Nicholas Hunt spacerował w wiszących ogrodach ponad Nowym Jorkiem. Ogrody kołysały się lekko wraz ze sterowcem, pod którym były podwieszone, nie przyzwyczajeni wizytanci skyhouse'ów nierzadko zapadali podczas silniejszych wiatrów na rodzaj choroby morskiej, opowiadano dowcipy o rzygających przez balustrady na leżące w dole miasto. Hunt był z tych już przyzwyczajonych. Co prawda sam nie mieszkał w owych podniebnych enklawach nadluksusu, ale bywał tu wystarczająco częstym gościem, by oswoić organizm z charakterystyczną dezorientacją błędnika.
Ogrody senatora (drugi podpoziom jego sterowca) posiadały powierzchnię blisko półtora kilometra kwadratowego. Rosły tu głównie rośliny tropikalne, było dużo pnączy, kryjących liczne mechanizmy i filary nośne platformy. W dzień systemy światłowodowych pryzmatów, dwadzieścia metrów wyżej kryjące szczelnie cały sufit podpo-ziomu, zapalały w ogrodach sztuczne słońca. Noc natomiast była prawdziwa.
Ów sufit stanowił zarazem podłogę pierwszego podpo-ziomu, gdzie mieściły się apartamenty i biura senatora, a gdzie teraz trwała feta z okazji uchwalenia promowanej przezeń ustawy o ochronie nieintencjonalnych produktów intelektualnych.
Szanowny Gaspar R. Tito, samozwańczy trybun mieszkańców stanu Nowy Jork; szwagier Nicholasa Hunta. Żelazne łańcuchy skojarzeń i odruchów wywoływały u Hunta lekkie skrzywienie ust na samą myśl o senatorze. Po prawdzie to ani się lubili, ani nienawidzili. Kilka wzajemnych przysług – na zasadzie transakcji handlowej. U Gaspara spotykało się ważnych ludzi, czyniło wartościowe znajomości; prędzej niż na gwiazdę showbusinessu, mogłeś tu wpaść na tajemniczego multimiliardera, którego nazwisko nigdy nie zagościło na łamach „Forbesa".
Mimo to Hunt nie przyszedłby, gdyby nie nalegania siostry. Uczyń, uczyń mi tę przyjemność. No więc uczynił. Imeldę zawsze lubił; teraz także szanował. Pięć lat temu, gdy wektory ich karier posiadały zwroty dokładnie przeciwne aktualnym, to on wybłagał towarzystwo siostry na jednym z półoficjalnych przyjęć w stolicy. Wówczas dzierżył jeszcze berło Prawdziwej Władzy. W czasach przed wygnaniem z raju dwa jego spojrzenia wystarczały, by wzbudzić powszechne zainteresowanie tak wyróżnioną osobą. Nic więc dziwnego, że Imelda zaciekawiła Tito. Jeśli przyjrzeć się sprawie z tej strony, za ów kontrakt małżeński mógł winić tylko siebie. Ale czy istotnie był niezadowolony z senatora w rodzinie?
Chwilami zdawało mu się, że rozmyślając w ten sposób tylko rozdrapuje stare rany. Częściej jednak podejrzewał siebie o podświadomą perfidię (o, w takich podejrzeniach się lubował!). Że niby zaplanował tę koligację jako zabezpieczenie na taką właśnie okazję, gdy aniołowie ogniści zastąpią mu wejście do Ogrodu i nie będzie ucieczki z krainy potu i błota. Że na podobną okoliczność pozostanie mu przynajmniej substytut: ogrody senatora Tito. W takich podejrzeniach się lubował, za takim sobą tęsknił, takiego siebie chętnie sobie wyobrażał.
Tymczasem w niedostatku autentycznego skurwysyństwa czynił tylko pod nieobecność senatora Tito złe grymasy.
W jego to ogrodach dopadł Nicholasa telefon od Jasa Vassone. Hunt uciekł bowiem z przyjęcia już po kwadransie: to był właśnie jeden z tych przypadków, gdy wręcz fizycznie czuł zżerającą go ambicję. Stanowisko – nie dosyć, że na prowincji (bo prowincją jest wszystko, co leży na zewnątrz waszyngtońskiej obwodnicy), to jeszcze tajne. Jakże miał się im teraz przedstawiać? Wciąż nie potrafił się odnaleźć. Patrzyli i nie widzieli, patrzyli i nie zazdrościli.
Toteż umknął przy pierwszej okazji.
Ogrody były prawie puste, raz tylko spostrzegł cienie Przemykającej między roślinnością pary. Muzykę i głosy słyszał, ale potrafił się przekonać, że tak naprawdę ich nie słyszy, że tylko dżungla, miasto, światła nocy… Gdy odezwał mu się w uchu telefon, Hunt był już całkowicie oczyszczony z miazmatów niespełnionych ambicji.
Tu, w chłodnej ciemności, pośród splątanych cieni, w symfonicznym szumie liści, mówił do swego sygnetu. (Ewolucja środków prywatnej komunikacji, ergonomia samotności: rozmawiamy z samym sobą. Najpierw miniaturyzacja aparatów, potem sieci komórkowe, potem miniaturyzacja aparatów komórkowych, wszechglobalna sieć satelitarna; a potem aparatów dekompozycja i standaryzacja).
– Trzymają ją w szpitalu, na oddziale psychiatrycznym, prosiła…
– Który to szpital?… Dobrze, zaraz się tym zajmiemy. Wyłączył się i wywołał Centralę Zespołu.
– Hunt.
– Checking. Okay.
– Daj Anzelma.
– Anzelm.
– Hunt. Kłopoty z Vassone. Prawdopodobnie siadła na niej animalna.
– Animalna…? Nie mów, naprawdę…?
– Na razie tak to wygląda.
– Przypadek? Nie wierzę. – Ja też nie.
– Żółtki?
– Nie wiem. Nieważne, nie teraz. Oto, co zrobisz… Przekazawszy Preslawny'emu instrukcje, wcisnął agat.
Marina, Marina, że też na ciebie padło…
Podszedł do balustrady, przez mgłę pajęczyn siatki asekuracyjnej spojrzał na Nowy Jork, setki metrów poniżej wrzeszczący w synestetycznej histerii tysiącami jaskrawych świateł. Noc przełamywała się z późnego wieczoru we wczesny ranek, w wiecznie oświetlonych metropoliach świata zachodniego nie istnieją żadne pory pośrednie. Zerknął na zegarek. Po trzeciej. Numer 5 już powinien znajdować się w Labie. Gdzie rzeczy z jego domu? Gonią właśnie północ nad Atlantykiem. Kto zrobi mu profil psychologiczny, skoro Vassone zaklajstrowało mózg?
Sygnał. Odebrał. – Hunt.
– Informacja od ekipy McFly`a. Kontakt potwierdzony, kontakt powierdzony. Wyjściowo: pierwsza kategoria. Straty w ludziach: dwóch z ekipy. Łącznik ranny, McFly ranny. Prośba o pomoc. Wysłaliśmy.
– Co z zapisem?
– Nie wiadomo. Ale to i tak bardzo dużo: minimalna wrażliwość wystarcza. Zyskaliśmy dowód, iż Wojny Monadalne są możliwe.
– Historia spirytyzmu pełna jest takich dowodów. Dajcie znać, gdy się wyjaśni sprawa z tym zapisem.
Rozłączył się.
Straty, straty, straty. Jaka procedura byłaby absolutnie bezpieczna? Czy w ogóle istnieje takowa? Wątpliwe. Oparł się o poręcz, zapatrzył na wełniście rozmyte światła miasta. Ba, żeby to byli Obcy! – zaśmiał się w duchu. Żeby to byli ci poczciwi Obcy: jakieś pająki, jakieś ośmiornice, kolorowe kur dupie, myślące planety, cokolwiek z hollywoodzkiej menażerii superdziwactw – ale materialne, namacalne, doświadczalne zwykłymi zmysłami! A tu co? Duchy, zjawy, omamy, abstrakcje. W cholerę z tym. To już te kwarki interpolowane z błysków w komorach próżniowych są bardziej realne. Zawszeć to coś przynależącego do naszej rzeczywistości: sami przecież też składamy się z kwarków.
Oszaleć można. Och, mój Boże, z jaką przyjemnością bym się upił! Kilka godzin wolnego. Hunt zalany. Pójść tak do Centrali. A dajmy ludziom poplotkować.
Ale nawet kroku nie zrobił. Tylko garbił się coraz mocniej, coraz bardziej pochylał nad miastem. Marina, kto by pomyślał… Że też akurat na ciebie padło. Czy rzeczywiście Chińczycy…? Cóż, pokój to wojna, wojna to biznes, a biznesem jest wszystko.
Nowy Jork, megapolia, dziesiątki milionów ludzi, dziesiątki milionów umysłów, śpią lub nie; żyją, myślą. Co tam rośnie? No co takiego rośnie na tej kupie gorącego nawozu?
Skontaktowała się z nim właśnie przez senatora Tito. Wtedy nie nazywało się to jeszcze Zespołem Hunta, nie było nawet Programu Kontakt. Zajmowali pół piętra w budynku waszyngtońskiej filii NSA. Większość powierzchni pomieszczeń i tak zagarnęły superkomputery post-PDP mielące swymi quasigenowymi algorytmami terabajtowe pakiety DNAM milionów obywateli USA. Hunt kierował kilkunastoosobowym zespołem informatyków i techników, na pół etatu miał zaś dwóch zaprzysiężonych genetyków, którzy w ten sposób dorabiali sobie do uniwersyteckich pensji. No i zdalnie – Krasnowa; Krasnow był od samego początku. Niesamowita kreatura. Nierzeźbiony starzec o ambicji nastolatka. Stanowił klasyczny przykład dożywotniej pijawki budżetowej, gatunku występującego bodaj endemicznie na terenie Dystryktu Kolumbia. Tytułował się profesorem. Jak to naprawdę było z jego tytułami naukowymi, sam już chyba nie wiedział, zagubiony w gąszczu swych konfabulacji i po prostu łgarstw. Co się tyczy specjalizacji, to specjalizował się Krasnow w tym, co aktualnie było na fali. Swego czasu odoił parę fundacji na dobre kilkadziesiąt milionów z przeznaczeniem na badania nad sztuczną inteligencją. Przez pół dekady sam rozporządzał podobnymi sumami, wkręciwszy się do kolejnej reinkarnacji programu Gwiezdnych Wojen, którego duch nawiedzać będzie Pentagon chyba aż po kres jego istnienia. Nazwisko Krasnowa pojawiało się również w kontekście badań nad szczepionką na ostatnią mutację HIV, nanotechnologią, łączami neuronalno-elektronicznymi, bionanotechnologią, analogami hormonów, pikotechnologią, Bóg wie, czym jeszcze. W świecie oficjalnej nauki nie był znany prawie wcale – lecz tu, w Krainach Cienia, wysokość współczynnika cytowań pozostaje zazwyczaj odwrotnie proporcjonalna do sumy rocznych dotacji. Spłodzony ostatnio przez Krasnowa elaborat pod tytułem „Chaos Genowy: dynamika Amerykańskiego Genomu" zapewnił mu ciepłą posadkę, znaczną pensyjkę i, co najważniejsze, wcale wysokie miejsce w hierarchii jemu podobnych roninów nauki – na co najmniej rok, potencjalnie zaś i lat pięć, bo Krasnow w Hacjendzie zabrał się od razu do pichcenia rezolucji głoszącej konieczność rozszerzenia badań na całość ziemskiej populacji.
Finansował to Departament Obrony i z tego też powodu trafił tam Hunt. O jedną chybioną salonową intrygę za dużo (tak lubił o tym myśleć) – i już: odstawka. Gdy wynosił swoje rzeczy ze starego gabinetu, przechwycił kilka suchych uśmieszków członków personelu: widzicie te krwawe kikuty? to otwarte złamanie kariery, nieuleczalne.
De facto był martwy; i czuł się jak zombie. Stanowisko w rodzaju kierownika wykonawczego programu typu Krasnowego – to, bądźmy szczerzy, jest już przejaw życia pośmiertnego waszyngtońskich maklerów politycznych. Czas tu zwalnia, świat prawdziwy, świat władzy i pieniędzy – odpływa, oddala się poza zasięg ręki i wzroku. Trzydziestokilkuletni starcy spotykają się w barach podczas przydługich przerw na lunch i, nigdzie się już nie spiesząc, dzielą się wspomnieniami z przedwcześnie a tragicznie zakończonych żywotów.
Vassone zadzwoniła do Tito, Tito zadzwonił do Hunta.
– Jest taka jedna, już wcześniej robiła coś dla rządu, Vassone, Marina S. Vassone, prosiła mnie, rozumiesz, przysługa, czy byłbyś, Nicholas, tak uprzejmy i…
– A o czym ona wie? Ma w ogóle dostęp?
– Ma, ma, tym się nie przejmuj. Zdaje się, że po prostu trafiła na jakieś odnośniki do tego, czym się tam teraz zajmujecie, cokolwiek by to było, bo, pojmujesz, ja się nie orientuję, powtarzam tylko po niej, otóż ona też się stara o forsę na jakieś badania i częściowo się chyba pokrywacie, to znaczy, czy ja wiem, w każdym razie chodzi o to, żeby mogła zajrzeć w szczegóły, FBI ją prześwietlało, twoja dobra wola, wiszę przysługę ludziom, którzy dłużni byli jej, rozumiesz…
– Okay, co mi tam, daj mi jej namiary.
Nie chciała przez telefon, przyjechała osobiście. Już to dwuznacznie wskazywało na stopień poufności tematu.
Hunt przyjął jaw swym nowym gabinecie, w istocie nędznej klitce. Przez ściany słychać było niski pomruk systemów chłodzących pracujące bez odpoczynku superkomputery NSA. Hunt był nawet zadowolony z tej wizytystanowiącej spore urozmaicenie w codziennej nudzie jego pozorowanej pracy. A poza tą pracą wszak też nie najlepiej: Charlotte znalazła sobie nowego tygrysa; matka znowu na odwyku; akcje, w których umoczył ponad połowę oszczędności, wytrwale idą w dół, a on ich nie sprzeda, bo gdyby się po tej ich ratunkowej wyprzedaży jakimś cudem odbiły, nie wytrzymałby już nerwowo. Doszło do tego, że – w ucieczce przed depresją – zaczął na służbowym terminalu pisać mroczny, przesycony alkoholowym cynizmem, polityczny thriller, którego główny bohater był medalowym okazem młodej waszyngtońskiej świni, zły aż po spirale swego DNA, i któremu wszystko się udawało wręcz nieprzyzwoicie, bo nie liczył się z nikim i z niczym. Gdzieś przy czwartym rozdziale Hunt spostrzegł się, iż darzy tę postać mimowolną a wciąż rosnącą sympatią, przenosząc na nią coraz więcej swych cech. Zadzwonił do psychoanalityka on-line. Psychoanalityk poradził mu pisać dalej, a w finale zniszczyć i upokorzyć swego mrocznego bliźniaka. Hunt, posługując się frazeologią swego powieściowego bohatera, nabluzgał potwornie w sygnet. Potem skasował z kryształów swe dzieło. Na to przyjechała Marina Vassone.
Nieskazitelna uroda rzeźbionej oznajmiała wiek kobiety pomimo braku oznak starzenia: czterdzieści lat, może kilka mniej, może kilka więcej. Genetyczne mody są bowiem nieodwracalne. Ostatnie pokolenie (a raczej przedostatnie, bo decyzja należy przecież zawsze do rodziców) hołdowało już innym ideałom piękna: twarzom asymetrycznym, aproporcjonalności i pozornej dysharmonii ich elementów, indywidualnym, charakterystycznym rysom projektowanym przez drogo opłacanych pomocników genetic sculptors, artystów w sztuce designu ciał niepoczętych. Rodzice Mariny poddali się natomiast modzie ich własnych czasów i stąd komputerowa doskonałość sylwetki i oblicza kobiety: czaszka zgoła egipska, łuki brwiowe niczym pociągnięte japońskim tuszem, witrażowa jasność włosów i oczu. W garniturze z czarnego polijedwabiu, o szerokich rękawach i nogawkach z wysokim rozcięciem, wyglądała zdecydowanie na bizneswoman czy prawniczkę, nie zaś naukowca, takiego, jakim wzorcowo malował go sobie Hunt – stanowiła fizyczne przeciwieństwo abnegata Krasnowa.
– Rozumiem, że interesuje się pani prowadzonymi przez nas pracami jak najbardziej zawodowo – rzekł Hunt włączywszy pospiesznie mikrofony i kamery ubezpieczenia prawnego, zamroziwszy twarz w bezwyrazową maskę i odprawiwszy rytuały powitania podług reguł NEti. – Tymczasem pokazało mi tu, że jest pani z wykształcenia neurofizjologiem, cokolwiek by to w istocie miało znaczyć. Profesor na Bostońskim, Departament Kognitywistyki i Systemów Neurałnych, Centrum Systemów Adaptatywnych. Mhm, pisze mi tu także: psychiatria, matematyka… Ta matematyka – to skąd?
– Sieci neuronowe – odparła lakonicznie. – Analogi mózgu.
– Tak czy owak, co to ma wspólnego z nami? Czytała pani „Chaos Genowy" Krasnowa?
– Tak. Właśnie dlatego. Chcę wykorzystać wasze banki danych do wyszukania osób o DNAM o pewnych specyficznych parametrach.
– Żeby tak być całkowicie szczerym, to jest to właściwie nielegalne.
– Dlatego przyszłam tutaj, a nie do Departamentu Zdrowia.
No cóż. Zasadniczo upoważniona pani jest. Ale proszę zdać sobie sprawę, że sama wiedza nic pani nie da, bo dla jej wykorzystania czy ogłoszenia gdziekolwiek na zewnątrz tych murów potrzebować pani będzie wysokiego, oficjalnego błogosławieństwa, dobre słowo od senatora Titp z pewnością nie wystarczy.
– Kiedy już to znajdę, pobłogosławią mi wszyscy.
– A co to właściwie jest?
– A mam pana zgodę?
– Tak, tak.
Potrzebuję waszych komputerów do interpolacji DNA telepaty i szerokiego przesiania populacji przez sprofilowany według tego filtr.
– Telepaty? – zaśmiał się Hunt.
– Biernego.
– Żartuje pani.
– Tak, oczywiście. Może mi pan wypisać papierek? Chciałabym ruszyć z tym już dzisiaj.
– Pani doktor, ja nie mogę opóźniać programu, angażując nasze moce obliczeniowe dla podobnych głupot.
– Pół procenta? Promil? Ile pan straci, parę godzin?
– Na taką zabawę w science fiction? Kwadrans zbyt wiele. Żywcem obdarliby mnie ze skóry.
– Na początku wszystko jest jedynie science fiction. Mogę przedstawić dowody. Mam setki godzin filmu z niepodważalnymi eksperymentami.
– Wszystko da się podważyć. Jeśli to faktycznie telepatia, trzeba było z tym pójść prosto do Langley, Fortu Meade czy Pentagonu, przyjęliby tych złodziei myśli z otwartymi ramionami.
– Ale ja nie chcę ich wyszukać, żeby potem prześwietlali chińskich dyplomatów albo gonili za podwójnymi agentami.
– A po co?
– Oni znajdą mi Boga.
Czarny obudził się i poczuł ciszę. Pustka huczała dookoła niego. Ani śladu myśli. Ciało informowało go o nieważkości. Kosmos. Sam na sam. Po raz pierwszy bez odbić, bez zanieczyszczeń – cudzych fizjologii, cudzych psychik. Wy zawsze wiecie. Leżał w bezruchu, jak sparaliżowany, nie otwierając oczu. Zaplanowane, zaplanowane, wszystko zaplanowane. Miejsce idealnego odosobnienia, dla mnie i takich jak ja. Numer 5. Czterech moich poprzedników sprowadzono tu do poziomu roślin.
Uniósł powieki i zobaczył na własne oczy, co wcześniej widział przez mgłę peryferyjnych doznań i myśli Flowersa. Habitat był wielkości dwóch przedziałów pociągu. Dwa małe, okrągłe okienka w przeciwległych ścianach. A ściany do ostatniego centymetra zabudowane. U góry, nad łóżkiem – rozległa tapeta ekranu z miniLEDów.
Ledwo Czarny zdążył po przebudzeniu zamrugać -bluzgnęło mu w oczy obliczem uśmiechniętego uprzejmie mężczyzny. Rzeźbiony z półtora pokolenia wstecz, skonstatował Czarny. Wzorzec indiańsko-kreolski a la Hollywood, choć rysy bardziej ostre i cera złotawa, i wąsy czarne, zupełnie nie pasujące do aktualnego telewizyjnego ideału.
– To jest nagranie – rzekł mężczyzna z ekranu. Ukryte głośniki wypełniły habitat jego spokojnym głosem. -Nazywam się Nicholas Hunt. Proszę się uspokoić, nic panu nie grozi. W istocie osobiście odpowiadam za pańskie bezpieczeństwo i w ramach moich możliwości postaram się zapewnić panu warunki maksymalnie komfortowe. Nie mogę zaprzeczyć, że został pan porwany. Jednak i to jest w pełni usprawiedliwione troską o pańskie bezpieczeństwo. Nie jest naszym zamiarem wyrządzenie panu krzywdy. Nie wiem, przez jaki czas będzie pan musiał pozostawać w tej orbitalnej placówce. W każdym razie niewielu ludzi może sobie pozwolić na podobne wycieczki; wszystko ma swoje dobre strony – Hunt uśmiechnął się szerzej, pokazując śnieżnobiałe zęby. – Wkrótce się z panem skontaktujemy w celu przedyskutowania szczegółów naszej współpracy. Wszelkie informacje dotyczące habitatu i jego wyposażenia może pan uzyskać bezpośrednio z kompa labu, wychodząc od menu, które za chwilę pan ujrzy. Ekran jest sensoryczny. Proszę się nie obawiać: prowadzimy ciągły monitoring i na wszystko mamy baczenie. W sytuacji alarmowej wszakże może się pan połączyć z oficerem dyżurnym, korzystając z opcji HELP2 lub po prostu wypowiadając na głos takie życzenie. Jeszcze raz: przepraszamy i zapewniamy o pańskim całkowitym bezpieczeństwie. Tymczasem proszę się zapoznać ze swoim nowym domem. Koniec.
Twarz zniknęła, ekran pokrył się mozaiką mniejszych i większych ikon.
– Chcę rozmawiać z oficerem dyżurnym – powiedział Czarny.
W lewym górnym rogu zaczęła się obracać mała Ziemia z nałożonymi słuchawkami.
– Dyżurny – odezwały się głośniki.
– Tylko fonia?
– Niestety. W czym mogę pomóc?
– Czy jestem o coś oskarżony?
– Nie. Nie reprezentujemy wymiaru sprawiedliwości.
– A co lub kogo reprezentujecie?
– Przecież pan wie.
– Tak. Rozumiem, że nie mogę się z nikim skontaktować, ani przesłać żadnej wiadomości.
– Nie może pan.
– To o wypadku mojego ojca – to było kłamstwo?
– Tak. Przykro mi, nie było innego sposobu na ściągnięcie pana do Stanów.
– Czego ode mnie chcecie?
– To nie należy do moich kompetencji.
– A gdybym popełnił samobójstwo?
– Proszę spróbować. – Gaz?
– Między innymi.
– To jest afera na skalę międzynarodową. Nigdy mnie nie wypuścicie.
– To nie należy do moich kompetencji.
– Czy ja rozmawiam z żywym człowiekiem, czy z turingówką?
– Z żywym człowiekiem, proszę pana.
– O co chodzi z tym „usprawiedliwieniem troską o moje bezpieczeństwo"?
– Pan Hunt panu wytłumaczy.
– Kiedy?
– Wkrótce.
– Macie mnie tam na ciągłym podglądzie i podsłuchu?
– Tak.
– Numer czwarty też mieliście?
– Tak.
– Co mu się stało?
– To nie należy do moich kompetencji.
– Dziękuję.
Globus ze słuchawkami zniknął.
Czarny ostrożnie usiadł na łóżku. W samolocie orbitalnym jakoś tego nie odczuwał, ale teraz mroczyło mu wzrok aż do zupełnego chwilowego wyciemnienia. Krew uderzała falami do głowy. Na szczęście nie rzygał, przynajmniej tyle. Odnalazł wzrokiem zainstalowane w ścianach liczne uchwyty. Kosmonautom na filmach jakoś nigdy nie były potrzebne, zawisali sobie w bezruchu jakby samą siłą woli. Czarnemu zabrało pół minuty ustawienie się „nad" bulajem. Niewiele zobaczył. Krzyknął na światło. Zgasło. Przytknął nos do plastiku. Tak, tak, to prawda: tam w dole obracała się planeta. Błękit oceanu, biel chmur, brudna żółć kontynentu. Słońce w takim razie musiał mieć za plecami, terminator w nadirze, zbyt ostry kąt, drugiego też nie widać, za nisko. W habitacie panowała cisza, tylko własny oddech szumiał mu w uszach. Minuty mijały, a on patrzył i patrzył, nawet nie mrugając. Kiedyś w ten sposób zahipnotyzowany został przez ruch fal morskich, przesiedział na plaży pół dnia, w ogóle nie zdając sobie sprawy z upływu czasu. Ale to teraz – to jest jeszcze potężniejsze. Oczy, przyzwyczajone do upośledzenia bielmem powietrza, kłamliwie zapewniają Czarnego o bliskości Ziemi: kilka kilometrów, tuż-tuż. A to nieprawda. Obejmuje wszak wzrokiem prawie całą półkulę, nie musi nawet kręcić głową. Jak to mówią na owych filmach? Wysoka grzęda.
Spokój, spokój, spokój, spokój spokój spokój… Obracaj swą mantrę w umyśle, aż wymiecie zeń wszystko inne i pozostanie tylko wyrugowana z sensu zbitka dźwięków. Umysł jak jezioro. Umysł jak wiatr nad polami. Umysł jak niebo błękitne. Jak próżnia kosmosu.
…wszystkie moje konie, Alabaster, Wiedźma, co z wami, gdzie jesteście…
Jakie, do cholery, konie?! „Konie" – inkluzja podstępna, nic innego…! Znowu chwycił go strach. To nie do wytrzymania, zszarpie sobie tu nerwy na strzępy – a jeszcze nawet nie rozmawiał z tym Huntem.
Skonsultował się przez tapetę ekranową z kompem habitatu, przylepił sobie do ramienia końcówkę injektora, po czym zaordynował silny środek nasenny.
Aż mu się niedobrze zrobiło od tego świetlistego ogromu rozciągniętego pod siatką i musiał usiąść na ogrodowej ławce. Był przyzwyczajony do buntu fizjologii, lecz nie – buntu wyobraźni. Miasto go przeraziło. Nie chciał patrzeć, skojarzenia przytłaczały.
Wrócił na górę. Przyjęcie tempem i nastrojem wchodziło właśnie w klimaty ciężko bluesowe. Wymienił kilka zdawkowych formułek i pożegnał się z siostrą i szwagrem. Kamerdyner przy drzwiach męskiej windy oddał mu płaszcz.
Poczekalnia wind cała była w lustrach. Hunt czterofasetowy. Gdzie się nie obejrzy – on, on, on. Może nie był postacią imponującą, ale na pewno wywierał wrażenie. Ciało i ciała tego oprawa, ubiór ze wszystkimi dodatkami – zaprojektowano je z identyczną dbałością o szczegóły oraz ostateczny wygląd całości. Kompozycja w pełni harmoniczna, ujmująca jakąś wyciszoną, naturalną elegancją. A nosił je w taki sposób, że prawie każda osoba bezpośrednio, fizycznie z nim skonfrontowana – automatycznie popadała w formy poddańcze i zaczynała się zachowywać niczym średniowieczny lennik. No, bez przesady. Niemniej uosabiał arystokrację tych czasów, tę prawdziwą: nie dziedziczną, nie opartą na tradycji, wiedzy, ani nawet pieniądzu – lecz miejscu zajmowanym w strukturze przepływu informacji.
Oczywiście, w rzeczywistości już do niej nie należał i obraz był fałszywy. Spoglądał sobie w oczy i opuszczał wzrok.
Ale jednak: wyprostowany, głowa wysoko, ramiona do tyłu, ręce symetrycznie za plecami, wysunięta do przodu noga ugięta lekko w manierze rzymskich imperatorów. Kruczoczarne włosy w lustrach prawie lśnią, mocno ściągnięte i splecione w krótki warkoczyk. Sztywny halsztuk wypiętrza się białą falą na purpurową marynarkę, pośrodku fioletowy hieroglif: logo jurydykatora. Czarne spodnie, białe tabi: proste linie i proste barwy. Śnieżne koronki eksplodują spod rękawów. Na wymanikiurowanych palcach jedyna biżuteria: sygnet Sony z kociookim agatem. Wszystkie tkaniny w widoczny sposób naturalne, żadnej monoprzędzy. Kiedy się porusza, słychać ich szelest. A porusza się zawsze energicznie, z onieśmielającym zdecydowaniem (to też jest po części wrodzone, a po części wytrenowane). Jest przystojny, ale tak przystojni są tu wszyscy. Podniósł wzrok i uśmiechnął się do siebie pod wąsem, i przez tę chwilę było w nim także coś z filmowego łotra.
Monostrunówką spadł na dach WTC (na szczęście jej kabina pozbawiona była okien), tu przesiadł się do drugiej, wewnętrznej windy i spłynął bezpośrednio na poziom garaży. Ktoś właśnie przyjechał razem z psem, małym, jazgotliwym kundelkiem. Bydlę małe, a zaciekłe jęło z czystej złośliwości oszczekiwać Nicholasa i ten w końcu się wściekł i odwrócił, gotów je skopać na betonową ścianę; lecz pół sekundy wcześniej kundel podkulił ogon i uciekł do swego pana.
Wreszcie podtoczył się wezwany samochód.
– Centrala – powiedział mu Hunt wsiadłszy.
– Tak jest, Centrala, już jedziemy, sir – i faktycznie, już jechali.
Hunt spolaryzował szyby i wywołał na przedniej serwis CNN-u, sprofilowany dla niego przez osobisty program filtracyjny. W newsach pod „Ogólne" rzucała się w oczy informacja o jakiejś tragedii w południowym Meksyku, wiele trupów. Znowu reinkarnacja Trockiego? – zaciekawił się Nicholas i wywołał info. W etykiecie było o sekcie. Mord rytualny? Ale nie. Sekta należała do gatunku apokaliptycznych, tych, co to: wodzu miał objawienie, nawiedzili go mali zieloni, i teraz zbiera naród wybrany dla wypełnienia kosmicznej arki. Zazwyczaj okazuje się, że arka zabierze tylko dusze – więc odcinają ciała. Na to wyglądało i w tym przypadku: pewnej nocy zaczęli się wieszać i strzelać sobie w łeb. Sto czterdzieści trupów. Pierwsze linki prowadziły do tylko odrobinę mniej krwawej rzeźni w podalpejskiej willi w Szwajcarii: ciała rozczłonkowane, czerwień na śniegu…
Odkąd Hunt pamiętał, od dzieciństwa, bez przerwy słyszał o podobnych wypadkach. Wychowywał się w przeświadczeniu, iż świat jest ze swej istoty szalony i tylko gdzieniegdzie trafić w nim można na oazy zdrowego rozsądku. Co więcej: postrzegał rzeczywistość jako konglomerat ożywionych i nieożywionych elementów, pozostających w bezustannym a bezcelowym ruchu, bo targanych siłami, które znajdują się całkowicie poza tych elementów kontrolą i zrozumieniem.
Podążając w głąb i w głąb wirtualnych bibliotek (które mają to do siebie, że za każdym przyswojonym tekstem otwierają drogę do dziesięciu dalszych, jeszcze ciekawszych), śledził był młody Hunt, niczym na puszczonym wstecz poklatkowym filmie, proces dezintegracji rzeczywistości.
Chaos zaczął brać górę nad porządkiem wraz z końcem zimnej wojny – bo zimna wojna stanowiła mimo wszystko jakiś schemat, a gdy przestał być on adekwatny, nie znaleziono na to miejsce nowego. Przełożenie z perspektywy historiozoficznej na egzystencjalną było prawie natychmiastowe: jak gdyby nacelowane wzajem na siebie rakiety z głowicami jądrowymi nadawały sens życiu każdego przeciętnego obywatela z obu stron Kurtyny! Czaił się w tym brudny absurd, niemniej koincydencja była w oczach Hunta niepodważalna.
Od owego punktu rozprzęgnięcia kolejne elementy postrzeganego świata wymykały się, jeden po drugim, zrozumieniu, opisowi i celowej analizie. Coraz trudniej było rzec, dlaczego i po co dzieje się, co się dzieje; a co gorsza – w ogóle co takiego się właściwie dzieje. Człowiek włączał telewizor i mógł tylko oglądać kalejdoskopy kolorowych reportaży z miejsc szaleństwa, słuchać oficjalnych oświadczeń i histerycznych zaklęć. Powiązanie ich ze sobą, wytyczenie jakiegoś kursu, sięgnięcie wstecz ku korzeniom, jasne nazwanie – pozostawało już poza jego możliwościami. Postawą dominującą stawała się więc postawa bezrefleksyjnej akceptacji, jako jedyna gwarantująca jaki taki spokój psychiczny.
Nie chodzi o to, że ludzie nagle stracili cel życia albo też dopadł ich ból istnienia. Hunt nie żywił złudzeń co do natury ludzkiej – tak czy owak przeważająca większość żyje jeno siłą inercji, a mąk wegetacji doświadcza co najwyżej w postaci porannego kaca, depresji postkoitalnej lub wizyt u dentysty. Lecz utraciwszy poczucie przynależności, uczestnictwa, pozbawieni imaginacyjnego aparatu dla tłumaczeń dookolnej rzeczywistości, przestali ludzie, każdy z osobna, odgrywać w niej jakąkolwiek rolę, choćby negatywną. Świat, historia, życie – wybuchały obok, i były to dzikie żywioły, o których człek potrafił rzec tyle, co jego włochaty przodek sprzed tysięcy lat o piorunie zapalającym sąsiednie drzewo.
Teraz zaś już nie było dnia bez informacji, z kraju lub ze świata, o jakimś kolejnym zbiorowym szaleństwie. Tych poniżej tuzina trupów w ogóle już nie dołączano do standardowych serwisów, chyba że były wyjątkowo malownicze zdjęcia.
Co to się dzieje, dumał Hunt, podczas gdy na wyciemnionej przedniej szybie BMW migotały kadry relacji z konferencji prasowej Południowoamerykańskiego Kartelu Drzewnego, na której jego zarząd dyplomatycznymi słowy de facto wypowiadał Holdingowi Syberyjskiemu średnioterminową wojnę; co to się dzieje, że ludziom coraz mniej waży ich życie? Przecież to nie tylko te samobójstwa, irracjonalizm szerzy się jak zaraza. Czy cywilizacja może zapaść na chorobę psychiczną? I jaka kuracja byłaby w takiej sytuacji dla niej odpowiednia?
Telefon, drugi priorytet. Strzelił sygnetem.
– Anzelm. Dostaliśmy szkic projektu budżetu na przyszły rok. Sto procent spod Korpusu, przesunięcie bez rekompensaty.
– Cholera.
No. Pożerają nas.
– Kleist?
Kleist, Fortzhauser, ktoś z tej paczki. A-aaa…
– Co?
Nic, spać mi się chce, nerwową noc mieliśmy, Hunt przewinął w myśli listę wasali oraz spadających suwerenów. Wybrał Oiola. O ile wiedział, miał u niego najwyższy priorytet.
Oiol najwyraźniej też nie spał. -Hunt. Kto wszedł do podkomisji?
– Której?
– Naszej, a której?
– A co?
– Czy mi się wydaje, czy Bronstein faktycznie coś słabuje? Wypuszczają nas z rąk.
– Naprawdę?
– Nie słyszałeś o budżecie? Uzależniają nas od EDC. Od kiedy to prezydenci dobrowolnie rezygnują z drugich kadencji?
– Hę hę, może właśnie dlatego. Zrzuca zbędny balast.
– Ale mantryków bierzecie. Więc jak to jest?
– Nie wiem. To chyba Krutsch, on jest McManamary.
– Ale przecież McManamara to emeryci!
– Już nie. Na dzień dobry pójdzie w CNN wywiad, senator pochyla się z troską nad młodzieżą i następnymi pokoleniami Amerykanów.
– Psiakrew. To ile to będzie?
– Troje na troje, ale Szczurek jest proenklawistyczny.
– Tuzin bogów i wszyscy ślepi.
Zakończywszy tym sarkastycznym słowomemem z „Hunów", połączył się Hunt z kolei z niejakim Gonzalesem Redem, ksywa Flak, który był głównym saperem memetycznym „Washington Post".
Flak spał; ale Flak wisiał Huntowi tyle przysług, że pora dnia nie miała tu znaczenia.
– Ofensywa McManamary – rzucił Nicholas. – Kto to robi?
– Brodsky and Brodsky Adv. – odparł szybko Red. -Dobre są, sukinsyny.
– Wiem, sam noszę wąsy.
– Rzeczywiście. Ostatnio robili jeszcze współczucie dla imigrantów i kilka narkofajek dla dzikusów, wiesz, białe anioły. Łamię ich – pochwalił się.
– To dobrze. Jak mocno?
– Będzie wstępniak. A co ty myślisz? Co tydzień mamy wkładki z jakiegoś funduszu.
– Pójdziesz na Krutscha.
– Krutsch, Krutsch… Już chwytam! Na czym on płynie?
– Zwolnienia podatkowe z dochodów z inwestycji. Ale na dniach wykona nagły przeskok. Strącisz go w locie.
– Spróbujemy.
– Strącisz go w locie, Flak.
Polityczne aikido nakazuje zawsze wykorzystywać cudzy impet, a kto będzie najmocniej bil w McManamarę, jeśli nie prezydenckie kolobbies, Radick i emeryci? Huntowi pozostało tam jeszcze wystarczająco dużo znajomych.
Zadzwonił do prezesa Bezpiecznej Starości. Pięć minut zajęło mu przebijanie się przez program sekretaryjny.
– Nicholas Hunt. Pani mnie pamięta?
– Owszem.
– Wie pani o McManamarze.
– Tak.
– Kiedy będzie składała mu pani propozycję… proszę napomknąć o czarnych orchideach.
– Czarne orchidee.
– Tak. Można mnie sprawdzić. Bronstein, Krutsch. Mam powody. Niewiele pani ryzykuje. Proszę spróbować. Powodzenia.
– Dziękuję.
Przyszło mu coś do głowy i ponownie zadzwonił do Oiola.
– Słuchaj, jeśli to jednak przejdzie, zasugeruj naszym wyrównanie reguł. Dlaczego tylko my? A taki Krasnow? Masz pojęcie, ile żrą Suche Źródła? I jak popieprzone ma on struktury finansowania?
– Ha, dobra myśl.
Liczył na to, że Krasnow jest silniejszy. Jeśli idziesz na dno, wczepiaj się w co tylko możesz. A coś nie wierzył, żeby Krasnow miał nagle zatonąć.
Hunt dotąd spotkał się ze starcem wszystkiego dwa razy, lecz to wystarczyło, by Rosjanin wżarł mu się na stałe w pamięć i strukturę skojarzeń. O, Krasnow to była figura, Krasnow to była legenda! On miał nosa, posiadał owo charakterystyczne wyczucie rodzących się właśnie w nauce trendów – tej umiejętności nikt mu nie odmawiał. Wszelako wydawało się, iż była to jedyna jego prawdziwie wybitna cecha i całość „sukcesów" Krasnowa należało przypisać po prostu jego nienasycalnej ambicji.
Nie inaczej w przypadku ostatniego projektu starego „profesora" (o ile Hunt wiedział, Krasnow nigdy nie miał stałego etatu na żadnym z uniwersytetów). Wystosowane przezeń półtajne memorandum, zatytułowane pompatycznie: „Chaos Genowy: dynamika Amerykańskiego Genomu", stanowiło nie więcej niż zbiór pytań i niezsyntetyzowanych informacji z różnych dziedzin, co splotły się w umyśle Krasnowa w zalążek nowej teorii. Nowej jak nowej: Hunt postrzegał ją raczej jako ciąg wyekstremalizowanych truizmów. Ale Krasnow wiedział, jak pisać, by wystarczająco zaniepokoić rządzących biurokratów, umiał w swych artykułach łączyć pozory naukowego obiektywizmu z patetyzmem telewizyjnych wieszczów kresu cywilizacji – i to chwytało. Resztę, czyli właściwą pracę umysłową, wykonywali zań inni. Aktualnie teoria Chaosu Genowego prezentowała się jako w dziewięćdziesięciu pięciu procentach dzieło grupy płatnych konsultantów zatrudnionych na początku istnienia Programu przez Hunta -wówczas (kiedy to było, zdumiał się w duchu Nicholas, przecież nawet jeszcze rok nie minął!) był to zupełnie inny Program. Lecz nikt nie miał wątpliwości, iż rzecz zapamiętana zostanie jako „teoria Krasnowa".
Autoewolucja, pisał Krasnow, jest to kreacja genetycznej przyszłości gatunku przez jego przedstawicieli. Zaczęto powszechnie używać tego terminu po komercjalizacji technologii „rzeźbienia" DNA planowanego dziecka. Całkowicie błędnie.
Otóż aby móc mówić o jakiejkolwiek ewolucji, musi zachodzić ciągły proces dziedziczenia, a tu z niczym podobnym nie mamy do czynienia, bo genetyczne rzeźbienie nie ogranicza się do jednego pokolenia, lecz dotyczy w równym stopniu całej rozciągniętej wzdłuż osi czasu linii „potomków". Gdyby jeszcze rzeźbiarze dokonywali swych operacji na DNA faktycznie pochodzącym od rodziców, dziedziczono by przynajmniej introny. Ale firmy genetic sculptors mają swoje – identyczne dla wszystkich klientów – genomy ramowe, od których zawsze rozpoczynają proces komputerowego doboru dezoksyrybonukleotydów. Nic zatem, dosłownie nic nie przechodzi z matki i ojca na ich" dziecko, nawet kody mitochondrialne. Ewolucja gatunku została ucięta niczym lancetem, dalej już tylko ewolucja mód.
Po drugie zaś – i tu Krasnow docierał do źródła zagrożenia/szansy – owo cięcie było „nieczyste". Żeby ono faktycznie dotyczyło całego gatunku…! Ale nie dotyczy. Dżdżownica światowej ekonomii rozciąga się i rozciąga -my tu biedzimy się nad genetycznymi modami, a w sercu Afryki wciąż mordują się kałasznikowami, dzidami, maczetami i mnożą zgodnie z plemienną tradycją, po dwunastu z jednej matki, umiera dziesięciu, Darwin w zenicie, czysty żywioł. Samo w sobie z genetycznego punktu widzenia nie jest to nic złego, wręcz przeciwnie, to stan naturalny, tak było przez tysiąclecia i tak być powinno, nie z tego powodu kłopot. I nie kłopot z powodu rzeźbienia jako takiego, bo gdyby było ono obligatoryjne dla każdego mieszkańca Ziemi – również nie stanowiłoby żadnego zagrożenia. Problem natomiast powstaje z pomieszania obu tych systemów, ich równoczesnego funkcjonowania w blisko ośmiomiliardowej populacji – przy czym swym genomem manipuluje zaledwie osiem jej procent.
Powiedzmy sobie jasno – grzmiał Krasnow – fakt, że rozpisaliśmy DNA Homo sapiens na grupy genów podług ich embriogenetycznych funkcji, bynajmniej nie oznacza, iż wiemy, co może dać w fenotypie dowolna ich konfiguracja, w istocie wątpliwe, byśmy kiedykolwiek w przyszłości to wiedzieli. Genetyczni rzeźbiarze codziennie aktywizują tysiące takich zestawów genów, które nie występują i nigdy nie występowały w naturalnej historii gatunku, bądź występowały, lecz zostały wyeliminowane w procesie dalszej selekcji. Dla pojedynczego osobnika noszącego je w swych komórkowych jądrach nie posiada to najmniejszego znaczenia: on ma – wynikającą z uprzednich testów -gwarancję firmy od poczęcia aż do śmierci. Nie miałoby to również znaczenia, gdyby nie pozostawiał on po sobie innych potomków, jak tylko rzeźbionych. Jednak to byłby stan idealny, modelowy, nie do osiągnięcia w rzeczywistości, gdzie ma miejsce nieustanny przepływ genów z populacji z upowszechnionym genetycznym projektowaniem do populacji wciąż podległych jedynie prawom Darwina. Ta rzeka wykoncypowanych w odmętach fuzzy logie naszych superkomputerów, artefaktycznych genów – rwie z siłą Amazonki na zewnątrz, do oceanu siedmiu miliardów Homo sapiens, rekombinujących następnie w naturalny sposób owo obce, nowe DNA z DNA nierzeźbionym lub, co gorsza, z innym DNA rzeźbionym; i jeszcze raz; i jeszcze raz; i wciąż ze świeżymi domieszkami… Rozprzestrzenia się po populacji niczym pożar w dżungli.
Kto jest w stanie przewidzieć, jakimi odgałęzieniami od gatunkowego pnia zaowocuje w przyszłości – lub owocuje już teraz – ten w pełni chaotyczny proces? Przyszła Vassone i stwierdziła: – Telepatami, między innymi.
Marina, Marina, westchnął w duchu Hunt, taka pewność siebie przystoi jedynie prorokom, a i im nie wychodzi na zdrowie.
Samochód zatrzymał się, z szyb zeszła zaćma. – Jesteśmy na miejscu – rzekł wóz. Znowu podziemny garaż. Hunt wysiadł, ruszył do windy. Obie windy, męska i żeńska, były prywatne, wynajęte wraz z dwoma najwyższymi piętrami Cygnus Tower przez atrapową firmę, którą zwykła się posługiwać w takich sytuacjach DIA. Drzwi zakluczano kartą elektroniczną oraz odciskiem kciuka, nadto już po wejściu do kabiny sprawdzał gościa przez kamerę żywy strażnik z posterunku na górze. Hunt zrobił do obiektywu ponurą minę. Winda wystartowała, ugiął nogi w kolanach. Przy hamowaniu jeszcze gorzej, senatorski szampan podszedł mu do gardła.
Moment niedoważkości przypomniał mu o Numerze 5. Trzeba będzie z nim pogadać. Co z Vassone, przecież profiler pilnie potrzebny. Robota dla esesmanów, psiakrew.
Poszedł prosto do Anzelma. Preslawny chrapał, rozciągnięty na swoim biurku jak na krzyżu, jedna ręka w szufladzie, druga przewieszona przez usztywnioną płachtę ledekranu.
Hunt zamachnął się i huknął drzwiami, aż mu w uszach zadzwoniło.
Anzelm zleciał na podłogę. Zawył.
– Co jest? – zagadnął uprzejmie Hunt, zaglądając pod mebel.
Anzelmowi krew ciekła z nosa. Zezował, usiłując spoglądać równocześnie na swoją dłoń z szerokimi smugami czerwieni na grzbiecie oraz na pochylającego się nad nim Hunta.
– Huntobicie – warknął i rzucił się na Nicholasa. Tamten odskoczył.
Anzelm zaczął gramolić się z czworaków.
– Sukinsyn.
– Spałeś na służbie.
– Kurewski służbista.
– Miło mi.
– Podam cię do sądu.
– Nie możesz, podpisałeś zrzeczenie się praw, a tu nie ma sieci ubezpieczenia. Zresztą sram na NEti.
– Ty sadystyczny…
– Dobra, dobra, spuść już parę. Gdzie pan pułkownik?
– Poleciał po McFly'a. Jego ludzie, będzie musiał pisać listy. Szykuj się na oberwanie chmury. – Wyciągnął w górę dłoń. – Podaj mi rękę.
– Akurat! Ściągnąłbyś mnie do parteru. Zresztą upaprałeś się cały we krwi, idź się umyj.
– Chciałbym zobaczyć minę tego kardiologa, który otworzy ci klatkę piersiową. Pieprzony wybryk natury. Może chociaż chusteczki daj.
Hunt rzucił mu pudełko i przysiadł na krawędzi biurka. Anzelm ulokował się na podłodze, w kącie pokoju, i podjął z góry skazaną na niepowodzenie walkę z plamami.
– Jak Numer Piąty? – spytał Nicholas.
– Obudził się i od razu zaczął się rzucać. Zatkałem go standardowymi formułkami i odesłałem do ciebie. Nie sprawia wrażenia wariata.
– Co z Mariną?
– Zaraz zjawią się przy niej braciszkowie.
– Jeśli przez dziesięć godzin będzie czysto, niech ją wiozą tutaj.
– Tutaj? A jak draństwo przywlecze się za nią?
To się przywlecze. Co możemy poradzić, w fortecy się zamknąć?
– Mówię ci, to od początku był poroniony pomysł. Wetknęliśmy kij w mrowisko.
– Vassone to powiedz.
– Kto mieczem wojuje. Aha, znowu dzwonili z Departamentu Stanu. Ktoś od nas powinien im rutynowo opiniować te raporty z inwigilacji ichnich bonzów. Niepotrzebnie posłaliśmy im wtedy kopię, co drugą chybioną prognozę decyzji tłumaczą teraz monadami na smyczach obcych wywiadów. Casus Vassone to woda na ich młyn. W poczcie elektronicznej jest analiza tych urojonych Wojen Monadalnych, autorstwa niejakiego Hatzu czy Katzu. Dopuszczony z ramienia Departamentu Obrony, przyjedzie tu, będzie na dniach. W Hacjendzie szaleje Krasnow, zamiast cisnąć doktorków na estepa, bawi się blockerami bionano, efesem i płodzi wielkie teorie, znowu był monit, żeby kogoś tam posłać do nadzoru.
– Efes? Co on w nim widzi?
– Ba! Jak wpadli na to miesiąc temu – asystentowi Krasnowa się przyśniło, uwierzysz? – tak poszło to piorunem. W życiu nie widziałem takiego przyspieszenia technologicznego, od eksperymentu do zastosowań użytkowych w tygodnie, ani jednej ślepej uliczki, Krasnow błogosławi, wszystko jak po maśle. Poczekaj jeszcze miesiąc, a powie ci, że w ten sposób wygra Wojny.
– Przynajmniej jest to jakiś punkt zaczepienia przy rewizji podań o dofinansowanie. Ktoś zamawiał ten efes?
– Nikt. Nikt nawet o nim nie myślał.
– Więc właśnie. Marnowanie środków budżetowych, wydatki niezgodne ze specyfikacją, malwersacje. Jeszcze zobaczymy, kto na kim pojedzie.
– A ty co usłyszałeś na przyjęciu w sferach niebiańskich? Jak w stolicy przechylają się nastroje? Czas nas teraz oskarżać, czy wyśmiewać?
– Jedno chyba nie wyklucza drugiego, w każdym razie według nich – mruknął Hunt w zamyśleniu; w międzyczasie obróciły mu się wiatraki skojarzeń. – Słuchaj, chciałbym, żebyś posadził kogoś nad analizą tych wszystkich masowych szaleństw, wiesz, sekty, samobójstwa, te rzeczy.
– W jakim kontekście? Myślni? Co to ma być, może rys historyczny dla edukacji dziatwy?
– Niee. Posadź kogoś z łbem na karku, niech spróbuje to jakoś zsyntetyzować, mamy tu przecież do czynienia z wyraźną tendencją, długofalowym procesem… No nie wiem, cholera, niech pogłówkuje. Sam kiedyś próbowałem, ale… Idę się przespać, nie chce mi się jechać do domu. – Wstał, ziewnął. – Anzelm, na miłość boską, umyj się, wyglądasz jak kapłan voodoo przy pracy.
– Pokój z tobą, Nicholas, pokój z tobą.
„JFK" wylądował, celnicy sprawdzili przebieg lotu, Flowers podpisał papiery i wynajęci pielęgniarze przenieśli nieprzytomnego mężczyznę do ambulansu. Jechali w szarówce miejskiego świtu, siedzący za kierownicą spał, komp obudził go po dotarciu na miejsce. Wynieśli nieprzytomnego na noszach. Zgodnie z instrukcją, położyli je na podłodze windy i odjechali.
Winda zatrzymała się piętro pod Centralą. Numer 4 przetoczony został na noszowym wózku przez białe korytarze do pogrążonej w półmroku sali. Tu zajęli się nim lekarz i pielęgniarka: rozebrali go, pobieżnie zbadali, opisali. W sali stało pół tuzina maszyn pełnej opieki medycznej, trzy z tych sarkofagów były już wypełnione – oddychały w nich, powoli i z mozołem, organizmy oczyszczone z pneumy.
Kolejny sarkofag otworzył się jak kwiat, asymetrycznymi metalowymi, plastikowymi i szklanymi płatkami, sięgając po mężczyznę w śpiączce. Maszyna przyjęła go w swe łono, otoczyła niezliczonymi ramionami, okryła półprzeźroczystymi błonami i wtargnęła w ciało igłami, sondami, czujnikami, elektrodami. Obudziły się – tu i w sali obok – czwarte zestawy małych ledekranów, liczników i diod, zapłonęły kanciaste hieroglify życia.
Doktor i pielęgniarka wyszli. Tamci spali bezsennie, Czworo przeterminowanych. Maszyny ich tuliły. Tylko twarze widać było wyraźnie.