16. Necropolis

Takie trendy posiadają własną logikę, pewien rytm nieubłaganego następstwa zdarzeń, który Huntowi przywodzi czemuś na myśl barokowe melodie taneczne. Może to istotnie konsekwencje podświadomych przyzwoleń estetycznych, jak chciała Colleen? Necropolis. Bo kiedy ujrzał oczyma AGENTA1 tę zwierznicę, półnagiego fenoaraba trącego grzbietem o ścianę kościoła, nie zastanawiał się nawet sekundy.

Tak więc SWAT-owiec miał odtąd wolne ręce. Nicholas przekazał mu Trupodzierżcę – trend się rozwijał.

Następnie przejęty został olbrzymi fenoazjata, siedem stóp regularnie podstymulowywanych mięśni – a to z myślą o Marinie. Teraz mogli biec wszyscy. Prawdę mówiąc najbardziej opóźniał ich Hunt.

Zmierzchało. Rzutniki reklam przeprogramowano, by wyświetlały ostrzeżenia o Zarazie i Tłumach i brudne niebo pełne było wezwań do pozostania w domach, tudzież cytatów z Dekretu o Zakazie Zgromadzeń oraz sugestywnych animacji przeznaczonych dla analfabetów i imigrantów. Obłęd sięgnął sfer niebieskich.

By uniknąć wszechobecnych kamer, musieli się posuwać dzielnicami out of NEti. Policja co prawda montowała swoje sieci, lecz mieszkający tu od wieków dzikusi niszczyli je szybko i dokładnie. Szczegółową trasę wyznaczał diabeł, dostosowując ją do danych sukcesywnie odczytywanych przez Hunta z ledkryzy prawej ręki. CDC wydawała nieregularnie komunikaty dla wszystkich większych miast w USA, w których to komunikatach podawano lokalizacje co mocniejszych monad. Oczywiście Centrum Chorób Zakaźnych nie posługiwało się tą nazwą -mieli własne neologizmy, bardzo naukowe, dziennikarze zaś własne, utoczone przez redakcyjnych mnemotechników, bardzo łatwo zapadające w pamięć. Na podstawie owych raportów menadżer Nicholasowej Tuluzy mapował okolicę i kreślił bezpieczne drogi. Byli nieco do przodu względem CDC, bo Hunt udostępnił mu wszystkie pliki z konferencji i diabeł opierając się na spekulatywnych charakterystykach animalnych ekstrapolował położenie części monad. Ale to nie zawsze się sprawdzało. Monada letargiczna, która siedziała na Pelham Manor, po dwóch dniach nagle zniknęła. Mordmonada z Brooklynu krążyła po szerokiej ósemce od Remsen Village do East Flatbush, lecz czasami zatrzymywała się w miejscu na kilka godzin (setki zabitych). Liczne niegroźne monady nastrojowe typu zdecydowanie roślinnego zwiększały i zmniejszały siłę nacisku na ogarnięte umysły w niezgranych wzajem ze sobą cyklach. Te nastrojówki pokrywały prawie całą megapolię i Hunt, wierząc w swój Grzyb oraz Lucyfera, zdecydował się nie zawracać sobie nimi głowy. Szli suburbslumsami, omijając tylko największe i najniebezpieczniejsze monady: suicydalne, homicydalne, depresyjne, katatoniczne, deprywacyjne, religijne, osobowościowe Czterolistna leżała kilkadziesiąt mil za właściwymi przedmieściami Nowego Jorku, w głównym paśmie enklaw, i Hunt liczył, że gdy opuszczą już strefy biedy i wejdą w dzielnice „drugich trzech czwartych", zdoła bez kłopotu skombinować jakiś środek transportu (tam ludzie tak czy owak muszą poruszać się samochodami); ostatecznie – miał Trupodzierżcę.

Miał Trupodzierżcę i czynił z niego użytek. Z początku widział rzecz tak: przemkną się jak najmniejszą grupką, jak najszybciej, jak najskryciej. AGENT1 szedł na czujce (dawna pozycja Vittoria); AGENT2 (ten fenoarab o obdartym ze skóry grzbiecie) stanowił ariergardę; AGENT3 niósł Marinę. Nicholas z powrotem ubrał się w płaszcz, bo nie widział siebie w nim w nagraniach z ataku CAV-ów Żandarmerii, Vassone została natomiast uwieczniona dokładnie tak: w czerni, niesiona na rękach, nieprzytomna/zabita. Poprosił ją, by spróbowała coś pokombinować ze swoim bionano i zmienić fizjonomię, jak zrobił to Vittorio – ale albo nie usłyszała przez mgłę gorączki, albo nie chciała, albo nie potrafiła. AGENT3 niósł ją na swych potężnych rękach niczym w kołysce, jej głowa kolebała się w powietrzu prawie na wysokości głowy Hunta, zazwyczaj zupełnie bezwładnie, krótkie czarne włosy mierzwił wiatr. Po dłuższej z nią rozmowie w metrze sądził Nicholas, że Jej stan się poprawia, lecz teraz miał wątpliwości: była słaba, tak bardzo słaba, i coraz rzadziej przytomna. Twarz jej płonęła złą czerwienią. Co jakiś czas wchodził na dotyk w AGENTA3, by sprawdzić jej temperaturę. Marina parzyła go. Diabeł/medanalizer obliczał, że już dawno powinien się jej zagotować mózg. Szedł właśnie obok fenoazjaty w przyściennym cieniu pod gmachami nieczynnej drukarni, gdy z bocznej ulicy wyskoczył na nich wóz policyjny. Szperacz z miejsca ich zapał. Hunt odruchowo uniósł rękę, by osłonić oczy, i odruchowo prawą. W jaskrawym świetle zapłonęły krwawe plarny na białej rękawiczce z trzema powiewającymi luźno palcami. Na półkolistej ledkryzie migotały zniekształcone obrazy.

Wóz zatrzymał się, gliniarze wysiedli. Obaj mieli w rękach karabiny, obaj mierzyli w Hunta i AGENTA3. Szli po oddalających się od siebie łukach, pięć, osiem metrów by zminimalizować wzajemną interferencję. Widział, jak mamroczą coś do mikrofonów w kaskach.

– Ściągnij tu Jedynkę! – syknął Nicholas w OVR. I schowaj Dwójkę.

– Już – szepnął diabeł.

– Proszę położyć kobietę na ziemi! – przemówił przez głośniki wozu któryś z policjantów. – Proszę się odsunąć od siebie i uklęknąć! Powoli! Ręce na widoku!

Nicholas zdawał sobie sprawę, że taki radiowóz to istny megaskaner, i że trójwymiarowy skan A-V z całego zdarzenia idzie w czasie rzeczywistym do najbliższego posterunku, z kopiami do kilku innych miejsc; i że cokolwiek by już nie zrobił, informacja i tak rozejdzie się po układzie.

– No tośmy się – warknął w OVR.

Diabeł, mądrze, nic nie powiedział (teraz to pokorny był i cichy).

Wóz powtarzał w kółko swoje wezwanie. Policjanci zachodzili Hunta, AGENTA3 i Marinę symetrycznie z dwóch stron, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. A co za plecami? Mur. Na co to się zanosi? Na egzekucję, ot.

Nicholas rozglądnął się za innymi przechodniami, którzy mogliby ewentualnie się włączyć. Co prawda kilkoro popatrywało z dala, pojedynczy dzikusi, ale widać było, iż raczej się cieszą, że gliny przyczepiły się do kogo innego, i gdyby co, to prędzej uciekną, niż będą się mieszać. Z dachu drukarni (płonęły tam dwa brudnodymne ogniska) pokrzykiwali nastoletni gangsterzy, ale tak rytmicznie, i stojąc tak blisko siebie, że najprawdopodobniej też byli nie do użytku. Z niektórych okien starych, ceglanych domów wyglądali lekko zaciekawieni mieszkańcy (ściszy telewizory i compaki, żeby dosłyszeć szczegóły spodziewa-nej rozróby), lecz oni z kolei byli za daleko.

Nie dostrzegł AGENTA1, ale nie wiedział: martwić się tym, czy cieszyć. Policjanci byli oczywiście w pełnych rynsztunkach, pancerze absorptywne, monobłony. Nie ma co

liczyć na rozwiązania pośrednie, półśrodki. Teraz czekał, żeby diabeł zaczął mu szeptać: – Zabić ich, zabić ich – ale diabeł właśnie milczał.

Przygryzał Hunt wargę, zaciskał pięści – tę cielesną i tę wirtualną. Był przerażony – ale nie potrafił rozróżnić: sam z siebie, czy od któregoś z dwóch gliniarzy, niewątpliwie przecież zdenerwowanych.

Prawie słyszał ten szum, z jakim policyjne komputery mielą dane i porównują otrzymany obraz z rejestrem poszukiwanych.

A tu nie ma co dumać: strzelą z jakiegoś paralizatora i będzie po mnie.

Sięgnął w OVR ku AGENTOWI l.

– Gdy tylko będzie mógł obu.

I chyba już mógł, bo niemal natychmiast obaj policjanci padli na asfalt, obaj z przestrzelonymi karkami.

Gangsterzy zamilkli na chwilę, po czym zaczęli głośno gwizdać. Od domów mieszkalnych popłynęły rwane okrzyki.

Radiowóz włączył wszystkie światła, zawrócił i pognał ku domniemanej kryjówce strzelca.

A więc tak zostaje się mordercą, pomyślał Hunt, przeskakując ponad zwłokami. A może już wcześniej nim byłem? Czy tamto w metrze – to była samoobrona? Chyba tak. Więc czemu nie to tutaj? Czy znaczenie ma fakt, że oni wszyscy – byli niewinni? Powinien.

Ale, na litość boską, jakże się bronić przeciwko trendowi, nie wyrządzając przy tym krzywdy niewinnym…?

Tu są tylko ofiary.

No więc jestem tym mordercą czy nie?

Zależy, pod jakim trendem będę sądzony.

Zaśmiałby się, gdyby nie brak tchu, gdy tak biegł labiryntem bocznych uliczek w ślad za diabłem i AGENTEM3. Znowu paniczna ucieczka. Ostatnie dni obróciły się w jego pamięci w patchwork naprzemiennych: nagłych wyścigów o życie oraz długich godzin strachu i oczekiwania. Ale któraś ucieczka w końcu się nie powiedzie, nie pomoże efes, przypadkowa monada, spopielony Vittorio czy głupota przeciwnika – raz jeden. I szlus. Toż to rosyjska ruletka. Tak dłużej nie może być.

Toteż Hunt zmienił taktykę.

Wydał rozkazy. Odtąd pod zimne wargi Trupodzierżcy trafiała każda napotkana zwierznica, bez względu na wiek, płeć, stan zdrowia i stopień zanurzenia w myślni Zanim siny z zimna Księżyc wychynął zza wysokościowców na niebo, za hiszpańskojęzyczne ostrzeżenie o Tłumie, MoP dźwigał na swoich sznurkach dwadzieścia siedem kukiełek.

Wszczepka nie miała w pamięci gotowych programów do zarządzania jednostkami taktycznymi (czy w ogóle istniały takowe?) i musiała improwizować.

– Przede wszystkim – rzekł Hunt Lucyferowi – nie chcę już więcej żadnego zaskoczenia. Pokryj jak najściślej jak największą strefę. Zbieraj broń. Niszcz kamery. Mapuj myślnię. Sprawdzaj samochody.

– Tak, panie.

Trupodzierżca wciąż pozostawał w rękach AGENTA1, lecz SWAT-owiec nie szedł już w awangardzie, lecz w samym środku Strefy, u boku Hunta. Nicholas wyjął go spod zarządu menadżera i pozostawił do swej osobistej dyspozycji. Ponieważ pozostali AGENCI otaczali ich wielokrotnym i wciąż powiększającym się kordonem, Jedynce w praktyce pozostawała tylko jedna funkcja: egzekutora Władcy Marionetek.

Hunt zapytał edytor o pojemność magazynka Trupodzierżcy i liczbę ładunków. Odpowiedź zmroziła Nicholasa.

– Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt dwa – odparł mianowicie Master of Puppets.

Tymczasem zapadła noc, ochłodziło się, zmalała intensywność zapachów (slumsy cuchną, to jest właściwie jedyna wspólna im wszystkim cecha charakterystyczna). I Hunt, zaskoczony, skonstatował, że naprawdę lubi noc. Było coś w tym wyciszeniu dźwięków i obrazów, co przemawiało obecnie do estetycznego rdzenia jego natury. Że mniej widać i mniej słychać, większa niepewność doświadczeń i – większa samotność.

Tylko co bliższych AGENTÓW widział wyraźniej, tych z wewnętrznego kręgu. Bo już nawet nie przechodniowiów, nie miejscowych dzikusów – diabeł zajmował się nimi rękoma zwiadowców i straży zewnętrznej. Tego Nicholas nie był w stanie zobaczyć, nie grzebiąc w sensoriach przejętych zwierznic, na co nie miał wielkiej ochoty. Szli, on, AGENT1 i olbrzym z Mariną na rękach, w bąblu bezludnej przestrzeni, dodatkowo kryci kobiercami miejskich cienipółcieni, bo diabeł wybierał zawsze przejścia najciemniejsze, uliczki najwęższe, zapomniane przez Boga i ludzi pasaże, kaniony bezokiennych murów, podnóża betonowych stoków, gdzie tylko śmiecie i smród uryny.

Mimo to noc cieszyła Hunta. Że nie musiał mówić, że nie musiał słuchać słów cudzych, że niczyj wzrok go nie wiązał, niczyja myśl nie deformowała. Od przejętych zwierznic bowiem nic nie odbierał, a w każdym razie nic, co wychodziłoby od razu na powierzchnię, wyjąwszy sporadyczne kwanty doznań fizjologicznych. Ci ludzie, jak rozumiał, zostali raz i na zawsze, całkowicie złamani przez myślnię i teraz tylko wchłaniali wszystko niczym psychomemiczne gąbki, automatycznie – i bez sensu -wykonując, co tylko obsunęło się im w neurostruktury egzekutywne. MoP blokował im te rozkazy i narzucał własne. Niemniej nic nie wskazywało, iż zwierznice w ogóle zdają sobie sprawę z faktu, że ich ciała zostały wzięte w niewolę.

Tylko AGENT1, bo on przecież zwierznica nie był, mocniej zaburzał myślnię. Hunt przelotnie dojrzał się w jego wyobrażeniu, w następstwie czego przesunął go kilka metrów w przód. Co innego – patrzeć czyimiś oczyma; co innego – widzieć jego wersję świata.

Od Mariny szły tylko rzeczy złe. Spalała się na stosie i podrzynała gardło Vittoria, i tym podobne. Świadomie omijał ją wzrokiem, by nie otwierać kanałów skojarzeniowych. Więc kiedy wreszcie przyjrzał się jej dokładniej w kolejnej strefie księżycowo-reklamowego blasku z sykiem wciągnął przez zęby powietrze.

Nano ją rozkładało. Ciało utraciło pamięć formy. Najwyraźniej części funkcji RNAdycyjnych nie dało się zablokować i błyskawiczny rak przetwarzał teraz organizm Vassone w bezcelową wypadkową form preprogramowanych. Pierwsza zapomniała się twarz (a może po prostu tu każda zmiana była o tyle bardziej widoczna) i oblicze Mariny stanowiła obecnie ohydna maska spotworzonych kości i mięśni, elefantyczna karykatura ludzkiej fizjonomii. Podobnie wypoczwarzał się cały kościec. Asymetryczne odrosty wymuszały trwałe wygięcie kończyn w jakieś absurdalne kształty: ręka za plecy, druga w bok, niczym ułamane skrzydło, nogi natomiast artretycznie podkurczone, kręgosłup w skoliotyczny łuk. Nie mógł na to patrzeć. Zanim pomyślał, wyciągnął Mood Editora i wyciął potwór-Marinę. Fenoazjata szedł odtąd z pustymi rękoma, opuszczonymi wzdłuż boków.

Cóż z tego, obraz pozostał, głęboko odbity w pamięci. Szpital! Trzeba ją zdiagnozować, oczyścić organizm, może jeszcze się uda…

Nie spytał diabła o prognozy, bo ten na pewno dałby najgorsze. Spytał go natomiast o najbliższe centrum medyczne.

– Klinika dla bezrobotnych dzikusów, panie, placówka Fundacji Cięło. Oczywiście niski standard, nie należy do żadnego medykatora, oni tutaj nie mają przecież ubezpieczeń.

– Co to za Fundacja Cięło?

– Stara filantropia narkokompanii.

– A, tak. – Rzeczywiście, narkoprzemysł od początku był największym donatorem przedsięwzięć charytatywnych w Ameryce, szczególnie dużo wykładał na medycynę non-profit. Stanowiło to jeden z filarów nieustającej ofensywy memetycznej, inżynierowie najęci przez potentatów rynku stymulatorów chemicznych wytrwale pracowali nad odwróceniem trendów skojarzeniowych.

Klinika imienia Matki Teresy mieściła się w budynku byłej szkoły, obok ostało się jeszcze boisko do koszykówki-Co prawda ostatnie szkoły publiczne zamknięto dopiero kilka lat temu, lecz te w miejskich strefach „pierwszych trzech czwartych" padły na samym początku, ledwo weszła w życie Ustawa o Edukacji Niebezpośredniej – i prócz tego boiska niewiele przypominało o poprzednim przeznaczeniu budynku.

Teoretycznie dzieci dzikusów powinny otrzymywać równoważne wykształcenie dzięki bezpłatnym kanałom oświatowym, lecz wszyscy wiedzieli, że rodzice nie egzekwują tego obowiązku. Cóż, innego wyjścia nie było: budżet, ku zaskoczeniu większości kongresmenów, okazał się jednak posiadać granicę wytrzymałości na rozciąganie; a dzieci nie głosują. Zresztą – jakie dzieci głosowałyby za szkołą?

We wszystkich oknach kliniki paliły się światła – Hunt to widział, bo miał z każdej jej strony przynajmniej po jednym AGENCIE. Nad głównym wejściem płonęło holo animacji przestrzegającej przed ulicznymi zgromadzeniami. Na drzwiach nasprayowano: POSTRZAŁY OD BOISKA. Strzałka wskazywała w kierunku uchylonych wrót sali gimnastycznej. W szczelinie ktoś stał i palił papierosa.

Tam w środku musi być sporo ludzi, dumał Hunt. Chorzy, zwierznice. (Co oni robią ze zwierznicami?) Nie ma sensu samemu wchodzić, każdy szpital z pewnością posiada kilka starych, mocno zakorzenionych roślinnych monad cierpienia i smutku.

Diabeł podał mu mapę, Nicholas sprawdził rozstawienie AGENTÓW. W dwóch ciągach koncentrycznych okręgów otoczyli oni klinikę oraz kryjówkę Hunta: wrak autobusu zaparkowany na prawym boku po drugiej stronie boiska. Kręgi zachodziły na siebie właśnie na tym boisku, ale ono było ciche, ciemne, puste, Władca Marionetek za radą Lucyfera przezornie trzymał swą armię w cieniu, Zbytek ostrożności, bo niby po czym miałby jakiś szwendający się nocą po tej zapuszczonej okolicy tubylec rozpoznać stan umysłów owych mężczyzn i kobiet? jakim cudem spostrzec zależności? Istniały one tylko w OVR oraz na poziomie myślni. Zresztą wszyscy zaczajeni w mroku AGENCI naliczyli w Strefie w sumie wszystkiego czworo dzikusów, w tym jedną prawdopodobną zwierznice, która najpewniej zaraz pójdzie pod chętny pysk Trupodzierżcy; z czego w kręgu wewnętrznym tylko tego palacza.

Hunt oddał Lucyferowi mapę (zdaje się, że była wykreślona na wyprawionej ludzkiej skórze). Usiadł w kącie autobusu, tuż pod stanowiskiem kierowcy, złapał ikonę MoP-a, wcisnął ją sobie do ust (była duża, lecz krucha, miała smak papieru), po czym połknął. Metallica zagrzmiała z wnętrza kości (End of passion play, crumbling away, Tm your source of self-destruction!).

Wciągnął głęboko powietrze. Wchodzili. Ja – ja – ja -ja -ja – i ja. Zobaczył go podrzemujący w kącie poczekalni nierzeźbieniec, oryginalny Latynos, i podniósł wrzask Hunt wycelował w niego śrutówkę i przyłożył palec do ust. Cii. Latynos (sanitariusz chyba, albo sprzątacz) zamilkł. Hunt sprawdzał recepcję i sąsiednie pomieszczenia. Podczas gdy -Hunt podszedł do mężczyzny palącego nikotynowca w półuchylonych drzwiach do sali gimnastycznej, obecnie centrum urazowego dla niecelnie ostrzelanych gangsterów, boisko w takich razach służyło zapewne za parking.

Mężczyzna, chyba rzeźbiony, fenoeuropejczyk, gdy spostrzegł broń, odrzucił i przydeptał gasnącego peta. Był w szarym kitlu z logo Fundacji Cięło na piersi. Nie ogłaszał natomiast przynależności do żadnej korporacji jurydycznej.

– Słucham.

– Chciałbym mówić z kierownikiem kliniki. Lekarz wskazał na ścianę obok, na fluorescencyjne graffiti.

– Seledynowy Książę.

– Tak?

– Nie widzisz? Jesteśmy lennikami Seledynowego. -Cóż, są jurydykatorzy i jurydykatorzy.

– Bardzo się cieszę. Chciałbym mówić z kierownikiem. Lekarz ponownie spojrzał na pistolet w prawicy Hunta.

– Nie dostaliśmy zapowiedzi.

– Co?

– To nie zrobi dobrego wrażenia. Mogłabyś trochę przemyśleć swoją decyzję. Inaczej wyjdzie z tego osobista wendeta, Książę cię wyświerczy.

Hunt cofnął się na moment wraz z oddechem, do płuc, przepony. Zerknął na zewnętrzny skan AGENTA17. Była to pokryta tatuażami nastoletnia dzikuska o napompowanych piersiach i podhodowanych mięśniach nóg. Mulatka srebrne włosy, ciuchy moro, nieco sponiewierana, krwiak na skroni.

Wrócił wraz z oddechem.

– To pan jest kierownikiem – rzekł. – Nie przyszedłem pana zabić. Potrzebuję pomocy. Jak dobre ma pan wyposażenie?

– To nie wygląda tak groźnie. Może pęknięcie czaszki i wstrząs mózgu. Mogłabyś…

– Dysponujecie N-spinakiem 200 lub 300? – Co? Tak. Co ty…

Na to wybiegli z narożnego cienia AGENT3 i AGENT l. Lekarz głośno wciągnął powietrze, niezdolny do oderwania oczu od torsu fenoazjaty.

– Co jej się…

– Pan prowadzi, doktorze. Szybko.

Ostatecznym argumentem okazał się chyba ergokarabinek w rękach AGENTA1 i wszechobecne na jego czarnym odzieniu nadruki „SWAT". Doktor najwyraźniej usiłował wyciągnąć jakieś spójne logicznie wnioski, lecz w ramach posiadanych przez niego informacji rzecz była niewykonalna. Poddał się więc nieznanemu (najrozsądniejsza reakcja w tej okolicy) i skinął na całą czwórkę obcych. Hunt postąpił za nim, jednocześnie – Niszczył Hunt sieć kliniki i odłączał jej serwery. Widział (on – on – i on) w sumie czworo pracowników filii Cięło, wszyscy (minus kierownik) nierzeźbieni. Zdarł z nich telefony. Jeden próbował nawet protestować, przeszkodzić Huntowi, lecz na to wszedł AGENT uzbrojony (diabelska synchronizacja!) i odpędził pielęgniarza. Klinika została spacyfikowana.

Pacjenci bowiem – co do jednego pogrążeni byli w głębokim śnie, podłączeni przez żylne wenflony do autodozymetrów. Zresztą wszystkich pacjentów naliczył zaledwie pięcioro, z czego tylko jeden nie znalazł się w klinice na skutek postrzału. Ten bowiem – ta – przybyła tu, by urodzić. Zajrzał do wnętrza salki, gdzie czekała porodu, monitorowana przez maszyny tak stare, że wymagające oddzielnych ekranów ciekłokrystalicznych. Ona też spała, Wydęty nagi brzuch, o skórze niebezpiecznie napiętej. Zwierzęca obsceniczność sceny skruszyła w Huncie solne kryształy estetyki, skrzywił się, cofnął. Co dopiero, gdy zacznie rodzić… Jeszcze tylko tu, w strefach dziedziczne go bezrobocia, inkub bywa luksusem, a prenatalna stery lizacja kwestią tabu. Zezwierzęcone tak dzikuski często przemykają do dzielnic NEti, widuje sieje tam żebrzące z demonstracyjnie obnażonymi brzuchami i wyciągniętymi prosząco dłońmi z naciągniętymi rękawicami transferowymi.

– Przyszło takie zalecenie z CDC – tłumaczył lekarz w odpowiedzi na pytanie Hunta – żeby ich wszystkich jak najdłużej trzymać w letargach bezsennych, że to pomaga. A kogo tylko się da – odsyłać precz; zwłaszcza tych odmóżdżonych. Szpitale przecież, centra pierwszej pomocy – to są miejsca, gdzie stłoczenia wielu ludzi na małej przestrzeni uniknąć się nie da. Musieliby je zamknąć. Więc… Ale od was jakoś nie czuję. Co? Dlaczego? Tylko on. I trochę ona… To była kobieta, prawda?

– Tak.

Spinakier nanomatyczny 300-angstremowy GE stał we wnęce za półprzeźroczystą monokurtyną w izbie przyjęć. Jako uniwersalny diagnoster, stanowił chyba najczęściej używane urządzenie w całej klinice Matki Teresy. Wyglądał jak zeszłowieczna lodówka z doczepionym z boku jednym wężowym ramieniem.

Hunt wyłączył Mood Editora i zobaczył, jak AGENT3 kładzie marinopodobne monstrum na wózku przed spinakierem. Doktor tylko zerknął na zagradzających mu drogę uzbrojonych obszarpańców o nieruchomych twarzach i zabrał się do roboty. Złapał za matowosrebrne ramię spinakiera, przyłożył jego iniekcyjną końcówkę do jęczącego monotonnie horrororganizmu na wózku, po czym zamamrotał coś w łacinie.

Na zaledowanej ścianie zaczęły się wyświetlać pierwsze wyniki diagnozy. Lekarz odłożył wężowysięgnik maszyny, poklepał się po kieszeniach, wyjął papierosa, zapalił- Nikotynowiec.

– No i? – spytał Hunt.

Doktor wzdrygnął się, spojrzał w górę (Hunt bowiem w międzyczasie przedryfował do AGENTA3).

– Pana znajoma? – zagadnął. – Proszę chwilę poczekac. Nie robimy tego inwazyjnie. Zarazem z progu korytarza, ze starym Remingtonem opartym o ramię, rozglądał się Nicholas po izbie przyjęć. Zastraszony sanitariusz siedział w kącie na odwróconym kuble i tylko mrugał. Tu i ówdzie oślepiająco białą podłogę znaczyły smugi krwi. Pod najdalszym stanowiskiem leżał wielki kłąb brudnej odzieży. Jeden z anestezjonometrów miał na czarnej obudowie z monoplastiku świeże blizny po kulach. Drzwi pokrywało graffiti Seledynowego Księcia.

– Zwiesza się – stwierdził lekarz, łypiąc przez dym na szeroki ledunek. – Sprzeczne rezultaty.

– Co to znaczy?

– Wie pan, teoretycznie mogłoby to wskazywać na obecność w organizmie…

– Tak, ona jest zarażona wojskowym bionano, rekonfiguruje się już blisko dobę. Proszę mi powiedzieć, jak to zatrzymać. Odwrócić.

(Smak płatków rdzy rozgryzanych między dziecięcymi ząbkami. Liże sufit autobusu. Buciki za małe.)

Fenoeuropejski doktor zaśmiał się charkotliwie. Wskazał papierosem ergokarabinek SWAT-owca.

– A jak nie zełgam zadowalająco, to mnie rozstrzela? Hunt odpalił wariograf behawioralny. Do wnęki wszedł sędzia, uniósł wagę.

– Powiedzmy, że wierzę w pańską przysięgę Hipokratesa. Jak się pan nazywa?

Roacher. – Wąż lżejszy od kwiatu. Niech pan jej pomoże, doktorze Roacher. Lekarz zerknął na ekran, na nieMarinę, znowu na ledy.

Mam dobre kevorkianki – rzekł.

Hnunt rozwalił mu głowę, uderzając nią o kant spinakiera.

Sanitariusz rozwrzeszczał się na całe gardło. Szybko zamilkł, zajrzawszy w transcendentalną głębię lufy remingtona (diabeł nie śpi).

Hunt podniósł Roachera, podtrzymał za ramię, lekarz chwiał się na nogach. Dłonią, w której uprzednio trzymał papierosa, macał się teraz po rozbitej skroni, skąd płynęła jasna krew.

– Wiedziałem, że tak to się skończy – mamrotał -Skurwysyny. No proszę. Czemu nie.

– Przepraszam.

– Kim wy, do cholery, jesteście?

Hunt wruszył potężnymi ramionami, podczas gdy – Proszę wziąć podręczny diagnoster i pójść ze mną -mówił Hunt, odwiesiwszy ergokarabinek na lepszelki.

– Tu mnie zastrzel – warknął Roacher. – Nigdzie nie idę.

Spolaryzował ledunek, przejrzał się w ścianie. Z kieszeni kitla wyjął pojemnik i nasprayował sobie na ranę gruby opatrunek. Rękawem starł krew. Przez cały czas czynił do siebie dzikie grymasy gniewu i rozpaczy.

AGENT3 z powrotem wziął Marinę na ręce. Roacher odprowadził ich spojrzeniem aż do zagraffitowanych drzwi.

– I tak umrze, na głodzie energetycznym zeżre ją samą – rzekł, gdy miał już pewność, że olbrzymi fenoazjata go nie usłyszy. Sędzia ani się zawahał, widać Roacher przynajmniej w to wierzył.

– Niech pan zabierze diagnoster i idzie, doktorze. To niedaleko. Przepraszam, nie chciałem pana uderzyć. Nic się panu nie stanie.

Do doktora Roachera zaczęło docierać. Nicholas rozpoznał moment zmiany, dostrzegł, jak rozszerzają się źrenice lekarza.

Odtąd nie był w stanie otwarcie na nich patrzeć – tylko ukośne łypnięcia, zezy nagłe i spode łba. Ręce mu się trzęsły, gdy wyjmował z szafki zestaw diagnostyczny w skórzanym futerale. Kiedy mijali po drodze innych AGENTÓW, instynktownie obracał się do nich bokiem, jakby kuląc się od złego wzroku. Raz widocznie zahaczył o jakąś monadę, bo złapał się za biodro i, kulejąc, klął w języku, który diabeł zidentyfikował jako jeden z chińskich dialektów – dopóki Hunt nie wyciągnął go na zewnątrz kliniki.

Tu, w dziedzinie nocy, doktor jeszcze bardziej stracił pewności siebie. Im dalej od świateł kliniki odchodzili tym mniej było aroganckiego lekarza w Roacherze, więcej – zwykłego, zagnbionego w dzikich dzielnicach rzeźbieńca, na dodatek bez jurydykatorowego przywoływacza pod ręką Szedł coraz szybciej, jakby uciekając przed Huntem, chociaż i on (to znaczy AGENT1), i srebrnowłosa Mulatka prawie następowali mu na pięty, utrzymując wciąż ten sam dystans. Poczwórny odgłos energicznych kroków odbijał się od czarnej tafli pustego boiska.

Weszli do wraku autobusu. Hunt słyszał płytki, nieregularny oddech wepchniętego w mrok doktora. Pochylony, dreptał Roacher naprzód (oni za nim), wysuniętą nogą badając śmieciowisko przed sobą, tak krok za krokiem, niepewnie, nieporadnie. Aż coś się poruszyło w najgłębszej czerni, odwinęły się mokre płachty ciemności i wychynęło z nich upiornie blade oblicze łysego mężczyzny z opuszczonymi powiekami, wpółotwartymi ustami. Mignęła plama bieli, gdy sięgnął ku doktorowi obleczoną w obcisłą rękawiczkę ręką, z której kapała krew.

Biedny doktor wrzasnął wniebogłosy i rzucił się do ucieczki. Zaraz jednak potknął się, przewrócił, na dodatek wpadł na AGENTA17. Wrzasnął ponownie. Echo zadzwoniło we wnętrzu złomobusu.

Hunt wypuścił powietrze i wypluł MoP-a, Metallica ucichła (Blinded by me, you carit see a thing; just cali my name, 'cause TU hear you scream, Master…).

– Moja ręka, doktorze.

Tamten próbował się podnieść na rozdygotane nogi, niezbyt mu to szło.

Aż sam się zaczął Nicholas bać (wielki strach przed potworem nocy): Grzyb nie wydalał w bezpośredniej bliskości tak silnego źródła.

– Niech się pan uspokoi, do diabła!

Diabeł stał w cieniu, sam obrysowany jasnością, i kiwał ponuro głową.

– Stracisz tę rękę, panie.

Pięć minut później roztrzęsiony doktor Roacher odczytał z diagnostera równie drżącym głosem: -Powinienem ją jak najszybciej amputować, sir.

– Niemożliwe, gangrena nie mogła się rozwinąć tak szybko!

– W takim razie ktoś jej pomógł. To były postrzały. Ja się na tym znam, tym się głównie zajmuję. Dziwniej faszerowane pociski już widziałem. Naprawdę… powinenem ją jak najszybciej amputować. Sir.

Hunt spojrzał w bok.

– Tak – potwierdził zapytany sędzia.

Roacher utrzymywał, iż niepodobna takiej operacji przeprowadzić tutaj, Hunt musi przejść do Matki Teresy – lecz bardzo krótko oponował, gdy Nicholas rzekł mu „nie" i kazał przynieść do wraku autobusu wszystko, co potrzebne. Powstała kwestia wymaganej antyseptyki. Przyniesiono Automatycznego Chirurga. Było to zaskakująco lekkie pudło wielkości mikrofalówki. Odwinąwszy ledpad, Hunt włożył tam prawą rękę. Gdy ją wyjął, była krótsza o trzydzieści centymetrów, pudło zaś znacznie cięższe. Tak więc jestem teraz jednorękim bandytą, pomyślał Nicholas, spoglądając na kikut z jakimś dziwnym spokojem, nagle odurzony rześkością nocnego powietrza. Jednoręki – było coś o tym w którejś z mitologii.

Oczywiście nie zgodził się na żadne znieczulenia czy narkozy podczas zabiegu. Roacher przyjął ten sprzeciw w milczeniu. W czasie programowania Chirurga i potem, gdy operacja była już w toku, Hunt starał się wygładzić myślnię, uspokoić lekarza – wciągając go w rozmowę.

– Co pan tu właściwie robi, doktorze?

– Leczę.

– Idealista?

– Niestety.

– I trevelyanista?

– Nie.

– A, odkupić winy przodków? Na pewno ubezpieczony

– Nie miałbym tu już czego szukać, gdybym choć raz wezwał jurdy

– Więc jesteście lennikami Seledynowego. Pan i kto jeszcze?

– Odjechali, gdy to wybuchło, zanim jeszcze zablokowano ulice.

– Zaraza.

– Tak mówią.

– A pan co tym sądzi?

– Sam nie wiem. Przychodzą sprzeczne zalecenia. Pod mikroskopem wygląda to na sztucznie zoptymalizowany RNAdytor, zresztą sama szybkość rozprzestrzeniania się Zarazy, wielość źródeł pośrednich, wskazuje na działanie umyślne. Z drugiej strony – i to nie ma wielkiego sensu, bo, o ile wiemy, cholerstwo rozeszło się po całym świecie… Pana to nie boli, prawda? Poczułbym. Tak myślałem. Tuluza? Widziałem specyfikację.

– A co, pan nie, doktorze? Pomaga.

– Naprawdę? Pamiętałbym, gdyby coś wspominali… Jeśli wolno mi spytać… ta przeedytowana kobieta – to od tego?

– Tuluzy? Nie.

– Aha.

– Umrze.

– Nie wiem.

– Kłamie pan.

– Umrze, tak. Czegoś podobnego nie można przeżyć. Doktor Roacher zbadał jeszcze i opatrzył przestrzelony dwukrotnie bark Nicholasa, po czym AGENT1 odprowadził lekarza z powrotem do kliniki.

Można stłumić efekty szoku pooperacyjnego, lecz żadne neurotricki wszczepki nie oszukają organizmu, Hunt musiał teraz wypocząć. Przespał w ciemnym, przyjemnie chłodnym wnętrzu wypalonego autobusu resztę nocy, dzień i część wieczoru. Diabeł czuwał nad spokojem jego snu. Po przebudzeniu Nicholas ujrzał przed sobą precyzyjnie skomponowany ołtarz zebranej w międzyczasie przez posłusznych AGENTÓW żywności: hermetycznie zaszytych owoców, puszek i butli z napojami, puszek i spieków z gotowymi potrawami, firmowo zapakowanych sandwiczów.

Pogryzając jabłko o cytrynowym smaku, wyszedł przed wrak. Nie widział swojej armii, lecz gdy poprosił Lucyfera, ten wskazał mu jej rozstawienie. Jak się okazało, rozrosła się do stu dwunastu AGENTÓW, z czego ponad połowa posiadała broń palną. Strefa sięgała na trzy przecznice w każdą stronę. AGENCI zbierali żywność nie tylko dla niego, sami również musieli się posilić, menadżer troszczył się o nich.

Marina jeszcze żyła. Nie dotknął MoP-a, nie chciał wiedzieć, jak ona teraz wygląda. AGENT3 czuwał nad nią w magazynie zdemolowanego sklepu po drugiej stronie ulicy, wpinając jej w żyły dozymiarki odżywcze, wykradzione z ulicznych automatów. Te tak zwane „krwiodajki" (chociaż krwi w nich nie było w ogóle) stały się bardzo popularne wśród narkomanów. Większość chemicznych stymulatorów z nowych generacji umożliwiała seanse nawet kilkudniowe i amatorzy dostarczanych przez nie wrażeń w ten sposób zabezpieczali się przed odwodnieniem i osłabieniem organizmu. Ostatnio zresztą identycznie postępowali długodystansowcy OVR. Jak twierdził diabeł, Marina zużyła dotychczas cztery pełne krwiodajki.

Co prawda Hunt istotnie wydał był Lucyferowi rozkaz utrzymywania jej przy życiu za wszelką cenę, przecież jakoś świadomie-nieświadomie spodziewał się, iż problem sam się do tej pory rozwiąże; ale ona wciąż żyła i teraz szukał sposobu uziemienia swego gniewu.

Posłał do Mariny AGENTA1, niech Trupodzierżca zbocznikuje ją nieinwazyjnie, ot, elegancki pocałunek w dłoń (jeśli jeszcze ma dłonie).

Oczekując na ustanowienie łącza, Nicholas wrócił po ledpad, zawinął go z powrotem wokół kikuta i sprawdził konto.

Julius Qurant odpowiedział o 2.44 po południu: TAK. BRAMA PARKOWA.

Hunt zastanawiał się, czy on wie o Colleen. W każdym razie musi się domyślać. Nie, nie – on ma pewność: spytał. Gdyby zachował choć cień nadziei, dopytywałby się teraz o żonę bez umiaru. Zatem wie również o śmierći Vittoria. Dlaczego zatem miałby dotrzymać umowy? Nicholas by nie dotrzymał. Więc może to wcale nie Qurant odpisał…?

OK. IDZIEMY. PODAM CZAS.

Następnie skonfigurował sobie Hunt makra do wszystkich używanych programów oraz opcji MUI i podczepił je pod gestykulację prawej dłoni. Kończyna została odjęta, lecz ścieżki nerwowe wszak pozostały. Dla zmniejszenia dezorientacji przywrócił w OVR jej wszechzmysłowy konstrukt. I znowu miał obie ręce: jedną dla świata materii, jedną dla świata relacji.

Strzelił palcami – ręka prawa – i do wraku weszła Marina, cofnięta w czasie o pół roku, znowu białowłosa, dorzeźbiona z obłędną symetrią do ostatniego rysu twarzy, sevrski wzorzec piękna, w tym garniturze z czarnego polijedwabiu, tkaniny o grubości i fakturze wiosennego cienia.

– To rzeczywiście dobry sposób – stwierdziła podniósłszy z ołtarza i otworzywszy sobie puszkę Floatu (pijany tylko na stojąco!).

– Co mianowicie?

– OVR. Chroni przed Grudniem. – Wypiła i otarła usta wierzchem dłoni; ona potrafiła wykonywać podobne gesty w stylu iście monarszym. – Gdybym była Schatzu, powiedziałabym, że to drugi etap. Czy też trzeci. Stały bezpieczny dystans i kontakty zapośredniczone. W prostej ekstrapolacji tak zresztą typowałabym kierunek rozwoju cywilizacji. Pamiętasz te horrory: wszyscyśmy w OVR, a nad nim kolejna OVR, i jeszcze jedna… Klasyka. Sen snu snu, Berkeley chichocze z nieba. Ale teraz wygląda to na konieczność.

Hunt podrapał się w łysą głowę, odruchowo niewłaściwą ręką.

– Skoro myślnia jest stałą wszechświatową… Tak samo na Nefeleńczyków, jak i na nas…

– Mhm?

– Nie wiem, nieważne, uciekło mi – zamachał szeroko dla zbagatelizowania.

Pogryzając kanapkę z mięsem niezidentyfikowanego

rodzaju (coraz trudniej poznać po smaku pochodzenie konkretnych genów zwierzęcia), wyszedł na boisko i obejrzał się ku centrum miasta. Z tej odległości nie widać już poszczególnych budynków, ich świateł – tylko kształt masywu i kolory ławicy sterowców.

Hunt złożył prawy kciuk i palec wskazujący w zgrabne kółko, na co ruszył dopalacz wzroku. Zoom. Dymy nad Brooklynem, Manhattanem, Staten Island. Roje CAV-ów i UCAV-ów. Strzepnął dłonią.

Na ledpadzie wszedł na CNN live. Zamieszki na wielką skalę. Załamanie dyscypliny w Gwardii Narodowej Gubernator w rozterce. Na piechotę i na rowerach – ludzie uciekają do podmiejskich dzielnic mieszkalnych, już chyba masowo.

Może to i lepiej, pomyślał. Zawsze to łatwiej z prądem.

Zanim ruszyli w dalszą drogę, Marina zdążyła zadać mu Pytanie.

– Cóż – odparł, pamiętając, że ona pamięta o jego dłoniach na swej szyi – szansę masz niewielkie. Może jeśli zdążymy do Czterolistnej… tam na pewno mają filię medykatora. Postaram się dotrzeć jeszcze tej nocy.

– Byłabym wdzięczna. Skłonił się w milczeniu.

To jednak wchodzi w krew. Znaczy się: NEti. Tylko w formie wolność! Nawet diabeł znał takt i ostentacyjnie gapił się na Księżyc i reklamy.

AGENCI przez cały dzień nie wypuścili nikogo z Matki Teresy i teraz, gdy odchodzili, widział Hunt doktora Roachera stojącego bezczynnie w otwartych szeroko drzwiach, holografie edukacyjne migotały nad nim chaotycznie, pełne zwabionych do światła ciem. Zresztą nie jeden Roacher się przyglądał, tu żyły tysiące ludzi.

Nicholas miał kilkaset oczu i dostrzegał proporcjonalnie więcej. Przede wszystkim jednak: rzeczy, które normalnie odbierałby jako pojedyncze fenomeny, teraz widział w ramach ogromnej panoramy. Świat postrzegany był światem wielkich liczb, i zdało mu się, że oto pojmuje, co miał na myśli Schatzu, a w każdym razie – pojmuje mechanizmy jego rozumowań. Żywioł, tak, wciąż ten sam nieopanowany żywioł, którego idea prześladowała Hunta od dzieciństwa – lecz jeśli się dobrze przyjrzeć, można rozpoznać nurty, strumienie, słabsze i silniejsze prądy A rozpoznawszy – określić kierunek i przewidzieć przyszłość.

Pozbywali się palców, to ewidentnie. Odgryzali je, odcinali, odrąbywali, wypalali. Widział to nawet u osób nie-zezwierzniconych – jak zginają palce do wewnątrz, przyciskają kciuki, zapominają się nimi posłużyć i w najzwyklejszych sytuacjach macają miast tego niechwytnymi kułakami.

Chcąc spojrzeć w bok, nie obracali głowy, lecz zwracali się w tę stronę całym ciałem. Zupełnie jakby ktoś zakuł ich w ortopedyczne kołnierze.

Kiedy pili, robili to pojedynczymi łykami, każdorazowo odejmując wargi i dokładnie, z wysiłkiem przełykając ciecz. Potem otwierali szeroko usta dla głębszego oddechu.

Mieli trudności ze schodzeniem po schodach, tym większe, im stopnie ułożone bardziej stromo. Potykali się, sztywno stawiali wyprostowane nogi. Coś z kolanami. Chyba.

I to właśnie wcale nie zezwierznicowani: ot, przypadkowi dzikusi, biedni nierzeźbieńcy. Tu wszak – musiał to sobie w kółko powtarzać – nadal toczyło się życie. Ani w wewnętrznej strefie luksusu NYC, ani w zewnętrznym kręgu „drugich trzech czwartych" nie zobaczyłby tego wszystkiego tak wyraźnie, jak tu, gdzie, out of NEti, rozgrywało się otwarcie, na ulicach, na oczach miasta. Żałował, że nie może podsłuchać ich rozmów. Sądząc jedynie po sobie, zagrzybionym, nie był w stanie określić zboczeń językowych. Lecz oni – grupa o silnych więzach społecznych – na pewno jeszcze samowzmacniali wszelkie prądy semantyczne. W ogóle: interakcje potęgują rezonans. Widać to po tych dzikusach.

A co dopiero niewątpliwe, stuprocentowe zwierznice…! Diabeł specjalnie miał na nie oko, bo podług rozkazu Nicholasa wszystkie napotkane miały iść pod Trupodzierżcę. Pozyskiwani AGENCI bardzo rzadko prezentowali choćby przyzwoity stan fizyczny. Sporo było takich, co ledwo się już na nogach trzymali i gdyby nie wstrzelone przez Trupodzierżcę nano, gdyby nie presja sieci nakorowych – nie zrobiliby ani kroku więcej. Zaiste, niektórzy wyglądali jak żywe trupy, statyści z amatorskiego non-di-gital horroru. Zanurzenie w myślni zdecydowanie nie wyszło im na zdrowie. Hunt, mając w pamięci Ronaldowe analogie, próbował wywnioskować z efektów przekłarnanych procedur treść inicjujących psychomemów. Oczywiście mowa mogła być co najwyżej o wypadkowej, jakichś ogólnych tendencjach. Wskazówkach co do wektorów formy… Nefele.

– To chyba coś więcej niż szczęście – zwróciła uwagę Marina.

– Mhm?

– Wyrżnęliśmy antyterrorystów. Przed kamerami wozu policyjnego padli dwaj funkcjonariusze na służbie. Zajmujemy na kilkanaście godzin klinikę, wyłączając ją zupełnie z sieci, co jest równoznaczne z alarmem. Dysponują wszystkimi naszymi danymi. Jesteśmy agentami obcego wywiadu. Z orbity mają nas jak na dłoni: nie trzeba sieci municypalnych, policja mogła obrócić swoje satelity. I co? Czy widzę tu szturmowe CAV-y?

– Skąd wiesz o tamtych policjantach?

– Diabeł mi powiedział.

To był skutek uboczny podporządkowania Trupodzierżcy Tuluzie i zintegrowania MUL Im większa zbieżność OVR interlokutorów, tym mniejsze ryzyko przekłamań; a jakoś trzeba było wypełnić sensorium Vassone. Co prawda, teoretycznie powinna już dysponować własną wszczepką – ale i to nic by nie dało, bo wszczepka Hunta wciąż pozostawała zablokowana, a fizycznie Marina znajdowała się poza zasięgiem wzroku Nicholasa. Szła tu obok ulicą, reagując stosownie na niego i otoczenie, tylko dlatego, że diabeł słał jej w formacie CIOT sczyty sensualne Hunta oraz najbliższych AGENTÓW.

Nicholas wskazał za siebie, ku centrum.

– Mają dosyć na głowie.

– To też – przyznała. – Ale i tak już dawno powinni byli nas zdjąć.

Zerknął na nią podejrzliwie. Bawiła się wisiorkiem jurydykatorowym.

– Co ty właściwie sugerujesz?

– Że widocznie sprzyja nam myślnia. – Litości, Marina…!

– W przenośni mówię! – obruszyła się. – Za dużo naczytałeś się Schatzu. – A prozą? Wzruszyła ramionami.

– Trend się im obsunął. Fuszerka. Albo naturalny opór, złe sprzężenie. Albo też ktoś go świadomie zneutralizował. Chociaż w cuda nie wierzę.

– O? Więc już porzuciłaś swoje spiskowe teorie?

– Nagłą utratę determinacji spiskowców jeszcze trudniej wytłumaczyć.

Hunt rozwinął ledpad, wszedł na publiczny newscross. „Nicholas Hunt" AND/OR „Marina Vassone", dataflow. Na wykresie funkcji natężenia do czasu, obejmującym ostatni tydzień, wyglądało to omal jak klasyczna populacyjna krzywa dzwonowa. Apogeum trend osiągnął w dwa dni po ich ucieczce z meliny mafijnych chirurgów. Atak UCAV-ów, pościg SWAT-owców – byli już wtedy na krzywej opadającej. Oczywiście, tak mocne trendy nigdy nie rozmywają się do końca w ciągu zaledwie paru dni, wciąż daleko było do osi zerowej. Niemniej, nie da się ukryć, wygasał.

– Hm, nie można mieć pecha przez cały czas – skwitował Nicholas.

– Wierzymy w przypadek? Od kiedy?

– W coś trzeba.

– Popatrz – postukała paznokciem w usztywniony ledekran – jak podobne są do siebie, stok lewy i prawy. A Przecież wzbudzenie nie było przypadkowe, przyznasz chyba.

– Grudzień potem wszystko przyspieszył. Inaczej opadałoby znaczniej bardziej łagodnie.

– Zapewne. Ale czy ci, którzy to nakręcili, nie wiedzą o tym? Nie patrzą na wykresy?

Coś było na rzeczy. Lecz nawet jeśli faktycznie ktoś tam wyindukował kontrtrend – Hunt nie miał możliwości tego sprawdzić ani, tym bardziej, skontaktować się z niespodziewanymi sprzymierzeńcami. Może to Tito, namówiony przez Imeldę? Niee, Gaspar by się nie wychylił.

Zaszło Słońce i Hunt poczuł się pewniej. Rozkazał Lucyferowi sprawdzać wszystkie napotykane środki transportu, zwłaszcza pojazdy starsze, nieskomputeryzowane -tu, w dzielnicach jakby żywcem wyjętych z XX wieku największe były szansę na ich znalezienie. Podrzucając w prawej dłoni papierowego MoP-a, z Metalliką w tle przemykał Nicholas, sam niewidzialny, najgłębszymi cieniami slumsów, dwie przecznice w jeden krok, w jeden wydech. Strefa rozciągała się pierwotnie na kilkaset metrów, lecz w im gęściej zamieszkaną okolicę wchodzili, tym ciaśniejszym kordonem musiał się Hunt otaczać. Skoro priorytetem był czas, diabeł nie mógł już tak swobodnie wybierać trasy. AGENCI niszczyli kamery, odpędzali dzikusów – lecz to nie wystarczało. Z balkonów, z okien, z dachów, z głębi przecznic – gapili się na przemarsz tej armii brzydcy nierzeźbieńcy. A w im większe grupy się zbierali, tym większe było prawdopodobieństwo, że weźmie nad nimi górę jedna myśl, że ciąg sprzężeń zwrotnych ich umysłów z myślnią wygeneruje monadę, a w każdym razie jakieś krótkotrwałe zawirowanie, które następnie porwie ich i, przeobrażonych wtem w Tłum, popchnie do jakichś szaleńczych czynów, alogicznych, bezcelowych, samobójczych. Lepiej już indukować strach. Stroszył więc Nicholas pióra, obnażał kły, prezentował broń -to znaczy jego marionetki prezentowały. AGENCI zewnętrznego kręgu, ci o najbardziej imponujących posturach, najpaskudniejszych fizjonomiach, ostentacyjnie odbezpieczali pistolety, unosili karabiny do ramion, obrzucali gapiów ponurymi spojrzeniami. Plotka pójdzie jak błyskawica, teraz, pod Grudniem, szybsza zapewne od telefonicznego połączenia. Już w dzień przecież wielu próbowało dostać się do kliniki Cięło i diabeł musiał ich odpędzać. Gdy odeszli, pierwsze, co zrobił doktor Roacher (Hunt mógłby się założyć), to posłanie człowieka do Seledynowego Księcia. A Książę nie będzie siedzieć bezczynnie, zbyt wiele osób zobaczyłoby tu jego upokorzenie: dzikusi miast i dzikusi puszcz podlegają tym samym prawom psychologii plemiennej. Może to właśnie są jego ludzie, ci tani pod trafiką, ci na podjeździe, i tamci na tarasie. Dużo ich, za dużo. Zaczyna się robić gorąco, myślnią gęstnieje, Grzyb już nie wystarcza. Na skompilowanej mapie diabła nie ma w tym miejscu żadnej monady, lecz Hunt wyraźnie czuje, jak z każdym krokiem rośnie w nim wściekłość, gniew nie ukierunkowany, pragnienie zemsty. Musi się wycofać, znaleźć inną drogę.

– Co jest? – zmarszczyła brwi Marina.

– Nie tędy – sapnął rozeźlony Nicholas. – Nie czujesz? Widział ponad głowami najbliższych AGENTÓW puste oblicze olbrzymiego fenoazjaty.

– Nie – odparła.

– Bo mnie właśnie… Cholera.

Przyspieszył kroku. Pod jego małymi stopkami równo przystrzyżony trawnik był niczym miękki perski dywan. Mama wołała z ganku, ale już prawie złapał Paskudę, obszczekiwała go teraz spod drzewa, capnie ją za obrożę i…

– Nic z tego nie rozumiem! – Potrząsnął głową.

– Z czego?

– No jedno z dwojga: albo tu, albo tam!

– O czym ty mówisz?

– Pełna OVR jest wewnętrznie nie weryfikowalna, prawda? – Uniósł palec.

– Prawda.

– Otóż nieprawda! Żadne ortowirtualizacje nie chronią cię przecież przed infekcjami psychomemicznymi! Trzeba by jakiegoś Supergrzyba, a i on zapewne nie dałby rady. Mogą ci zafałszować całe sensorium, wszystkie zmysły – a i tak osmotycznie, przez myślnię, odbierać będziesz echa świata rzeczywistego. Nie wejdziesz natomiast w żadne interferencje z umysłami postaci VR, bo one nie posiadają żadnych umysłów. Jeśli więc teraz odcienie myślni zgadzają się z postrzeganym otoczeniem – to znaczy, że jest to otoczenie rzeczywiste.

– A ty miałeś w tym względzie jakieś wątpliwości?

– Wciąż mam! – I opowiedział jej o Skrytojebcy, o wężu, który wgryzł się w jego pierś i we wszczepkę, o subtelnym zapachu kadzidła, który ktoś tu wciąż czuł, ktoś bardzo blisko, i o nieubłaganej logice nieprawdopodobieństw.

Marina przystanęła. Weszli teraz w pasaż zdemolowanego centrum handlowego, ciasno, a nisko zabudowanego podług zeszłowiecznej architektury. Wyłupione witryny sklepów ziały skondensowaną ciemnością, która wylewała się na zewnątrz wilgotnymi kałużami cienia; brodzili w nim. Po płytach trotuaru walały się resztki rozszabrowanych towarów. Marina omijała je z taneczną gracją, po części dodaną zapewne przez MUL Czarny polijedwab zlewał ją z nocą. Twarz, dekolt, dłonie, stopy – poza tym jeden cień. Spoglądała na Hunta przechyliwszy głowę na ramię (to Melton-Kinsler), oczyma jasnymi, spokojnymi nie mrugając (to Vassone).

– Zapętliłeś się – skonstatowała. – Zgubiłeś drogę w OVR. Ty jesteś niepoczytalny, Nicholas.

Zupełnie jakby była z tego zadowolona.

– Wiem – warknął. – Sam pomagałem tym ze Sprawiedliwości ustalić wykładnię.

– Więc sądziłeś, że to wszystko to OVR tego sneakera… – Wyciągnęła rękę, dotknęła go zimną dłonią. – Od samego początku…

Odtrącił ją.

– Nie! Cokolwiek robiłem, robiłem naprawdę! Żachnęła się.

– Teraz ja nie rozumiem. Przecież sam… Pociągnął w powietrzu cztery linie proste, wskazujący palec prawej ręki zostawiał za sobą płonące rysy, przestrzeń trzeszczała lekko, naddzierana. Poziome rubryki podpisał: „OVR-świat" i „RL-świat"; pionowe: „OVR-ja" i „RL-ja".

– Nazwijmy to Zakładem Hunta – rzekł. – Przelecimy po kolei całą macierz. Jeśli znajduję się w OVR i zachowuję się tak, jakbym był w OVR – wszystko jest w porządku. Podobnie w przypadku prawdziwego życia. Ale teraz przypadki niezgodne. Jestem w OVR, a zachowuję się, jakby to była rzeczywistość. Tracę coś? Narażam się? Nie, też okay. Lecz jeśli to nie OVR, a ja gram sobie w Nintendo… Kim wówczas jestem? Pieprzonym Raskolnikowem, pozbawionym sumienia socjopata, zbrodniczym megalomanem. Rachunek minimalizacji kosztów pomyłki: gdy masz wątpliwości, zawsze zakładaj, że to rzeczywistość; a nawet gdy nie masz wątpliwości.

– I ty tak zakładałeś.

– Właśnie. Rzecz w tym, że te dwie wzajem się wykluczające alternatywy – nie mogą być prawdziwe obie naraz! Jeśli znajduję się w domu Hedge'a – jak zaraziłem się Grudniem? dlaczego przez cały czas czułem, co czułem? I wciąż czuję. Jeśli zaś stoję tu z tobą w środku stada tych zombich – to czemu wciąż ktoś obok wdycha dym jego kadzideł? dlaczego nie mogę się z nikim połączyć przez wszczepkę?

– Mówiłam ci: Tuluza 10 to jest po części patent Langoliana i…

– Nie wierzę w to! – zaprotestował energicznie. – Nigdy nie przeszłaby przez kontrolę z takim błędem!

Marina wzruszyła ramionami.

– To nie jest kryminał Agathy Christie – prychnęła -to nie jest film, zamknięta w powieści symetryczna alegoria. To życie, to dzieje się naprawdę. Umiera się bez znajomości ostatecznych wyjaśnień, umiera się w jeszcze większej niewiedzy, bo przez lata pytań tylko przybyło. Nie ma jednego uniwersalnego wzorca. Każdy tłumaczy po swojemu. Czyżbyś nie wiedział? Każdy postrzega inne zależności, konstruuje sobie inny model.

– Ale jaki, kurwa, model ja sobie mogę skontruować, skoro dostaję wzajem sprzeczne dane?! Życie to nie fizyka kwantowa!

– Fakt, jeszcze bardziej skomplikowane i jeszcze mniej tu do rozumienia. – Potrząsnęła głową. Patrzyła teraz na niego zmrużonymi oczyma, bez cienia sympatii. – Już myślałam… Ale nie, ty znowu robisz z siebie ofiarę. Oszczędź mi tego, Nicholas, dobra? W najbardziej optymistycznym wariancie przeżyję jako jakaś pokraka-dziwadło; Wybacz, że nie będę tu nad tobą płakać rzewnymi łzami.

– Żelazna z ciebie suka, co? – wycedził.

– Trochę wyczucia, Nicholas, odrobinę stylu.

– Panie – rzekł diabeł – przybyło poselstwo. – Słucham?

– Czekają pod Shellem. Chcesz zobaczyć? -Byle płasko. Lucyfer wysunął pazury, wbił je głęboko w obłok światła przed sobą i rozdarł przestrzeń na dwa. Hunt zairzał w rozszerzającą się szczelinę. Diabeł musiał jakoś inaczej zrozumieć polecenie Nicholasa, bo obraz mimo wszystko nie był podany w 2D.

Nieczynna stara stacja benzynowa, przecznicę czy dwie stąd (AGENCI nie podeszli za blisko, lecz jako że było to otwarte skrzyżowanie, skan szedł z szerokiego kąta i holo wyglądało na realne do namacalności). Siedzieli tam w sześciu, wszyscy nierzeźbieni, wszyscy z tatuażami Seledynowego Księcia. Pokazywali sobie coś na wprost Nicholasa, zapewne co gorzej ukrytych AGENTÓW.

– Najprawdopodobniej nie mają przy sobie broni palnej – stwierdził diabeł.

– Czekają.

– Tak, panie.

– Nie da się ich ominąć?

– Można, oczywiście. Powstaje kwestia opóźnienia, a jeśli oni okażą się wystarczająco zdeterminowani…

– No tak.

Marina, wspiąwszy się na palce, zajrzała w szczelinę ponad ramieniem Hunta.

– Musisz wynegocjować przejście.

– Sama najlepiej wiesz, że nie mamy czasu.

– Prowadzisz obce wojska przez jego terytorium. Fakt.

Tak oto przyszło Nicholasowi Huntowi wystąpić w roli udzielnego władcy. Farsa, pomyślał, idąc przez napompo-wany światłocieniem pasaż.

Potem spojrzał na odbicie w szybie jednej z ocalałych witryn. Spoza tłumu pustookich zombich nie było Hunta widać prawie wcale. Plama czerni, twarz papierowo blada, ale ten papier też mocno pomięty. Uśmiechnął się do siebie i, doprawdy, był to uśmiech wampira. Diabeł z lewej (w ogniu), Marina z prawej (w cieniu), upiorna świta dookoła. Nawet jakby stawiali stopy w tym samym rytmie. Wyżej, wciąż w owym odbiciu (jeden obraz), kłębiła się sztormowa ciemność Miasta: smolisty dym od niewidocznych pożarów, wbijający się, czarna pięść za pięścią, w pola naniebnych reklam. Była więc tam jaskrawa purpura rozfiltrowanych świateł, i był piekielny smog w wielokrotnych frontach burzowych. Wojskowa szarańcza roiła się na niebie czarnymi wirami. Skrzydlate demony wypadały z tej otchłani i ścigały się w szalonych slalomach między sterowcami. Jeden ze skyhouse'ów płonął. Płonąc, rozlatywał się i spadał, pochodnia po pochodni, na centrum finansowe Miasta. Mniejsze demony pomykały bezpośrednio nad pasażem. Łuskoskóre czarty śmigały pod nogami zombich. Hunt zgiął palce uciętej ręki i armia zakręciła, okrążając stację Shella i posłów Księcia; co Hunt wiedział, chociaż nie patrzył.

Król Necropolis.

W MUI i w RL.


Są etykiety i etykiety; nie znali tu NEti, ale mieli własne rytuały. Tyle dobrego mógł o nich powiedzieć, że były krótsze. Negocjacje zajęły wszystkiego niecały kwadrans. W ich efekcie zastraszeni posłowie Seledynowego przystali na tranzyt armii Hunta przez terytorium Księcia, nie żądając nawet opłaty w narkotykach (które stanowiły gotówkę tego świata). Nicholas jednak nie był zadowolony, tym bardziej po takim obrocie negocjacji; im bliżej był Czterolistnej, tym beznadziejniej mu to wszystko wyglądało.

Oczywiście własnego ciała nie narażał, wystawiając je do prowadzenia rokowań: negocjował przez AGENTA124, jedną z najlepiej zachowanych zwierznic, fenomurzyna w naturalnym garniturze, w bordowych tabi – miał jeszcze nawet kolczyk jurydykatora. Stację Shella otaczało pięćdziesięciu kolejnych AGENTÓW. Diabeł narzucił im ostry skrypt behawioru dominacji psychicznej, prawie wszyscy byli uzbrojeni, żaden się nie uśmiechał, wielu wyglądało na ofiary ciężkich pobić… Szóstka książęcych zdążyła przez ten kwadrans wyhodować własną monadę strachu, prawie bili pokłony przed fenomurzynem. Utrzy-mywany przez Metallikę na krawędzi adrenalinowej euforii, spoglądał na nich Nicholas z góry, spod wpółopuszczonych powiek, i cedził słowa przez zęby.

– Tak. Zgadzam się.

Od niego nie chcieli niczego – sami wmuszali dary. Potem spytali, dokąd zmierza.

– Do enklaw.

To zrozumieli. Doktor Roacher z pewnością zidentyfikował w końcu Hunta i poinformował Księcia, kto właściwie nawiedził jego dzielnicę. Mógł nawet rozpoznać Marinę. Ich podobizny w telewizyjnym liście gończym zostały ostatnio uaktualnione. Posłowie nie zająknęli się jednak o tym ani słowem, zaś diabeł/psycholog dawał prawie stuprocentową gwarancję, że nikt od Księcia nie doniesie na Hunta: są etykiety i etykiety.

– Do enklaw. Znaczy, przez Grobowce.

Lucyfer rozwinął mapę 2D, z naniesionymi przeszkodami materialnymi i niematerialnymi oraz trasą marszu. – Przez Grobowce – przyznał Hunt – lub mostem.

– Na moście blokada; nie bez walki. Lucyfer natychmiast poprawił mapę.

– Więc przez Grobowce.

– Ale tam… – zaczął pryszczaty gangster w czerwonej bandamie.

– Tak?

– Jose chciał powiedzieć, że na Grobowcach straszy. -Szef delegacji splunął przez ramię i przeżegnał się (ale jak: ze zgiętymi do wewnątrz palcami). – Mamy krew z Kogutami, a jak kto próbował przejść, zaraz mu szajba odbijała, ciął się i świerczył z pierwszej maszyny Nikt nie wraca. Albo wraca małpa.

– No. Będzie już trzeci dzień.

– Nawet gliny nie wchodzą.

– A ci, co tam mieszkają? – zapytał Hunt.

– Znaczy, na Grobowcach? Wszyscy małpy. Albo i jeszcze gorzej.

Hunt uniósł brew.

– We łbie się nie mieści – wymamrotał Jose.

– Poumpree, kutas złamany, chciał przejechać na tym swoim harleyu.

– I co?

– I pojebało go doszczętnie. Ciągle gdzieś tam jeździ.

– Harleyowiecwidmo.

– Pieprzona… -…małpa.

Żaden z nich nie miał przecież Tuluzy. Przebywając tak długo tak blisko siebie, mówili już prawie jednym głosem.

– Potężna monada roślinna, panie – rzekł diabeł. -Nie sądzę, bym zdołał cię ustrzec, nie podczas tak długiego przejścia.

– Alternatywna droga?

– Proszę spojrzeć.

– Uch. Daleko. Ile tracimy?

– Od trzech do pięciu godzin. Musimy się cofnąć, więc tym bardziej nie ma mowy o wykorzystaniu samochodów.

– Nie zdążymy przed świtem.

– Nie, panie.

– Jakieś pomysły?

– Wspominałem już, panie, o możliwości skonstruowania i zsyntetyzowania takiego…

– Chryste, znowu zaczynasz z tymi głupotami!

– Przeczekać, aż wygaśnie trend – zaproponował diabeł z kolei.

– Ile? Czas, wbrew pozorom, jest przeciwko nam. Kolejny przypadkowy patrol policyjny, jacyś zabłąkani gwardziści, przeoczona kamera, wkurwione jurdy, ciekawski UCAV sieci telewizyjnej… Wystarczy.

– Powinieneś się, panie, ułożyć z Księciem. Władze nie zaryzykują regularnego szturmu, nie teraz, gdy tylko dzięki Zarazie, kryzysowi ekonomicznemu i ogólnemu chaosowi Wrzesień nie wywołał wojny domowej.

– To wyciekło?

– Tak, panie. Jest w serwisach, na razie jako niepotwierdzona plotka. Widziałeś, ale widocznie nie zwróciłeś uwagi.

– No dobrze, ale to nie jest rozwiązanie. Tylko enklawa daje mi jakie takie gwarancje bezpieczeństwa. Tu nie byłbym pewien jutra. Jesteś w stanie przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja? Poza tym – przypominam ci, bo lubisz o tym zapominać – priorytetem pozostaje utrzymanie przy życiu doktor Vassone.

– Sądziłem, że ciebie, panie.

– Znowu zaczynasz te gierki? – rozeźlił się Hunt. Nie wiedział, na ile to tylko jego wrażenie, lecz zauważył w zachowaniu menadżera wszczepki pewną prawidłowość: te jego próby drobnego nieposłuszeństwa następowały każdorazowo po tym, jak Nicholas okazywał wobec diabła jakąś słabość, gdy odkrywał się. Oczywiście, powinien zdawać sobie sprawę: tu już nie ma mowy o sztywnych algorytmach, te programy uczą się, samodoskonalą, ewoluują.

– Proszę o wybaczenie.

– Jest za co. Gdyby wierzyć od początku twoim ocenom, Vassone już dawno powinna być martwa.

– Panie, ja wcale nie mam pewności, czy nie jest tak w istocie.

– Co takiego?

– Przypuszczam, że w sensie klinicznym, ona może być już martwa. Jej mózg…

– Przecież przed chwilą z nią rozmawiałem!

– Co do tego też nie mam pewności. Połączenie jest możliwe dzięki sieci Trupodzierżcy, ale Vassone posiada także drugie nano, tę wojskową wersję dla Cieni. Jest wysoce nieprawdopodobne, by do tej pory nie ustanowiła ona własnej struktury logicznej. Z drugiej strony – nieustannie monitoruję przez AGENTA3 jej stan fizyczny i mogę stwierdzić, iż wszystkie te mordercze dla ludzkiego organizmu parametry się utrzymują, i że od prawie doby doktor Vassone nie wykonała ani jednego celowego ruchu spoza autonomicznego układu nerwowego. Czy mam…

– Nie!

– Przepraszam, panie. Chciałem tylko pokazać, jak bardzo jej stan…

– Nie chcę niczego widzieć, ile razy mam powtarzać?

– Oczywiście.

– Powiedz wreszcie jasno, o co ci chodzi.

– Po prostu mam wątpliwości. Moim obowiązkiem jest cię ostrzec, panie. Wydaje mi się, że większy udział w reakcjach transmitowanych od niej przez Trupodzierżcę posiadają obecnie moduły komputacyjne wojskowego bionano.

– Wydaje ci się?

– Mogę przedstawić szacunki prawdopodobieństw. – Dzięki wielkie – sarknął Nicholas. – Jak zwykle, bardzo rozjaśniłeś sytuację. – Staram się, panie.

Hunt uczynił prawą dłonią znak krzyża i Lucyfer zwinął się w obłoku siarki.

Posłowie Księcia popatrywali na Nicholasa z widocznym zdenerwowaniem, dwóch ostentacyjnie bawiło się nożami. Hunt zorientował się, że w międzyczasie, w jakimś zapożyczonym odruchu, sięgnął do jurydykatorowego kolczyka – co wywołało wśród dzikusów zrozumiały niepokój. Osoby ubezpieczone znajdowały się zawsze w pozycji uprzywilejowanej względem nieubezpieczonych, i to nie tylko dlatego, że ci ostatni nie byli w stanie w ramach finansowo niewydolnego wymiaru sprawiedliwości wyegzekwować kary/rekompensaty za większość krzywd im wyrządzonych. Także w przypadku poważnych przestępstw wciąż ściganych z urzędu (gdyby na przykład Hunt zabił na miejscu któregoś z tubylców) dobre ubezpieczenie prawne dawało znaczne szansę uniknięcia kary bądź wywinięcia się jedynie symboliczną. Nie zawsze, rzecz jasna. Pod niesprzyjającym trendem mógłby zaliczyć nawet dożywocie. Niemniej pozostawało to popularnym i spójnym memetycznie tematem filmów, seriali i gier, i ci tu dzikusi mieli prawo się bać, gdy bogato odziany rzeźbieniec w otoczeniu swej zbrojnej świty przyglądał się im tak, w głębokim zamyśleniu gładząc sygnalizator swej korporacji jurydycznej.

Wypluł MoP-a, Metallica ucichła. Marina stała przy wyjściu z pasażu, oparta o kolorowy narkoautomat, i patrzyła w niebo. Odruchowo także uniósł głowę. Księżyc chował się za logo Czerwonego Krzyża. Wiatr kierował dym ku Atlantykowi i przez rozrzedzone holoplasty wi-dać było gwiazdy. Z niejakim zaskoczeniem skonstatował, że potrafi z łatwością rozpoznać i nazwać poszczególne konstelacje, więcej: poszczególne gwiazdy. Oczy same obracały się ku spodziewanym punktom położenia planet: tu Jowisz, tu Mars. Jakiś kurs astronomii… Nie, nigdy nie uczęszczał. Co zatem? Może przebicia ze swapów Tuluzy? Ale to nie działa w ten sposób. – Więc jacy są ci bogowie? Uśmiechnęła się.

– Jest czwarty: Piękno.

Pamięta. Nie miał diabeł racji: to nie maszyna odpowiada. Skądżeby znała zawartość mózgu Mariny?

Cóż, zapewne są sposoby…

Stop! Prawda czy oszustwo?

To bardzo proste. Przecież ostatecznie tylko jedno mogę uczciwie założyć: rzeczywistość.

(Gorące tchnienie nargiła wypełnia płuca. Ucisk fezu na skroniach).

Sięgnął nawet do ustnika fajki, ręką prawą, tą od magii; i niemal poczuł jego kształt pod palcami. Miał długie paznokcie, przesuwał nimi po drewnie…

– Szlag by to trafił!

Teraz był wystarczająco wściekły, by rozkazać swej armii przebić się przez tę blokadę mostu bez względu na koszty. Co, u licha, setka zwierznic mniej, setka zwierznic więcej…!

AGENT1 odszedł, by przyjąć dary Księcia. To był jedyny warunek Seledynowego: przejęcie przez Hunta wszystkich miejscowych zwierznic i wyprowadzenie ich poza granice jego dominium. Wiedzieli, że potrafi to zrobić: przez ten dzień, gdy Hunt odsypiał amputację, diabeł posiadł kilkadziesiąt ciał. Więc wiedzieli, widział to w ich oczach. Czy dlatego się bali, czy dlatego kłamali? Prawdopodobnie. Komu się zatem kłaniali? Trupodzierżcy.

A niech idą, niech giną!

Wiatr przyniósł hurgot łopat śmigłowca. Hunt odskoczył w głębszy cień. Bez wspomagania Baryshnikova potknął się i przewrócił, boleśnie tłukąc biodro. Zacisnął zęby, klnąc w myślach z bezsilnego gniewu. Podbiegło kilku AGENTÓW, by mu pomóc, ale odpędził ich. Zablokował ból, wstał sam. Pomimo wszystkich tych, jakże logicznych wywodów, efektownych macierzy, kalkulacji prawdopodobieństw – wciąż gryzł go od środka wąż wątpliwości, powoli, z nieskończoną cierpliwością. No bo po co się tak ciskać, czy nie rozsądniej spokojnie doczekać wyjścia z OVR?

Gniotły go przez materiał płaszcza ostre krawędzie, Sięgnął lewą ręką. Płytki z Modlitwą. Przełożył je tu z torby, którą oddał był któremuś z AGENTÓW, płytki oraz kapsułkę iniekcyjną. Przyjrzał się jej na otwartej dłoni.

Druga, ostatnia porcja efesu.

Tak. Tak!

Uniósł i przycisnął kapsułkę do szyi.

Tym razem był przygotowany. Mimo to przypomnienie sobie wszystkiego z koniecznymi detalami, w logicznym ciągu, zajęło mu dobrych kilka minut. Stał, przygarbiony, i kręcił głową. Marina zaczęła coś mówić – wyłączył ją brutalnie w pół słowa.

Zawołał na diabła, po czym rozwinął ledpad. Pamiętał, jak używa dwóch różnych przeszukiwarek: Knighta i ProRes. Zaczął od ProRes. Ravenskull 2.0 – zawsze to pisał, za każdym razem, gdy się udawało. Napisał i teraz. Zapuścił browser. Plik został znaleziony na udostępnionej zewnętrznym użytkownikom części pewnej Hamaby, za wiedeńską gwiazdą. Jakiś austriacki hacker (Nocny Jeździec – katalog był zatytułowany: Nachtritter's Resources) nosił to w głowie. Hunt ściągnął Rauenskulla i sprawdził katalog zapotrzebowania hackera. Niestety, nie miał niczego, czego tamten pożądał – były to bez wątpienia co do jednego najgorętsze obecnie kawałki.

Pojawił się AGENT z zamówionym przez Nicholasa czytnikiem.

– Wziąłem od miejscowych – poinformował diabeł.

Hunt wcisnął w napęd po kolei obie płytki i przekopiował Modlitwę na ledpad. Następnie odpalił Ravenskulla. A Ravenskull – Rauenskull zaczął spokojnie dekompresować Modlitwę.

Przelotnie się zastanowił, czy Hedge faktycznie mógł o nim nie wiedzieć, czy też z premedytacją skłamał, by zachować Modlitwę dla siebie. Mhm, wszak pytałem go o opinię ładnych parę dni temu, co w przypadku tego pokroju software'u czyni już znaczną różnicę. (Jeśli istotnie było to parę dni, a nie zaledwie parę godzin czy… Apage!)

Istniały teraz dwa sposoby przekopiowania rozpakowanej Modlitwy do Huntowej Tuluzy, której moduł łączności pozostawał zablokowany. Pierwszy, bardziej oczywisty: przescrollować cały asemblerowy listing programu na ledekranie przed oczyma Nicholasa. Ale to zajęłoby zbyt wiele czasu. Drugi: posłużyć się którymś z AGENTÓW i przerzucić plik z jego wszczepki via Trupodzierżca. Wśród AGENTÓW nie było wielu ze wszczepkami, a już żadnego z Tuluzą (gdyby mieli Tuluzę, mieliby i Grzyba, nie skończyliby jako zwierznice – Hunt bardzo chciał w to wierzyć), jednak już w samym pasażu znalazł dwóch z Hamabą.

I zrobił tak, jak pamiętał. Po czym uruchomił Modlitwę.

Diabeł ukłonił się i wyjął zza pazuchy ebonitowy buzdygan.

– Oto jest berło strachu i miłości. Co rozkażesz, panie?

– Grobowce.

Mówił Jugrin:

– Ma skutki uboczne, rzecz jasna. Nie wszystkie do końca rozpoznaliśmy. Polimemoryzm, dyschronia…

– Uzależnia? – spytał ktoś z sali.

– Nie. Ale gromadzi się w organizmie i nawet długo po upływie nominalnego czasu działania daje o sobie znać. Opisywane to bywa jako krótkie przebłyski, czy nawet podświadome intuicje, rozpoznawane dopiero post factum.

– A ten… polimemoryzm?

– Futurpamięć au rebours. Tego nie rozumiemy. Pamiętana przez efesera przeszłość przestaje mu się układać w jeden ciąg przyczynowo-skutkowy.

Jugrin naszkicował na ledunku taki schemat: snopek linii zbiegających się w środku w jednym punkcie, a rozchodzących się na obu końcach trzydziestostopniowymi wachlarzami. Zaznaczył strzałkę czasu, zaś punkt zbiegu podpisał: TERAZ.

– Zazwyczaj – dodał – drogą porównywania faktów pamiętanych z doświadczanymi efeser potrafi ustalić prawdziwą linię zdarzeń; ale nie zawsze, pomniejszył i przesunął rysunek pod sufit.

– Istnieją pewne konsekwencje stosowania futuroskopu, których na razie dopiero się domyślamy. Wiadomo, że wraz ze zwiększaniem efektywnego zasięgu efesu, to znaczy iloczynu mocy nominalnej oraz jugrinu użytkownika…

Chichoty na sali.

– Tak, tak, dziękuję. Jak mówię, wraz z jego zwiększaniem zwiększa się, mhm, rozdzielczość futurpamięci. Potocznym językiem: można wówczas wybierać między przyszłościami o coraz mniejszym prawdopodobieństwie ziszczenia. Przy czym zdarzenia krytyczne, czyli zmiany decydujące o wyborze ścieżki, wcale nie muszą być w widocznie logiczny sposób powiązane z pożądanymi efektami. Nasi najlepsi efeserzy przez kontrolę swojego oddechu potrafią zmieniać tor lotu ptaków.

Szmer niedowierzania.

– Bo czym właściwie jest futuroskop? – uśmiechnął się Jugrin. – To quasiorganiczny środek chemiczny wpływający na pracę mózgu w sposób, którego właściwie nie rozumiemy. Syntetyzujemy go w laboratoriach Hacjendy metodą nano, sztucznie budując od podstaw – ale przecież nie jest powiedziane, że nie może on powstawać na innej drodze, no a nie posiada w swym składzie żadnych rzadkich pierwiastków, ekscentrycznych związków, niczego, czego i tak nie znaleźlibyśmy w naszych ciałach. Co nie znaczy, że wiemy, jak doprowadzić do wykształcenia się produkującego go gruczołu. Czy istnieje stosowna kombinacja genów. Ale: jest to możliwe. Rzekłbym: prawdopodobne.

Jugrin zmierzył audytorium długim spojrzeniem.

– A skoro jest to w ogóle prawdopodobne – zaakcentował – to istnieje taki efektywny zasięg futuroskopu, powyżej którego efeser jest w stanie ziścić przyszłość, w której posiada ów gruczoł. Co pozwala mu dokonywać dalszych ciągłych zmian. Nie potrzebuje żadnego RNAdytora: po prostu wybiera i realizuje. Więcej: ziszcza nawet takie rzeczy, których i najgenialniejszy RNAdytor nie byłby w stanie sprawić. Rozwija w swym układzie dokrew-nym organ produkujący w naturalny sposób długozakresowy analog futuroskopu. Jak serotoninę, somatotropinę czy kalcytoninę. Może zresztą po prostu przystosowuje do jego produkcji jakiś już istniejący gruczoł, przysadkę trzustkę, cholera wie. Rozumiecie państwo? Mowa tu o swoistym progn autokatalizacyjnym futuroskopu. Wystarczy jednorazowe wstrzyknięcie efesu o odpowiednio dużej mocy: zostaje przekroczony próg i potem rusza to lawiną, nie do powstrzymania. Maszyna samosprzężna: im większy zasięg i rozdzielczość, tym mocniejszy efes sobie zapewniają, tym większy zasięg, et cetera, ad infm-tum. Nie potrafimy sobie nawet wyobrazić, co dostaniemy na wyjściu. Jest to furtka do Tajemnicy Ostatecznej.

– Ulatuje pan w metafizykę, doktorze. Na ziemię, prosimy, między Tomaszów.

– No tak – zmieszał się Jugrin. – Niemniej musicie państwo przyznać, iż otwiera nam to pole do ciekawych spekulacji. Otóż niewykluczone, iż jako akcydentalne mutacje pojawiały się w przeszłości w ramach gatunku Homo sapiens osobniki posiadające zaczątkową formę takiego gruczołu i jeśli na dodatek charakteryzowały się one względnie wysokim jugrinem… Nostradamusi, naturalni efeserzy czasów diabła i kropidła… Bardzo mroczne ich wizje… Nieśmiertelność jako jedna z możliwości. Dwa kroki po tej ścieżce – i co widzą? Metalowe ptaki, Babilon podniesiony do entej potęgi, smoki żelazne, wizje na niebie, piekło lub niebo, oba.

– Litości, doktorze…

Ktoś inny wyratował Jugrina, zmieniając temat, starszy nierzeźbieniec z identyfikatorem cywilnego konsultanta:

– Jak właściwie wpadliście na ten futuroskop? Przecież tam, w Hacjendzie, nie nim mieliście się zajmować.

– To w ogóle ciekawa historia. Facet, który zaczął eksperymenty z tymi związkami, twierdzi, że zainspirował go pewien sen.

Śmiechy.

– Rzeczywiście – zawtórował im Jugrin. – Zresztą mętnie się tłumaczy i nie chce, bądź nie potrafi powiedzieć, co właściwie mu się śniło. Z drugiej strony, wiem z własnego doświadczenia, że takie dzikie skojarzenia rzeczywiście prowadzą czasami do odkryć…


Tak zwane Grobowce, gdzie u schyłku lat zerowych wybudowano kilka tysięcy bloków w „standardzie socjalnym" z przeznaczeniem dla niewykwalifikowanych imigrantów, współcześnie stanowiły matecznik nowojorskich subkultur nierzeźbieńczych i charakteryzowały się wskaźnikiem porodów pozainkubowych lokującym się w górnej dziesiątce dla całego kraju. „Standard socjalny" oznaczał tu poziom „luksusu" możliwy do utrzymania przez tych, których cały dochód pochodził z państwowej pomocy socjalnej. Ludzie tam mieszkający nie pracowali, nie będą pracować i spłodzą dzieci, które (z rzadkimi wyjątkami) również nie podejmą nigdy legalnej pracy. Rzeźbienie oraz wykształcenie konieczne dla zdobycia jakiegokolwiek zawodu pozostawały dla nich całkowicie niedostępne. Te nieliczne prace fizyczne, które nie wymagały podobnych kwalifikacji, stanowiły monopol równoległej gospodarki więziennej, ona dysponowała milionami robotników, którym musiała dać zajęcie. Czasami – na przykład w usługach – zatrudnienie więźniów nie wchodziło w grę, niszę tę z nadmiarem wypełniali jednak niewykwalifikowani rzeźbieni (potomkowie członków byłej klasy średniej), którzy przynajmniej estetycznie wyglądali.

Obecnie na Grobowcach siedziała monada i mieszkały tam zwierznice.

Widział (twisting your rnind and smashing your dreams…) dokąd sięgają jej wpływy: kilkadziesiąt metrów dalej rozsiadła się tubylcza dzieciarnia i młodzież – śmiejąc się, pijąc i podjadając śmieciożarcie, obserwowali zwierznice niczym egzotyczną faunę w ZOO. Zresztą zwierznice tak właśnie się zachowywały. Widział Hunt (a widział wiele) ludzi pełzających na brzuchu środkiem jezdni, ludzi zamarłych w najdziwniejszych pozach, w absolutnym bezruchu, niczym sfidiaszowanych, widział samobójców, ich zwłoki (próbowali latać). Słyszał (a słyszał dokładnie: wszedł już na Grobowce połową Strefy) ich

bełkotliwe przemowy, czasami składające się jeszcze z jakichś modułów słownych, czasami zaś zupełnie bezsensowne sylabizacje, nie wiadomo, do kogo skierowane. Wielu było poważnie rannych: samookaleczenia, ale nie tylko. Niektóre zwierznice spod monady Grobowców reagowały bardzo agresywnie, dwie AGENCI musieli zabić. Ale jeśli tylko się dało, łapali je i przekazywali AGENTOWI1.

AGENCI nie wchodzili jednak do środka budynków. Armia niczym wielka, powolna fala przypływu obmywała kolorowe bryły bloków, wzniesionych w męczącej oko postmodernistycznej manierze. Sama zresztą ta architektura sprawiała wrażenie wypaczonej przez jakąś aberrację myślni nad umysłem projektanta.

Modlitwa nie została zaprojektowana do celów, do jakich chciał jej teraz użyć Hunt. To miał być jedynie sposób na bezpośrednie indukowanie gustów i sterowanie istniejącymi, kij w rzece statystyki. Co przedtem osiągano za pomocą drogich kampanii reklamowych, wielkich ofensyw memetycznych angażujących usługi organizatorów wszystkich rodzajów życia kulturalnego – teraz było do uzyskania przez proste wpisanie w program żądanego profilu. Powoli, statystycznie, na miliony – do tego zaprojektowano Modlitwę.

Diabeł do spółki z Mariną tłumaczyli to Nicholasowi, diabeł w tym wypadku bardziej jako dialogant uruchamianego programu aniżeli menadżer wszczepki.

– Ona działa w następujący sposób – wykładał-Wchodzi na gwiazdę i monitoruje równoległe transmisje rozpoznając Tuluzy. Potem podczepia się pod CIOT-owe pliki pingnjących wszczepek z okolicy, zafałszowując sumy kontrolne. Klasyczny Koń Trojański. Wówczas jest już w domu. Na pierwsze bezpośrednie żądanie od użytkownika Modlitwy o najwyższym statusie operatora, otwiera dlań Grzyba złamanej Tuluzy. Od tego momentu Modlitwa jest w stanie dowolnie modulować indukowane przez Grzyba emisje mózgu. A jak sądzisz, panie, ilu tych dzikusów w ogóle posiada wszczepki?

– Paru na pewno, zwłaszcza po wypuszczeniu tej półdarniowej Tuluzy. Ale ja wolę polegać na Trupodzierżcy, jego sieć może pełnić analogiczną funkcję, to jest to samo nano, tylko inaczej się nazywa i inaczej się konfiguruje.

– Tego nie możesz wiedzieć – oponowała Marina.

– Wiem – zapewnił Hunt. – I zacznę od nich. Ilu aktualnie mamy AGENTÓW?

– Tysiąc czterystu sześciu, panie.

– Zgadza się. Wystarczy.

– Skąd wiesz?

– Wiem.

Prawdziwym problemem było jednak co innego: jak sprawdzić, czy akcja się powiodła i Grobowce są już bezpieczne, a Hunt może przez nie przejść bez obawy zniszczenia struktury jego umysłu przez nadciśnienie myślni. Z obserwacji zachowania samych zwierznic niczego nie wywnioskuje, one bowiem zawsze już przenosić będą w sferę odruchów ciała każde zafalowanie myślni, niezależnie od bezpośredniej presji monady.

Zażądał wizualizacji procesu i diabeł/Modlitwa dał mu ją, wykorzystując MUL Wizualizacja opierała się na symbolice wprowadzonej jeszcze przez programistów Zespołu. Z głów pacyfikujących Grobowce AGENTÓW buchnęły kłęby jednolicie czarnego dymu, istne gejzery smoły. Szybko rozwinęły się w szerokie trąby wirowe, na sto, dwieście metrów ku nocnemu niebu. Teraz zobaczył nad Pstrokatym blokowiskiem odwzorowanie schematu rozmieszczenia Armii w dzielnicy, zobaczył też, ile to naprawdę jest „tysiąc czterysta sześć". Zaiste, Armia. Jak okieni sięgnąć: czarny las. W ciągn paru chwil zmroczniało do tego stopnia, że budowle utraciły ostatnie kolory i można było mówić najwyżej o różnicach w intensywności cienia. Miasto przykrył gładki aksamit. Jego powierzchnia wydawała się marszczyć, falować, wędrowały po niej lokalne wklęśnięcia i wypukłości, z tych ostatnich ściekały w dół oleiste strumienie, na poziomie ulic dzieląc się na węższe palce, każdy dotykający czubka głowy AGENTA. AGENCI się przemieszczali i wędrowały pod dywanami mroku owe delikatnie drżące węże cieczy-gazu.

Człowiek bowiem rychło ulegał takiemu właśnie złudzęniu: że transmisja postępuje z góry na dół, nie na odwrót jak było w rzeczywistości.

Tylko że oczywiście to też nie była rzeczywistość, jeno kolejny z modeli. Ile prawdy w obrazie – tego można się domyślać, nigdy być pewnym. Żeby zweryfikować prognozę, trzeba po prostu kogoś tam posłać – kogoś jeszcze nie zezwierznicowanego.

Marina:

– Wytarguj ochotników od Księcia.

– To zabierze czas.

– Wiem, cholera.

– A on prawdopodobnie i tak ich nie da. Diabeł:

– Nie trzeba żadnych targów, masz ich tu, panie, pod ręką.

– Kogo?

– Ich. Dzikusów. Siedzą i gapią się. Setka i więcej.

– Złamię umowę. Będę miał wroga za plecami.

– Masz wrogów wszędzie, panie.

– Seledynowy Książę…

– I cóż on pocznie?

– Zemści się.

– Będzie próbował, tak.

Hunt (bo tego już nie futurpamiętał):

– Kurwa mać. Rób, co musisz.

Było tak ciemno, że nie widział twarzy Mariny.

Tym bardziej nie chciał patrzeć na poczynania Lucyfera.

Uciekł wzrokiem w ciemne kaniony międzyblokowe, między nierówne płaszczyzny wielkich maszyn do życia i śmierci. To prawda, architektura materii determinuje konfigurację myślni. Niezależnie od powierzchownego ich stylu, podobne blokowiska sprzyjają generowaniu przez neurosystemy mieszkańców z góry określonych psychomemów: apatii, poczucia małości, zagubienia, zależności. Tak: również feng shui stanowi zaledwie jeden z licznych aspektów psychomemetyki. Nie bez przyczyny taką wagę przykłada się do organizacji przestrzeni miejsc pracy. Ale tutaj – czemu podporządkować ergonomię? w imię czego tę przestrzeń organizować? Nie ma żadnego celu w egzystencji tych ludzi. Przeżyć z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc; budzi się i już zna dzień, jakby go cały przeżył w nocnym śnie. Hunt dobrze pamiętał smak tej porannej beznadziei. Zwłaszcza zimą, pod brudnym niebem, gdy krajobraz prawie bezludny… Dziecko zasypia z głową na porysowanym parapecie, chociaż wcale nie śpiące – lecz monotonia niezmiennego widoku, harmonia tych brył, stanowi wizualny ekwiwalent cichej kołysanki i umysł nie jest w stanie się oprzeć. Gdyby nie był jedynakiem, rodzeństwo zapewne odrywałoby go od kontemplacji depresyjnych widoków – a tak: rozwijały się powinowactwa struktur pesymizmu, czerń wytyczała ścieżki… Śnieg i błoto, stare wykopy, wiatr hula po opuszczonym placu budowy, potrząsa obwisłym bezradnie ramieniem samotnego dźwigu; pamiętał, że nawet słońce przynosiło rozpacz, nie były radosne jego refleksy na stali i szkle. Wrócił Lucyfer, jak zwykle świetlisty, w ogniu, i rzekł:

– Droga wolna.

Hunt wszedł na Grobowce.

Strzelił palcami prawej dłoni i, rozsuwając delikatnie kciuk i palec wskazujący, zwiększył jasność. Ruchome cienie zmieniły się w osobistą gwardię AGENTÓW, wszyscy z odbezpieczoną bronią, najnowocześniejsze egzemplarze, wygrzebane skądś z melin i paserskich magazynów out of NEti – jeśli o to chodzi, na dzikusów zawsze można liczyć, skonstatował cynicznie.

Dojrzał swoje zniekształcone odbicie w zwierciadlanej elewacji jednego z bloków.

– Co to jest?! – wrzasnął na Lucyfera. Złapał go za gardło i zaczął dusić. – Co to jest, do cholery?!

– Krtsztrrr – zaskrzeczał diabeł. – Ty też masz Grzyba, panie…

Z nagiej czaszki Nicholasa wyrastał bowiem w tym odbiciu wielki lej czerni.

– Zamknij to!

– Tak, panie.

Macka oderwała się i uciekła wzwyż, ku skłębionemu aksamitowi.

– Chryste Panie! – pieklił się Nicholas. – Nawet menadżerowi własnej wszczepki nie można ufać!

– Uspokój się – naciskała Marina.

– Uspokój się! – parsknął. – Ty też, kurwa, jesteś dobra! Kto mnie wpuścił w to gówno? Dlaczego w ogóle muszą uciekać? Kto obruszył tę lawinę?! Może ja?! Ty, kurwa, ty, twoi pieprzeni bogowie! – I na Lucyfera: – No co się gapisz?! Ha? Czego jeszcze zapomniałeś mi powiedzieć?

– Panie…

– O, to cholerstwo na przykład. Co takiego tu wizualizujesz? Czym wypierasz monadę? Bo chyba to nie pragnienie pepsi-coli tak się tam kotłuje!

Marina przyspieszyła kroku. Z założonymi na piersi rękoma kręciła głową, zdegustowana.

– Naprawdę nie domyślasz się, Nicholas? – parsknęła, nie oglądając się. – A cóż on mógł mieć w defaultachl

Hunt otworzył i zamknął usta. Widać było, z jakim wysiłkiem powstrzymuje wybuch. Skóra na skroniach napinała mu się niebezpiecznie, gdy poruszał żuchwą. Mord miał w oczach, Lucyfer uciekał spod jego spojrzenia.

Nic już jednak Nicholas nie powiedział.


Gdy wyszli z mroku, zostawiając za sobą Grobowce i skażoną gniewem myślnię, i Huntowi wróciła wobec tego jako taka równowaga psychiczna, Marina przystąpiła do ataku.

– Przemyślałam to – oświadczyła. (Niby co?, zmarszczył brwi Nicholas). – Ten numer z odpędzeniem monady… Modlitwa nie została zaprojektowana do podobnych celów i nie powinna być zdolna do indukowania aż tak silnych emisji. Nie ta, nad którą ja pracowałam. To, czym ty się tu bawisz – to jest jakaś późniejsza wersja, oficjalna beta. Kto ci ją przysłał?

– Anzelm, mówiłem.

– A ja mówiłam, że to niemożliwe.

– Rzeczywiście, wiele rzeczy mówiłaś.

– Na zimno: kto miał lub mógł mieć dostęp zarówono do Modlitwy, efesu, jak i tego kompresatora?

Hunt rozwinął ledpad i napisał do Nachtrittera, zapytując o datę pojawienia się Ravenskulla. W Austrii musiało już świtać – hacker jednak nie spał, zapewne na narko-stymach i krwiodajkach, i odpisał od razu.

DO MNIE DOSZŁO PRZEDWCZORAJ, ALE WIEM, ŻE JUŻ SCRACKOWANE CHODZIŁO GDZIEŚ W SOBOTĘ.

WIĘC TO NIE BYŁ SHAREWARE?

TERAZ JUŻ TAK:-)

KTO TO NAPISAŁ?

AFAIK MATEMATYCY Z KTÓREJŚ Z KATEDR LIG, MICROSOFTU LUB ANM, TAM CIĄGLE SIĘ ŚCIGAJĄ W OSIĄGACH ALGORYTMÓW KOMPRESUJĄCYCH, ŻEBY WYŻYŁOWAĆ CIOTP.

CZY RS STANIE SIĘ POPULARNY?

IMHO NIE. JEST BARDZO DOBRY, ALE TYLKO DO NIEKTÓRYCH RODZAJÓW PLIKÓW, A LUDZIE WOLĄ PROGRAMY-KOMBAJNY.

WIĘC MÓGŁBY KTOŚ UŻYĆ AKURAT RS Z INTENCJĄ UTRUDNIENIA ODCZYTU?

NIE WIEM, CZŁOWIEKU, O CO CI CHODZI, ALE GDYBY CHCIAŁ SZYFROWAĆ, ZAŁATWIŁBY TO GŁUPI PGP.

Hunt nadal nie rozumiał. Nie chodziło o ukrycie Modlitwy, bo tajemniczy X nabazgrał nazwę na wierzchu płytek. Nie chodziło o uniemożliwienie jej otwarcia, bo musiał wiedzieć, że scrackowany Ravensku.ll w końcu zacznie krążyć po sieci. Może faktycznie szło jedynie o maksymalnie efektywną kompresję…? Nie chciał marnować trzeciej płytki… Lecz czemu w takim razie nie zarchiwizował jej w formie samorozpakowywującej się.

– W Hacjendzie… – zawahał się.

– Naprawdę uważasz, że Langolian pozwoliłby Krasnowowi położyć łapy na Modlitwie? – nacisnęła Marina. -I jakim cudem miałoby w ogóle do tego dojść? I dlaczego wówczas mieliby mnie uciszać? I Jasa? Powinni raczej spuścić atomówkę na Hacjendę. Bez sensu. Krasnow żyje z budżetu, to ciułacz, w życiu by nie zaryzykował tym wszystkim – swoją pozycją, Hacjendą, dotacjami – żeby rozegrać własną gierkę, ukrywając przed nami taką bombę jak Modlitwa. To właśnie byłaby na konferencji pierwsza jego rewelacja!

– Masz jakiegoś innego kandydata?

– Liczba osób dopuszczonych do Modlitwy była bardzo mała. Nawet większość tych, z którymi bezpośrednio współpracowałam, konsultując kalibrację aparatury na Labach – nawet oni niezbyt się orientowali. Wiem, że wiedziała Chigueza i ścisłe kierownictwo spółki, ale już nie rada nadzorcza i inni udziałowcy.

– Musieli wiedzieć też czołowi lobbyści, to było mimo wszystko zgrane z decyzjami politycznymi…

– Niekoniecznie. Nie sądzę. Zbyt wiele czynników: umowa z innymi potentatami N-przemysłu na wypuszczenie Tuluzy, awaria defensywnego programu EDC, Grudzień…

– Grudzień mogli byli sami wypuścić. I cholera wie, czy rzeczywiście nie wypuścili, zaczęło się przecież w Azji. – Hunt zamyślił się. – Ale masz rację. W takich sytuacjach czeka się okazji i gra na trend… Człowieka w prezydenckim kolobby musieli jednak mieć, chociażby po to, żeby Biały Dom stłamsił w zarodku ewentualne śledztwa i kontrtrendy; żeby nie zaskoczył ich nagle przeciek. Radickowi nie mogli powiedzieć, za wysoko stoi, wobec zbyt wielu osób musi być lojalny… Musieli mieć kogoś, kto znałby prawdziwy cel i krył twoje kłamstwa, nieefektywną strategię Zespołu…

– Bo ja wiem, sam sobie z tym nieźle radziłeś – zauważyła sarkastycznie.

Zamachał ręką, żeby zamilkła, nie zamulała mu myśli. Nawet przystanął i zamknął oczy. Byle nie wprowadzić do puli mylących memów… Bo już był pewien, że posiada tę wiedzę. Na końcu języka, na dwa skojarzenia, jeden skok dedukcyjny…

– Bronstein. Żachnęła się.

– On?

Wyszczerzył się jak na wampira przystało.

– Bronstein, Bronstein.

– No słucham, Sherlocku.

– Modlitwa był człowiekiem Langoliana – zaczął wyliczać Hunt. – Efes nadzorował z DARPA Hacjendę. Ravenskull studiował swego czasu informatykę.

– Ładnie. Tylko mi powiedz: dlaczego? I dlaczego tobie?

Nicholas skrzywił się, trochę ku uśmiechowi, trochę ku irytacji.

– Może nie tylko mnie.

– Co więcej: dlaczego nie załączył żadnych informacji? Instrukcji postępowania. Czego od ciebie chciał, co miałeś z tym zrobić? Czemu miało służyć wykorzystanie tego egzotycznego pakera?

– Tę wątpliwość możesz podnieść w stosunku do każdego podejrzanego.

– Jeśli wolno mi zaproponować rozwiązanie… – włączył się nieśmiało diabeł. – Przy przyjętym założeniu istnieje kilka możliwości. Przesłał ci to tylko po to, by cię wrobić, panie. Albo: nie załączył wyjaśnień, bo zamierzał osobiście ci wszystko wyjaśnić. Albo: sądził, że i tak wie, co uczynisz. Że już znasz sprawę i nie musi niczego tłumaczyć. A może po prostu nie miał czasu. Nie znam okoliczności, panie. Rauenskullem mógł chcieć zagwarantować sobie okres, mhm, karencji.

Marina przesunęła spojrzenie od Hunta do diabła i z powrotem.

– Więc w końcu jak to było? Sam się powiesił? Pomogli mu?

– Cholera wie – mruknął Nicholas, popatrując na Lucyfera spode łba. – Ale teraz zaczyna wyglądać, że ta jego śmierć faktycznie była jakoś ze mną powiązana.

– Przypomnij sobie, panie, sekwencję zdarzeń.

No cóż, sekwencja zdarzeń przedstawiała się z grubsza tak: Hunt domyśla się Grzyba, leci do Waszyngtonu, znajduje przez PEA Bronsteina, jedzie do Watergate, gdzie Bronstein dynda sobie na żyrandolu, dwa dni później zaś otrzymuje Nicholas przesyłkę z Modlitwą, dwoma kapsułkami FS, tym sznurkiem, kostką (ciekawe, jaki wynik daty jej badania), aha, i rękawiczką; pliki są datowane na Popołudnie dnia poprzedniego. Wiele się z tego raczej nie wydedukuje.

Tak to pamięta – a jak było naprawdę? Świadomie starał się omijać w myśli wszelkie „więc", „toteż", „wskutek czego" – ale sam wybór i kolejność wyliczenia faktów narzucały schemat rozumowania. Czy coś pominął? Jakieś szczegóły, które…

Zadzwoniłem do niego z samolotu. Zadzwoniłem i powiedziałem: „Wiem wszystko. Mają to już przygotowane. Nie odpuszczę tego".

Dokładnie tak.

A Bronstein…

– Co? – Marina przyglądała się Huntowi uważnie.

– Nic.

Przez moment był pewien, że przeciekło po myśłni. Ale przecież jej tu nie ma, nawet patrzy nie własnymi oczyma, lecz dzięki złożeniu spojrzeń pobliskich AGENTÓW.

– Dobrze widzę, czegoś się domyśliłeś, zrzedła ci mina. Wzruszył ramionami. Szybkim krokiem minął Vassone. Ona jednak zawsze mogła iść jeszcze szybciej.

– Bronstein – warknął. – Na pewno. Zadowolona? – Skąd wiesz?

– Wiem.

– Znowu zaczynasz? Widzenie miałeś? Skończył ci się już futuroskop.

– Dobra, poddaję się – rozłożył ręce. – To wszystko moja wina.

– Co jest, wlazłeś w jakąś monadę infantylizmu?

Hunt skoczył do Lucyfera, wyrwał mu ebonitowe berło.

Marina w milczeniu obserwowała, jak Nicholas wykonuje, jeden za drugim, kilkanaście zamaszystych, równo odmierzonych gestów, wskazując buławą ku niebu, na AGENTÓW, na siebie, prawą dłonią zaś, z palcami splecionymi w skomplikowane mudry, zakreślając krótkie krzywe, których elektryczny powidok jeszcze przez parę sekund wisi w powietrzu.

Rzucał czary, to znaczy: odpalał makra.

– Żadnych monad – rzekł, skończywszy i wsunąwszy berło do prawej kieszeni. – Idziemy prosto na Czterolistną. Pluń na mapę i komunikaty CDC. Sprawdzaj po drodze wszystkie samochody. I nie przyłączaj już więcej zwierznic.

Zwizualizowało się to nieco osobliwie: szarą mgłą, ciężką, cuchnącą, lepką, co podniósłszy się z ulic, spomiędzy domów, wylawszy się z ich okien, otoczyła wysokimi wirami Nicholasa i wszystkich AGENTÓW w zasięgu wzroku. Co prawda w zasięgu wzroku, jeśli odjąć OVR, byli tylko AGENCI. Olbrzymi fenoazjata znajdował się gdzieś w zewnętrznych kręgach Strefy, kryły go zabudowania -oraz mgła.

Szli bardzo szybko, ona zawijała im się wokół nóg, wokół głów, galaktyki brudnej pary. Diabeł, rozpoznawszy nastrój chwili, wycofał się w noc: skrypt menadżera ewoluował (kto powiedział, że maszyny nie mogą symulować podatności na myślnię?).

Marina milczała, nawet nie oglądała się na Hunta. Spokojnie szła obok, zawsze idealnie dotrzymując mu kroku. Cierpliwie czekała, aż sytuacja obsunie się w atraktor innej formy.

– Wiele trupów zostawiliśmy za sobą.

– Ymhmy – przytaknęła.

– Wyrzuty sumienia?

– Jeśli przeżyję.

– Wyrzuty sumienia! – zaśmiał się. Zaraz jednak spoważniał. (Colleen… gdyby lepiej przycelowali…)

– Bardzoś wylewny się zrobił ostatnio.

– Tak, tak, rozklejają się sukinsyny. Położyła mu dłoń na ramieniu.

– W gruncie rzeczy jesteś chyba dobrym człowiekiem -Powiedziała, patrząc mu w oczy.

Uciekł spojrzeniem. Kwas zalewał usta. Kleist miała rację, to nieprzyzwoite.

Znowu sytuacja jak z tym pająkiem. Zaprzeczy – wyjdzie na pospolitego cynika. Nie zaprzeczy – na zarozumiałego hipokrytę. Złapała go równie sprawnie, jak kot wróbla.

– Zdaje się, że on też tak mnie osądził – westchnął więcc głośno. – No i popatrz, do czego to doprowadziło…

– Mhm?

– Wiesz, dlaczego zostałem zesłany do DARPA?

– Różne plotki obijały mi się o uszy…

– Tak. Nie wątpię. – Odetchnął głęboko. – Wtedy czułem, że naprawdę żyję.

– Coś ty tam właściwie zmalował?

– Zamówiłem współczucie dla wnuków.

– Co?

– Widzisz, ja byłem drugim menadżerem prezydenckiego lobby, skrzydło inwestycyjne.

– Podatek pokoleniowy. Emeryci.

– Tak, emeryci; ludzie starzy, po sześćdziesiątce, i polegający na budżetowych gwarancjach, pośrednich i bezpośrednich, oraz beneficjenci rządowych programów pomocy. Masz w ogóle pojęcie, ilu ich naprawdę żyje dzisiaj w Stanach? Jeszcze więcej, niż wynika ze statystyk. Jako elektorat liczą się poczwórnie, ponieważ osiemnastolatkowie i młodsi nie wchodzą w grę w ogóle, a osoby pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem życia są warstwą najbardziej apolityczną i nieaktywną. Na dodatek te stare cholery głosują blokowo, bardzo zwarci, bardzo zorganizowani, a jakże, wprost wymarzona grupa wyborców. Potrafią samodzielnie zdecydować o zwycięstwie lub porażce każdego kandydata. I przeważają, od lat – wyjąwszy niektóre stanowiska na niższym szczeblu, w „młodych" miastach. Politycy zagrażający ich interesom po prostu nie są wybierani. Zgadnij, kiedy ostatni raz do Białego Domu dostał się kandydat przez nich nie popierany? I nie chodzi tu o tych, których oni nie sponsorują, bo każdy sponsor stawia równolegle na obu kandydatów; lecz o tych, którzy nie promują ich w legislacji ponad inne elektoraty. No, kiedy?

– Dawno.

– W zerowych.

– Serio?

– Każdy się dziwi. Ale możesz sama sprawdzić. Żadna partia nie utrzymywała się nieprzerwanie przy władzy tak długo, jak oni. Efekt? Budżet państwa skazany jest na coraz bardziej monstrualny deficyt, a samo państwo na plajtę. Suma świadczeń należnych emerytom z roku na rok coraz wyraźniej przekracza sumę wpływów budżetowych: każdy pracujący utrzymuje przynajmniej jednego niepracującego. A co z wojskiem? Co z obsługą długn? Co z bezpieczeństwem i oświatą?

W miarę jak wyliczał, górę brał w nim gniew, mówił coraz szybciej i głośniej, i coraz mniej uwagi zwracał na Marinę.

– Medykatorzy, korporacje jurydyczne i trevelyanizm stanowią rozwiązania na krótką metę. W Europie wcześniej wpadli w ten kanał, bo tam bufor emerytalnych funduszy inwestycyjnych i sektora prywatnej przedsiębiorczości jest mniejszy, lecz w końcu i my doigraliśmy się. Z ekonomicznego punktu widzenia rozwiązanie jest oczywiste: należy radykalnie obciąć świadczenia i zmniejszyć lub zlikwidować prawne gwarancje dostatniej starości, bo państwa zwyczajnie na nie nie stać, nie sposób w nieskończoność wydawać więcej, niż się ma, matematyki nie obalisz. No, ale w systemie demokratycznym nie można tego zrobić: emeryci, skupieni wokół tej jednej kwestii jak żadna inna część elektoratu i przeważający liczbowo, nigdy za czymś podobnym nie zagłosują. Podatek pokoleniowy rośnie z kadencji na kadencję. Firmy masowo uciekają z Europy i Stanów do konkurencyjnych stref fiskalnych. PKB spada. Bezrobocie rośnie. Przegrywamy w Wojnach. I nic na to nie można poradzić: demokracja zabrania!

– Ty spróbowałeś.

– Tak.

– Przeciwko własnemu lobby.

– Bo najgorsze jest to, że wszyscy doskonale wiedzą, co należy zrobić! Wiedzą doskonale od lat, wiek już chyba będzie, jak opisano strategie mające zapewnić dobrobyt przyszłym pokoleniom Amerykanów. Ale co z tego, przyszłe pokolenia nie głosują dzisiaj!

– Jezu, ciebie to naprawdę dręczy. – A żebyś wiedziała!

– Następny krytyk demokracji. Niezbyt oryginalne, muiszę powiedzieć.

– Banał? – uśmiechnął się krzywo. – A cóż to jest banał. jeśli nie mądrość najstarsza? Przyznaję, łatwo ganić ze środka trendu krytyki. Ustabilizowane demokracje…

te tak stabilne, że prawie martwe… tu już nie ma czego wybierać. Partie, w metaksokracji pozbawione możliwości manewru w sprawach podstawowych, skupiać się muszą na szczegółach coraz drobniejszych i drobniejszych, jednocześnie zabiegając o głosy swą atrakcyjnością pozapolityczną, to znaczy…

– Kampanie memetyczne, znam przecież. Niby do czego miała służyć Modlitwa?

– Więc wiesz. Bo owe drobne szczegóły – to są zazwyczaj, bezpośrednio lub pośrednio, specjalistyczne problemy ekonomiczne, tyleż nadające się do rozstrzygania w powszechnych głosowaniach, co metody neurochirurgicznych operacji. Próg stosowalności demokracji zostaje przekroczony. Dalsze stosowanie jej reguł nie przynosi ludowi korzyści. Wręcz przeciwnie, strąca go w otchłanie gospodarczego kryzysu. Znaczy – machnął ręką – właśnie strąciło.

– Popierasz Autokratów? – zdumiała się Marina. – Tego się po tobie nie spodziewałam. Co by o demokracji nie mówić…

– „System zły, ale nie ma lepszego", tak, tak – wszedł jej w słowo Hunt. – Nie rób ze mnie faszysty, ja nie jestem przeciwko demokracji. Przeciwnie: pomimo wszystko wciąż uważam, iż jest to system najbardziej, mhm, zdrowy…

– To czemu zacząłeś bredzić o jakimś progu? Zirytowany, sięgnął ku wąsowi: chaos w myślach rozszerzył się na procedury motoryczne.

– To trudno wyjaśnić. On jest bliżej niedookreślalny, rozmyty definicyjnie. Najpopularniejsza jest właśnie analogia medyczna. Idzie to tak. Gdy jesteś śmiertelnie chora i operacja ratująca ci życie nieuchronnie zarazem upośledzi cię umysłowo, to niewątpliwie ty sama jesteś jedynym uprawnionym do wyboru pomiędzy śmiercią a debilizmem. Gdyś jednak już się na operację takową zdecydowała, nie do ciebie należy władza wyboru najskuteczniejszej jej metody, gwarantującej zachowanie jak najwyższych sił intelektualnych – lecz do lekarzy. Bo ty, choć to twój mózg i twoje życie, nie znasz się na tym, i gdy przyjdzie do konsylium i konieczności wskazania najlepszego specjalisty, kierować się będziesz takimi rzeczami, jak: wygląd zewnętrzny konkurentów, ich charyzma, posłyszane plotki, niemotywowalne przeczucia… Odrobina inżynierii memetycznej i jesteś załatwiona. Równie dobrze mogłabyś rzucać monetą.

– Sam to wymyśliłeś? – parsknęła. – Wielkie mi odkrycie! Jakby kiedykolwiek ludzie rozumieli, na co głosują! Kampanie memetyczne z zasady nie opierają się na programach, lecz właśnie na atrakcyjności „cech drugorzędnych". Sądzisz, że którykolwiek dzikus z tej dzielnicy zrozumiałby treść dowolnej debaty politycznej? że pojąłby, o czym my tu w ogóle rozmawiamy? Ani sięgnie myślą. To są banały – powtórzyła – banały, mój drogi.

– Tak – przyznał bez oporu Hunt. – Lecz obecnie doprowadziliśmy tę strategię walki politycznej do doskonałości, i jeszcze dalej. Inżynierowie memetyczni mówią to sponsorom kandydatów w oczy: istnieją w tej wojnie dwie strategie, a ta druga polega na wprowadzeniu na rynek całkowicie nowego produktu i wyindukowaniu mody nań, a to poprzez konsekwentną promocję, wielką ofensywę memetyczną; tak się sprzedaje społeczeństwu nowe idee. Z tym jednakże wiąże się wyższy współczynnik ryzyka, podobną drogą można było pójść w kampanii o fotel burmistrza Zadupia Górnego, ale nie – kongresmena czy prezydenta. Filmy o wysokich budżetach rzadko grzeszą jakąkolwiek oryginalnością. Showbusiness hołduje tradycji Przyjemności płynącej z powtórzeń.

– Więc ty zamówiłeś współczucie dla wnuków.

– Właśnie. Wielka, długofalowa kampania za dziesięć giga.

– Głupio.

– Ta, wiem, że głupio. Teraz. Za mały skurwysynek na takie numery.

– Ale – autentyczny patriotyczny odruch, Nicholas! To Jest coś. Będziesz miał co wspominać na starość.

– Taa. Ciągnie się za człowiekiem jak smród za gównem. Dzwonię do Bronsteina i odgrywam wielkiego chojraka. Więc co Bronstein dedukuje? Że analogiczna sytuacja: znowu mi odbiło i oto zamierzam nadstawiać karku za ojczyznę, a to mianowicie wyciągając na wierzch Grzyb i Modlitwę.

– To wciąż nie tłumaczy, dlaczego ci ją przesłał.

– Och, tak sobie myślę… nierzeźbiony… trevelyanista… powieszony w przeddzień upadku państwa… nazbyt radykalny nawet dla generał Kleist… Może z niego był patriota patologiczny?


Sześciokrotnie przelatywały nad Strefą helikoptery. W miarę jak wychodzili z dzielnic „pierwszych trzech czwartych" i wkraczali w rejony znacznie luźniejszej zabudowy, w pas niegdysiejszych samodzielnych miasteczek podnowojorskich – stawało się coraz oczywistszym, że nie uda im się w ten sposób przejść aż do enklaw. W blokowiskach plemion nierzeźbieńczych, w dżunglach odwiecznych slumsów – mogli sobie poczynać tak bezczelnie, wchodzić w nie jako Armia, pacyfikować okolicę, oczyszczać z tubylców całe kwartały, obsadzać wszystkie miejsca potencjalnego zagrożenia. Tam ludzie byli poniekąd do tego przyzwyczajeni: czy policja, czy jurdy, czy gangi, czy wreszcie Król Necropolis i jego legiony – jednakie to żywioły. Chociaż Marina słusznie zauważyła, że dla komputerów sieci miejskiego dozoru płonęli na mapie metropolii niczym supernowa na niebie, ognista kometa ciągnąca za sobą długi ogon zniszczonych kamer.

Za Grobowcami było jednakże jeszcze gorzej. Ku zdumieniu Nicholasa pojawiły się patrole korporacji jurydycznych, najwyraźniej wezwane przez mieszkańców. Podjechały do granicy Strefy, AGENCI pokazali broń, jurdy się cofnęły. Potem utrzymywały już bezpieczny dystans. Czekały na posiłki? Były to co najmniej trzy różne korporacje (licząc wyłącznie wozy z logo): obecnie żadna nie mogla sobie pozwolić na posłanie w jedno miejsce większej liczby ludzi, zwłaszcza gdy nie wchodziło w grę żadne poważne przestępstwo, a Hunt bardzo się wystrzegał, by nie niszczyć własności oznaczonej logo prawnych ubezpieczycieli, nie wchodzić na takie posesje. Sam wykorzystywał tych spośród AGENTÓW, którzy byli ubezpieczeni, rozstawiając ich na obrzeżach Strefy, w awangardzie Armii. Rozdzielał także pośród innych logo zebrane ze zwłok zwierznic. Tych zwłok, zwłaszcza na Grobowcach, było sporo; tam i gdzie indziej, gdzie przeszedł Tłum, jak fala z głębin morskich wynosząc i pozostawiając po swym odejściu martwe ciała, w tym ciała rzeźbionych z najodleglejszych nawet dzielnic. Z drugiej strony niewiele występków ścigały korporacje jurydyczne z większą zaciekłością, aniżeli kradzież i nieuprawnione posługiwanie się ich zastrzeżonymi znakami firmowymi. Hunt bał się jednak obecnie jedynie bezpośrednich zgłoszeń i za wszelką cenę próbował uniknąć otwartej konfrontacji.

Stawało się to coraz trudniejsze. Była noc, mgła (nie, mgły nie było), lecz w co drugim oknie paliło się światło, ludzie skakali po kanałach, oglądając największy show telewizyjny wszech czasów: transmisję na żywo z upadku państwa i zagłady miast. Te światła to były głównie poblaski bijące od całościennych ledtapet. Przez Mgłę przedzierały się do Hunta i mimo Grzyba infekowały jego umysł niektóre z niezliczonych psychomemów wzrokowych emitowanych przez tych widzów: płaskie obrazy paniki, przemocy, zniszczenia, szaleństwa, wizualizujące statystykę animacje, poważne twarze komentatorów, zapłakane – rodzin i przyjaciół osób zmarłych tudzież zezwierznicowanych. Tych ostatnich media ochrzciły mianem „zagubionych". Bezpieczne słowo, neutralnie sprzężone, ale z pewnością mniej chwytliwe od „małp".

To nie były Grobowce, umysły mieszkańców tej dzielnicy nie zostały przeorane przez memy strachu i posłuszeństwa. Wystarczyło jedno pchnięcie, by rozpędził się zgubny dla Nicholasa trend. W pół godziny utracił wszelką nadzieję (bo i niewiele jej miał). Jeszcze przed chwilą pisał do Quranta: 8.00 A.M., ALE POSTARAM SIĘ WCZEŚNIEJ. Teraz mógł zapomnieć o Czterolistnej.

Zaczęło się oczywiście od zdarzenia omal bez znaczenia. Diabeł/Armia, zgodnie z narzuconym przez Hunta skryptem, zabezpieczał wszystkie punkty w linii prostej od Nicholasa – w każdym razie te, do których miał dostęp i do których mieli dostęp potencjalni zamachowcy (czyli każdy prócz AGENTÓW). Oznaczało to obstawianie wszystkich drzwi i okien, obok których musiał Hunt przejść. Oczywiście diabeł starał się w miarę możliwości wybierać trasę minimalizującą liczbę takich punktów, jednak nie istniała przecież droga z Nowego Jorku do enklaw całkowicie bezpieczna przed wzrokiem tubylców. I zdarzyło się, że pewnego emerytowanego policjanta oderwał od telewizji i pognał do łazienki pełny pęcherz. Wracając, eksglina wyjrzał przez okno i ujrzał Armię. Pokonawszy nagły stupor, uniósł dłoń do ust i zadzwonił do sąsiada. Sąsiad widział to samo. Wyszedł przed dom, na trawnik. AGENT486 natychmiast przegonił go do środka. Emeryt zadzwonił z kolei do znajomych w służbie. Jeden z nich zechciał przyjrzeć się sytuacji bezpośrednio i przekonał się, że żadna z kamer z inkryminowanego obszaru nie działa. Pogadał z programem zarządzającym siłami NYPD i za Grobowce przesunięto dwa radiowozy, w tym jeden z załogą. Radiowozy natknęły się na jurdy. Wymieniono informacje.

Diabeł próbował ich ominąć, ale policjanci (w tym wypadku: publiczni i prywatni, pracujący razem) zorientowali się i zajechali Armii drogę. Skryty we Mgle Hunt widział to wszystko tysięcznymi oczyma. Najdalej wysuniętych AGENTÓW dzieliło od policyjnych pojazdów kilkadziesiąt kroków.

– Nie mogą cię zobaczyć, panie. Cokolwiek by się działo – nie mogą cię zobaczyć.

– Taa.

Gdyby go zidentyfikowali… Nawet nie chciał myśleć.

– Na razie to jest dla nich jakaś spontaniczna banda. Spora, to prawda, może Tłum. Ale nie niszczy, nie zabija, nie mają powodu się wtrącać, zwłaszcza zważywszy na to, co się dzieje w innych częściach miasta. Lecz kiedy cię, panie, rozpoznają…

– Wiem – mruknął Hunt, zirytowany łopatologicznymi wywodami menadżera.

Siedział na krawężniku przed lokalnym magazynem sieci Home Delivery, zawinięty ciasno w płaszcz.

Marina usiadła obok, wyciągnęła długie nogi obleczone w półprzejrzysty cień. Nicholas poczuł zapach jej perfum i przez chwilę podejrzewał nawet infekcję po myślni. Jak to się jednak potrafi człowiek zapomnieć w OVR…

– Wiesz – zaśmiał się ponuro, z miejsca się asekurując – ja naprawdę wierzyłem, że się nam uda…

– Panie – pochylił się nad nimi diabeł – nie ma powodu do rozpaczy. Bez trudu mogę się przebić.

Hunt uniósł wzrok.

– O czym ty mówisz, do cholery?

– Dysponujesz, panie, Armią – tłumaczył cierpliwie czart. – Mówię o Wojnie.

– Co?

– Inaczej zabiją cię.

– Zamknij się.

– Zabiją cię, panie.

– Wszedłeś w tryb „Ludobójstwo", czy co? Weź się lepiej zdiagnozuj.

Lucyfer długimi pazurami rozdarł swoją czarną pierś na dwoje, ukazując ogromne, mięsiste serce, skórzasty, brązowy muskuł, bardzo powoli kurczący się i rozkurczający. Łuummmm-łuuummmmmm…

– Nic mi nie jest – rzekł diabeł, zajrzawszy do swego wnętrza.

Nicholas wykonał prawą dłonią gest pomniejszego egzorcyzmu i Lucyfer cofnął się w Mgłę, skrupulatnie zasklepiając swą klatkę piersiową.

Marina obracała na palcach srebrne obrączki.

– Nie sądzę, żeby to miał być koniec – szepnęła.

– Mhm?

– Ravenskull… Chyba wiem dlaczego.

– No?

– Przesłał ci Modlitwę, efes… Zatem posiadał je już od Pewnego czasu. Dlaczego zakładamy, że sam z nich nie skorzystał?

– Bronstein? Mógł. Ale nic na to nie wskazuje.

– Doprawdy? Zastanów się. On nie był rzeźbiony. Skąd wiesz, jak wysokiego miał jugrina?

– Nie skończyłby wówczas na żyrandolu.

– Doprawdy? – powtórzyła. – Zastanów się.

– Chcesz powiedzieć… – zmarszczył brwi – że to jest wybrana przez niego przyszłość?

– Aha. Zobacz, jak przydały ci się te dwa efesy, zobacz jakie szczęście dotąd mieliśmy. Idziemy ścieżką niskiego prawdopodobieństwa, Nicholas, nie da się zaprzeczyć-bardzo niskiego.

– Niemożliwe. – Pokręcił głową. – Kto wybiera własną śmierć?

– Sam wskazywałeś na siłę jego motywacji.

– No tak. Ale co to by musiał być za cel? Co takiego musiałby ujrzeć Bronstein w futurpamięci, żeby jako warunek wstępny realizacji wybranej przyszłości poświęcić własne życie?

– No?

Hunt zapatrzył się ślepo w Mgłę.

– Ratunek dla kraju. Co najmniej.

– Też tak sądzę. – Ujęła Nicholasa za dłoń (lewą), uścisnęła. – Wcale nie sugerował się twoją wpadką z emerytami, nie liczył na przypadkowe odruchy. On wiedział.

Hunt znowu się zaśmiał, jeszcze bardziej ponuro.

– Wolne żarty! Modlitwa? Jak mówisz, sam dysponował nią na długo przede mną. I co zrobił? Nic. Inaczej dotąd z pewnością odbiłoby się w myślni.

– Może właśnie ten kontrtrend…

– Akurat! Po tygodniu!

– Więc coś innego… Spełni się jakoś.

– Co?

– Nie wiem.

– Ta, bohater narodowy, już to widzę…

Od czoła Armii doszły ich dwa strzały. Oboje odruchowo obrócili głowy.

– Zaczyna się – stwierdził. – Zaraz tu wróci diabeł, kusić.

– Nicholas…

– Proszę bardzo, mogę poczekać na cud. Naciskając zimną dłonią (poczuł chłód obrączek na potylicy), obróciła jego głowę ku sobie, odrywając mu spojrzenie od Mgły, w której majaczyły nieruchome sylwetki AGENTÓW gwardii.

Żadnych już słów. Mgła jakby dodatkowo zgęstniała, tłumiąc i przesłaniając wszystko wokół. Pocałuję ją, pomyślał Nicholas, z kosmiczną nieuchronnością przyciągany przez Marinę, antycypując już smak jej ust i wyraz twarzy, z jakim przymykać będzie nieznośnie błękitne oczy.

Zanim ukończył ruch, inne skojarzenia przeważyły. Zimny chodnik. Zapach zgnilizny. Szambo biologiczne. Zebrało mu się na wymioty. Skóra zaczęła swędzieć. Wybuchła w nim nagła potrzeba ruchu. Nie wiedział, co się dzieje. To znaczy piętro wyżej już wiedział: coś przedarło się przez Grzyb, oto, co się dzieje – lecz ani nie był w stanie dzięki temu zapanować nad zalewem wrażeń, ani zorganizować ich w celowy schemat. Zdaje się, że w międzyczasie spięło mu mięśnie i zmienił położenie ciała, bo teraz wszystko, co widział, to była Mgła. Mgłę widział, Mgłę słyszał, Mgłę czuł. Zaryczeć! Wierzgnąć! Ugryźć! Biec, biec, biec! Ale nie miał już nóg, nie miał już rąk, nie miał już twarzy. A przecież pamiętał, jak biega po zielonych równinach; pamiętał krew na języku i ciężkie bukiety zapachowe. Mógł! Gdyby tylko! Pamiętał przecież, wciąż pamiętał. Byle się ruszyć!

Lecz Mgła – Mgła to wypaliła. Coraz gęstsza, cięższa, bardziej żrąca, bogata smakami. Straszliwy ogień kwasu skauteryzował mu wszystkie zakończenia nerwów. Zatracił Hunt poczucie teraźniejszości i skalę czasu. Naraz bowiem było już „po" i wszystko inne należało do zamkniętego zbioru pamięci, nawet nie próbował sięgać, bojąc się straszliwych znalezisk. Płynął przez żywiczną zupę. Współbracia wdzięczyli się doń w godowych transfiguracjach egzociała. Zbliżał się moment przejścia, koniunkcja pożądań, ciśnienie grawitacyjne poruszało błędnikowe organy płciowe ich endociał. Wszechocean tego świata był równie wzburzony, zjednoczone gwiazdy, z rzadka dostrzegane z życionośnych głębin planety, przyciągały ku sobie wszelką materię, organiczną i nieorganiczną. Hunt, istota operująca na świadomości Hunta opadała i podnosiła się wraz z masami ciężkiej atmosfery, gęstego koloidu, na wpół żywego, na pewno bardziej aniżeli odrzucane weń moduły egzocielesne. Widział (cóż, miał przynajmniej wrażenie, że to sprawka wzroku), jak je odrzucają. Oni: jemu podobni. Mógł obserwować szaleństwo ich godów. Mijały liczne omroczą i rozjaśnię. Wkrótce zrozumiał formę istnienia. Życie na tej planecie dwóch słońc broni się przed zmiennością środowiska (środowiska o warunkach narzucanych przez astrograficzny bilard) cebularnym dualizmem wpisanym w mechanizm filogenezy każdej najpodlejszej drobiny z replikacyjnym farszem. Więc jestem ja, który jestem i który będę i w którym drzemie pamięć nieskończonej linii potomków; i jestem ja, który jestem i nic ponad to. Ten pierwszy,ja" stanowi nie więcej, jak kosmate jądro, serce wiru, co posiada moc splatania pochwyconych włókien egzocielesnych – moich, cudzych, one nie wiedzą – w kształty zdatne do przetrwania w nowym otoczeniu; natomiast ten drugi,ja" – to wielka burza owych włókien, egzociało płynące na falach wzbudzanych przez niewidocznych bogów masy. I kiedy nadchodzi sezon żądz, kiedy mały, wodnisty organ endociała zaczyna się trząść w fizjologicznym strachu samotnego istnienia -wir się rozpędza, następuje konsumpcja i odrzucenie zadzierzgniętych mikrowłókien, bezrozumne polowanie na nowe, wzajemne pożeranie się, rozdymanie do rozmiarów gigantycznych dryfbulw, potem znowu rekonfignracje – aż zostanie osiągnięta zgodność, rezonans kształtów, i nastąpi podział endorganizmów. Cała przyroda burzy się i przekształca. I nie sprawia różnicy, że idzie o nas, bo kimże my jesteśmy, właścicielami planety? Na pewno nie. Więcej tu generatorów psychomemów aniżeli jedna rasa, dużo więcej, a rekonfigurowany Hunt płynie przez kleistą szarość i widzi (bo asymiluje), że tutaj nie ma i nigdy nie było żadnej cywilizacji, że nie kryje twardej powłoki wielkiego globu żadne cmentarzysko sztucznych form materii nieożywionej. Jest tylko włóknista zupa, są tylko szybujące w niej globularne maszynki do egzekucji permutowanego kodu: jądra endonomiczne. One oplatają dookoła siebie wciąż nowe i nowe ciała, niektóre rozmiarów kciuka (co to kciuk?), niektóre stadionu (co to stadion?). Bóg tego świata, gdybyśmy Go w ogóle przeczuli, uabstrakcyjniłby się nam zapewne w postaci ostatecznego i przedpierwszego ziarna, dookoła którego omotany jest cały Wszechświat. Nierozrysowana dialektyka, gdybyśmy ją jednak rozrysowali symetrycznym diagramem, objawiłaby nam prawa gradacyjnych dopełnień: co jest jądrem czego; co wokół czego się plecie; gdzie zachowana cała wejściowa informacja.

…Co to Bóg? Co dialektyka? Co diagram i informacja? Gubią się myśli Hunta, gubi się sam Hunt: odpadają odeń włókna, marnieje Nicholas i marnieje, słabną jego więzi z ciałem, blokują się kanały zmysłów. Aż, sprowadzony do punktu, do swej nieredukowalnej huntowatości – jądra endonomicznego – spada zimnym kamykiem na wyciągniętą dłoń Mariny Vassone.

– Nicholas? Nicholas!

Przerażona, próbowała podnieść go z ziemi, ale oczywiście nie była w stanie. Zawołała diabła. Diabeł zmaterializował się w towarzystwie trzech AGENTÓW, razem postawili Hunta na nogi. Chwiał się i trząsł. Bełkotał bez sensu. Puściły mu zwieracze, cuchnął jak zwierznica. Prawa dłoń również wykonywała nieskoordynowane ruchy, egzekwując chaotyczne strzały neuralne i tym sposobem odpalając w przypadkowych sekwencjach co prostsze makra: Mgła to jaśniała, to ciemniała, Lucyfer migotał od bytu do niebytu i z powrotem, cały MUI kopał po zmysłach od zera do pełnej jaskrawości. Wyroił się z nocy ohydny pomiot piekieł, przewalając się teraz przez Mgłę tabunami horroru. Ktoś dął w róg. Błyskawice biły do rytmu.

Zaś spoza MUI szły kanonady podbite tysiącem ech, Pogłosy gigantofonowych wezwań do rozejścia się (wciąż te same moduły słowne). Najwyraźniej diabeł tak czy owak postawił na swoim – jeśli to nie była Wojna, to w każdym razie aktywne rozpoznanie ogniem. Ktoś ściągnął helikopter – jurdy lub policja publiczna, może któraś z sieci informacyjnych – przez Mgłę przebijały bowiem miokre pokasływania wirnika.

Hunt zamierzał z powrotem usiąść, ale coś mu się pomieszało i zamiast tego padł na brzuch. AGENCI zaraz go podnieśli. Otrzepał płaszcz – i ten pierwszy prawidłowy odruch przerzucił go w spiralę starego aktraktora. Splunął, odetchnął. Wciąż czuł, że coś lodowato zimnego pożera go od lewego biodra i lekko krzywił się, obracając się na prawej stopie niczym kaleka.

– Co to było? – spytała Marina, cicho i bez nacisku, za to tnąc go na pół spojrzeniem psychologaklinicysty.

– Ko…

– Co?

Splunął ponownie.

– Kontakt – sapnął. – Tak mi się wydaje.

– Jak…?

– Nie wiem.

– To chyba przez Modlitwę – wymamrotała Marina do siebie, momentalnie ulatując w świat abstrakcyjnych teorii, co poznał po oczach i pochyleniu sylwetki. – Tak, ona na pewno wyraźnie odbija się w myślni, no a zcentrowałeś ją na sobie. Taki gigantyczny psychomemiczny drogowskaz, strzała wskazująca prosto na twój nagi umysł.

– Więc masz, co chciałaś – warknął, siadając ostrożnie. – Gratuluję przenikliwości.

Kanonada nie ustawała.

– Panie… – zaczął diabeł. Hunt odpędził go gestem.

(Pod stopami: dywan (dotyk przez miękkie tabi). Przed oczyma: nagi Hunt rozciągnięty bezwładnie na kolorowych poduszkach, krwiodajka w zgięciu łokcia (spojrzenie przez ciemne okulary). Skojarzenie: medykator).

Miał ochotę bić nagą pięścią w ten krawężnik. Do cholery, rzeczywistość nie może być sprzeczna sama ze sobą! Ja przecież nie mogę znajdować się w dwóch miejscach naraz!

Marina przypatrywała mu się badawczo z góry.

– Kim jesteś?

– Jan… Nicholas Hunt. A ty?

– Dobrze. Może to jest to przesłanie: „Nie bójcie się, nic wam nie zrobimy"…?

Żachnął się.

– Mówisz tak, jakbyś naprawdę wierzyła w ten swój model.

– Sam powiedziałeś: Kontakt.

– A po czym to niby mam poznać? Jak odróżnić przypadek od działań zamierzonych, gdy wszystko jest myślą? Może po prostu dostałem w głowę kamieniem. To już ty tam, w Bostonie, przeżyłaś większy Kontakt…

– W każdym razie musiała to być potężna monada, skoro przedarła się pomimo Modlitwy…

– Nie wiem, nie wiem, nie wiem… Nic tu się nie trzyma kupy. Nie wiem nawet, jakich słów użyć. Nie płodzę tak łatwo wielkich teorii.

Przysiadłszy na piętach, zaśmiała się szyderczo, po Vassonowemu.

– Mój Boże, Nicholas… – Kręciła z politowaniem głową. – Tak naprawdę istnieją przecież tylko sukcesywnie falsyfikowane przybliżenia, nieustająca wojna paradygmatów. Teorie o wielkiej mocy wyjaśniania są nazbyt proste, by były prawdziwe, te zaś skomplikowane, opisujące rzeczywistość dokładnie, posiadają moc wyjaśniania minimalną, dotyczą bowiem jedynie wąskiego jej wycinka. Lawirujemy pomiędzy. Nigdy nie dostaniesz odwzorowania doskonałego. To wszystko są tylko analogie. Pamiętaj o tym. Model doskonały to byłaby równie skomplikowana, idealna kopia oryginału. Nic byś nie zrozumiał. Rozumiemy, bo upraszczamy. Myślnia? Monady? Kontakt? Nie popełnij błędu amatorskich popularyzatorów nauki i nie uwierz przypadkiem w słowa.

Nie znosił tego jej tonu. Ale zarazem cieszył się zeń, bo tu już nie mogło być żadnych wątpliwości, kto mówi: Marina Vassone.

– Więc nie Kontakt – sapnął. – Co w takim razie? We łbie namieszało mi potężnie, to na pewno. – Nadal miał ochotę opaść na cztery łapy i zaryczeć głośno, tak z głębi płuc, jednym dźwiękiem odpędzając wszystkich swych Wrogów.

Jak go uczono, pokierował własnymi myślami, skupiając się siłą woli na bezdesygnatowych abstraktach.

– To chyba był konstrukt zmysłowy z Nefele – rzucił. – Ale także… Wiesz – zmienił nagle ton i uniósł głowę -jestem dziwnie pewien, że od początku zbyt wiele w niej widzieliście.

– Mhm?

– W myślni. Jest w tym cel, ale nie ma świadomości: woda zawsze spłynie w najniższy punkt, chociaż przecież w żaden sposób tego nie planuje. Żywioł, oczywiście, siła natury. Schatzu chyba coś wspominał… huragany, wiry na powierzchni wody. Zaburzenia ośrodka, naturalne formy ainteligentne. A nie żadne monady, abstrakt-potęgi psychomemiczne. Wobraź to sobie jako ocean…

– Zauważ: sam budujesz modele.

– Tak, wiem. Potrzebuję słów. – Przesunął w powietrzu dłonią. – Idzie po oceanie fala. Co to jest? Forma miejscowych zaburzeń: cząstki w górę, cząstki w dół. Model, więc oczywiście znacznie bardziej skomplikowane, ale…

– Oczywiście. El Nino. – Kpisz!

– Daj sobie spokój, Nicholas, to nie twoja działka, wymyślasz od nowa tabliczkę mnożenia…

Do Hunta jednak coraz silniej to przemawiało. Żywioł, tak. Teleologia bezświadomościowa. Niech spojrzy na siebie samego: z jaką intencją pojechał wówczas do Mariny? czy planował cokolwiek z tego, co się potem wydarzyło? czy taki miał cel? jakikolwiek…? Czy przez cały ten czas podjął choć raz decyzję, która czyniłaby go odpowiedzialnym za doprowadzenie do podobnej sytuacji? Czy w ogóle istniał jakikolwiek wybór?

I wejrzałem w twarz Absolutnego Zła – byt to bezrozumny żywioł.

Tak, jak rzekł psychoanalitykowi: wszystko szło obok. Gorzej: mimo i wbrew niemu. Może gdyby od początku… To znaczy – od kiedy właściwie? Od narodzin…?

Tymczasem diabeł nie ustępował.

– Panie…! – wołał z Mgły, sam niewidoczny, basowa banshee.

– No czego?

Tamten natychmiast wyszedł, rozdarł przestrzeń na ukos, nad Nicholasem. Buchnęło w Mgłę cieniami.

Hunt uniósł głowę. Przelotówka od Grobowców, z lewej strony mocne światła od jakiejś reklamy, z prawej wjazd na estakadę. Zaśmieconą ulicą szalonymi zakosami sunie facet na motorze, nierzeźbiony obszarpaniec; bardzo wolno, lecz czasami znienacka dodając na moment gazu. Bezwładnie przewieszony przez kierownicę, wydaje się zupełnie nie kierować maszyną, raczej jakby to motocykl nim i samym sobą powodował.

Najpierw Hunt pomyślał, że gość nie żyje – ale nie: ciało reaguje prawidłowo, utrzymuje równowagę, podpiera maszynę na zakrętach.

Podręczny czar powiększenia. Harley Davidson.

– Niech zgadnę. Poumpree AKA kutas złamany.

– Zero elektroniki, panie. Zabytek, przejedzie przez wszystkie światła.

– Dawaj go tu.

Sytuacja na froncie przedstawiała się coraz gorzej. Im zacieklej diabeł/Armia bronił Strefy, tym większe siły ściągały policje, tym trudniej przychodziło zatrzymać mieszkańców w domach. Zapewne Cienie byli już w drodze, bez wątpienia ściągano też Gwardię Narodową. AGENCI nie cofali się, nie oddawali pozycji. Ale przecież nie byli uzbrojeni stosownie do regularnych miejskich potyczek (większość nie była uzbrojona wcale). Spytał diabła i okazało się, że padło ich już czterdziestu sześciu.

Wszystko to jednak na razie rozgrywało się dwa-trzy kwartały stąd. Hunt siedział i nasłuchiwał, niczym odgłosów zbliżającej się burzy. Widział we Mgle plamy różnych świateł. Nikt tu już nie spał. Gdyby nie AGENCI, miałby Tłum na ulicach.

Szok i odrętwienie powoli mijały. Gdzie ja byłem, na Nefele? Powinienem się umyć, przebrać, myślał. Marina rozmawiała o czymś z diabłem na prywatnym kanale.

Wyprzedzony głębokim pomrukiem silnika pojawił się harley, kierowany przez nie uzbrojonego AGENTA.

Nicholas nigdy dotąd nawet nie siedział na motorze. Nie miało to znaczenia: i tak ktoś musiał zabrać Marinę.

Z Mgły wyszli AGENT1 i AGENT3. Przesunąwszy odciętą dłonią przed oczyma, Hunt zamknął Mood Editor. Podniósł się bez słowa. Marina stała obok, przyglądając się sobie z opuszczoną lekko głową, dolną wargą przygryzioną do krwi. Prawdziwa Vassone w ogóle nie miała głowy.

Odebrał ją od fenoazjaty i usiadł za SWAT-owcem, który zajął miejsce sponiewieranego nieco AGENTA, tego, co przyprowadził tu motor. Hunt wziął ją na ręce – i syknął przez zęby: parzyła. W braku jednej dłoni musiał przyciskać do siebie to ciało omal jak niemowlę: nie mógł posadzić przed sobą, nie mógł położyć na kolanach. Bał się, że mu się wyślizgnie: nie miała kończyn, nie było za co schwycić. Ubranie na niej rozeszło się, popruło, zestrzępiło, naga skóra paliła w dotyku, miejscami czerwona, miejscami żółta. Elastyczne opaski podtrzymywały liczne krwiodąjki wyszabrowane z rozbijanych po drodze automatów. Nie mógł dopatrzyć się oczu, w ogóle – twarzy. Skądś ciekła cuchnąca ropa, prawie czarna. Kiedy tak jechali przez Mgłę, z początku wolno, lawirując ulicami, czuł wewnętrzne poruszenia organizmu: to oddychało. Przyłożył nawet ucho. Coś tam biło.

Obok gnał na piekielnym rumaku Lucyfer. Koń-szkielet rzygał z białej czaszki niebieskim ogniem. Był tak wielki, że mógłby spokojnie przeskoczyć harleya wraz z jadącymi na nim. Za diabłem siedziała Marina, obejmując czarta w pasie.

– Czterolistna! – krzyknął nań Hunt. – Jak najszybciej!

– Tak, panie.

Gdzieś po lewej wyleciały w powietrze budynki – huk i ogień, fontanny gruzu. Wojna rozgorzała na dobre.

W górze warkotały śmigłowce. Nie widział ich przez Mgłę – ale tak naprawdę obraz przecież docierał do mózgu- CAV FBI! – diabeł przekrzykiwał łoskot kopyt straszliwego wierzchowca.

– Śledzą nas?

– Nie, panie. Ale jeden z pasażerów odpowiada fenotypowi zidentyfikowanemu przez ciebie jako porucznik McFly, panie.

Więc jednak nas wytropili! Kto? EDC, FBI, Moore, Zespół. Czy śledzą? Głupie pytanie. Nie traciliby na to czasu: od razu wypraliby serię, prosto z powietrza. Nie ma znaczenia, czy trend zwyżkuje, czy spada – to nie działa w skali jednostek nieprzypadkowych, rozkaz jest rozkaz.

Wypadli z Mgły w czystą noc. Hunt przypomniał sobie, że mamusia kazała mu zrobić zakupy. Zaklął. Ciągła niepewność co do natury myślni, to poczucie nieustającego zagrożenia… Nie miał pojęcia, czy był to Kontakt, czy nie. A jeśli tak, to w jakiej intencji. I nawet jeśli nie – to co zostało dodane, zmienione w jego umyśle. Z Mariną było inaczej: nie potrafiła wskazać momentu infekcji, za to struktury przyłączone sama łatwo rozpoznawała. No a trudno powiedzieć, żeby już wcześniej nie dostrzegał Hunt u siebie irytujących rys, uskoków, luk, niezgodności. Nie był w stanie rozgraniczyć wpływów.

Czy zresztą w ogóle da się je rozgraniczyć? Wszystko to myślnia. Ale czym jest sama myślnia – tego nie wiedział.

Schatzu kontynuował:

– Zebrane przeze mnie dane wskazują, iż podatność ludzkich umysłów na transmitowane przez myślnię obce struktury psychomemiczne rośnie w czasie. Nie jest to tylko casus Nefele – sądzę, że dość szybko udowodnię to jako ogólną prawidłowość. Mentalne systemy immunologiczne psychozoików funkcjonują dobrze tylko do pewnego progu gęstości psychomemów, krytycznej presji myślni. Potem zaczynają się przecieki. Widzimy, jak rozszerzają się plagi sekt, a to tylko najwyraźniejszy objaw. Nie trzeba wcale estepu: kilkaset, kilka tysięcy lat – i, przypuszczam, wszyscy będziemy już na tyle wrażliwi, by mówić o nas jako o co najmniej empatach. Wpływ myślni będzie coraz bardziej widoczny.

Podniósł głos.

– Ale co to właściwie znaczy: „wpływ myślni"? – rzucił retorycznie. – Infekcje psychiczne. Czym mianowicie jesteśmy infekowani? Źródła mogą być dwojakiego rodzaju:

endokulturowe i egzokulturowe. Infekcje endokulturowe są trudno rozpoznawalne, ponieważ pokrywają się z poza-myślniowymi wpływami środowiskowymi. Dopiero w makroskali można rozróżnić. Tym zajmuje się memetyka analityczna; trzeba tu specyficznych narzędzi, sprawę dodatkowo zamętniają nasi wspaniali inżynierowie memetyczni, bo sztucznie indukowane przez nich trendy od lat płyną przez myślnię. Przecież cała ta memetyka stosowana opiera się de facto na psychomemetyce, tyle że przed Vassone nie znaliśmy jeszcze pojęć; lecz jedno zawiera drugie.

– Inaczej z infekcjami egzokulturowymi – podjął po chwili Schatzu, kończąc dygresję. – Te od razu rzucają się w oczy. To są rzeczy spoza naszej noosfery. Nie sposób pomylić. Internalizacja jest trudna i długotrwała. Lecz oczywiście już po przyswojeniu krystalizuje się z tego trend wewnątrzkulturowy: możliwie najwierniejsze odbicie oryginalnej infekcji, wariacja na temat. Tak zatem asymilujemy te obce elementy i z czasem każdy trend z egzokulturowego staje się endokulturowym – tylko że wtedy jest to już inna kultura, inna cywilizacja. Dzieje się to nieustannie. My promieniujemy sobą, Nefeleńczycy – sobą, i tak dalej. Idzie to przez myślnię z natężeniem malejącym wraz z odległością. Chociaż w dużej skali czasowej odległość nie ma aż takiego znaczenia. Spójrzcie państwo.

Ściemnienie. Na ściennym ledunku powolna animacja 2D.

– Psychosfera A emituje w dookolną myślnię swą psychomemikę i, jak widzimy, infekuje psychosferę B. Psychosfera B, która de facto jest już psychosferą B(A), infekuje z kolei psychosferę C. C(B(A)) zaś – D. I tak dalej, i vice versa, każda każdą.

Poszczególnym psychosferom przyporządkowano różne kolory i na ścianie pulsował teraz wielobarwny fraktal. Po nagłym zwiększeniu skali myślnia zyskała niemal jednorodny odcień jasnego brązu.

– Konsekwentny zapis funkcji byłby nazbyt skomplikowany, to są wzajemne zależności idące w nieskończoność, odsyłam państwa właśnie do praw dyfuzji gazów, obserwacji zachowania cieczy. W każdym razie – dostrzegacie państwo wzór. Entropia myślni znajduje swoje odzwierciedlenie w zmianach kształtu cywilizacji. To, co otrzymujemy z Nefele – stanowi proporcjonalną wypadkową wszystkich kulturosfer, które istnieją i kiedykolwiek istniały we wszechświecie. Także naszej, rzecz jasna. Czas istnienia danej kultury w jej oryginalnej formie jest funkcją naturalnej podatności na myślnię umysłów jej nosicieli oraz sumy odległości dzielącej ją od innych psychosfer. Potem następuje wyrównanie potencjałów, myślnia się znów lokalnie ujednorodnia; zagęszczenie pozostaje, lecz produkowane są te same psychomemy co w psychosferach sąsiednich.

– Bzdury. Myślnia myślnia, ale materia rządzi się własnymi prawami. Nie przeskoczy pan obiektywnych warunków, dziedzictwa ewolucyjnego, fizyki ekosfery. A fizjologia rzutuje, i to jeszcze jak!

– Doprawdy? Niech pan nie nie docenia świata idei. My przecież znajdujemy się zaledwie na początku tej drogi, nasze umysły pozostają jeszcze prawie całkowicie odizolowane. Ciągła powszechna anamneza… Biologia na przykład – już jest w pewnym stopniu funkcją myśli. Zmienią się mody fenotypiczne, zmieni tryb życia, upodobania… Czy jest pan w stanie przewidzieć, jakie ciała będą modne za dwa, trzy pokolenia? Estetyka pada pierwsza. Że przytoczę fragment „Chaosu Genowego" profesora Krasnowa: „Nic zatem, dosłownie nic nie przechodzi z matki i ojca na „ich" dziecko, nawet kody mitochondrialne. Ewolucja gatunku została ucięta niczym lancetem, dalej już tylko ewolucja mód". A mody, wszyscy wiemy, skąd się biorą.

Schatzu wyraźnie się rozgrzał, nie dawał słuchaczom zebrać myśli.

– Co pójdzie w drugiej kolejności: ekonomia. Gdy zmienią się preferencje konsumentów, skręci i ona. Nawet nie zauważymy zmiany kierunku długofalowych trendów, takich rzeczy nigdy się nie zauważa współcześnie. A już zwłaszcza w Wojnach Ekonomicznych. Przecież nikt nie planuje, wszyscy walczą. – Akcentując poszczególne słowa, jeszcze mocniej pochylał się nad mównicą. – W konsekwencji w nieuchronny sposób zmieni się prawo. Tak jak zwykle: trochę tu, trochę tam; ale skuteczniejsze rozwiązania kopiują się same. A cóż nam wyznacza normy prócz prawa właśnie? Nie obyczaj przecież, nie wiara, nie przyzwoitość; nie ma czegoś takiego. Zmienią się zatem i normy, standardy zwyczajności, kryteria moralności. Odetchnął, wyprostował się.

– Proszę przeprowadzić w wyobraźni kilkanaście takich iteracji – rzekł, już ciszej. – Bądźmy uczciwi. Jakim sposobem myślnia mogłaby nie zwyciężyć?

– Co pan właściwie przez to rozumie? – poderwał się wysoki rzeźbieniec z pierwszych rzędów. – „Zwyciężyć"! Zakłada pan inteligencję, plan…?

– No nie, to oczywiście była przenośnia. Jak mówiłem, trzymam się hipotez najuboższych – i wyciągam logiczne wnioski. Skoro się buduje model, należy być konsekwentnym i po puszczeniu go w ruch przyjrzeć mu się w każdym momencie procesu: wczoraj, dzisiaj, jutro, w nieskończoności. Mamy myślnię, Nefele, mamy pewne przesłanki co do charakteru wpływów… Przeprowadzamy prosty eksperyment myślowy i co widzimy?

– No co?

– Że tak naprawdę w całym wszechświecie, na wszystkich planetach, we wszystkich niszach życiowych – istnieje tylko jedna cywilizacja, jedna kultura. Jeden gatunek. W najdosłowniejszym znaczeniu!

Szum na sali.

– Powtarzam: jeden gatunek! Myślnia uśrednia ostatecznie. W końcu bowiem każda cywilizacja, prędzej czy później, osiąga ten próg technologii, który umożliwia jej autorzeźbienie. A jeśli nawet nie, to idea, wiedza o autoewolucji – one są w myślni. Na dłuższą metę nikt się nie uchroni. I zaczyna się profilowanie. Podług czego? Podług płynących przez nią trendów.

– Co pan przez to rozumie? Że zamiast Homo sapiens za iks pokoleń będziemy tu mieli… kogo? Psychosoic universi?

– Dokładnie.

– I co to za bestie? Robaki krzemowe? Gorące plazmowce? Humanoidy białkowe?

– A skąd ja to mogę wiedzieć? Zresztą mówię: gatunków wypadkowa. Ostatecznie przekonamy się sami. To znaczy już nie my. Potomkowie. Czy pana prawnuk nadal będzie oddychał tlenem. Bo może tlen będzie już niemodny.

Schatzu uspokoił się, wyrównał oddech. W polemicznej gorączce zapominał nawet o NEti.

– Zresztą – wzruszył ramionami – można pospekulować. Z pewnością w kształcie będą miały przewagę cechy preferowane przez ekosfery wszechświata młodego. Puścić równanie Drake'a w czasie i posadzić nad tym astrofizyków i biologów… Cięższe pierwiastki ruszyły stosunkowo niedawno, więc niższy procentowo udział form od nich zależnych… I tak dalej.

– Zatem co pan właściwie proponuje? – żachnął się rzeźbiony z identyfikatorem EDC. – Bo jak na razie brzmi to wszystko okropnie fatalistycznie. Skoro i tak nie możemy nic poradzić, bo takie są naturalne prawa…

– Musimy się bronić, póki jeszcze jesteśmy w stanie! -zaoponował Schatzu. – Opracować jakiś długofalowy program ochrony naszej psychosfery. Zagwarantować zachowanie odrębności człowieka jako gatunku i cywilizacji. Przede wszystkim nie można pozwolić na swobodne rozprzestrzenianie się genów telepatii. Odsyłam państwa do „Chaosu Genowego" profesora Krasnowa i polemicznych prac doktor Vassone. Przecież, do licha, wszyscy wiemy, że kiedyś Słońce jako czerwony olbrzym spopieli Ziemię, że już nie wspomnę o nieuchronnej śmierci wszechświata – ale to nie jest powód, żeby się z miejsca poddawać!

– Jakieś konkretne propozycje?

– Nie wiem, czy państwo słyszeli o futuroskopie Krasnowa, który był prezentowany w innej grupie przez doktora Jugrina. Gdybyśmy uzyskali środek o odpowiednio dużej mocy lub znaleźli genom kodujący wysoką podatność… żeby udało się przekroczyć próg autokatalizacyjny efesu…

– To co?

– To bylibyśmy w stanie tak pokierować zdarzeniami by uniknąć tej przyszłości! Choćby była nie wiadomo jak wysoce prawdopodobna!

– Nie jestem pewien, czy dobrze rozumuję – zmarszczył brwi rzeźbieniec z EDC – ale ja także byłem na tym wykładzie doktora Jugrina i w świetle pańskiej interpretacji myślni wcale nie wygląda to tak różowo. Skoro w Hacjendzie wpadli na ten efes zupełnie przypadkiem… mój Boże, ze snu!… a potem tak szybko, łatwo i bezbłędnie go rozwinęli, to musi się jego idea odbijać w myślni silnymi i licznymi strukturami psychomemicznymi. Rzekłbym, że stanowi nawet jedną z cech konstytutywnych Psychosoic unwersi. Zatem proponowana przez pana strategia tylko wzmocniłaby zgubny dla naszej tożsamości trend.

– Ależ w ten sposób rozumując, z góry stawiamy się na przegranej pozycji – zaperzył się Schatzu – bo czegokolwiek nie wymyślimy, ex definitione pochodzić to będzie z myślni! Toż to jakiś pieprzony metafizyczny Paragraf 22!

– Cieszę się, że pan również to zauważył – skwitował wojskowy sarkastycznie.

Загрузка...