tu zapraszasz… – mruknęła Marina, odsuwając się i sięgając po kolejną chusteczkę.
Hunt wrócił do salonu. Schatzu czekał cierpliwie przy drzwiach. Nicholas wskazał mu boczny gabinet, NEti i tak diabli wzięli.
Stało tu drewniane biurko stylizowane na schyłek dziewiętnastego wieku i, niewiele myśląc, Hunt usiadł w fotelu za nim. Schatzu skwitował to suchym półuśmieszkiern. Przysiadł naprzeciwko na krześle d la Thomas Chippendale.
– Słucham – rzekł Nicholas.
– Jest tu gdzieś ekran?
– Przypuszczam, że szyby są zaledowane. – Hunt machnął ręką w stronę okien.
– Mają kanał dla wszczepek?
– Powinny. Do rzeczy. Chce mi pan puszczać jakieś filmy?
– Mała symulacja dla zobrazowania. Rozumiem, że mam się streszczać.
– Więc streszczaj się pan, do cholery.
– Mhm. Tak. Anzelm Preslawny przed oddelegowaniem go do Hacjendy przydzielił mi zamówione przez pana opracowanie na temat sekt i wszelkich podobnych ruchów. Zostało wyraźnie zaznaczone, iż nie chodzi o naukowe kompendium, ani szczegółową analizę. Chciał pan otrzymać zbiór teorii wyjaśniających, maksymalnie syntetyzujących. Obawiam się, że niezbyt precyzyjnie wypełniłem tę instrukcję, bo ograniczę się tu do jednej teorii. Lecz, w moim przekonaniu, jest ona prawdziwa. I wyjaśnia wszystko. Lub prawie wszystko.
– Jestem z zasady nieufny wobec teorii, które wyjaśniają wszystko. Zazwyczaj czynią to tak dobrze, że pasuje do nich każdy element i są z gruntu niefalsyfikowalne.
– Proszę to samemu ocenić. Chciał pan znać przyczynę obserwowanego w ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat wzrostu popularności sekt typu apokaliptycznego, ufologicznego tudzież suicydalnego. To jest proces ciągły, choć wciąż przyspieszający, w postępie geometrycznym. Jego korzenie sięgają jeszcze pierwszej połowy XX wieku, w każdym razie wtedy można już wyróżnić w poszczególnych ruchach parareligijnych charakterystyczne cechy. Potem stopniowo rosły one w siłę, rosła liczba ich członków, coraz więcej osób ulegało indoktrynacji, coraz więcej przyjmowało ich mity za swoje. Rosła też liczba aktów przemocy, rytuałów związanych z okaleczeniem ciała bądź wręcz zabójstwem czy samobójstwem, przy czym przez członków owych sekt jest to ujmowane nie jako mord, lecz jedynie uwolnienie od ciała. Teraz… moment. -Schatzu wszedł w półzaślep, otworzył połączenie z komputerem apartamentu, wyciemnił szyby i wyświetlił na nich wykres. – Proszę spojrzeć. Ta krzywa przedstawia liczbę takich „uwolnień" w skali globu: ile przypada na każde półrocze, począwszy od drugiej wojny światowej do dzisiaj. Rzecz jasna, dane z okresu początkowego nie są pełne z uwagi na ówczesne blokady informacyjne i częste błędne klasyfikacje z racji nieznajomości samego zjawiska.
– Gdyby to była krzywa notowań akcji, kupiłbym je w ciemno.
– Na tej akurat tego nie widać, ale po rozbiciu na miesiące, tygodnie i dni otrzymujemy bardzo ciekawy wykres, na którym są już dostrzegalne pewne fluktuacje, zwłaszcza jeśli ograniczymy się do ostatniego półwiecza, co do którego dysponujemy znacznie lepszą dokumentacją. Oczywiście pierwsze, co zrobiłem, to wrzuciłem rzecz w kompa z poleceniem odnalezienia jakichkolwiek regularności w owych następujących po sobie nasileniach i osłabieniach krwawej wiary. Nie znalazł, nawet gdy zignorował niezależną zmienną stałego przyrostu. Wtedy kazałem mu szukać korelacji z innymi socjologicznymi procesami. Na dłuższą metę nie było żadnych. Wówczas poleciłem wziąć pod uwagę już wszelkie wykrywalne równoległe procesy, także na przykład zmiany średnich dobowych temperatur, poziom globalnego dochodu brutto i temu podobne wskaźniki.
– Na pewno też nic to nie dało. Założę się, że już przedtem wielu próbowało takiej komparatystyki.
– Bardzo prawdopodobne.
– Więc na czym polega to pańskie odkrycie?
– Widzi pan, ja wiedziałem o myślni. Tamci – nie.
– Ach, myślnia…
– Niech pan się nie krzywi. Pamięta pan, jak spytałem wtedy w „Santuccio", czy prawa fizyki ją obowiązują? Vassone nie potrafiła mi odpowiedzieć. A to jest absolutnie kluczowa kwestia. Otóż ja znalazłem dowód pośredni, iż odpowiedź na to pytanie brzmi: „nie". Parę godzin temu w Bunkrze jeden z analityków EDC podsunął mi przypadkiem ostatni element. Sprawdziłem i wszystko zaskoczyło. Mówię panu, jakby prąd po mnie przeszedł. Otóż w przypisach do traktatu Vassone jest odnośnik do dwudziestowiecznych badań nad tak zwaną „pamięcią formy". Była to teoria uznawana podówczas za zupełnie zwariowaną, nikt nie miał pojęcia, co z nią począć, choć wyniki doświadczeń zdawały się ją potwierdzać. Zna pan? Każdy problem, raz rozwiązany, jest już potem łatwiejszy do ponownego rozwiązania, mimo że rozwiązujący go nie ma pojęcia o dokonaniach prekursora. Łatwiej nauczyć się melodii, wiersza, figury tanecznej, gdy ktoś już nauczył się ich przed tobą, a im więcej ludzi je zna, tym prościej wchodzą ci do głowy. I tak dalej. Jest to jedna z mutacji teorii rozwiniętej w dwudziestym wieku przez niejakiego Ruperta Sheldrake'a, biochemika i biologa komórkowego. Hodując sobie w laboratorium w Indiach roślinki, spłodził on „Nową naukę o życiu", w której wyłożył swą teorię pola morfogenetycznego, tudzież rezonansu kształtotwórczego. Na uwagę zasługuje fakt, iż pisał ją, znajdując się pod wpływem guru holizmu, Będę Griffitha. Musieli mieć jakieś przebicia intuicji… Chociaż rzecz zasadniczo rozpoczęła się jako próba uzupełnienia postdarwinowskiej genetyki – ale wkrótce, jako teoria uniwersalistyczna, rozciągnęła się także na kulturosferę, po latach zresztą zaowocowała całą tą memetyką marketingową. W każdym razie rezonans miał dotyczyć każdej formy, także bytów intencjonalnych. My oczywiście wiemy, iż rzecz polega po prostu na osmozie psychomemów, ale wtedy był to niewytłumaczalny absurd. Wszelako, starając się go wytłumaczyć, a raczej sfalsyfikować, przeprowadzono niezliczoną ilość eksperymentów, z których część odbywała się równocześnie w dwóch przeciwległych punktach na Ziemi -jest to już odległość o mierzalnym opóźnieniu przepływu informacji. Jednak za prawdziwie znaczącą uznać należy serię eksperymentów przeprowadzonych na dystansie: Ziemia – Mars. Trzecia wyprawa marsjańska nieźle się z tym natrudziła. Późniejsza analiza statystyczna ich wyników wykazała, iż przejście szczura przez labirynt na Marsie ułatwiało znalezienie wyjścia z labiryntu o identycznym układzie szczurowi na Ziemi, pomimo iż teoretycznie znajdował się on wówczas jeszcze na zewnątrz stożka zdarzeń marsjańskiej części doświadczenia. Oczywiście, wszystko to były różnice niewielkie i wykrywalne jedynie w dużym zbiorze, bo te szczury nie posiadały przecież żadnych telepatycznych zdolności. Niemniej jest to dowód, iż psychomemiczna fala idzie przez myślnię szybciej od światła.
– Ale do czego pan właściwie zmierza? Bo nie chwytam.
– Proszę spojrzeć. – Wykres na szybach zmienił się. Teraz biegł przez nie biały wąż, rozbijany w czasie na kilka różnokolorowych składowych, opisywanych poniżej zgrabnymi piktogramami. W oknie obok przekładał się on na jakieś skomplikowane epicykliczne obroty, też z gęstym opisem. – Kojarzy się panu z czymś?
– Z interpolacyjną analizą sygnału pulsara z układu wielokrotnego.
– Dokładnie. Ale w tym układzie nie ma pulsara. To Sheratan, beta Barana.
– Sheraton?
– Sheratan. Gwiazda, nie hotel. Niech pana nie przytłoczy pamięć starej formy! – zaśmiał się Schatzu.
Hunt z nieprzeniknioną miną przypatrywał się odtwarzanej na ciemnych szybach gabinetu komputerowej symulacji.
– Proszę mówić, ja słucham.
– Kaukab al-śdratain, tak nazywali ją Arabowie: "gwiazda dwóch znaków". Za Hipparcha wyznaczano podług niej początek roku, to znaczy wiosenną równonoc. Gołym okiem widać tylko jeden składnik, w Hertzsprungu-Russelu: A5V. Może pan zresztą wyjść i zobaczyć, niedawno wzeszła, nisko nad horyzontem, północ, północny wschód, dwa koma siedem jasności. W rzeczywistości ma towarzysza. Ten zaś ma planety. Dotychczas ten europejski zaksiężycowy teleskop dyspersyjny odnalazł cztery. Wykres, który pan widzi, stanowi graficzną analizę rocznego ruchu – chodzi oczywiście o rok sheratański – drugiej z nich. O ile wiem, komisja nadała jej nazwę Nefele, ma to jakiś związek z wierzeniami starożytnych Greków na temat gwiazdozbioru Barana. Sheratan A i Sheratan B obiegają wspólny środek masy w sto siedem ziemskich dni. To jest ta błękitna składowa. Niżej ma pan ruch samej planety, jej orbita nawet z grubsza nie wygląda na elipsę. Stąd pozorny brak regularności. Korelacja została odnaleziona dopiero po porównaniu z całością danych astronomicznych. Punkty wskazane strzałkami to momenty koniunkcji Sheratana A i Sheratana B względem Nefele. Na wykresie pierwszym, który puszczę w takt tutaj, na lewo, odbijają się one stromymi wierzchołkami nagłego wzrostu liczby rytualnych „uwolnień od ciała". Mamy tu jeszcze niewielkie fluktuacje związane z koniunkcjami planetarnymi w Sheratanie, ale właściwie mieszczą się one w marginesie błędu stałej chaotycznego przyrostu.
– Koniecznie chce pan, żebym ja to powiedział? -warknął Hunt. – Pana teoria zakłada, że na tej Nefele żyją jakieś istoty, których psychomemy, idąc przez myślnię szybciej od światła, wpływają na umysły ludzi na Ziemi i doprowadzają ich do takich właśnie szaleństw. Czy tak? Doprawdy ostatnio okropnie się musiała stępić brzytwa Ockhama.
– Proszę o kontrargumenty. Korelacji pan chyba nie zaprzeczy.
– Po pierwsze – westchnął ciężko Hunt – natężenie psychomemicznego promieniowania z takiej odległości…
– Błąd – uśmiechnął się Schatzu. – Pan zakłada mi-mowolność i, że tak powiem, „naturalność" wpływu. A czemuż to? Czyż z myśli Nefeleńczyków nie mogły również powstać monady? Roślinne, stacjonarne; i animalne, mobilne; i neuromonady. A diabli wiedzą, czy ci Nefeleńczycy w ogóle zdają sobie sprawę z ich istnienia, czy są pomiędzy nimi najsłabsi chociaż telepaci, może to zresztą lud prymitywny, jacyś obcogwiezdni jaskiniowcy. Nie wiem, to nie ma znaczenia. Rzecz cała rozgrywa się na poziomie myślni. Neuromonady, aby powstać, wcale nie potrzebują rozwiniętej cywilizacji materialnych generatorów psycho-memów.
Hunt milczał. Odwrócił wzrok od Schatzu i patrzył teraz na te wykresy, wijące się po ciemnych szybach nie-
regularnymi sinusoidami, suchą matematyką ogłaszające upadek świętych prawd.
– Proszę mi wierzyć – ciągnął Ronald – sam próbowałem znaleźć w tym dziurę. Ale tu wszystko pasuje idealnie, do każdego wariantu. Nawet tego z wysoko rozwiniętą cywilizacją Nefeleńczyków i ich świadomym oddziaływaniem poprzez myślnię – bo Sheratan oddalony jest od nas o pięćdziesiąt dwa lata świetlne, a pierwszy sygnał radiowy wysłano na Ziemi właśnie gdzieś tak pod koniec dziewiętnastego wieku. Trzeba obserwować, jak będzie szła przez kosmos ta sfera stu kilkudziesięciu lat naszego wrzasku z czasów, gdy jeszcze nie przeszliśmy na technologie HFT; przeliczyć, jakie są przedziały zwrotne naszego Okna Szumu… Cholera, jak tu wszystko pasuje. Owe psychomemy, z których zbudowane są nefeleńskie monady – są tak obce, że ludzki umysł nie wie, co z nimi począć i trudno mu je w ogóle włączyć do puli. No kogo najwięcej wśród założycieli tych sekt? Pisarzy science fiction i ludzi o rozbitych osobowościach, plastycznych, bezbronnych umysłach, rozchwierutanych psychodelicznymi wizjami narkomanów: bo oni już sobie „przetarli łącza". Jak to wygląda w modelu Vassone: Psychomem lub cała psychomemiczna struktura przesącza się do umysłu człowieka. Dalej mamy Darwinowski dobór naturalny: mutacje i multiplikacje i odrzut nieprzystosowanych. Otóż psychomemy czysto nefeleńskie są z miejsca odrzucane jako zupełnie nieprzystosowane, nazbyt obce. Lecz czasami, w „przyjaznym otoczeniu", przeżywają i stopniowo zaczynają dominować jakieś odleglejsze ich rekombinacje. Co wówczas otrzymujemy? Ufologicznych proroków, którzy sami nawet nie wiedzą, co wiedzą. Wypijmy truciznę, bracia, przybędzie statek i zabierze nasze dusze! Oczywiście nie dusze, tylko psychomemy, i nie statek, tylko monady. To, rzecz jasna, jest dowód pośredni, iż Nefeleńczycy doskonale zdają sobie sprawę z istnienia myślni i jej właściwości. Natomiast te sekciarskie wierzenia, rytuały, pokręcone tłumaczenia wizji zesłanych przez Boga ich guru… Czegóż lepszego się spodziewać, ci Nefeleńczycy to mogą być jakieś pieprzone chlorodyszne ośmiornice. Cóż pocznie kot z ludzkimi psychomemarni? Co da na wyjściu tygrys załadowany pakietem ludzkich wspomnień o zasadach obsługi komputera? Pojmuje pan, panie Hunt? Takie jest wyjaśnienie.
Hunt w roztargnieniu potarł grzbietem dłoni wąsy.
– Mhm, ale ten proces przyspiesza, jest tych szajbusów coraz więcej, krzywa bije w sufit – dlaczego?
– Mam kilka hipotez – wzruszył ramionami Schatzu. – Najprawdopodobniej stałe, nieprzerwane psychomemiczne promieniowanie Nefeleńczyków powoli odmienia ogólnoludzką mentalność, nagina ku nefeleńskiej, i kolejnym psychomemom łatwiej się już adaptować. To działa oczywiście w wielkiej skali, statystycznie, metodą zgoła ewolucyjną. Dlatego ten wykres wygląda, jak wygląda.
– No właśnie: dlaczego on wygląda, jak wygląda? Dajmy na to, że korelacji pan dowiódł – ale skąd ona w ogóle się wzięła?
– Pan mnie prosi o niemożliwe, panie Hunt – parsknął Schatzu. – Jakim sposobem mogę wytłumaczyć genezę poszczególnych cech nefeleńskich psychomemów, na przykład indukowanie autodestrukcyjnej aktywności w okresach koniunkcji ich słońc? Może ma to jakiś związek z ich biologią, sposobem rozmnażania? A może właśnie z obyczajami? My też o określonej porze co roku obchodzimy Boże Narodzenie. Ale to wszystko są zaledwie rozpaczliwe analogie, ślepe domysły na podstawie jednoelementowego zbioru przykładów.
– Boże Narodzenie? – zmarszczył brwi Hunt. – Uważa pan, że to może być przejaw ich… religii?
– Ja nie wiem, czego to jest przejaw! – zirytował się Schatzu. – My, ludzkość, też przecież promieniujemy przez myślnię naszą kulturą, fizjologią, nauką, kształtem cywilizacji – samymi sobą. Ci Nefeleńczycy mogli przez ten czas zczłowieczeć tam już doszczętnie.
– Wątpię – mruknął Hunt, gładząc nerwowo wąsy. -Przypomnę panu, co sam mi pan powiedział: żebym nie zakładał mimowolności wpływu. Znacznie bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że oni są świadomi istnienia myślni i monad i doszli do porozumienia ze swoimi neuromonadami i że to wszystko są działania zaplanowane j przemyślane. To nie promieniowanie, panie Schatzu. To nefeleńskie neuromonady.
– Zaplanowane, powiada pan – pokręcił głową Ronald. – Przemyślane. Jaki zatem jest ten ich plan? Co za cel mogliby mieć w podobnych działaniach?
– Nie widzi pan? – zaśmiał się szyderczo Hunt. Wstał zza biurka, otworzył okna gabinetu (na ich szybach wciąż obracały się kolorowe Ronaldowe symulacje) i machnął ręką na nocny Nowy Jork. – Padliśmy ofiarą inwazji!
Schatzu wyszedł ukłoniwszy się elegancko Marinie, która zamachała mu na pożegnanie dłonią. Z trudem zamaskował zdziwienie.
Jas siedział w głębokim fotelu w kącie salonu, sączył z ponurą miną piwo, obserwował wszystkich spode łba i nic nie mówił.
Hunt nalał sobie szkockiej i wyszedł ze szklaneczką na balkon. Starannie ominął przy tym spojrzeniem Marinę, która, ułożywszy się wygodnie na sofie, majstrowała coś przy swoim ledpadzie. Uśmiechnęła się do przechodzącego Nicholasa zachęcająco, a na widok grymasu, w jakim wykrzywiła się jego twarz, tylko uniosła brwi.
Na balkonie wiatr mierzwił włosy Hunta i łopotał jego rozpiętą marynarką. Hunt oparł się o balustradę, spojrzał w dół, w półmrok kreślony hieroglifami zimnego i gorącego światła, moszczony wielokrotnie nakładającymi się na siebie cieniami. Nocny szum metropolii szedł falami, obmywając Nicholasa brudną pianą dźwięków. Za Sheratanem nawet się Hunt nie rozglądnął, i tak by nie rozpoznał pośród innych gwiazd, zresztą miejskie niebo jest zbyt zatłoczone, nie ma już prawie na nim miejsca na gwiazdy.
Spostrzegł, że dłoń, w której trzyma szklankę, lekko drży. W samej rzeczy – był śmiertelnie przerażony.
To jest inwazja, nie ma co do tego wątpliwości, to inwazja i nie będzie innej, nie spłyną z nieba kilometrowe statki, nie zaroją się na ulicach gwiezdne potwory, nie będzie kolorowego ognia i malowniczej zagłady, nikt nas nie będzie mordował, nikt nie weźmie nas w niewolę, nie kollapsują Słońca i nie eksplodują planety, nie spadnie na Ziemię Księżyc i nie przypłynie na elektromagnetycznych falach przesłanie z głębin kosmosu. Nie oczekuj dnia zero, nie spodziewaj się patetycznych apeli w telewizji. Nie spostrzeżesz. Nie ujrzysz. Nie usłyszysz. Nie poczujesz. Co możesz zrobić – obserwuj zmiany mód. Obserwuj zmiany mód, ich przypływy i odpływy, jak się odchyla wektor wypadkowej mentalności ludzkości. Wsłuchuj się w muzykę i słowa przebojów. Czytaj bestsellery. Oglądaj najpopularniejsze filmy. Analizuj ewolucję ubiorów. I ciała: ewolucję fenotypu, bo on również podlega modzie; ideały piękna co roku trochę inne, genetyczni rzeźbiarze kodują w biologii estetyczne dominanty dnia. Smakuj brzmienie języka, zbieraj rodzące się neologizmy i notuj kolejne reinterpretacje idiomów. Smakuj brzmienie języka: on, odbiciem istniejącej umowy społecznej, opowie ci, w którą stronę zmierza gra znaczeń. Spaceruj po ulicach i chłoń kształt i kolor reklam. Przyglądaj się nowo wznoszonym budynkom: w którą stronę dryfują architektoniczne trendy. I przede wszystkim bądź czujny na zmiany behawioru, wychwytuj najdrobniejsze deformacje konwencji, przekształcenia obyczaju – jak żyją, jak umierają; jak nienawidzą, jak kochają; jak pracują i jak się bawią; jak reagują na siebie nawzajem. Niech cię nie zmyli ich pospolitość, śmiech dziecięcy, podobieństwo odbić w lustrze: oczy, uszy, nos, usta; niech cię nie zmyli. To nieważne. Niech cię nie zwiedzie fakt, że ich rozumiesz – że to twoi bracia i siostry, że wychowali cię i że ty ich wychowujesz. To nie ma znaczenia. Bądź czujny. Bądź podejrzliwy. Niczego nie lekceważ. Być może przeważy sposób, w jaki twój sąsiad podlewa kwiatki, słowa dziecięcej rymowanki. Chłoń każdy szczegół, każdemu szczegółowi przypisz rolę: to jest miecz, a to jest rozżarzone żelazo. Czy te ciastka ci smakują? Czy podoba ci się zapach tych perfum? Czy ekscytuje cię ta wirtualna gra? Czy ich marzenia są twoimi marzeniami? A sny? A lęki? Bądź czujny; nie lekceważ; obserwuj; analizuj. Może to tobie pierwszemu dane będzie spotkać Obcych.