18. Na oceanie

Oparty o reling palił nikotynowca, prawdziwego. Strzepywany popiół, jeszcze żarzący się czerwono, spadał świecącymi w ciemności grudkami w niewidoczne fale. Bo nie widział oceanu – tylko wielką płaszczyznę czerni, od horyzontu po horyzont. Czuł słony zapach, wilgotny wiatr na twarzy. Gdy unosił głowę, uderzało go w oczy gwiaździste niebo, niespodziewanie czyste od wszelkich reklam, obwieszczeń, logo. Odruchowo wykreślał wówczas wzrokiem linie gwiazdozbiorów, znajdował tory planet stosowne dla tej pory roku. Oko w oko z Jowiszem, cedził z ust gorzki dym; dłoń już nie drżała.

Pokład „Curtwaitera" zadźwięczał metalicznie za jego plecami, kopyta diabła ślizgały się po stalowych płytach.

– Jak?

– Jeszcze liczą, panie.

Marina, która siedziała swobodnie na relingu po lewej, gdyby nie światła pozycyjne statku, zupełnie niewidoczna w swym czarnym polijedwabiu, sięgnęła teraz prawej dłoni Nicholasa, zacisnęła palce na jego palcach.

– Wygrałeś. Wiesz przecież.

Czy wygrał? Sam nie był pewien, czyje to zwycięstwo -Jego? Bronsteina? myślni? Kaestepu już tak czy owak nie odwróci, przyszłość została przesądzona: Psychosoic universi. Reszta to kwestia czasu – tysiąc lub dziesięć tysięcy lat; co za różnica? Na koniec i tak przeważy forma najpopularniejsza, potęga mody. Nie unikną.

– Anzelm idzie.

Preslawny podszedł, trącił Nicholasa w ramię; Hunt obejrzał się.

– Wpuść mnie – mruknął Anzelm.

Nicholas skinął na diabła. Lucyfer prychnął, rozdarł pazurem kciuka włochaty nadgarstek i spryskał Preslawny'ego swoją krwią.

– Uch! – Anzelm aż cofnął się o krok. – Nic dziwnego, żeś w takim dołku. Pani doktor, miło znowu panią widzieć. – I z powrotem do Nicholasa: – A zabierzżesz to bydlę!

– Won, Lucek.

– Przesiądź ty się lepiej do mojego.

– W czym siedzisz?

– Barok Dwanaście.

– Nie znam.

– Znacznie mniej depresyjny, zapewniam cię. No dobra. Rozmawiałeś z Oiolem?

– Taa.

– Coście uradzili?

– Oświadczenie Departamentu i pełne honory. Jurydykator właśnie się targuje co do punktów odtajnionych. Nigdy więcej nie postawię nogi w rządowym budynku. Oskarżenie o spowodowanie zagrożenia życia jako gwarancja. Dożywocie w federalnym, jeśli się wychylę.

– O co chodzi? O tych gliniarzy? Jurydykator cię nie wybronił? Samoobrona.

– Nie, to przełknęli. Chodzi o kaestep. Leciałem z wami w jednym helikopterze. Oddychałem. Dwanaście osób. Potem żołnierze rozeszli się do swoich… Do zmierzchu cała baza. Premedytowane rozprzestrzenienie nieatestowanego rekonfiguranta genetycznego. Po dekrecie o Zarazie za to jest czapa.

– Jezu, Nicholas, przecież kaestepem uratowałeś im wszystkim tyłki!

Hunt pokręcił głową, strzepnął popiół, uśmiechnął się krzywo do Mariny.

– Anzelm, Anzelm… ty nadal nie chwytasz. To przecież nie ma nic do rzeczy. Zresztą, prawdę mówiąc, raczej nim pogorszyłem swoją sytuację, niż poprawiłem. Mieli specjalistów, sztaby całe, budżety, pięć dni czasu – i nie wpadli na tak oczywistą rzecz! Są wściekli.

– Sam nie wpadłem; nie rozumiem. Bo teraz widzę, że oczywistość.

– Taa – zaśmiał się Nicholas – teraz nagle wszyscy genetycy na świecie zobaczą, że to oczywistość! Ale wprowadzić mem do puli, przełamać trendy… Musiał się aż powiesić, tak mało było to prawdopodobne.

– Właśnie, przecież jemu zrobili sekcję, znaczy się, Bronsteinowi; można wyciągnąć tkanki od koronera i obliczyć jugrina. FBI i tak go ponownie wzięła pod lupę, w związku ze śledztwem w sprawie Modlitwy; ekshumują go, jeśli trzeba.

– Myślisz, że to się da obliczyć, tak na sucho?

– Czemu nie? Czy on się wykupił do reszty? Bo mówiłeś, że trevelyanista, co nie? Kto ma prawa do jego DNA? Trzeba by opatentować.

– Pogadaj z Krasnowem. Był tu przed chwilą.

– Mhm?

– W OVR.

– Był? Po co?

Marina parsknęła złośliwie, założywszy ręce na piersi. Anzelm spojrzał pytająco.

– Pamiętasz efes, prawda? – zagadnęła. Skinął głową.

– No więc Krasnow idzie z trendem – westchnęła. -Skoro odkrył regułę, będzie ją teraz eksploatował aż do kompletnego wyjałowienia. Ma ten schemat RNAdycyjny Września… Najpierw wpakowano weń genom zmniejszający długość życia plemników; potem – w ogóle blokujący ich produkcję. Potem – rdzeń estepu, charakterystyczny genom telepatów, obniżający odporność na myślnię, i to był Grudzień. Krasnow zaś pracuje obecnie nad Kwietniem: włoży tam kod efesu.

Anzelma zatkało. Widać było, jak próbuje sobie wyobrazić pełnoskalową realizację tej idei, próbuje, próbuje -i przegrywa.

Oparł się o reling obok Nicholasa, gdy pokład zaczął mu się za bardzo kołysać pod nogami.

– Zbyt długo nie było mnie w Hacjendzie – sapnął wreszcie.

– Kiedy ty właściwie się ulotniłeś?

– Jak tylko Iris dała mi znać.

– To od ciebie wiedziała o Grzybie.

– Tak jakoś… – Anzelm wzruszył ramionami. – Rozumiesz, sytuacja łóżkowa, rozmawia się o wszystkim, plotki, nie plotki; a przecież nie było tajne.

– „Tak jakoś" – powtórzyła zgryźliwie Vassone, spoglądając przed siebie, w noc. – Wszyscy tu tylko „tak jakoś". Nikt nigdy nic z własnej woli, z zamierzenia, celowo; wszystko płynie. Co by dzisiaj odrzekł zapytany Kain? „A, tak jakoś; nóż mi się obsunął, chmury były gęste, pachniało piołunem". Tylko Krasnow-pokraka… i Nicholas, gdy przestaje się nad sobą użalać. A reszta… A, pieprzę to!

I zeskoczyła do morza. Anzelm uniósł brwi.

– Co jej się…?

– Jakbyś nie wiedział. Ciągle czeka. Trzeci raz wypłukali jej krew. Nic jeszcze nie wiadomo.

– Cholera. Przykra sprawa. – Szybko zmienił temat. -Oglądałeś orędzie?

– Taa.

– Już nową plotkę słyszałem: że prezydenta tak naprawdę też zmałpiło, ale Radick go edytuje na żywo, więc nikt nie pozna różnicy. Hę, hę.

– Setny odprysk mitu o Białym Domu na sznurkach sponsorów z megabiznesu.

– A co, nie jest tak?

– Et tu, Anzelm? – westchnął Nicholas. – Następny wyznawca teorii spiskowych!

– Kto jak kto, ale my przecież chyba dobrze wiemy, że spiski faktycznie istnieją.

– Spiski? Spiski? – zaśmiał się złośliwie Hunt. – Co ty tu nazywasz spiskiem? Wymień spiskowców; opowiedz plan; i w ilu procentach się powiódł? No? Zrozum, człowieku: teorie spiskowe, żeby mogły zadziałać w rzeczywistości, musiałyby zmienić fundamentalne prawa wszechświata. Albo one, albo entropia; a w naszym wszechświecie entropia rośnie. Żadne przestępstwo nie jest tak trudne do zrekonstruowania, jak to, w którym nic nie poszło zgodnie z planem; żaden zbrodniarz trudniejszy do schwytania od przypadkowego; nic bardziej fantastycznego od dedukcji Sherlocka Holmesa. Szansa realizacji zamierzeń maleje wykładniczo wraz z liczbą koniecznych dla sukcesu czynności. Ja chętnie wierzę, że ten czy ów planuje sobie jakiś gigaspisek; ale kiedy przychodzi do działania, wtrąca się entropia i dostajemy dziki chaos. -Nicholas machnął ręką na ciemny żywioł za burtą frachtowca. – Potem ty patrzysz, rozpaczliwie pragnąc odnaleźć wzorce, i ledwo jeden element doda ci się do drugiego, krzyczysz: „U-Bootl", „Rekin!", „Kraken!". A to tylko fala zakręciła wodorostami.

Zazgrzytały przekładnie, zapiszczała maszyneria – odruchowo unieśli głowy. Zamontowane na pokładzie ponad nimi bliźniacze wyrzutnie rakiet woda-powietrze zaczęły obracać się za niewidocznym celem. Od początku Zarazy „Curtwaiter" objęty był ścisłą kwarantanną, teraz jeszcze uściśloną: nie dopuszczano w jego pobliże nikogo, kto nie został dogłębnie przeorany kaestepem i oczyszczony z Grudnia. Z tego, co wiedzieli, analogiczna procedura obowiązywała również na Air Force One, od czasu ewakuacji prezydenta z Waszyngtonu też nie zbliżającym się do żadnych skupisk ludzkich. „Curtwaiter" znajdował się aktualnie dwieście mil morskich od brzegu, kursował po długiej ósemce z dala od szlaków handlowych.

Nie dostrzegli świateł samolotu; w końcu wyrzutnie zamarły.

– Jeszcze ci nie podziękowałem – rzekł Nicholas, wyrzucając peta i prostując się nagle; zmieszany Preslawny również się wyprostował. – I pani generał. Mało brakowało, a trend by mnie wykończył.

Anzelm uśmiechnął się, wzruszył ramionami, podrapał Po głowie, spojrzał w noc.

– Nie ma za co. Sama miała wyrzuty sumienia, bo na początku łatwo uwierzyła i też wydała rozkaz. No a potem, kiedy doszliśmy za tym trupem z hotelu do Langołiana i wyszła na jaw Modlitwa…

– Nie odpuści Marinie, prawda?

– Nie. Dożywocie co najmniej. Może krzesło. Sprawa jest w gestii EDC. Tu nawet chodzi nie tyle o sam program, co o tę furtkę do Tuluz, sekretne kody dostępu Langoliana; oraz zdradę tajemnic państwowych. Nie próbuj nawet jej przekonywać, teraz cię szanuje: postawiłeś się, doszedłeś do prawdy, zdemaskowałeś, zostałeś porwany, zniesławiony; jesteś ofiarą.

Nicholasem zatrzęsło. Ofiara!

– Rozmawiałem z ludźmi jej jurydykatora – rzekł Hunt Preslawny'emu po dłuższej chwili. – Znaczy się: Mariny. Ja przecież byłem w tym zespole, który ustalał wykładnie w kwestii przestępstw związanych ze wszczepkami; więc wiem coś niecoś. Sąd Najwyższy jeszcze się nie wypowiedział, nie było precedensów. Te oskarżenia da się przeskoczyć.

– Jeśli nawet. Zostaje zdrada. Przykro mi.

– Zdrada… My wszyscy zdradzamy, Anzelm, zdrada jest wliczona w koszta, tylko że akurat tak się przytrafiło, że konsekwencje zdrady Mariny wybuchnęły takim szajsem; ale przecież ostatecznych konsekwencji nikt z nas nigdy nie może przewidzieć.

– Tylko nie mów tego przypadkiem Iris.

– Iris to chyba jednak wie.

Milczeli. Szum wody przeorywanej przez podrdzewiały kadłub frachtowca. Trzeszczenie metalu. Skowyt demona. Jednostajny pomruk silników.

– Jesteś moim jedynym przyjacielem, Anzelm.

– Piękne jest to niebo.


W jego kabinie nie było kamer i Marina nie lubiła tu przychodzić, musiała wówczas polegać wyłącznie na oczach Nicholasa, tym wyraźniej była świadoma dotykającej jej szyi zimnej kosy śmierci. Leżał w samotności, przez otwarty nad koją bulaj wlewał się do środka zapach morza, podkreślony obowiązkowym zapachem świeżego grobu z MUL Zanim jeszcze zaszło słońce, Nicholas przyjrzał się statkowi. Z nadbudówek „Curtwaitera" wyrastały żelazne rogi, u dziobu wahał się zamknięty w klatce szkielet, rdza koloru starej krwi pokrywała stalowe płaszczyzny, podczas gdy w szkle przeglądał się zimny ogień; na głównym dźwigu przeładunkowym siedział skrzydlaty demon i wył na wiatr. Nie Latający Holender, ale zdecydowanie okręt z piekła rodem. W nocy, oprócz zwyczajnego trzeszczenia przewalającej się po falach wielotonowej konstrukcji, słyszał Nicholas jęki potępionych.

Wcześniej zajrzał do przedziału medycznego. Ponieważ nie można było dopuścić do rozprzestrzenienia się informacji, a każde zbliżenie się którejkolwiek z osób wtajemniczonych do populacji objętej Grudniem gwarantowało taki przeciek po myślni – odizolowanie było konieczne. Jeśli nie „Curtwaiter", to Hacjenda Czterech Suchych Źródeł – ale i tam nie mieli specjalistycznego wyposażenia ani stosownych ekspertów. Sprowadzono więc ich tutaj. Ciało spoczywało w komorze tlenowej, w zbiorniku z plastycznym nano, już rozlane amebowato na dwa metry sześcienne; wchłaniało dostarczane pożywienie bez straty materii, lecz procesy metaboliczne nie zwalniały, temperatura utrzymywała się na granicy czterdziestu stopni Celsjusza. Przez cały czas, gdy Hunt patrzył, organizm nie poruszył się ani razu. Z lewej przebijała skórę kwadratowa kompozycja kostna, mleczno-żółty grzebień wyrostków dotykał przezroczystej przegrody. Nicholas przycisnął palce z drugiej strony. Po chwili wyczuł drżenie – ale nie wiedział: od ciała? od mechanizmów medycznych? od maszyn statku? W przyćmionym świetle skóra nanotworu posiadała barwę sepii. Skrył się do swojej kabiny.

Leżał na wznak, z nogami wyprostowanymi, i tylko prawa dłoń się poruszała. Od momentu, gdy odblokowano mu Tuluzę, odpowiedział na ponad sto telefonów. Był zaskoczony, że w ogóle zezwolono mu na nie cenzurowaną komunikację ze światem zewnętrznym; zapewne kolejny przyjazny gest ze strony generał Kleist, wyciągnięcie ręki na zgodę. Lecz bynajmniej nie przestały go obowiązywać dotychczasowe ograniczenia prawne i przysięgi tajności; nie był aresztowany, ale był obywatelem USA.

Odblokowanie Huntowej Tuluzy było możliwe, bo kiedy tylko informatycy EDC zanalizowali Modlitwę, skonstruowano Tuluzę 12 – ona rozkładała starą wszczepkę i krystalizowała nową, już (jak zapewniano Nicholasa) bezpieczną; kopiowanie software'u z jednej do drugiej dokonywało się automatycznie. Hunt przyjął to obojętnie – i tak nie miał możliwości niepodważalnego stwierdzenia, co oni mu tam wstrzykują; gdzie kończy się OVR, a zaczyna RL. Wszystko umowne. Tylko Zakład Hunta pozostawał w mocy. Więc zachowywał się, jakby gdyby nikt nigdy nie włamał się do jego wszczepki – godzina, dwie, trzy, i w końcu zapominał, wpadał w stare koleiny odruchów, i wszystko na powrót było prawdziwe.

Kciuk, wskazujący, serdeczny palec w górę, palec w dół, pięść – czary płynęły wartkim strumieniem. Noc na Kajmanach była duszna, wilgotna, najlżejszy wiaterek nie poruszał liści palm. Od mrożonej herbaty, którą nalewała mu na patio Imelda, szklanki pociły się zimnymi kroplami; zlizywał je z opuszków. Ponad palmami widzieli światła helikopterów, zapewne bezzałogowych, krążących nad kurortem, gdzie czwartą dobę gorzały zamieszki. Niebo – normalnie czyste, z uwagi na turystów – kreśliły apele o rozproszenie się i pozostanie w domach. Pili herbatę, nic nie mówili. Imelda bawiła się pierścionkiem. Wcześniej Nicholas wyczarował sobie włosy, wąsy, swoją starą twarz, eleganckie ubranie – on więc był taki sam, Imelda natomiast była inna: cienie pod oczami, niepewność uśmiechu, włosy nieporządnie zebrane w koński ogon. Uszanował to; skoro ona się nie edytuje, sam też jej nie edytował. Siedzieli nie po przeciwnych stronach stolika, lecz obok siebie, i Imelda w końcu obsunęła się na krześle, przechyliła, by oprzeć głowę o ramię Nicholasa -zaraz mięśnie zaczęły ją boleć w niewygodnej pozycji, MUI symulowało nieistniejące oparcie, Nicholasa przecież tu z nią nie było; była sama… Rozpłakała się. Z wnętrza willi od nowa wybuchły nieartykułowane wrzaski Gaspara. Podniosła się, otarła łzy, poszła zmienić mu pieluchy. Senator Tito zbyt długo pozostał w Nowym Jorku. Nicholas uniósł szklankę, ulał herbaty do wnętrza dłoni. Patrzył, jak ciecz spływa między nierównościami skóry, tu Rzeka Długiego Życia, tam Strumień Szczęścia, bezmyślnie, ale zawsze ku najniższym punktom. W mieście strzelano z broni maszynowej. Przewrócił się na koi na bok. -Ciągle liczą – powiedział diabeł.

Wszedł do „Santuccio". Restauracja była pusta; zgodnie z zarządzeniem, zamknięto ją zaraz po wybuchu Zarazy. Niemniej sieć ubezpieczenia pozostawała czynna i sneakerzy Zespołu wślizgnęli się do niej po czterdziestu godzinach zmagań (to znaczy poszukiwań tylnych furtek do krypto, które chroniło krypto, które chroniło krypto… i tak aż do maszyn notarialnych, a poczynając od najsłabszego ogniwa tajemnicy). Puste pomieszczenia Zespołu w Cygnus Tower nie wchodziły w grę, bo tam w ogóle nie było sieci – a „Santuccio" znali wszyscy członkowie Zespołu, zresztą wystarczyło przejść po kładce na drugą stronę ulicy. Światła pozostawały zgaszone, ukoronowane krzesłami stoły majaczyły dookoła w półmroku, podświadomie omijał chwiejne konstrukcje szerokimi łukami. Lecz zaraz z premedytacją przeszedł przez szkło i żelazne kraty na taras restauracji.

Schatzu już czekał. Przyglądał się ekipie straży pożarnej prującej powłoki ster owca, który spadł był na parki i estakady przecznicę dalej.

Nicholas postukał głośniej laseczką, Ronald się obejrzał.

– Pan Hunt! Ukłonili się sobie.

– Chyba powinienem panu pogratulować.

– Raczej ja panu! – uśmiechnął się szeroko Schatzu.

– W takim razie lepiej darujmy sobie. Podpisałeś już kontrakt?

– Tak.

– Co zamierzasz?

– Bez tych baz na Marę Imbrium się chyba nie obejdzie, nie po Grudniu. Estepowców, rzecz jasna, będę miał dosyć, ale ja wolę pójść w metody bardziej ścisłe.

– To znaczy?

– Neuromatryce estepiczne. Wykupimy patent od spadkobierców IG Parben. To znaczy – mam nadzieję, że będzie nas stać. Jeszcze się nie zbilansowało.

– Nie, jeszcze liczą. Neuromatryce estepiczne, powiadasz… to od tego komputera psychomemicznego. Wierzysz w to?

– Myślnia jako komputer? Nie. Ale same matryce wyglądają na użyteczne: to jedyne ścisłe narzędzie. Bo przecież nie ludzie. Ludzie… sam widzisz. – Zamiast kończyć, machnął ręką na Nowy Jork.

Nicholasowi przypomniał się identyczny gest z ich pierwszej rozmowy w „Santuccio" i poszła mu ponad powierzchnią świadomości salwa skojarzeń. Wykonał szybko mudrę MindMastera i zapisał umykający ciąg myślowy. -Łańcuch siedemnasty – rzekł Diabeł.

– Ale do czego je chcesz wykorzystać? – dopytywał się dalej Hunt.

– To będzie parę równoległych programów. Już rozmawiam z Pentagonem i Kleist w sprawie rozbudowy arsenału, potrzebujemy co najmniej dziesięć tysięcy tematycznych monad animalnych, kilkaset specjalistycznych. No i oczywiście mapunek myślni z naszego ramienia Mlecznej Drogi – co poza Nefele; bo coś na pewno, ona po prostu najbliższa.

– Egzomemetyka.

– Tak. Poza tym zobaczymy, co pokażą rynki po tym naszym kontrataku. Kupa roboty.

– Dodam ci jeszcze coś. Jak rozumiem, tempo obsuwania się Homo sapiens ku Psychosoic uniuersi jest wprost proporcjonalne do statystycznej podatności na myślnię. Grudzień nas osłabia, kaestep chroni. Pomyśl więc nad takim wirusem, który wklejałby nie geny telepaty, ani przeciętnego nietelepaty – jak robi mój kaestep – ale geny człowieka wyjątkowo na myślnię odpornego. Ewenement amediumiczny. Nie wiem, czy tacy istnieją; wydaje mi się to prawdopodobnym, populacja powinna rozkładać się Gaussem. Przeprowadź badania. Losuj z ochotników, profiluj, szukaj korelacji z DNA. Jest taki dom w Montanie… szczegóły znajdziesz w archiwach Zespołu. Idealny do szybkich testów eliminujących. Znajdź antyempatę i kup prawa do jego DNA. Puści się potem ten wirus -nazwijmy go Lipcem – bez ograniczeń rasowych, na całą ludzkość, bo tylko wtedy ma to jakiś sens. Lipiec powinien nam kupić czas do chwili, aż cały świat przerzuci się na inkuby – wtedy wprowadzi się rzecz przez ONZ jako element obowiązkowego genframe'u. Oczywiście ślizgu ku Psychosoic unwersi to nie zatrzyma, bo pierwszorzędne znaczenie mają w nim mutacje naszej psychosfery, genom to tylko korelant – ale opóźnimy proces, może się przez ten czas znajdzie jakiś drugi Bronstein i pchnie nas jeszcze mocniej przeciwko trendom myślni. Co powiesz, Ronald?

Schatzu patrzył na Hunta i nic nie mówił.

– Ach, olśnienie! – Nicholas klepnął przyjaźnie Schatzu w bark. – Poniewczasie zrozumiałeś, że twój szef nie był jednak takim kretynem. Co?

– Cóż, teraz nie jest na pewno. Wszyscy się zmieniamy – odparł enigmatycznie Schatzu i odwrócił wzrok. -Dzięki za pomysł, sprawdzę na pewno. Chcesz poświadczenia w aktach?

– Teraz to już bez znaczenia; przypisz sobie. Zatrzymasz Anzelma?

– Jeśli będzie chciał zostać. Wiesz, że Fortzhauser nie żyje?

– Co się stało?

– Jechał do domu tej nocy, kiedy zaczął wypływać Grudzień, i wpadł na jeden z pierwszych Tłumów. Znaleźli go potem w rzece, miał odgryzione wszystkie palce i genitalia.

– Uch.

– Na razie mam McFly'a, chociaż będę musiał wkrótce puścić go na dłuższy urlop zdrowotny. Aha, FBI zwróciło te rzeczy, które dałeś Moore'owi do zbadania, są do odebrania.

– Dzięki. Powodzenia.

– Będę jeszcze gorszym szefem od ciebie – wyszczerzył się Ronald.

– Zdajesz sobie sprawę, że już się podłożyłeś: cofnięto mi upoważnienia do tego poziomu tajności, właśnie zdradziłeś mi parę tajemnic państwowych.

– Ta, już widzę, jak sprzedajesz je Chińczykom – zaśmiał się Schatzu, zmienił w nietoperza i wzbił wysoko w nocne niebo, między skrzydlate potwory; Hunt odprowadzał go wzrokiem. Zespół nie pracował już w Cygnus Tower, Nowy Jork jeszcze bardzo długo nie będzie wolny od Grudnia – jeśli w ogóle uda się go uwolnić odeń kiedykolwiek.

Strażacy odpalili ładunki i odcięty podpoziom skyhouse'u zwalił się z potwornym hurgotem czterdzieści kondygnacji w dół, chmura pyłu zablokowała perspektywę ulicy. Rozwrzeszczały się okoliczne alarmy.

Imelda wróciła na patio. Oparła się plecami o ścianę.

– W końcu musi zacząć padać – mruknęła. – Co za duchota.

– Zajrzałaś do matki? – Obrócił krzesło, usiadł na nim okrakiem.

– Nie chce Tuluzy. Dzwoniłam wczoraj.

– Martwiła się o ciebie.

– Akurat.

– No. Już. Spokojnie. Kiedy kończy ci się kontrakt?

– Jakbyś nie wiedział. Za siedem miesięcy. Mieliśmy przedłużyć.

– Wiesz, że on już nigdy nie odbuduje zniszczonej struktury umysłu.

– Co ty nie powiesz? No popatrz! Dobrze, że mi tak często przypominasz, jeszcze bym zapomniała.

– Będą specjalistyczne kliniki. Masz dobrą intercyzę.

– Ty próbujesz mnie pocieszyć czy obrazić?

– Dobra, już mnie nie ma.

OVR-owy Bunkier II przetrwał mimo zamknięcia Bunkra w Bronxie. Infoekonomiści EDC łączyli się z rozrzuconych po połowie kraju pustelni, czarne kryształy procesujące Bunkier II wciąż wszakże znajdowały się w Bunkrze I.

Tym razem Kleist nie kazała Huntowi czekać i niewiele zdążył wyczytać z taktycznych wizualizacji o stanie kontrofensywy.

– Panie Hunt. Nicholas. – Generał przywitała go w drzwiach, uścisnęła mocno dłoń. Wyglądała na bardzo zmęczoną, jej zmęczenie przebijało się nawet przez podwójne MUI, niemniej uśmiechała się szeroko, mówiła głośno, prowadziła Hunta zdecydowanymi ruchami.

Gabinet Kleist w Bunkrze II wychodził wielkimi oknami na rafę koralową, szybowały za tymi oknami kolorowe upławy, migotały ławice maleńkich rybek. Ciemnoniebieska toń barwiła każdą myśl, każde skojarzenie – poruszali się tu spokojniej, mówili wolniej, oddychali głębiej.

– Już cię przepraszałam, ale zrobię to jeszcze raz… Zamachał ręką.

– Daj spokój, naprawdę.

– No dobra. Ale mam u ciebie dług. Hunt uniósł brwi.

– Jak duży?

Opuściła wzrok na blat biurka, splotła palce.

– Nie mogę, Nicholas. Prawo jest prawo. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, ponosimy odpowiedzialność za nasze czyny. Nie mogę. Nie proś.

– Wiesz, że najprawdopodobniej i tak nie dożyje.

– Postępowanie nie zacznie się jeszcze przez parę miesięcy.

– A przez te parę miesięcy…

– Zdajesz sobie sprawę, jakie ona szkody wyrządziła? Zdajesz sobie sprawę?! – Odchyliła się na oparcie, odetchnęła. – Koniec, zostawmy to.

– Chigueza – rzucił Nicholas.

– Rozpłynęła się w Indyjskiej Buforowej. Większość wierchuszki Langoliana tak zniknęła. Zgodnie z prawem nic im nie możemy zrobić. Są już obywatelami innych państw, dziewięćdziesiąt procent pasywów Grupy znajduje się poza zasięgiem jurysdykcji Stanów, a aktywa otorbili. Z czasem zapewne wystąpimy o ekstradycję z paragrafów za spisek, morderstwo i usiłowanie morderstwa…

– Te zamachy na Marinę, Jasona i Hedge'a?

– Tak. Z tym, że co do Hedge'a, to chyba nie będziemy mieli nawet podstawy do oskarżenia; zresztą w pozostałych przypadkach prawnicy też nie są zbyt pewni swego.

Chyba że nagle jakiś świadek koronny. Ale i wtedy – sukinsyny nie są takie głupie, nie pojawią się w państwach, z którymi mamy umowy.

– A poza prawem? CIA?

– Gdyby tamci posiadali jakieś informacje, gdyby mogło to przynieść jakąś korzyść… ale tak? Z zemsty? Zemsta nie jest kategorią polityczną, Nicholas. Zresztą to nie moja działka. Ale nie zakładałabym się.

Hunt tylko przełożył laskę z ręki do ręki. Diabeł natomiast zaryczał, zionął ogniem, wzniósł szpony.

– Druga sprawa – rzekł Nicholas. – Trupodzierżca. Skąd, u Boga Ojca, Vittorio Tuzman miał to ustrojstwo? Przecież to jest kieszonkowa bomba atomowa!

– Taaak – Kleist powoli wypuściła z płuc powietrze. -Przyjrzeliśmy się panu Tuzmanowi. Jako Cień posiada bogate akta. Oficjalnie pracował w ochronie jednej z narkokompanii. Nie ma obecnie warunków do przeprowadzenia porządnego śledztwa, ale wydaje się, że były pani doktor Vassone pośredniczył między czarnym rynkiem a grupą skorumpowanych oficerów, sprzedawali na lewo wojskowe nano. Policja znalazła dowody obciążające w tej klinice, w której Vassone chciała się przerzeźbić. Przejęło to JAG, ale nie zdążyli się daleko posunąć. Trupodzierżca… On go tak nazywał, co? Trupodzierżca to jeszcze prototyp, z tego, co wiem, stworzyli go w Moście w ramach któregoś z projektów dla medycyny wojskowej; może z setka egzemplarzy, nie więcej. Nie jest to nic tak przełomowego, jak się może wydawać, w gruncie rzeczy różni się jedynie szybkością krystalizacji wszczepki, stąd też metoda inwazyjna, prosto do mózgu, żeby maksymalnie przyspieszyć. Nie był przeznaczony do celów, do których ty go wykorzystywałeś; czytałam raporty Mostu. To jeden z odprysków memorandum Schatzu, reakcja na przewidywane Wojny Monadalne. Chodziło o sposób na inwadowanie terenów objętych wrogimi monadami. Założono, że będzie się do tego używać jedynie „materiału ludzkiego nieprzyjaciela", ponieważ każdy człowiek, nawet gdy preedy-towany, pod wrogą monadą i tak skończy z przemielonym umysłem. Stąd przystosowanie do warunków polowych i niedobrowolność intruzji. Nie posunęli się z tym dalej, bo pojawiły się kłopoty natury prawnej, znowu za dużo popodpisywanych konwencji; tymczasem pan Tuzman położył łapę na paru egzemplarzach. Dla zorganizowanej przestępczości rzecz posiada bez wątpienia wielką wartość, łatwo sobie wyobrazić sposoby zyskownego wykorzystania. Gorsza sprawa, bo nie wiadomo, ile on tego już sprzedał. Znowu trzeba będzie uchwalać nowe ustawy. Ale to nie moja broszka.

– Proces jest chyba odwracalny, prawda? Bo skoro jest to w zasadzie to samo nano, a wiem, że Tuluza 12 potrafi wypłukać Tuluzę 10…

– Tak, można usunąć raz ustanowione neurostruktury Trupodzierżcy. Z tym, że… Mhm, lepiej zobacz to na własne oczy.

Wstała zza biurka. W ścianie za nią otworzyły się drzwi, buchnęła wełnista jasność, diabeł przesłonił łapą ślepia. Generał skinęła na Hunta. Gdy podszedł, ujęła go za rękę. Była niższa, była szczupła, drobna – inna forma zachowania się narzucała: Nicholas skłonił się, ścisnął jej ramię, i to on poprowadził Iris, pierwszy przestępując próg jaskini światła.

Reflektory stadionu biły im prosto w oczy. Hunt, w swoim gotyckim MUI, jeszcze jakoś to znosił, ale Kleist musiała odpalić stosowne makro – wiedział, że to zrobiła, a jednak nie dostrzegł ruchu. Szósty palec? Zapytał ją.

– Szósty palec to najskromniejszy default – odparła, rozglądając się po zielonej płycie boiska. – Mózg człowieka jest otwarty na wiele więcej połączeń, aniżeli rzeczywiście aktywnie wykorzystuje. Oczywiście nie wytrenujesz tego, nie wyhodujesz nowych drzew neuralnych siłą woli – lecz wszczepka może je sprotezować. Palec? Ręka! Całe ciało! Tam są, chodźmy. – Pociągnęła go ku końcowi boiska, ku słupom bramki.

– Więc co ty wykształciłaś? Uśmiechnęła się tajemniczo. Oddał uśmiech.

– Ogon? Skrzydła? Siostrę-bliźniaczkę? Królową matkę?

– Popatrz, to oni.

Siedzieli i leżeli na trawie na przestrzeni, na oko sądząc, stu metrów kwadratowych; leżeli ci w środku. Po chwili spostrzegł następne regularności: ułożyli się w trzech koncentrycznych kręgach; ci z zewnętrznego siedzieli plecami do wewnątrz; ci z centrum wyglądali najgorzej. Diabeł policzył: czterdziestu siedmiu. Hunt przyglądał się w milczeniu, palcując szybko kolejne zaklęcia wzroku. Rozpoznał muskularnego fenoazjatę i, widząc jego puste ręce, odruchowo wykonał mudrę resetu Mood-Editora – ale tu nie było w obrazie żadnego fałszu, Marina kona pokład niżej. Marina, Marina. Od razu spadł dwa piętra ku piekłu. Diabeł parsknął gorącą siarką. Nicholas, który zawsze musiał to jakoś z siebie wyrzucić, trzasnął go laską przez grzbiet.

Kleist obejrzała się na Hunta. – Co…?

– Nie, nic. Dlaczego ich tutaj trzymacie? Dlaczego razem, tak blisko siebie? Niezbyt to rozsądne. I gdzie reszta?

– Nie ma reszty. Tylu ocalało. To znaczy, nie licząc tych poważnie rannych. A dlaczego tutaj? – Kleist weszła między siedzących, poprowadziła Hunta okrężnymi ścieżkami przez zgrupowanie milczących, nieruchomych mężczyzn i kobiet. Spacer duchów. Gdyby trochę poluźnił MUI, zapewne mógłby nawet przesunąć dłoń przez ich ciała. – Dlaczego razem? Zobacz.

Zatrzymali się w środku. Kleist obróciła się ku ciemnemu otworowi tunelu. Przez chwilę nic się nie działo; czekał cierpliwie. Cienie od reflektorów, wyostrzone i pogłębione prawem Necropolis, kładły się długimi alejami poziomego mroku, w upiornym kontraście do jaskrawo soczystej trawy. Gigantyczne trybuny były puste, lecz przemyślny MUI zaludnił je tysiącami ludzi-cieni. Gdy Nicholas uniósł głowę, miast gwiazd, miast reklam – ujrzał gładką owalną blank-ciemność, szczelnie zamykającą od góry misę stadionu: kamery lokalnej sieci tam nie sięgały, nie obejmowały nieba. W Mieście Śmierci, zanucił w duchu, zakazane są myśli o nieskończoności; w Mieście Śmierci pełzamy z oczyma przy ziemi, nadzieją sięgającą nie dalej niż następny lękliwy krok. Zakazana jest gramatyka czasu przyszłego i tryby warunkowe. Źle się widzi zegary, kalendarze. Kultywujemy sztukę bezrefleksyjnego optymizmu. Gotyckie litery nad wrotami: JEST LEPIEJ.

Usiadł, wyjrzał przez bulaj. Fosforyzujące grzebienie fal, teraz sporo wyższych, znaczyły zmarszczki na ciele żywiołu. Wychylił się, by wciągnąć do płuc morskie powietrze. Będzie żyła, będzie żyła, będzie żyła; nie daj się pognębić przez wrodzone czarnowidztwo, Nicholas, zawierz Bronsteinowi. Będzie żyła.

Żołnierze wybiegli z tunelu. Trzech; potem jeszcze dwóch. Biegli tak blisko siebie – zapewne zostali już zkaestepowani. Lekki rynsztunek bojowy; ale broń odwieszona.

Ledwo się pokazali, z boiska podniosło się Zwierzę. Dopiero w ruchu okazało swą prawdziwą naturę – w ruchu bowiem było jednością, jednym umysłem, rozpisanym na czterdzieści siedem organicznych terminali: tylko w działaniu intencja. Zaskoczony Hunt rozglądał się dokoła, niewiele zresztą widząc, bo teraz jego byli AGENCI co do jednego stali. Nicholas wykreślił więc figurę powietrza i wzbił się na sześć-siedem metrów. Stąd postrzegał już Zwierzę jako Zwierzę: nadorganizm, w miarę przemieszczania się piątki żołnierzy obracający za nimi swą uwagę. Żadnych opóźnień, żadnych spięć na łączach, synchronizacja podinstynktowna.

– Widzisz teraz? – spytała Kleist, dołączywszy do niego na wysokościach. – To są wszystko małpy, rzecz jasna; takich brałeś. Zero wyższych funkcji umysłowych. Gdy straciłeś z nimi łączność, skończył się nadzór programu. Pozostały tylko ich trupodzierżcze wszczepki i szum na neuronach. Stąd wyewoluowało coś takiego. Nie rozdzielamy ich, ponieważ teraz, w grupie, wykazują przynajmniej jakąś świadomość, intynkt samozachowawczy, inteligencję; jako grupa właśnie. Podczas gdy w pojedynkę są po prostu małpami.

– Nie rozumiem. Skoro już wykształcił się w ich wszczepkach jakiś program menadżerski…

– Ależ w tym właśnie rzecz, że nic takiego nie nastąpiło! Przekopiowaliśmy przecież zawartość wszczepek tych ciężko rannych, których musieliśmy umieścić w szpitalach, i tam nie było niczego takiego. Równowaga istnieje tylko w sieci, homeostaza tylko w systemie – no bo nie w samotnym jego elemencie.

– Daliście im kaestep?

– Tak. Ale to nie ma znaczenia: świadomość tego bytu konstytuuje się na poziomie Trupodzierżcy, nie myślni.

– Przepłukaliście ich Tuluzą 12?

– Po co? Żeby na powrót zmałpieli?

– No to co z nimi zrobicie?

– Nie razie nie wiadomo. Trzymamy ich tutaj, bo to duża, zamknięta przestrzeń i ma ścisłe pokrycie A-V. Trzeba będzie skontaktować się z ich jurydykatorami… Właściwie to nie nasz problem.

– Co, może mój?

– Nie ty ich zezwierznicowałeś.

Więc kto? Jak zwykle: nikt. Grudzień. A kto wypuścił Grudzień?

Ale znowu: który Grudzień? Ten pierwszy, wąsko sprofilowany na Azjatów? Czy ten ostatni, otwarty na genom wszystkich Homo sapiens? Nie docieczesz. Jest tylko trend; są tylko ofiary.

Poderwał się z koi, przebiegł od ściany do ściany i z powrotem. Diabeł obserwował ze zrozumieniem.

– Jak? – warknął Hunt.

– Liczą, panie.

Jeszcze się kontroofensywa USA nie zbilansowała, jeszcze (to znaczy – kiedy właściwie?) Bronstein przebierał w swej futurpamięci. Dobrze przynajmniej, że zamarzła pierwsza część scenariusza – bo już siebie nie widzę na poduszkach Faradayowskiego gabinetu Skrytojebcy, nie odbieram psychomemów tamtego otoczenia: nargili w ustach hackera, trawy ogrodu pod stopkami dzieci, wiatru we włosach jego żony… Lecz zarazem oznaczałoby to urealnienie wszystkich innych zdarzeń sprzężonych z tą ścieżką, choć pozornie niezależnych. Nie zredukowałbym się więc do stanu przedupiornego, nie odzyskał ręki, nie zostałyby zapomniane pociski rozrywające ciało Mariny i bionano w jej komórkach, nie cofnąłby się plan Chiguezy… Amen.

Kopnął krzesło.

– Co z tobą znowu? – fuknęła Imelda.

Postawił je (zamiast poczekać, aż MUI wyzeruje scenografię), usiadł, odetchnął; ale uspokojenie nie nadchodziło.

– Który to bóg? – mruknął. – Piąty chyba.

– Mhm?

Zemsta. Ślepy gniew. Przemożne pragnienie wyrównania rachunków niesprawiedliwości.

– Spotkałem kiedyś u was w skyhouse'ie takiego wysokiego fenometysa, półtora roku temu, co to było, jakiś koktajl, pamiętasz może; ktoś mi szepnął, że to jednych z prawdziwych właścicieli Intela/Motoroli.

– Van Dernomme. Tak. Raz chyba nawet był na spotkaniu komitetu wyborczego Gaspara.

– Sponsorował go? Wzruszyła ramionami.

– Znajdź mi z łaski swojej jego numer – poprosił. -Dał wam chyba wysoki priorytet.

Wyślepiła się ekskluzywnie, przez chwilę stała w bezruchu. Potem sięgnęła lewą ręką, złapała spadającą gwiazdę i rzuciła nią w Nicholasa. Przyjął na ciało.

Diabeł automatycznie otworzył połączenie. Odezwał się program sekretaryjny van Dernomme'a. Gaworzyli z Lucyferem przez chwilę, bez rezultatu – najwyraźniej van Dernomme miał aktualnie co innego na głowie. Może monadę, pomyślał sarkastycznie Hunt. Zadał diabłu parametry dialogu i ustawił pętlę ponawiającą – w końcu van Dernomme odbierze.

Tymczasem wgrał siedemnasty save MindMastera. Zamknął oczy. Matryce estepiczne – Schatzu – Schatzu-prorok w „Santuccio" obejmujący gestem nocny Nowy Jork -komputer psychomemiczny – odbicia… Miał już na końcu języka, na wyciągnięcie myśli, na jedno skojarzenie. Sen wynalazcy efesu! Tak! Tak!

Przycisnął skroń do zimnego żelaza. Van Dernomme się przyda, skądś trzeba przecież wziąć kredyt – ale teraz pojawia się nowa możliwość: projekt samodzielny, długoterminowy.

Mały dyskomfort psychofizjologiczny, gdy menadżer nie nadążał z maskowaniem drgań błędnika: to „Curtwaiterem" zaczęło mocniej kołysać. Nicholas powtórzył runy Ariela, złożył skrzydła i wzbił się na kilometr, dziesięć, sto, tysiąc, trzydzieści pięć tysięcy wzwyż. Z geostacjonarnej przyjrzał się kształtom chmur, układom frontów atmosferycznych, wskazywanym przez diabła projekcjom prądów. – Idzie na nas sztorm, panie. – Hunt przytaknął machinalnie. Widok budził w nim płytkie skojarzenia. Wysoka grzęda, tak. Lepiej się wkłuję i zasnę. Wiedźma, Alabaster…

Ponownie wstał z koi, rozprostował nogi. Diabeł polerował ścianę. – Już, panie – rzekł obróciwszy się. – Są pierwsze aproksymacje. – No to pokaż, pokaż.

Oczywiście to, co pokazał, to były wizualizacje entych analiz owych obliczeń, na dodatek uproszczone – Lucyfer do tej pory dobrze poznał pułap infoekonomicznej wiedzy Nicholasa. Toteż każdy wykres dokładnie Huntowi opowiadał, poczynając od pojęć pierwotnych. Przedziały nadal się zawężały. W czasie, gdy diabeł mówił, przewidywania się aktualizowały; wytłoczone ze ściany krzywe drgały lekko, coraz wolniej, coraz słabiej, konające żmije. Bo przecież to nie faktyczne notowania giełdowe Nicholas tu oglądał, nie końcowe bilansy – lecz rozciągnięte wzdłuż osi czasu ekstrapolacje trendów, których pierwsze kroki EDC-owi kuzyni Kubusia Puchatka zdołali nareszcie rozpoznać w gotującym się wciąż chaosie IEW i ułożyć w logiczne ciągi; a te pierwsze kroki to mogły być jakieś centowe transakcje na prowincjonalnych węzłach brokerskich. Różnowartościowe złożenia trendów projektowały możliwe przyszłe stany rynku. Ekstremum funkcji prawdopodobieństwa przesuwało się przez tę n-wymiarową macierz w miarę, jak nadchodzące z całego świata kolejne dane obcinały „fałszywe" owoce algorytmów genowych. Tak więc coraz to inny zbiór stanów jutrzejszej gospodarki okazywał się najbardziej prawdopodobnym; lecz różnice między następnymi aktualizacjami predykcji malały i obraz zamarzał. Wypreparowane z owego zbioru przedziały wskaźników ekonomicznych USA diabeł rzeźbił w chropowatym metalu grodzi „Curtwaitera".

– Bronstein, ty sukinsynu – szepnął z podziwem Hunt.

Bronstein znowu nie odpowiedział; a może już po prostu tego momentu nie dopamiętał.

Hunt był pełen podziwu dla dzikusa-samobójcy, bo wszystko wskazywało, że kontrofensywa istotnie się powiodła; Ameryka wypełzła – to znaczy: wypełznie – z za-paści nagłych Wojen Monadalnych po ścieżce szczęśliwych zbiegów okoliczności. Modlitwa, w sekrecie rozpuszczona przez agentów Korpusu na całą Ziemię, na wszystkich posiadaczy legalnych i pirackich klonów Tuluzy 10, przemyślnie sprofilowana przez sztab Kleist ku największej szkodzie nowych mocarstw IEW i największym zyskom Stanów – przyniosła/przyniesie im zwycięstwo. Na dodatek startująca równolegle z ognisk w Ameryce epidemia kaestepu dawała USA kilkudziesięciogodzinne fory przed resztą świata, wciąż ciężko przymuloną przez myślnię. Krzywa przewidywanego czasu użyteczności Modlitwy załamywała się po tygodniu: po tym czasie rzecz wyjdzie już na jaw i pałeczkę przejmie Tuluza 12. Ale też do tego momentu wszyscy prywatni inwestorzy i bandyci giełdowi świata – ci, którzy nie zezwierznicowali – kierując się przeczuciami, lękami nocnymi, szybkimi skojarzeniami, nieświadomie budując swoimi transakcjami pozornie neutralne trendy – zmiażdżą Transwaal, Hongkongijską i Izrael.

Hunt kazał diabłu wywołać krzywe predykcyjne notowań spółek, w które sam najmocniej był zainwestował, a z których ze ślepego uporu w porę nie zeszedł. Prawie wszystkie odbiły/odbiją się stromo, ustalając nowe rekordy. W epoce sprzed Wojen Ekonomicznych giełda bardzo łatwo przeskakiwała z atraktora bessy w aktraktor hossy, były to klasyczne samonapędzające się trendy „okazyjnych zakupów papierów niedoszacowanych" z pierwszego poziomu gry; zanim się zatrzymały, papiery zwykle były już znacznie przeszacowane i zaczynał się cug na realizację zysków. Programy eksperckie służyły także do wczesnego wychwytywania takich lokalnych minimów i maksimów kursów. Hunt był wdzięczny generał Kleist, że pozwoliła mu napić się ze studni informacyjnej EDC – podobne analizy to jest cynk od bogów, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Jeśli tylko teraz zmobilizuje wystarczająco duży kapitał… Wyprostował się, gdy przeszedł po nim gorący dreszcz. Miliarder. Tak.

Może to właśnie była odpowiedź od Bronsteina?

– Wygrał.

Nicholas obejrzał się. Marina siedziała na plastikowym krześle przy drzwiach, zgarbiona, łokcie na kolanach. Gdy nie patrzył, chodziła tu w suchej symulacji; gdy patrzył, opuszczała głowę, wówczas to on nie istniał.

– Wygraliśmy.

– Tak – przytaknął.

Zerknął jeszcze na płaskorzeźbę Lucyfera, lecz bezruch i nienaturalnie cichy głos Mariny niepokoiły go coraz silniej – podszedł, przykucnął przed nią, ujął jej twarz w dłonie, uniósł, zajrzał w oczy. Szkliste od łez.

– Co? – szepnął.

Rytmicznie zaciskała i otwierała pięści.

– Czuję, jak…

– Mhm?

– Wyciekam.

Pocałował ją, lekko, najlżej, sam dotyk ust, muśnięcie oddechu na ciepłej skórze. Zamrugała, by spojrzeć mu jasno w oczy. Ujął między wargi jej wargę, przesunął językiem, wessał między zęby, ugryzł lekko. Oddychała coraz szybciej. Wymienił z nią w ślinie jej krew, słodko mdlący eliksir życia.

Ściskała go za ramiona.

– Nicholas…

– Ciii. Żyjesz. Odwrócą to. Wiem, że schodzi coraz więcej. Jest lepiej. Jest lepiej.

Wbijała mu paznokcie w bicepsy.

Znowu przyciągnął jej głowę. Zsunęła się z krzesła w jego objęcia, przewrócił się na plecy. Spadła mu całym ciężarem na pierś, czarny polijedwab na mlecznej bawełnie. Gorący oddech parzył mu policzek, chwytała białymi zębami szorstki wąs, z czołem przyciśniętym mocno do jego czoła, ledwo dwa cale między ich czarnymi źrenicami, teraz on mrugał, gdy wpadały mu do oczu jej łzy. Przyciskała go do zimnej podłogi. Lewą dłoń zanurzył w jej białych włosach, prawa wpłynęła pod polijedwab, ścisnął sutek, przesunął paznokciami po żebrach, wślizgnął palce między uda, ścieżką wilgoci.

– Nicholas…

– Ciii.

– Nicholas!

Krzyk rozdarł ją na dwoje. Przez sekundę utrzymała jeszcze formę, jeszcze obejmował kobietę; potem obróciła się w kanciastą czerń, projekcja skoczyła po wszystkich skalach, buchnął na Hunta żar, spadły nań miękkie ciosy, chropowata tekstura przejechała po skórze, przeszyła uszy kakofonia dźwięków z całego słyszalnego spektrum, wbiła mu się w zatoki fala ostrych zapachów i smaków -przewrócił się na brzuch, zwymiotował.

Diabeł podniósł go z kolan.

– Bronstein!! – wrzeszczał roztrzęsiony Hunt. Zataczając się, wypadł z kajuty. Zdezorientowanemu

Lucyfer wskazywał drogę. Schody, korytarz, schody, grodź, śluza, checkpoint, przepuśćcie mnie – wpadł do przedziału medycznego. Spuszczali właśnie ze zdehermetyzowanej komory ostatnie płyny. Sine mięso zaczynało schnąć.

Diabeł ścierał mu z brody wymiociny.


Ponieważ ojciec Perez, jako jezuita, nie posiadał wszczepki, spotkanie musiało się odbyć w sali konferencyjnej klasztoru, która jedyna tutaj posiadała pełne pokrycie sieci A-V; a ojciec Perez założył na tę okazję okulary VR. Byli obecni tylko oni trzej: jezuita, Hunt, van De-rnomme. Należało do zasad ekskluzji prawnej, na którą się zgodzili, wykluczenie z negocjacji jurydykatorów oraz adwokatów korporacyjnych. Umowa, jaką pod okiem ojca Pereza podpisali – piórami OVR, na papierze OVR – liczyła zaledwie półtorej strony i nie zawierała żadnego skomplikowanego terminu prawnego. Jezuita, jako poświadczyciel, podpisał się również, po czym przekopiował obiekt na pozbawione połączeń z siecią kryształy klasztoru. Sprawdzili zgodność pliku z ich kopiami i ustalili potrójny klucz krypto. Wówczas ojciec Perez zdjął okulary, zostawiając ich samych.

– A więc? – zagaił fenometys, zasiadłszy w wyczarowanym pod ścianą fotelu.

– Jest to informacja o pewnym patencie, który wkrótce stanie się prawie bezcenny. Aktualny jego właściciel nic o tym nie wie. Pierwsze zgłoszą się agencje rządowe USA lub wykonawcy ich kontraktów. Ostatecznie jednak można się spodziewać kilkudziesięciu chętnych.

– Jakie przebicie?

– Nie wiem. Duże. Bardzo duże. Mowa tu o niezbędnym komponencie w technologii czegoś w rodzaju nowych Wojen Gwiezdnych.

Hunt nalał sobie szkockiej. Van Dernomme gładził w zamyśleniu sklepienie czaszki (był łysy).

– Jest pan pewien, że oni nie machną po prostu ręką na patenty i nie zasłonią się bezpieczeństwem narodowym? Państwa uprawiają szpiegostwo przemysłowe na potęgę.

– Pewien? Prawie – odparł Hunt. – Za duża skala, to wkrótce będzie wielka gałąź przemysłu.

Van Dernomme milczał, zafrasowany. Nicholas wychylił szklankę i postanowił zamknąć wreszcie transakcję, nie czekać na lepszy nastrój miliardera.

– Zweine GmbH, spadkobierca GenSymu – rzekł. -Spółka pod prawem szwajcarskim. Publiczna. Struktury otwarte, poniżej pół giga. W ofercie jedna trzecia akcji; a spadli przez Kryzys razem z innymi. Reszta słabo ukorzeniona; tak mnie przynajmniej zapewniono. Ten patent to technologia sztucznej hodowli analogów neurostruktur mózgowych płodu człowieka. Pokłosie GenSymowej Fontanny Młodości; na razie zalega w Zweine razem z resztą masy upadłościowej GenSymu pod pasywami. Lecz w każdej chwili mogą się zorientować, to już pływa w noosferze. Jeśli więc wystąpi pan po prostu z konkretną ofertą, nawet przez jakąś ślepą spółkę, ich programy eksperckie na sto procent każą im przeczekać i sprawdzić trend.

– Ale – van Dernomme kręcił głową – pół giga…! I to w takiej chwili! Musiałbym szybko zejść z jakichś papierów, stracę fortunę.

– Zarobi pan większą. Nie ma pan wyboru, musi pan kupić całe Zweine.

Van Dernomme krzywił się dalej. Ale Nicholas wiedział już, że to – świadoma? nieświadoma? – poza. Miliarder po prostu w ten sposób prowadził interesy; w trybie flegma-tycznym. A może tak się edytował.

Hunt podszedł do krzyża, obrysował prawym kciukiem stopy Chrystusa, spojrzał na zakrwawioną twarz. Diabeł prychnął, zdegustowany.

– To prawo do niewyłączności, które pan na mnie wymusił… – odezwał się zza ich pleców van Dernomme. – No powiedzmy, że sprzedam panu ten patent za dolara i dam te sto mega miesięcznego kredytu. Co pan zdziała przez miesiąc? Tego nie pojmuję. Chce pan wejść jako podwykonawca do przetargów Pentagonu? To bez sensu. Zgodził się pan na klauzulę nieodsprzedawalności, więc nawet rynku mi nie zepsuje. Będzie pan rozwijał własne Gwiezdne Wojny? Za sto mega? W miesiąc? Panie Hunt!

– Nie rozumiem, co to właściwie pana obchodzi. Umowa jest umową. Dałem panu informację, na której zarobi pan giga i giga. Pan mi da prawo do korzystania z patentu i kredyt. Tyle.

Nicholas odwrócił się od krzyża. Fenometys wciąż kręcił głową, światło lamp odbijało się na bezwłosej skórze idealnymi refleksami. Transmisja z jego strony szła przez dwa serwery anonimizujące, mógł przebywać w dowolnym miejscu na Ziemi. Sygnał dla bezpieczeństwa wędrował okrężną drogą: Nicholas raz i drugi wychwycił wyraźne opóźnienie w słowach i gestach oligarchy.

– Panie Hunt! – powtórzył van Dernomme. – Przecież pan dobrze wie, że ja wiem, kim pan jest. Jeszcze nie zeszedł pan z newsów jako wróg publiczny numer jeden tego sezonu. Zdrajca; nie zdrajca; teraz przychodzi pan i sprzedaje poufne informacje. Powiada pan, że już nie pracuje dla rządu; że to pana wiano. Okay, rozumiem, to się mieści w obyczaju, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że te zobowiązania o nie wykorzystywaniu wiedzy i o pracy w innej branży to czysta komedia, żaden rząd nie zrobi ze swych pracowników współwłaścicieli. Ale w jaki sposób ja mogę sprawdzić, że pan faktycznie nie pracuje już dla EDC? Co? Nawet jeśli pan sam w to szczerze wierzy. Jak? To niemożliwe. Muszę być ostrożny, inaczej wmani-puluję się jako strona w konflikt międzynarodowy. To, co pan tu ze mną robi… to jest klasyczna metoda werbunku „podwójnie ślepego" wykonawcy.

Nicholas przez ten czas tylko uśmiechał się pod wąsem, uderzając się laseczką o udo.

– Ale pan przecież i tak kupi Zweine – szepnął wreszcie. – Prawda?

Van Dernomme powoli oddał uśmiech.

– Kupuję od pięciu minut.

Hunt skinął na diabła. Lucyfer skoczył, zdarł krucyfiks, uderzył rogami w ścianę. Posypał się gruz. Kaszląc od podniesionego pyłu, Nicholas przeszedł przez wyłom. Światła w przedziale pierwszej klasy były przygaszone, większość podróżnych spała, jednostajne buczenie silników samolotu posiada działanie omal hipnotyczne. Diabeł wskazał ułamkiem krzyża rząd, Nicholas podszedł, klepnął Anzelma laseczką w ramię. Preslawny przekrzywił głowę, zerknął na swą dłoń i poruszył wargami. Buch! Złoto skapywało z pokrytych roślinnymi ornamentami ścian, migotały płomienie świec osadzonych na ciężkich lichtarzach, kołyszący się pod sufitem w srebrnej klatce słowik wyśpiewywał wysokie trele. Rozetowe okno wychodzące na monolityczną noc odbijało bok rzeźbionego w ptaki i fantastyczne stwory powietrza fotela, sąsiadującego z tym, w którym siedział Preslawny. Wszystkie fotele dokoła Anzelma pozostawały puste – teraz samoloty zabierały na pokład zaledwie jedną piątą liczby pasażerów, dla której zostały zaprojektowane. Stewardesy roznosiły dodatkowe inhalatory z kaestepem; stewardesy (i stewardzi – w przedziałach żeńskich) stanowiły sto procent załogi odrzutowca: po Zarazie nawet symboliczny nadzór pilotów-ludzi nad komputerami sterującymi uznano za zbyt ryzykowny, kokpity były komisyjnie plombowane na lotniskach.

Preslawny leciał do Nowego Meksyku, do Hacjendy Czterech Suchych Źródeł Krasnowa, gdzie wezwał go Ronald Schatzu. Airbus szedł ekonomiczną na dwudziestu tysiącach stóp, goniły go zimne fronty odoceaniczne.

Anzelm, cały w koronkach, żabotach, perłach i atłasach, z ufryzowanymi włosami, palcami w pierścieniach, powitał Nicholasa mocnym uściskiem dłoni. Zbyt dobrze się znali, od zbyt dawna; żadnych więc pustych kondolencji, żadnych teraz rytuałów współczucia między nimi. Hunt zaczął z miejsca o interesach.

– Chcę, żebyś im wymówił. Przejdziesz do mnie. Wiceprezydent. Otwieram firmę. Pięć procent udziałów plus opcja, zarobki cztery razy wyższe. Co powiesz?

– Moment, przeskoczę na fuli OVR. – Preslawny odpalił makro; odtąd, chociaż nadal poruszał ustami, był to już ruch nakładany przez MUI, Hunt wiedział, że w RL Anzelm nie wydaje głosu, nikt nic nie słyszy. Strumień danych, sformatowany i skompilowany podług protokołu CIOT, a następnie sprowadzony przez dwupoziomowe krypto interlokutorów do czystego szumu, krążył w zamkniętym obiegu między Tuluzą Hunta, gwiazdą „Curtwaitera", gwiazdą Airbusa i Tuluzą Preslawny'ego. -Okay. Co to ma być za firma?

– Musisz wejść w ciemno.

– Uuu.

– Niestety.

– Jak bardzo śliskie?

– Rejestruję się w Wolnej Kaukaskiej.

– Aa, więc wchodzisz do monadalnego interesu.

– Powiedzmy.

– Nie kręć, nie kręć; gdyby szło tylko o podatki, uciekłbyś do Kartelu. Spodziewasz się pozwów. Komercjalizujesz Program, kto by pomyślał… Jaka będzie struktura własności?

– Pełne otorbienie. Wszystko w naszych rękach, zero na parkietach. Inwestujemy z dywidend. Żadnych umów na wyłączność. Poza tym po roku-dwóch podstawi się ludzi i usuniemy się w cień. Więc wchodzisz, czy nie?

– Jaki kapitał?

– Dwieście-trzysta mega.

– Masz trzysta milionów?! Skąd…?

– Będę miał. Na razie mam stówę miesięcznego kredytu i cynk na Szybką Londyńską w IEW.

– A na czym sobie ten kredyt zabezpieczyli, hę?

– Na moich prawach TP, DNAM i ciele; chociaż to symbolicznie, bo tak naprawdę jest to zapłata za informację.

– Nawet nie spytam, jaką. – Preslawny kręcił głową. -Ale że na stare lata zrobi się z ciebie trevelyanista… Zastrzeliłeś mnie.

– Wchodzisz, czy nie?

Anzelm obracał pierścień wokół kciuka.

– Zdajesz sobie sprawę, że to uniemożliwi mi dalsze spotykanie się z Iris.

Tylko w RL. W OVR, pod ciężkim krypto, możecie żyć razem dwadzieścia cztery godziny na dobę, stać cię będzie na wykupienie sztywnego łącza, opóźnienia poniżej ćwierci sekundy; i nie ma sposobu, żeby ktokolwiek się dowiedział.

– Ale to jednak tylko OVR.

– A niby jaka różnica?

– Mogę z nią teraz porozmawiać?

– Nie. Wchodzisz? Anzelm, do cholery…!

– Wchodzę. Gadaj.

Hunt dał znak Lucyferowi. Menadżer posłał do sądu w Groźnym wniosek o rejestrację Iluminatia Ltd., z Anzelmem Preslawnym jako szefem rady nadzorczej i wiceprezydentem wykonawczym.

– No więc tak. – Nicholas odchylił się, rozparł wygodnie w obijanym pluszowym szkarłatem fotelu; laseczka między kolanami, dłonie na rączce. – Pamiętasz wystąpienie Vince'a Li na konferencji w Bunkrze? Komputer psychomemiczny…?

– Aa, to. Co, inwestujemy w memoinformatykę?

– Nie. Słuchaj, za parędziesiąt godzin będziemy mieli patent na neuromatryce. Podkupisz szybko najlepszych ludzi z Mostu; zaestepią je łatwo, ale trzeba będzie rozwiązać problem łączy bioware-hardware oraz sporządzić stosowne oprogramowanie, a do tego fachowcy niezbędni.

Oprogramowanie jednostronne: to znaczy, nie będziemy niczego wypalać w myślni, tylko i wyłącznie odczytywać. Ruszymy ostro hodowlę tych matryc, pierwsze obwody wystrzeliwujemy od razu z Bajkonuru, dowiadywałem się o ceny. Druga kosmiczna i ponad ekliptykę. Tam wiele nie trzeba: pancerny pojemnik, około litra objętości, grubo izolowany, i silny nadajnik. Zastanawiam się jeszcze nad rodzajem zasilania, bo izotopy radioaktywne odpadają, a w takiej odległości od Słońca… Tak czy owak… Transmisje każdego najsłabszego błysku na matrycach idą nieprzerwanie do nas, pod ciężkim krypto. My to porządkujemy i analizujemy; tu właśnie trzeba specjalistycznego software'u.

– Na razie wygląda mi to na kolejną próbę Kontaktu. Skąd zysk?

Hunt uśmiechnął się złośliwie.

– A przypomnij sobie, w jaki sposób wynaleziono futuroskop?

Anzelm otworzył usta – i już ich nie zamknął. Wpatrywał się w Hunta z niemą zgrozą. Nicholas pokiwał głową.

– Tak, tak, mój drogi. Będziemy drenować myślnię z wiedzy. Cokolwiek kiedykolwiek ktokolwiek wymyślił; w tym i poprzednich wszechświatach; im użyteczniejsze, tym częściej wykorzystywane, dokładniej przemyśliwane, więc wyraźniejsze w myślni. Akwedukt informacji. Prosto ze źródła. Przepisy na cuda i niemożliwości. Cywilizacje miliardletnie. Skoro Psychosoic uniuersi tak czy owak -przynajmniej zaróbmy na tym. Ultymatywne know-how. Tylko z naszych rąk, dostawa co tydzień, Nobel co miesiąc.

– Kurwa.

– Tak, tak.

Anzelm się otrząsnął. Wyczarował piwo, wypił szybko. Wciąż mrugał.

Gdy po minucie obrócił się do Nicholasa, już się szeroko uśmiechał.

– Niechże uścisnę dłoń potwora.

Hunt podał mu prawicę, symulując arystokratyczną wyniosłość.

Anzelm śmiał się pełnym głosem.

– Strzel sobie, na wszelki wypadek – poradził mu Nicholas. – Po co ma się roznieść.

Preslawny wciągnął z inhalatora do płuc trzy długie serie kaestepu.

– Potrzebujemy najlepszych na świecie prawników patentowych – powiedział odłożywszy urządzenie.

Taak. To jest kluczowa kwestia i tu zadecyduje potencjał intelektualny, będziemy więc musieli wziąć ich do spółki; nie pakiet kontrolny, ale jakieś partnerstwo jest nie do uniknięcia. Podałem już headhunterom profil, prześwietlają kancelarie na całym świecie, bo potrzebujemy specjalistów od każdego regionu.

– Wystartowałeś z rozmachem, to muszę ci przyznać. Mhm… ale jak się nad tym dłużej zastanowić… to nie będzie takie proste. Ryzykowne przedsięwzięcie, najdelikatniej mówiąc.

– Wiem. Ten software do obsługi neuromatryc estepicznych, sposoby konwersji pakietów egzomemetycznych -to będzie najtrudniejsze. Dlatego tak ważne jest, że będziemy pierwsi, weźmiemy najlepszych ekspertów i jako pierwsi…

– Nie-nie-nie, co innego miałem na myśli. Jakby ci to powiedzieć… Pamiętasz, jak zgasili na konferencji Ronalda? „Metafizyczny Paragraf 22". Pamiętasz?

– Owszem. O co ci chodzi?

– Nicholas… właściwie jak łatwo wpadłeś na ten pomysł drenażu myślni?

Pięć, dziesięć, piętnaście oddechów, i nadal milczeli; spojrzenia zatrzymane w stopklatce – puste, wyprane z myśli i emocji. Programy menadżerskie przy pomocy edytorów mimicznych wymazywały prewencyjnie wszelką ekspresję z ich twarzy, oczu. Oni dwaj mogli się uważać za przyjaciół, ale diabły ich wszczepek wiedziały lepiej.

– Nawet jeśli masz rację – rzekł powoli Hunt – nawet jeśli… czy i tak nie możemy na tym zarobić?

Preslawny zawahał się. Wzruszył ramionami.

– Lepiej zostań na tym „Curtwaiterze" na dłużej. Albo kup jakiś automatyczny jacht i popłyń na środek Pacyfiku. Nie zwrócą uwagi, po Zarazie mnóstwo ludzi tak robi. Po co masz dodatkowo wzmacniać trend.

– Tobie też radzę.

– Tak. Nie postawię stopy w Hacjendzie, to na pewno.

– Ale na razie jeszcze nie uciekaj.

Hunt przełożył laskę z ręki do ręki, uniósł wzrok ponad oparcie fotela przed nim, odetchnął głęboko. Słyszał wzbierające w piersi diabła charkotliwe pomruki, bicie kopytem w pokrytą czerwonym dywanem podłogę, coraz szybsze.

– Chciałbym cię prosić o przysługę. Ty znasz sneakerów, tych bardziej szemranych, masz dojścia do ślepych wykonawców, masz doświadczenie, sześć lat robiłeś w operacyjnym w Agencji. Wiem, że to będzie bardzo drogie, zważywszy na cele, ale jeśli ten interes z myślnią wypali, zdobycie odpowiedniej sumy nie sprawi mi kłopotu.

– Nicholas… – zaczął Anzelm na niskiej nucie. Hunt uniósł dłoń.

– Proszę. Preslawny zmilczał.

– Chigueza i reszta decydentów z Langoliana – rzekł Hunt. – Wyśledzić. Zabić. Wcześniej niech cierpią. Oni, ich rodziny, przyjaciele. Długo. Żeby wiedzieli. I zabić. Anzelm. Tylko to.

Preslawny wyglądał przez kryształową rozetę na gwiezdną noc, w kolorowym oknie odbijała się jego twarz -martwa, nieruchoma; naprawdę lub w projekcji, nie docieczesz.

– Przecież niczego to nie zmieni, wiesz – rzekł cicho. -Ani jej życia nie przywróci, ani nic. Poza tym niebezpieczne. Po co? Poczekaj, przejdzie ci. Dlaczego od razu tak…

– Bo ich nienawidzę.

– Ale – rodziny…

– Niech cierpią.

– Jezu, Nicholas, opamiętaj się, chcesz, żebym zlecił mord niewinnych…

– Jak i oni zlecili. To jest zemsta, Anzelm. Może nie zrozumiesz, na pewno nie zrozumiesz, ale… – Hunt nagłym ruchem złapał Preslawny'ego za przedramię, obrócił ku sobie, nachylił się ku niemu. Zaglądał mu teraz prosto w oczy z intensywnością wygłodniałego drapieżcy, oblicze wykrzywiał mu grymas bolesnej żądzy, zęby miał odsłonięte; naprawdę lub w projekcji. Przekazywał Anzelmowi słowa wraz z palącym gardło oddechem. – To jest moja zemsta. Przecież widzisz. Nie ma prawa. Nie ma obyczaju. Nie ma moralności. Nie ma religii. Jest tylko chaos samożywny; są tylko pojedynczy ludzie i to, co między nimi. Proszę cię. Zrobisz to?

– Będzie mi się śniło do końca życia…

– Zrobisz, czy nie?


W glinie, w smole, w melasie. A kiedy miał podnieść się z koi – pół minuty zanim uniósł nogę, dźwignął tors, poruszył ciałem. I krok krótki, niepewny, stopa szorowała ciężko po nagiej, metalowej podłodze. Chwytał się wówczas ścian, sprzętów, w zapomnieniu obiema rękami; a i tak ciskało nim bezwładnie naokoło, tracił oparcie. Woli i cierpliwości starczało, by dowlec się do łazienki; potem musiał długo stać, wparty plecami w zimną grodź, z zaciśniętymi ustami i karkiem sztywnym, nim pociągnął z powrotem do koi. W OVR był zdecydowany, energiczny, żonglował milionami, budował imperia, wypowiadał wojny, anioły dobra i zła wpijały mu się w ramiona długimi szponami, w OVR był Królem Necropolis, miał obie dłonie, prawą jeszcze potężniejszą od lewej, biały halsztuk lśnił na czarnej koszuli, harcap ściągał mocne włosy, obroty kutej srebrem laski rozpędzały dookolne cienie, w OVR był Nicholasem Huntem; w Real Life miał przetrącony kręgosłup.

Z powodu sztormu musiał zatrzasnąć bulaj, stal otaczała go ze wszystkich stron, nie pozostała ni szczelina, najmniejszy otwór, nic – konserwa samotności. Faza krzyku trwała u niego zaledwie kilka minut – teraz cisza. I to nawet nie w dźwiękach; nie taka. Wszak trzeszczał i huczał kadłub frachtowca, ciskany w dół i w górę przez demony morza; wszak grzmiały w jego pustym wnętrzu setne echa uderzeń fal o rezonującą stal; wszak Hunt oddychał i szumiała mu w uszach krew. Ale – cisza. Ale -mrok. I spowolnienie, wielki ciężar na ciele i duszy. Każde drgnięcie mięśni i myśli gaszone do zera. Jak się poruszać, jak żyć…? W glinie, w smole, w melasie. Miała włosy jak światło witraża i oczy jak niebo arktyczne. To pochylenie głowy, półuśmiech wąski – tak odpalała makro nieśmiertelności, mały bug w oesie Pana Boga… Przyłóż czoło do zimnej stali, odejdzie gorączka. Błumm, błummmrr, spadamy w kolejną dolinę morza. Leży na tej koi jak trup, ciało kolebie się bezwładnie do rytmu fal. I tylko prawa dłoń: kciuk, wskazujący, serdeczny palec w górę, palec w dół, pięść.

Ojciec znajdował się w Szpitalu Miejskim w Chicago, pod ciężkim kaestepem i narkozą spychającą go w sen bez marzeń; ale to nie była robota Zespołu, o wypadku kłamali. Ojciec stał się po prostu kolejną ofiarą Tłumu. Miał złamane obie nogi. Zidentyfikowali go po DNAM, nie odzyskał jeszcze przytomności.

Szpital, jako placówka publiczna, był gęsto kryty w A-V. Hunt stanął w nogach łóżka, oparł dłonie o poręcz, nachylił się; patrzył. Ile to lat, od kiedy go widział po raz ostatni? Na żywo – z trzydzieści, od ostatecznego rozstania z matką, ojciec wyjechał wtedy z Polski, wrócił do USA. Ale potem jeszcze czasami przez videotelefon… Tylko że wówczas już bez możliwości zrozumienia, prawdy -już tylko słowa i twarz, przekłamania świadome i nieświadome. Teraz przecież też: bo i OVR, i narkoza… Więc nie dotknie jego duszy. Ale miał nadzieję, że sam obraz, że całość związanych z widokiem ojca skojarzeń wizualnych – że to wystarczy, by odpalić stare makra uczuciowe, otworzyć tamte wrzody pamięci, niech popłynie czarna ropa. Bo dziś tego właśnie mu było trzeba: czerni, czerni najgorętszej, cuchnącej, lepkiej, tej, którą zasadzili mu w głowie jeszcze w dzieciństwie, w niemowlęctwie, jeszcze w inkubie, matka i on, ojciec, nie ojciec, prawdziwy Król-Imperator Necropolis, gdy ją gwałcił, naprawdę i w urojeniu, gdy nienawidził, życzył cierpień, gdy łkał wściekle, gdy śnił. Boże, jego sny, teraz sobie przypominam -krzyczałem niemo, gryząc piąstki…

Czerni, czerni, czerni! Już oddychał głębiej, oparty o poręcz łóżka, wciągając do płuc niewidzialne miazmaty. Powrót do świata żelaznych niezmienników, powrót do czasu dzieciństwa. Już dobrze. Tak. Już spokój. Wszystko wróci na swoje miejsce. Umrą, cierpiąc. Jakiż byłem głupi, jaki naiwny! Co za klincz idiotyczny, cóż za emocjonalne za-pętlenie z tą Mariną; a nawet nie była dobra w łóżku. Wyprostował się, poprawił mankiety. Puls już równy, powolny. Ucałował nieprzytomnego ojca; suche wargi, sucha skóra. Czerń, czerń zalała wszystko.

Imelda spała w fotelu, w kącie po stronie sypialni przeciwnej do łóżka z majaczącym Gasparem Tito. Anzelm drzemał w kabinie automatycznego CeeJeta, wyczarterowanego przez Iluminatia Ltd. na bezpośredni lot do Massachusetts. Na grób Bronsteina nocny wiatr nawiewał wilgotne liście.

– Panie.

Zasiadł przy biurku, ujął oprawny w ludzką skórę tom. Nie przezwyciężysz starych przyzwyczajeń. Ścisnął między palcami podane przez diabła pióro, już umaczane we krwi. Zaczął pisać; popłynęły spod jego ręki czerwone ściegi małych, krągłych, precyzyjnie modelowanych liter. Dla kogo właściwie pisze się pamiętniki? Ani nie uniósł głowy, gdy zawyły demony, śmiertelnie spokojny w oku cyklonu.


Teraz będę kłamał. Nazywam się Nicholas Hunt. Na zewnątrz szalały dzikie żywioły.

Загрузка...