14. Tłum na ulicach

To jest pan Julius Qurant, a to jego żona, pani Colleen Qurant. Uratują ci życie, Nicholas, więc nie utrudniaj.

Przez te trzy dni Hunt wykoncypował sobie, dlaczego właściwie Vassone zdecydowała się zapłacić także za niego i zabrać go ze sobą do enklawy. To proste: ponieważ była to decyzja najmniej radykalna. Zawsze przecież Marina będzie mogła rozkazać Cieniowi go zabić i Cień go zabije. Do wskrzeszeń natomiast trzeba zupełnie innych specjalistów. Sam by tak postąpił na jej miejscu – decyzje nieodwracalne, oto, czego naprawdę zawsze się obawiał

Przez te trzy dni zrozumiał Nicholas także to: nie ma już dla niego powrotu, i to nie tylko do Prawdziwego Życia (zapomnij!), ale nawet do tej sekretnej egzystencji w sferze cienia, jaką dotąd prowadził, w NSA i potem w Zespole. Tak więc dwóch śmierci dane mu było doświadczyć. Pierwszej, mniejszej, gdy wygnano go z ogrodów władzy, drugiej, ostatecznej, bo publicznej, gdy dokonano na nim mordu medialnego.

W istocie zrozumiał to w tej samej chwili, w której zobaczył się na ledekranie podpisanego poszukiwanym zbrodniarzem. Ale żeby zaakceptować ów stan także podrozumowo, żeby uwierzyć, potrzebował dnia, nocy i dnia. Wówczas poczuł dziwną ulgę. Wszystko przepadło, nie ma więc się już czym denerwować. Rechotał do Lucyfera: – Co się będę przejmował… Szlag trafił Nicholasa Hunta. Odtąd mów mi Nick. – No problemo, Nick.

Kiedy jednak stawał w jasny dzień przed odledowanym oknem, z wielkim miastem u stóp, co prawda nie na aż takich wysokościach, co w skyhouse'ie senatora czy w swoim mieszkaniu na Manhattanie, ale przecież zawsze była to perspektywa Ubermenscha; więc kiedy tak stał i patrzył, budziło się w nim irytujące drżenie, jakiś dygot wewnętrznych organów duszy, zupełnie jakby ktoś wsadzi mu tam do środka rękę i teraz rwał, kręcił, szarpał, potrząsał, niepowstrzymywalny w swym szale wściekłoś rozżalenia i żądzy zemsty. Nieświadomie zaciskał Hunt pięści, pochylał głowę, gryzł wąsa. Wżerało się w Nicholasa wspomnienie tamtej chwili sprzed paru dni, z niedzielnego popołudnia, kiedy to z pełną świadomością wszystkich konsekwencji – bo przecież spodziewał się był najgorszego – Hunt postanowił rzucić się w przepaść. No więc rzucił się, proszę! Zdobył się na odwagę i ma!

Odwracał się od okna, cały spocony, i wypuszczał powietrze, rozluźniał mięśnie, śmiał się do diabła. – W następnym życiu będę jeszcze głupszy…!

Kiedy Marina ich sobie przedstawiała, stali – enklawiści i Hunt – pod przeciwnymi ścianami pustej sali konferencyjnej, lecz Colleen Qurant od razu podniosła wzrok na Nicholasa i mruknęła:

– To dla niego żaden argnment, zdaje się, że już położył na sobie krzyżyk. Próbował się skądś rzucać? – spytała Vittoria.

Cień pokręcił głową.

W Huncie zaczęło się rodzić współczucie. Zmierzył gniewnym wzrokiem Vassone i enklawistów. Który to? Który?

– Darujcie sobie – warknął – żaden ze mnie samobójca, za dużo z tym zachodu bez kevorkianek.

Marina zerknęła na Vittoria.

– Działa jeszcze?

Cień wykonał wahadłowy ruch otwartą dłonią: może.

– W rzeczy samej – Nicholas zwrócił się w OVR do diabła – działa jeszcze to serum?

– Jeśli ty nie jesteś pewien, to co ja ci tu mogę powiedzieć? – obruszył się książę ciemności. – Skłam.

– Nie możemy po prostu wsiąść do samochodu i pojechać – mówił tymczasem Julius Qurant – bo wszystkie wozy cywilne są automatycznie blokowane na skrzyżowaniach, komp zaparkowałby nas po paru metrach. A jeśli nie, to tym gorzej, z miejsca mielibyśmy na karku policyjne UCAV-y. Maszerować sobie zwartą grupą przez miasto też nie bardzo można. Zarządzenie kwarantanny bardzo to wszystko utrudnia. Widzę teraz dwie możliwości: albo odczekamy, aż jabłuszko pęknie, co potrwa jeszcze jakieś trzy-cztery dni, albo pójdziemy nocą, rozdzieleni.

O trzech-czterech dniach mówili medialni eksperci. Głównyrn problemem było zaopatrzenie. Transport przejęło wojsko, ale że zamknięto wszystkie supermarkety, restaurację, McDonald'sy – trzeba było dostarczać żywność pod próg. Ludzie winni bowiem pozostawać w domach, w miarę mozliwości w oddzielnych pomieszczeniach, i jak najdalej od siebie. Oczywiście to też nie było idealne rozwiązanie – co ze slumsami, co ze starą, ciasną zabudów co z gęsto zaludnionymi dzielnicami etnicznymi? – ale chodziło o nie dopuszczenie do sformowania się ulicznych. tłumów. Hunt widział relacje z Brooklynu, te masakry krwawe. Tam niewielu zdecydowało się na wszczepkę. Miliony nie zagrzybionych, głowa przy głowie… Początkowo sądził, że z czasem ludzie się przyzwyczają, że to się jakoś uspokoi – teraz widział, że kwarantanna stanowi dla megapolii pokroju Nowego Jorku ostatnią brzytwę ratunku.

– Chodźmy teraz – rzekł. – Kiedy to wszystko wybuchnie, będziemy mieli jeszcze mniej szans. Wyobraźcie sobie, co tu się będzie działo.

Colleen i Marina równocześnie i w ten sam sposób wzruszyły ramionami. Julius skrzywił się i klasnął trzykrotnie. Colleen obejrzała się na męża. Ten spoliczkowai ją mocno z obu stron. Hunta zapiekła twarz, potarł ją odruchowo.

– Jeśli pójdziemy teraz – podjął Vittorio – musimy sią liczyć z tym, że zostaniemy rozpoznani. Noc, nie noc, nie da się przejść przez miasto tak, żeby nie wpaść w obiektyw paru tysiącom kamer. Poza tym tak czy owak w jedną dobę nie zdążymy. Metro zamknięte, taksówki tylko automatic i dla pojedynczych pasażerów, autobusy nie kursują, policja lub gwardia liże rączki co przecznicę.

– Oni przeszli.

– Szli w odwrotną stronę.

– Nie jesteśmy tacy sławni jak wy – wysapała Colleen. Biegała teraz jak szalona tam i z powrotem wzdłuż krótszej ściany sali.

– Muszę pomyśleć – mruknęła Marina i wyszła. Z poduszczenia diabła, Hunt zapytał Juliusa:

– Nie wiem, czy w ogóle jest sens uciekać do tej waszej enklawy… Jak się już zacznie – dlaczego was akurat miałoby ominąć? Obronicie się?

– Tak – odparł krótko Qurant i Nicholas poczuł na jezyku twardą pewność tego słowa.

Vassone wróciła po jakichś dwóch minutach.

– Dobra, idziemy.

Na to z miejsca Vittorio:

Zmienić ubrania. Luźne, dla deformacji sylwetek, najlepiej długie płaszcze. Twarze – coś, żeby zacięły się ich filtry- Ja to nie problem, ale ty i ten tutaj… Włosy, pigment. Rysy.

Poszedł w końcu po te płaszcze. Diabeł i Hunt bardzo się zdziwili, że zostawił tak Vassone bez opieki. Nicholas oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru atakować Mariny, ani też już nawet nie myślał informować kogokolwiek o swym położeniu – ale przecież Vassone nie mogła tego zakładać. Dlaczego zatem odesłała Cienia? (Vittorio z własnej inicjatywy na pewno by nie odszedł, musiała wydać mu taki rozkaz). Widać myślnia padła jej na umysł. Czernu nie chciała się zaszczepić? Grzyb Tuluzy 10 dałby jej przynajmniej jakąś minimalną ochronę. Z pewnością nie uodparnia ich na wpływ myślni – Hunt widział to po sobie – ale też nie dopuszcza do takich przepięć, jak u Colleen Qurant.

Kiedy spytał, dlaczego również Qurantowie nie wstrzyknęli sobie Tuluzy, Julius odparł krótko: – Konstytucja enklawy zabrania.

Przed zmierzchem byli już gotowi. Dostarczone przez Vittoria płaszcze były za duże zarówno na Nicholasa, jak i Marinę, poły sięgały ziemi, dłonie kryły się w całości w rękawach. Maskowały sylwetki, to na pewno. Vittorio przyniósł również pełny zestaw kosmetyczny. (Przecież tego nie kupił, najpewniej po prostu zaszabrował. Hunt nie dociekał). Wydepilował skórę czaszki Nicholasa i całą jego twarz, wyjąwszy brwi. Potem przyszła kolej na spray, iniekcje modelatorów mięśniowych, błony naoczne… Kiedy się przejrzał w lustrze, nie zobaczył Nicholasa Hunta, Nicholas Hunt poszedł do piekła.

Z Vassone było mniej zachodu, tu niewiele dało się zrobić poza ufarbowaniem włosów na czarno, lekkim wygięciem linii warg i poszerzeniem nozdrzy. Była zbyt ideał nie wyrzeźbiona, wszelkie większe deformacje rzucałyby się w oczy jako sztuczne.

Marina zwróciła Huntowi jego marynarkę, wraz z zawartoscią, którą przełożył do licznych kieszeni płaszcza.

Płytki z Modlitwą przypomniały mu po raz kolejny o Anzelmie. Powiedziała, że nie on, że nie mógł… Kto w taki razie?

Qurantowie obserwowali te przygotowania w milczeniu. Inna rzecz, że siedzieli tak blisko siebie, że najpew-niej nie potrzebowali niczego mówić.

Potem zresztą milczeli wszyscy, wyglądając przez wielkie okna sali konferencyjnej i czekając zmierzchu. Quran-towie i Marina siedzieli na składanych krzesłach (Marina wyciągnęła skądś i rozwinęła ledpad i teraz, zapatrzona w jego usztywniony ekran, machała w powietrzu dłonią w białej rękawiczce), Vittorio zamarzł zaś przy drzwiach. Tylko Hunt kręcił się po sali, bez przerwy gładząc nagą skórę czaszki pociągłym ruchem lewej dłoni z odgiętymi dwoma palcami. Przestał, gdy dojrzał swe odbicie w szybie i rozpoznał w tym geście zjadliwy mem wizualny z ostatniej kampanii Fruito.

W OVR kłócił się z diabłem:

– W ostateczności mogą nawet wejść siłą. Teoretycznie enklawy wciąż podlegają jurysdykcji sądów Stanów Zjednoczonych. Tak naprawdę powinienem uciekać w przeciwnym kierunku: na wschód, za Atlantyk.

– Na razie nie masz co nawet próbować. Najpierw musisz sobie wyrobić nowego cashchipa i podciąć DNAM. Vassone dobrze to wszystko dla siebie zaplanowała, nie pojechała do tej kliniki na ślepo. Na dłuższą metę to jedyna szansa.

– Wystarczy, że ktoś z enklawistów zadzwoni do FBI.

– Nigdzie nie uciekniesz z tym cashchipem, Nick – powtarzał diabeł.

To prawda: cashchipy, prócz funkcji bezdebetowych kart płatniczych, pełniły rolę powszechnych identyfikatorów w rozumieniu Clintonowskiej ustawy z roku 1996, pierwotnie wymierzonej przeciwko nielegalnym irnigrantom, która wszakże położyła pierwsze fundamenty prawne dla ogólnonarodowego systemu kart ID. System powstał w latach zerowych. Potem, gdy po przejściu na bezgotówkowy obrót pieniądza implantacje cashchipów stały się masowym obyczajem, zunifikowano nośnik. System inkorporował więc między innymi standardy Alien Identification Program, Machinę Readable Document National Program, Licence Identification System, National Registration Identity Card i UnoCard, stając się podstawą wszelkich infooperatorów, ostatnimi laty nawet korporacje medyczne zaczęły przesiadać się ze swymi medalarmami na cashchipy. Standaryzacji nikt nie zaplanował; jak zwykle – kierunek wskazały wektory rynku.

Odruchowo potarł wierzch prawej dłoni, nacisnął kciukiem. Był tam – między kośćmi – mała, twarda kapsułka. Może ją wyrwać. Ale po co? To nie wystarczy. Żeby uciec, potrzebuje nowej.

„Ucieczka" – już tak myślał, tak mówił.

– Ucieczka z Nowego Jorku!

– Wszystko już było – przytaknął diabeł, postmodernista ultymatywny (biblioteki świata w cache'u).

Jednakowoż nawet po dokonaniu na nim mordu medialnego Nicholas miał więcej powodów do oddania się w ręce jurydykatora niż do ucieczki. Cóż najgorszego mogli mu zrobić? Skazać go nie skażą, nie bez dowodów, a tych nie mają, bo w rzeczy samej nikogo nie zdradził, nawet do procesu chyba by nie doszło, jurydykator załatwiłby rzecz polubownie przez jezuitów. Co prawda byłby Hunt bezrobotnym, bezwartościowym, na zawsze skażonym wyrzutkiem – ale w o ile lepszej sytuacji znajdował się jako uciekinier?

Lecz ktoś-gdzieś-kiedyś wydał rozkaz natychmiastowej jego eliminacji (post factum zapewne już się nie dociecze, kto) – i teraz to była ucieczka przed śmiercią. Co chara-kterystyczne: Hunt nawet nie bardzo się zastanawiał, kto i dlaczego zarządził tę egzekucję. Nie miało to znaczenia.

Powody większości decyzji tak czy owak pozostawały w ramach instytucjonalnego neurosystemu nieznane lub przynajmniej niejasne; i gdzie w nim rodził się impuls -to też nie podlegało interpolacji. Hunt nie raz był świadkiem, jak poczynają się brzemienne w skutki decyzje na sposób opisany przez hacjendowego fenomurzyna – i nawet będąc świadkiem, nie był w stanie stwierdzić, kto tak naprawdę wyrzekł pierwsze słowo, a kto dał ostateczne błgosławieństwo.

W ślad za Vittoriem opuścili salę konferencyjnąi zaczęli schodzić dwadzieścia pięter w dół nie oświetloną, cienistą klatką schodową (windy oczywiście nie działał) Qurantowie i Marina parę razy się potknęli, zanim nie zwiększyli odstępów między sobą do kilkunastu stopni. Hunt też to czuł: bodźce wprowadzające ciało w błąd, fałszywe ruchy. Musiał się skupiać na kolejnych krokach. Tysiące, dziesiątki tysięcy osób tędy schodziły i wchodziły Te same algorytmy, tak samo wykonywane… Myślnia napierała. Baryshnikov by temu zaradził, ale Nicholas miał na razie dosyć edytorów ruchu.

Na pierwszym mijanym półpiętrze znowu poczuł, jak coś wgryza mu się w mięsień łydki. Przyspieszył, prawie doganiając Colleen, byle czym prędzej opuścić tę strefę.

Na parterze ustalili taktykę. To znaczy Vittorio ustalił.

– Ja idę pierwszy. Nie zbliżać się bez mojego znaku. Odstępy minimum pięciometrowe, przy mniejszych zaczynają się w programach rozpoznających defaulty „grupy". Zwłaszcza ty i on – odnosiło się to do Mariny i Nicholasa – nie powinniście zostać zapisani razem. Posterunkami i automatami zajmuję się ja i tylko ja. Lepiej rozmawiać niż iść w milczeniu, ale żadnych imion, nazw własnych. Pierwsza para: ty i ty. Druga para: ty i ty. Pod żadnym pozorem nie biec. Pytania?

Pytań nie było, chociaż Nicholas w istocie miał parę, ale odebrało mu mowę na widok tego, co działo się z twarzą Cienia. Zanim Vittorio skończył mówić, jego fizjonomia, kolor jego skóry – uległy całkowitej zmianie. Był t raz pucułowatym fenomurzynem o krótkiej fryzurze afro.

– To ty? – spytał Hunt Lucyfera. – W moim królestwie wszystkie shelle respektują TP – obruszył się diabeł. Najwidoczniej Cień naprawdę się zmieniał. – Jak on robi? – Nano na poziomie komórkowym, cóż innego? Dosyć brutalne. Naturalnie takie odtworzenie tkanek… -Dobra, dobra.

– Wychodzimy.

Wyszedł Vittorio, wyszedł Hunt z Colleen, wyszła Marina z Juliusem.

Oboje Qurantowie dźwigali sportowe torby. Collen cisnęła swoją Nicholasowi.

– Masz, będzie wyglądało naturalniej.

– Że co?

Torba była dość ciężka. Zarzucił ją sobie na ramię.

Maszerowali w cieniu równoległej estakady, jezdnia i chodniki były puste, jak daleko sięgał wzrok; dzielnice duchów przeludnionego NY zazwyczaj wywierały upiorne wrażenie. Pomimo silnych systemów bezpieczeństwa, w okresach gorszej pogody te budynki zaludniali bezdomni i dopiero ogólnomiejskie akcje korporacji jurydycznych doprowadzały je z powrotem do porządku. Właściciele tych niedochodowych nieruchomości rzadko jednak pozwalali sobie na podobne wydatki. Prędzej czy później natkniemy się tu na jakąś bandę dzikusów, obliczał Hunt, rozglądając się z lękiem po cieniach ulicznego kanionu, i dopiero przekonamy się, co Grudzień potrafi.

Wtem zaklął i odsunął się od Colleen.

Zerknęła nań podejrzliwie.

– Jesteś satanistą?

– Hę? A, nie, taki mam MUL

– Osobliwy.

– Tak jakoś trafiłem i… przyzwyczaiłem się. Zauważył, że po tym całym chemicznym modelunku mięśni twarzy sepleni nieco. Odchrząknął, poruszył szczęka, uszczypnął się w policzek.

– To niedobrze – pani Qurant kręciła głową. – W ten sposób podwyższasz swój próg estetycznej tolerancji dla zła.

Spojrzał zdumiony.

Żartujesz. – Ale czuł, że nie żartuje. Nie rozumiesz? – nacisnęła. – To podlega tym samym prawom inżynierii memetycznej co reklamy, polityka, marketing czy mody artystyczne. Akceptując estetykę zła, czynisz pierwszy krok do akceptacji zła jako takiego. Obrazy. Słowa. Melodie. Kształty. Jak to się stało, że wybrałeś taką właśnie wizualizację? Skojarzenia nie biorą się z powietrza. To znaczy… Chciałam powiedzieć… -Teraz już się biorą, więc w końcu co za różnica? Zresztą mówię ci: to był przypadek.

– Taki przypadek, jaki kieruje ręką konsumenta w wyborze między produktem A i produktem B?

– Co jest? – zirytował się. – To moja wszczepka, mój shell, co cię to obchodzi?

Westchnęła. W pół ruchu powstrzymał swą rękę unoszącą się do gestu rezygnacji.

– Przedtem robiłam w memetyce, to mój konik.

– Przedtem? To jakaś fundamentalistyczna sekta, ta enklawa?

– Nie, nie, skąd.

– Naprawdę? Mhm, co my tu mamy w waszym statucie… – Lucyfer wydmuchiwał szybkimi seriami dymne litery. – Out of NEti, dożywotnie kontrakty małżeńskie, kary cielesne, liczne ingerencje w prywatność, zakaz przyłączy nerwowych, narkoprohibicja, długo by tak. Prawdę mówiąc to z kolei jest mój konik: sekty religijne i kulturowe.

– Nie jesteśmy żadną sektą.

– To trudno rozróżnić. Widzisz (nie żebym chciał cię obrazić), wiele jest takich ludzi, którzy rozpaczliwie potrzebują kodeksu zewnętrznego, jakiegokolwiek, im ostrzejszego, tym lepiej – ponieważ po prostu są za słabi, by samodzielnie sobie radzić. Świat, który daje im tyle wolności i zmusza do tylu wyborów, jest dla nich jak skomplikowany labirynt pokus, gubią się, idą od światła do światła, nie potrafią trzymać się dłużej żadnego kierunku. W głębi serca są przerażeni. Kupią mapę od każdego. Marzą o świecie jako o prostym korytarzu między dwoma wysokimi ścianami. Żadnych rozdroży. Ponieważ żyjemy w czasach absolutnej wolności wyboru, takich dzieci zagubionych w gęstym lesie jest mnóstwo. Ktokolwiek weźmie i poprowadzi je za rączkę i będzie często dawał klapsa, uczyni je szczęśliwymi.

– Dobre. Trochę z Wielkiego Inkwizytora, trochę z Sartre'a, ale dobre.

– Naprawdę nie chciałem cię obrazić.

– Nie obraziłeś. – (Ale czuł co innego). – Słyszę podobne rzeczy bez przerwy. Ten memotrend utrwalił się już przed laty: ucieczka od wolności i tak dalej. Widać połknąłeś to.

Kiedy przechodzili przez skrzyżowania, rozglądali się zachłannie w obie strony wzdłuż wąwozów. Widzieli światła widzieli reklamy, widzieli nawet cienie ruchu, na tym poziomie i wyżej, na pajęczynach estakad – ale nie widzieli ludzi. Szli właściwie w ciszy, bo zupełnie brakowało tego naturalnego dla miasta tła dźwiękowego. Noc, nie noc, powinni je słyszeć: przemielony w mechanicznych płucach szum i gwar. A przynajmniej jego echo. Tymczasem wciąż nie opuścili terenu starego centrum finansowego i słyszeli tylko własne kroki i wiatr.

Przygnębiony Hunt obejrzał się na Colleen, która wyraźnie zwolniła. Mrugała załzawionymi oczyma, oddychając głęboko. A, szlag by to wszystko, pomyślał Nicholas. Akurat uciekniemy gdziekolwiek tak na piechotę! Bez sensu. Prędzej czy później nas rozpoznają. Lepiej usiąść i poczekać na nieuniknione.

– Na drugą stronę! – wrzeszczał diabeł. – Przejdźcie przez ulicę!

Nicholas wzruszył ramionami, poprawił torbę, podszedł do Colleen i, ująwszy ją pod łokieć, przeprowadził na przeciwległy trotuar. Tu mu się wyrwała, przetarła oczy.

Wzdrygnął się.

– Co to było? – spytał, rozglądając się na wszystkie strony.

– Bóg jeden wie. Zdaje się, że jakaś ćpunka zamarzła tam którejś zimy.

Widział, że Marina i Julius również już przechodzili przez jezdnię. Vittorio obejrzał się i na chwilę zwolnił, ale szedł dalej.

– No, jak?

Dobrze już, dobrze, nie zatrzymujmy się. Lecz odtąd co chwila popatrywał na nią kątem oka, obserwując ją uważnie z dystansu trzech-czterech metrów, pod Grudniem zgoła obowiązkowego.

– Bywa gorzej – odpowiedziała na nie zadane pytanie.

– Niektórymi ulicami w ogóle nie da się przejść. Nie wiem, co się na nich działo. Strefy szaleństwa. Gwardia sukcesywnie je zagradza, ale przecież nie przesiedlą ludzi. To miasto; na przedmieściach bez wątpienia lepiej.

Jeśli jest wybór, bezpieczniej iść estakadami, deptakami powietrznymi.

– To mnie zastanawia… – zaczął powoli Nicholas, oglądając się na Quranta, który dyskutował o czymś zawzięcie z czarnowłosą Mariną.

– Co?

– Dlaczego w ogóle przyszliście po nas? Co to, Vittorio nie zna adresu?

– Kto?

– O, przepraszam. Ale powiedz: dlaczego?

Najwyraźniej zmieszała się. Zastanawiała się, co odrzec. W kilkanaście następnych kroków zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki.

– No! – obruszyła się, przechodząc dalej w lewo, ku betonowej ścianie opuszczonego biurowca.

Ale Nicholas już załapał.

To wasza prywatna umowa, co? Za plecami pozostałych. Chcecie nas przemycić, prawda?

– Oj, daj pan spokój, panie Hunt. Czyja się pytam, jakie zbrodnie pan naprawdę popełnił?

Cóż, jedną na pewno: zbrodnię odwagi.

Potem zaczęli spotykać ludzi. W miarę jak coraz głębiej wchodzili w prawdziwy Nowy Jork, budynkom wracało życie. To prawda, ulice były stosunkowo puste, widzieli więcej helikopterów i UCAV-ów niż samochodów – ale już chociażby po samych światłach w wysokich oknach mogli rozpoznać stopień zagęszczenia. Pierwszy posterunek Gwardii, jaki napotkali, składał się z dwóch kobiet w mundurach reprezentacyjnych. Stały przy zaparkowanym w poprzek jezdni KVAV-ie i patrzyły w niebo. Z niewidocznych gigantofonów grzmiał głos nawołujący do pozostania w mieszkaniach i nie tworzenia zbiegowisk. Zapewne tekst z komputera, moduły słowne jakoś nie pasowały do sytuacji. Przy chodnikach za skrzyżowaniami stały w równych szeregach puste samochody. Wrzeszczały na siebie ostrzegawczo, gdy przechadzali się po ich dachach przeróżni nawiedzeńcy, wymachując Bibliami, Koranami, T-shirtami z religijnymi nadrukami oraz hololatarkami załadowanymi ikonami Apokalipsy. Ci to już pewnie mieli głowy głęboko w myślni. Szaleńców widział coraz więcej -prorocy byli jeszcze jakoś ludzcy, ale ci śliniący się obłąkańcy o pustych spojrzeniach, co czołgają się po betonie, cwałują na czworakach, gryzą metal, kaleczą sobie samym j nawzajem ciała… to już bardziej zwierzęta, w każdym razie na poziomie myślni: kreatury pozaludzkie, zwierznice. Czyje w nich psychomemy – Nefeleńczyków czy na przykład mrówek? Przepuszczone przez mózg i sensorykę człowieka, skaszanione strukturami głębokimi, tak czy owak dają na wyjściu procedury bezcelowe. Zwierznice zjadają własne palce. Skaczą w powietrze i spadają na twarz, nie używając rąk. Albo właśnie używają rąk: wymachują nimi na wszystkie strony, jakby usiłując je oderwać przy pomocy siły odśrodkowej. Rozdzierają zębami ubrania, walą głowami o karoserie, defekują w biegu.

Wozy wrzeszczały, błyskały światłami, zapewne słały też ponaglające meldunki do swych jurydykatorów, ale jakoś nikt się tym nie interesował, śmigłowce korporacji nie pokazywały się. (Czy to nie właśnie wsparcia z powietrza wypatrywały tamte gwardzistki?) Hunt wyobrażał sobie, ile jurydykatorzy mają w te dni do roboty, ile wezwań, ile spraw. Inna rzecz, że sądy najpewniej w ogóle nie pracują – wątpił, czy dwadzieścia osób zebranych w jednym pomieszczeniu jest obecnie w stanie przeprowadzić do końca jakikolwiek proces logiczny, nawet jeśli wszyscy są pod Grzybem. A przecież większość tych wezwań należała bez wątpienia do kategorii przestępstw nie zagrożonych oskarżeniem publicznym i normalnie to ubezpieczyciel Prawny byłby w obowiązku wyłapać tych dewastatorów, szabrowników i chuliganów, rozbestwionych gangsterów ulicznych i agresywnych nawiedzeńców, postawić ich przed sądem, opłacić prokuratura lub wystawić swojego, no i przeprowadzić całe oskarżenie. Logo jurydykatorów przestanie spełniać swoją rolę, jeśli takie rzeczy będą uchodzić na sucho. W końcu po cóż innego płacą ludzie swym ubezpieczycielom tak wysokie i wciąż rosnące składtki? Bo składki rosną i będą rosnąć, w miarę jak Kongresowiowi przyjdzie rezygnować z obligatoryjności oskarżeń w sprawach coraz poważniejszych przestępstw. Personel i zasoby jurydykatorów nie były jednak obliczane na podobne klęski ogólnoświatowe. Policji zresztą też nie. Prócz tych dwóch gwardzistek, Nicholas nie zauwa-żył żadnych przedstawicieli sił porządkowych. Na pewno nie ma co liczyć na policję konną, ponoć uśpiono im wszystkie konie. Z mobilizacją Gwardii zapewne również były kłopoty – takie zgrupowania same z siebie stanowiły zagrożenie. Wojsko, nie wojsko, Grzyb, nie Grzyb, dla Tłumu to żadna różnica.

Wiedział, bo przekonał się na własnych myślach. Zbliżali się właśnie do przecznicy. Zza zakrętu wybiegali nierzeźbieni bezdomni w ciężkich łachmanach. Vittorio zatrzymał się i uniósł rękę. Więc pozostała czwórka stanęła również. Hunt, obracając się, pochwycił własne odbicie w witrynie księgarni. Światło padało z zewnątrz i sylwetka Nicholasa wypływała z pogrążonego w ciemności lokalu niczym trup spod czarnego lodu. Ciemny płaszcz czynił go mgielnym upiorem, tylko albinosko blada twarz odbijała się wyraźnie. Kosmetyki Vittoria zrobiły swoje: z urodzenia i projektu rzeźbiarzy fenokreol, przeobraził się Hunt w łysego wampira o domieszce mongolskiej krwi. Uśmiechnął się. Raaa! I te ząbki, mój Boże. Bez wąsów linia ust wydawała się sygnalizować raczej lenistwo i melancholię, aniżeli jowialne cwaniactwo. Hu-hu-hu! Co to jest? Czemu ja tu nie umieram ze strachu? Wszędzie pełno kamer, ta ulica znajduje się chyba nawet pod NEti, filtry policyjne w każdej chwili mogą mnie wyłapać, przyleci McFly z fedziami, rozstrzelają mnie na takie, o, strzępy – a ja tu konwersuję sobie z enklawistką, szczerzę się do szyby. W końcu chroni mnie ten Grzyb, czy nie? Na pewno o wiele mniej mnie ciśnie niż tamtych bez Tuluzy – ale czy o to właśnie chodziło? Potwór w szybie był coraz większy. Czy można spojrzeć sobie w oczy? Nie, co najwyżej w oko. Gdy mówią, że patrzą w oczy, w istocie wbijają wzrok gdzieś ponad nasadę nosa. Hunt spoglądał w lewe oko wampira. Nie mrugało. Osobliwie zachowywała się źrenica: to ogromniejąca, to zwijająca się jak soczewka do punktu jeszcze wyższej ciemności. Chłód na czole – ani się zorientował, gdy przytknął twarz do szyby. Teraz oko patrzyło na niego. Łup, łup, łup, słyszał każde najmniejsze drgnięcie gałki ocznej. Ciemność wszywała mu się pod

Gdyby tak teraz… Wsunął rękę w mrok, wymacał czaszkę upiora. Niżej. Kciukiem. Pfuch! Jedno oko, potem drugie. Teraz ciemność się obróciła. Oblała go formą, śliską, twardą, przymusiła do ruchu. Płaszcz transmitował jej fale. Po pierwsze, po drugie i po trzecie: śmiertelne przerażenie. potem: uciekać! Rzucił się w przód, rzucił się w tył, tamci napierali na niego, pchali, ciągnęli, musiał biec dokąd, byle dalej, zaszlachtowali mu rodzinę, okradli zabrali jedzenie, nogi połamali jak ucieknie skoro Boże jak boli czy to krew coś płynie wyrywają włosy gdzie palce zimno zimno wyjmijcie mnie z ale czemu kto nie nie opona po dłoni stare kości nie wytrzymają muszę urodzić to dziecko gonią mnie gonią nie mogę oddychać coś utknęło w gardle woda lód och nie podepczcie mnie ja też ja też chcę się wydostać zabierzcie mnie z tego wraku ogień ogień uciekać połamane nogi jak może chociaż dwa dni nic nie jadłem pan pani nie bij ratunku puść proszę tatusiu ja już będę grzeczny puść mnie to boli auu ja już nie będę, puść, proooszę, przecież mogę iść o własnych siłach, no co, puścisz mnie wreszcie, do cholery, głuchy jesteś czy co, puszczaj mnie, Vittorio, ty sukinsynu, czy ja jestem z żelaza, puśćżesz, kurwa, bo naprawdę bark mi wyrwiesz ze stawu!

– Zostańcie tu. Nie schodźcie. A jeszcze lepiej: schowajcie się tam za reklamę, zejdziecie z wizji.

– Gdzieżeś podział moją torbę?

– Co?

Nie masz torby. Zgubiłeś ją. Mogę się z nią pożegnać, rozdeptali wszystko na miazgę.

– Kto? -Chodź, chodź.

Niżej, ulicą, przewalał się Tłum. Nicholas wciąż był mocno skołowany i kiedy wyjrzał przez balustradę, widok otworzył nie do końca jeszcze zasklepione kanały skojarzeniowe. Zadrżał, skulił się. Uciekać! Muskały go delikatnie, niczym płomienie wysokiego ognia, jęzory psychomemiczne gęstej wydzieliny Tłumu. Gonią! Ranią! Boli! Tam bezpieczniej! Uciekać!

Znowu go szarpnęła. Nie opierał się; nie był w stanie do końca zdecydować się na żaden ruch, impulsy znowu przychodziły z zewnątrz. Szedł prawie bezwolnie. Z estakady piątej kondygnacji, na którą zaciągnął go Cień, pani Qurant poprowadziła Hunta do publicznych wind. Wjechali do dwóch trzecich wysokości kanionu i wyszli na taras nieczynnej kafejki. Tu zamontowano rzutniki wielkiej reklamy którejś z korporacji narkotykowych. Usiedli pod ścianą.

Taras był niewielki, jakieś cztery na siedem jardów w kącie, pod zawiniętą siatką asekuracyjną, leżały składane krzesła, pod ich stos podwiało małą hałdę śmieci. Wejść tu można było tylko prostą kładką od wind/schodów, holoreklama zamykała przestrzeń z dwóch stron, blask bił w oczy. Tuż za tarasem, gdzie trzy-cztery jardy wyżej biegła ukośnie kolejna estakada, pęczniał olbrzymi pająkowaty cień od jej wsporników i zaczepów mononici, na których była zawieszona.

Tłum płynął dnem kanionu, gniewny wylew wulkaniczny, widać było tylko głowy i ramiona, bestia nie miała końca, ciągnęła się i ciągnęła, krzyki buchały pod ciemne niebo. Krzyczeli biegnący, krzyczały samochody, krzyczały automaty porządkowe, i nawet wyglądający z okien swych mieszkań nowojorczycy Do tego dochodził warkot UCAV-ów, śmigłowców sieci informacyjnych i załogowych helikopterów wojska, policji oraz FBI. Kręciło się tu także parę maszyn jurydykatorów, zapewne niektórzy pochłonięci przez potop mimo wszystko zdążyli wcześniej wysłać sygnał alarmowy. Ktoś próbował z tych helikopterów przemówić do biegnących, lecz słowa wystrzeliwane przez głośniki ginęły w hałasie niemal całkowicie.

Hunt na te wysiłki mówcy uśmiechnął się szyderczo pod nosem. Wot, psychologia tłumu…! Ćwiczenia połów z Le Bona.

Niemniej widok mroził krew z żyłach.

– Matko Boska… Drgnęła.

– Co?

– Co: co?

– Po jakiemu to było?

– Co? Nie wiem. To, co powiedziałeś.

– Co ja powiedziałem?

– No właśnie się pytam.

– O czym ty mówisz?

Patrzyli z góry na tę inwazję mrówek. Co jakiś czas przebijały się ostre krzyki konających, tych zadeptywanych. Istny maraton, Hunt obliczał liczbę porwanych przez Tłum na kilkanaście tysięcy. Przewalało się to ulicznym kanionem jak rozgotowane błoto, w lekkim przymrużeniu oczu łatwo było uwierzyć, iż w istocie to dziki żywioł tam pędzi – albo jeszcze lepiej: kożuch jakiś organiczny faluje nad jezdnią i chodnikami.

Noc, ale z oświetleniem ulicznym, wszystkimi reklamami, ze sterowcami, z porażającymi reflektorami maszyn sił porządkowych… jaśniej tam było niż w południe na Liano Estacado.

Hunt otrząsnął się i przyjrzał się sobie. Na płaszczu znalazł liczne ślady butów, jednak samo ciało najwyraźniej nie zostało uszkodzone. Odbierał wszelako liczne sygnały cielesnego cierpienia, lecz nie miał pojęcia, które pochodzą od jego własnego organizmu.

Spojrzał na Colleen. Nie wyglądała na poturbowaną. W ogóle jak ona z tego wyszła? Co się z nią działo podczas ataku Tłumu? Przecież nie ma Grzyba. Czy również ją uratował Vittorio? Na pewno w pierwszej kolejności zajął się Mariną. Gdzie Marina i Qurant? – Nie wiesz, gdzie jest twój mąż? – Zdążyli uciec. Widziałam.

– Dokąd? – Chyba wbiegli tam na nadwieszkę. – Uniosła dłoń do warg, coś powiedziała, odruchowo przechyliła głowę. -Tak, wciąż tam są.

Ma telefon. No tak, dlaczego miałaby nie mieć?

W każdym razie – warte zapamiętania. Przyjrzał się teraz enklawistce dokładniej. Siedzieli na kadłubach krańcowych w szeregu rzutników, dzieliło ich ponad trzy metry, co stanowiło odległość w miarę bezpieczną, a zarazem pozwalającą na porozumiewanie się bez zbytniego podnoszenia głosu. Qurantowie oboje byli rzeźbieni, ale Colleen subtelniej, jej designer musiał bvć miłośnikiem Modiglianiego, było coś takiego w jej cerze i linii podbródka, w wykroju szyi. Wiek? Nie starzała się jeszcze, tyle można było powiedzieć z samego wyglądu.

Kontemplował jej twarz jak dzieło sztuki – którym przecież była – podczas gdy ona sama wyglądała na zewnątrz tarasu. Ogień gigantycznego hologramu i tak wypaliłby z ewentualnych zmarszczek enklawistki ostatnie nitki cienia. Twarz Colleen Qurant była gładka, spokojna, może tylko w złamaniu linii brwi objawiała się pewna irytacja.

– Dobrze się trzymasz.

– Modliłam się. To pomaga. – Jej skojarzenia nie były kompatybilne z jego skojarzeniami.

Ale popłynął z prądem.

– Tak, wiem, mantry i procedury kołowe, na pewno radzili w telewizji. Nie? Było też w tym obwieszczeniu CDC…

– O co ci chodzi? Powiedziałam: to nie jest żadna sekta.

– Hę? Czyja mówiłem, że…

– Nie musisz mówić – przerwała mu. – Ona mi wytłumaczyła, na czym to polega. Ja nie mam w głowie tego nano. Więc zawsze będziesz bardziej odkryty, przyzwyczajaj się. Nie musisz mówić, i tak słyszę.

Zmilczał. Obejrzał się na diabła.

– A ty gdzie byłeś, draniu? – warknął w OVR.

– Czego? – zirytował się menadżer. – Sam żeś mnie odciął od edytorów ruchu. Zabraniasz pomóc, to nie miej potem pretensji. Robiłem, co mogłem, Grzyb grzał na maksa.

– Ejże, trochę grzeczniej!

– Jak pan woli, sir.

– Apage – zazgrzytał Nicholas. Aplikacja się zwinęła.

Tłum powoli zaczynał się przerzedzać. UCAV-y strzelały pojemnikami z jakimś gazem. Z bocznej ulicy ktoś wjechał w ciżbę półciężarówką, trysnęła krew spod metalu, Colleen złapała się z sykiem za kolano.

– Jak tam jest? – zapytał. – Mhm?

U was, w tej enklawie. Wzruszyła ramionami, nie przerywając masażu nogi. – Normalnie. Jak ma być?

No nie jest to przecież normalna enklawa. A przyjdzie mi jakiś czas tam pomieszkać. Mam nadzieję. Bo najpewniej w ogóle tam nie dotrzemy.

– Co ty myślisz, że gdzie ja się urodziłam i wychowałam? U Amiszów? Ja przecież też tak żyłam.

– Jak?

– Jak wy.

– My? – zaśmiał się Nicholas. Niezmiernie go rozbawił ten zaimek w ustach enklawistki.

– Wy, wy, wy – przytakiwała poważnie Colleen. – Byłam nawet pewna, iż jestem szczęśliwa. Korzystałam ze wszystkiego, z czego mogłam korzystać. Cokolwiek nie szkodzi drugiemu człowiekowi… i tak dalej. Narkotyki? Czemu nie? Skoro nie szkodzą nawet mnie samej. Ileś tam godzin tygodniowo przy komputerze, by zapewnić sobie względny luksus socjalny. A poza tym – co? Olbrzymie ilości wolnego czasu. Trzeba jakoś zapełnić. Niczym się nie wyróżniałam z mego pokolenia. Zażywałam przyjemności. Nie mówię tego z ironią. To były przyjemności. Byle coś się działo. Rozumiesz mnie?

Nie jestem pewien… To znaczy – tak, rozumiem.

– Rozumiesz? Robiłam to, co chciałam, a chciałam tego, co daje przyjemność, a przyjemność dawało zawsze tylko coś nowego. To także dlatego tak błyskawicznie zpueniają się mody narkotykowe. Ta reklama, pod którą siedzinvy… Nie reklamują wyrobu, lecz firmę, bo życie narkotyku trwa tydzień, góra dwa. Tyle też trwały wszystkie moje miłości, przyjaźnie, fascynacje. Po trzech nocach nudził mnie każdy. Nie chciałam pamiętać ich imion.

– Słuchaj, nie musisz mi się tu spowiadać, ja wcale nie…

– Nie bój się. -Naprawdę, dajmy już lepiej spokój, przepraszam cię.

– Nie bój się. Ja się nie boję. Możesz mnie wysłuchać?

Zaśmiał się nerwowo.

– Nawracasz mnie?

– Nie. Opowiadam, jak trafiłam do Czterolistnej.

– Gdzie?

– Nasza enklawa. Czterolistna. To od kształtu na mapie. Byłam taka jak wy: każdego, kto próbowałby mnie zaciągnąć do enklawy kulturowej, zastrzeliłabym na miejscu. Nie rozumiałam ich i nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego. Mówiłam to, co ty: oto słabeusze uciekają dobrowolnie w ramiona tyranów. Ale byłam zmęczona, tak potwornie zmęczona… Zasypiałam zmęczona i budziłam się zmęczona. Widziałam to też w oczach moich znajomych. Kiedyś tak ocknęłam się w czyimś salonie na dywanie między dwoma fenobliźniakami. Podawali sobie nade mną kevorkiankę. Zobaczyli, że nie śpię i któryś zaproponował mi pastylkę. Przyjęłam. Odruchowo. Brali ją jak kolejny narkotyk, jeszcze ziewali. Nie wiem, czy mieli jakiś konkretny motyw, wątpię. Ja też myślałam w ten sposób: czemu nie? Czemu nie? No bo czemu? Faktycznie, nie było powodów dla odmowy. Żadnego bólu. Spokojnie. Dywan był miękki. Naprawdę musiałabym się ciężko zastanawiać. Oni połknęli swoje.

– A ty? – szepnął Hunt.

– No przecież nie byłoby mnie tutaj! – roześmiała się, aż sam poczuł, że też musi się zaśmiać, już po raz kolejny.

– Co cię powstrzymało?

– Jeden z nich pośmiertnie oddał kał. Poszłam do łazienki, żeby się umyć. Tymczasem przyjechali ludzie ich medykatora i zgubiłam gdzieś swoją tabletkę.

– Przypadek.

– Możliwe. Tak to wyglądało. W każdym razie poleciałam potem na weekend w lasy Kanady.

– I?

– I bum! Zobaczyłam świat. Nie wiem, niedobór jakichś hormonów czy co, nieważne. Przeżyłam epifanię, na kształt epifanii. Nie potrafię o tym składnie opowiadać, bo nie rozumiem tego i nie wiem, z których modu skojarzeń brać stosowne słowa. Najprostsze rzeczy: cały ranek strawiłam na przyglądaniu się korze najbliższego drzewa. Siedziałam i patrzyłam i czułam, że mogę tak siedzieć w nieskończoność, tam było tyle do zobaczenia, do wchłonięcia. No rozbiło mnie to zupełnie. Nie byłam w stanie wyjść z tego lasu. Zadzwoniłam do analityka. Kazał wezwać medykatora. Nie chciałam. Potężna rzeka rwała przez moje zmysły. Wbijało mnie w ziemię.

– Pierwsze bliższe spotkanie z naturą, co?

– Nie. To mogło być cokolwiek. Plecak tak samo mnie zafascynował. Moje ciało. Czy zdajesz sobie sprawę, jakim nieprawdopodobnym fraktalem jest twoja własna dłoń? Przyjrzyj się kiedyś. Faktura skóry cię opęta. Paznokcie -popatrz na paznokcie. Coś niebywałego. Ta gładkość i twardość. Dotknij opuszkiem. Co? Albo kłykcie. Gdy zaciśniesz pięść i napnie się skóra.

– Wciąż to przeżywasz,

– Pamiętam to – zaakcentowała. – Czy ty sam nie masz jednego takiego wycinka czasu, wspomnienia, pakietu doznań z konkretnej chwili, nie masz? Że cię nawiedza wciąż w tym samym, niezacieralnym kształcie, czasami bardziej realne od teraźniejszości?

Miał, a jakże. Wciąż słyszał rzężenie Mariny.

– Ktoś, kto był ekspertem w podobnych sprawach -rzekł szybko – powiedział mi kiedyś, że te wspomnienia nie mogą pozostać nie zmienione. Że za każdym kolejnym ich odtworzeniem coś dodajemy, coś odejmujemy, zmieniamy; że wspominamy zawsze w kontekście i to się osadza, wspomnienie nie jest kompletne, potrzebuje dopełnień, ale właśnie pamięć nie odróżnia, co dopełnienie, co oryginał, w efekcie pamięta się już wspomnienia wspomnień

wspomnień wspomnień…

– Ale t o wspomnienie właśnie jest zupełne, skończone – zaprotestowała gorąco. – W każdym razie moje takie jest.

– A możesz porównać?

– Tak pamiętam i tak było! – wydęła wargi. Wzruszył ramionami.

– Potem wróciłam do siebie – podjęła – do pracy, do miasta, i rozchorowałam się. I to był koniec. Fizycznie nie mogłam już tego znieść. Czułam, jak gówno wlewa się we mnie wszystkimi zmysłami. Poraziła mnie ohyda każdego jednego aspektu kolejnego dnia mojego życia. Śmiej się, śmiej. Ja wiem, jak to brzmi, ale to są najpierwsze słowa Popadłam w taki rozstrój nerwowy, że dwa miesiące regulacji chemicznych mi nie pomogły.

– Enklawa ci pomogła.

– Nie. Julius mi pomógł. W enklawie jestem bezpieczna przed większą częścią tego sząjsu.

Nicholas kręcił głową z niedowierzaniem nie do końca udawanym. To pozwalało mu wymykać się spojrzeniu Colleen, która z ordynarną bezczelnością patrzyła mu prosto w oczy – mimo że on ponad wszelką wątpliwość był świadomy tego jej spojrzenia; ale enklawistka lekceważyła wszelkie konwencje NEti.

W ciasny kanion uliczny, między równoległe ściany budynków spadało coraz więcej helikopterów, także CAV-ów i UCAV-ów, nawet kilkanaście sztuk szarańczy: ultraczarne powłoki WarFlies kaleczyły oczy dwuwymiarowymi, kanciastymi plamami światłożerczych bioceramik. Nad ulicą oraz nad chaotyczną plątaniną estakad, ukośnych chodników, platform handlowych i parków powietrznych, ponad napiętą siatką niewidocznych gołym okiem mono-żył utrzymujących to wszystko w powietrzu – odbywał się ów skomplikowany balet mechanicznych owadów: małych (jak szarańcze UCAV-y rozmiarów biurka) i wielkich (jak municypalne CAV-y porządkowe, niemal zbyt grube, by wcisnąć się w kanion). Oko nie nadążało, korekcyjne programy pilotujące ciskały maszynami na wszystkie strony, szybko, coraz szybciej, cud, że się nie zderzały ze sobą. W końcu istotnie dwa cywilne koptery wpadły na siebie i, zarzucone po spirali wypadkowym momentem pędu, zwaliły się na ziemię gdzieś za rogiem, tnąc po drodze kilkanaście fullerenowych naciągów. Hunt ostentacyjnie odprowadzał je wzrokiem.

– Wciąż mnie to zdumiewa… – mruknął, kontynuując starą myśl. – Jak pięknie człowiek umie racjonalizować swoje słabości…

Spodziewał się gniewu, pretensji – ona uśmiechnęła się.

– Prawda? Rozejrzyj się tylko.

Masz na myśli to? – wskazał na reklamę narkokorporacji. – Nic nie poradzisz. To jest czwarty największy biznes Ameryki, po infoelektronice, rozrywce i bezpieczeństwie, nawet przed edukacją i opieką medyczną. Te gigadolce musiały gdzieś wyjść, i lepiej, że wyszły na powierzchnię u nas niż gdzie indziej. Całe to nowe centrum finansowe Nowego Jorku nie powstałoby, gdyby nie inwestycje koncernów narkotykowych. O, tam, tam, i te dwa, i ten paskudny, to wszystko są budynki wzniesione przez nich. Robiłem im obsługę, jeszcze jak pracowałem w Waszyngtonie, i wiem, jak to wygląda. Od kiedy chemia zeszła do takich poziomów rzeźby molekularnej, że nie ma bariery realizacji między modelem cząsteczki a cząsteczką – wszelkie zakazy prawne straciły sens. Nie możesz zakazać czegoś, co jest dla organizmu zupełnie nieszkodliwe, a na dodatek – czego nie sposób zdefiniować. Fidiasz na przykład – co to komu szkodzi, że człowiek zamienia się na te parę godzin w żywą rzeźbę i spowalnia sobie percepcję? A oni wypuszczają jeszcze dziwniejsze rzeczy. Dwukrotki. Mumule. Kuczkudany. Rzygajnice. Wściekłotki. Czy jaki tam jest przebój dnia. To są proste prawa ekonomii, matematyki nie zmienisz. Gdyby nie opodatkowanie narko, budżet załamałby się już jakieś trzy lata temu. W Europie VAT na narkotyki wynosi trzydzieści trzy procent. Ludziom wydaje się…

– Masz wyrzuty sumienia! – zakrzyknęła, jakby nagle odgadła hasło z krzyżówki. Zamilkł w połowie zdania.

– Szlag by cię trafił, pani Qurant – wymamrotał po chwili. – Nie mam żadnych wyrzutów. To ty ujmujesz wszystko w kategoriach moralnych.

– Nieprawda. Jeśli chcesz, mogę to ująć w kategoriach ekonomicznych. O, proszę. Egzegeza Kryzysu, copyright by Colleen Qurant. Musiało się tak skończyć.

– He he he. Tuś mi, Nostradamusie.

– Wiem, post factum każdy mądry, ale ja to mówiłam już wcześniej, Julius świadkiem. Od momentu, w którym kapitalizm stracił konkurencję i pozostał sam na placu boju, to znaczy od lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku – przestał też czuć ciśnienie ewolucyjne. Za daleko zapędziliśmy się na ślepo w jednym kierunku i możemy już nie mieć szansy się cofnąć. Zbyt dobrze nam szło, na zbyt wiele sobie pozwalaliśmy, zbyt komfortowo się czuliśmy zbytnio polegaliśmy na teraźniejszości. Brak konkurencji dla kapitalizmu na dłuższą metę musiał do czegoś takiego doprowadzić: do wyrodzenia się w formy dekadenckie, bezmyślnie rozbuchane, w absurdalne prostoliniowe ekspansje. Większe kły, większa masa, potężniejsze mięśnie, Wojny Ekonomiczne. Tak, bo tym właśnie są Wojny: ślepym zaułkiem kapitalizmu.

– Bo ja wiem… – wzruszył ramionami. – Widzisz, rzecz cała polega na tym, że tam wtedy nie było żadnego wyboru, i wciąż nie ma. Każdy kolejny krok był konieczny, nieunikniony, jedyny właściwy. Jeśli go nie robiłeś na czas, przegrywałeś z tymi, którzy byli szybsi. I tak prosto do Wojen. Bardziej niż na chów wsobny i luźne mutacje, wygląda mi to na ciasną konwergencję. Chociaż infoekonomiści bronią się przed tym terminem.

Wykonała luźny ruch dłonią.

– Tak czy owak, teraz spadają na nas niczym grom z jasnego nieba: Zaraza, Kryzys, obłęd programów – i widzimy, jak podnoszą się z pobojowiska: Kompania Hong-kongijska, Izrael, Transwaal Industries, Molipol, kto to w ogóle jest, o Molipolu na przykład w życiu nie słyszałam. Jakie ich struktury, jakie hierarchie, jakie priorytety, jakie metody? Jakie będą te nowe zasady gry? Co będziemy musieli od nich zapożyczyć, żeby przetrwać? Pojęcia jeszcze nie mamy, co się z tego wyłoni, jeśli inna for ma kapitalizmu, to w każdym razie tak już egzotyczną, że równie dobrze można będzie ją nazwać zupełnie no-wym słowem. Bo przecież sama gra nigdy się nie skończy. Będą próbować wszystkiego, i co da najlepsze rezultaty, przejmą pozostali. Zapóźnionych wykupią. I tak pójdzie specjacja w jeszcze mniejszych szczegółach: co wydajniejsze, co maksymalizuje zyski, co ciągnie wskaźniki wzwyż…

Przejąć geny zwycięskiej ekonomii, a ekonomią jest wszystko Dokładnie ten sam proces, który doprowadził do Woien. Ale w zupełnie nowym środowisku. Wciągnęła go w swój wywód. Kiedy tak perswadowała z serdecznym przekonaniem, była zupełnie inna: omal radosna, bardzo dziewczęca w gestach i spojrzeniach. Z trudem hamował uśmiech i odruchy jeszcze bardziej niebezpieczne. Tak, właśnie w ten sposób można zarazić człowieka entuzjazmem. A nawet jeśli nie entuzjazmem – jakieś uczucie zawsze zostanie wyindukowane, gejzer bije zbyt blisko, myślnia przewodzi.

– Bogiem a prawdą – rzekł jednak, by zachować formę – ja takie krakania słyszałem już przy okazji wszystkich co większych ofensyw w IEW. Ty też chyba nie wymyśliłaś tych swoich analogii, to jakiś trwały memotrend, płynie tak gdzieś od początku wieku, ja…

Głowa Colleen wybuchła mu prosto w twarz. Dostał po oczach krwią i masą mózgową. Coś twardego wpadło mu do wpółotwartych ust.

Zakrztusił się. Nic nie widział. Poderwał się na nogi, ale potknął się o rzutnik i przewrócił. Ból stłuczonej goleni. Szok umysłowy i fizjologiczny, niezborne, drżące ruchy. Nie panował nad instynktami; to już bardziej był opanowany wtedy, przed kliniką, gdy dostał serię. Chyba kzyczał. Coś trzaskało dookoła, jakby ktoś łamał wiązki suchych patyków. W prawej dłoni, eksplodując wzdłuż nerwów, narodziło się białe słońce. Łzy podchodziły Huntowi do zalanych krwią oczu.

Łuppp! – zatrząsł się cały taras.

– Diable!

– Sir…?

Diable! – łkał. Nie czuł i nie słyszał prawie niczego, prócz krzyku prawej dłoni. – Wyciągnij mnie!

– Przywraca mi pan pełną kontrolę nad edytorami? -tak. Ratuj mnie, do cholery! -Bezwarunkowo, sir?

– Tak!!

Poderwała go na nogi, wtłoczył powietrze do płuc, otworzył szerokoko oczy. Doznań menadżer przecież nie tamował i czuł Hunt na powiekach, na gałkach ocznych – ciepłą wilgoć tej czerwieni, która zamazywała świat.

Światło i ciemność, światło i ciemność – tylko takie zmiany były dostrzegalne. Najwyraźniej przebiegł przez holo tej reklamy. Następnie zbiegł po jakichś schodach; zbiegał długo. Skądś zeskoczył. Podmuch obrócił go i Nicholas zahaczył barkiem o coś miękkiego. W załzawionym świecie jeden diabeł posiadał kontury ostre i wyraźne Machał na Hunta ponaglająco, jakby w istocie w Nicholasa mocy było jeszcze bardziej przyspieszyć pracę nóg.

Serce rozpędzało krew do prędkości ponaddźwiękowych, płuca rozrywały się na strzępy, pluł śliną z każdym oddechem. Biegł teraz po płaskiej powierzchni, w plecy dął mu wiatr. Widział wielki ruch za plamami wodnistych kolorów, coraz ciemniejszych. Znowu w dół. Schody. I sprint po płaskim. Strzelają? Boże, powtarza się cały ten koszmar z kliniki! Prawa ręka wciąż płonęła. Diabeł/Baryshnikov zmuszał go do utrzymywania tego morderczego tempa. Gorąca krew pulsowała pod czaszką. Zaraz stracę przytomność.

Zgiął szósty palec. Potknął się i przewrócił. Lucyfer załamywał ręce. – Sir! Musi pan uciekać! Sir…!

Hunt dźwignął się na czworaki, otarł twarz. Spojrzał: dłoń w czerwieni. Ale to jego krew, teraz widział, skąd ten ogień: brakowało trzech palców. Odstrzelili. Chryste Panie. Widać kości. Te małe kikuty… Mogę nimi poruszać. Ale krew – ona nadal płynie. Zatamować!

Wstał, zatoczył się do ściany. Diabeł wskazywał energicznie drogę ucieczki. Nicholas rozglądnął się. Jakiś ciemny zaułek pod bulwarem powietrznym. Hałdy śmieci.

Powlókł się z powrotem, do skrzyżowania, i wyjrzał na ulicę. Za plecami diabeł wywrzaskiwał prośby i zaklęcia-Rozproszona ariergarda Tłumu omijała płonący wrak. wielkiego helikoptera. Na wysokości trzeciego piętra wisiała druga, podobna maszyna: wojskowy desantowiec. Jeszcze wyżej krążyło kilkanaście mniejszych śrnigłowców, pozostałość roju śledzącego przejście Tłumu. Więc tym razem przysłali załogowe. No tak – po tym, co Cień zrobił z policyjnymi UCAV-ami, postawili na ludzi. Ale nie przewidzieli Grudnia. Pechowi piloci musieli się dostać w konwekcyjny prąd psychomemiczny. Zapewne to ten roztrzaskany do mnie strzelał, spadając już wtedy – inaczej zdążyłby mnie przecież zdjąć, nie pudłowałby tak potwornie: dłoń, Colleen, beton. (Zaskakujący analityczny spokój zimnych myśli). Ciekawym, co się dzieje w środku tego ocalałego CAV-a. Czemu tak wiszą nieruchomo. Czekają?

– Wyczyść mi skan z ostatnich minut – rzekł w OVR. – I zablokuj tę rękę, do kurwy nędzy!

Ból zmniejszył się, potem zniknął. Lucyfer pokazał, jak założyć opaskę uciskową z paska płaszcza. Hunt zawiązał ją, pomagając sobie zębami.

Ze sztucznie wyostrzonego zapisu AV dokonanego podczas szaleńczego sprintu Nicholasa niewiele dało się wywnioskować o przebiegu całej akcji. Tylko ostatnie kadry, rwane ujęcia z szalonego POV, gdy przebiegał na drugą stronę ulicy (teraz widział, że znajdował się po jej drugiej stronie: reklama narkokompanii płonęła wysoko na ścianie przeciwległego budynku) – tylko z nich się czegoś dowiedział.

W zwolnionym tempie: ostrzeliwany ciężko w plecy i nogi Vittorio wraz ze zmasakrowanymi zwłokami Mariny Vassone znika za kioskiem z gazetami.

To deptak na drugiej kondygnacji, ocenił Hunt. Musieli zbiec z tej nadwieszki, gdy nadciągnęły wojskowe helikoptery. To dlatego ten drugi nie odleciał: czeka, aż Tłum zniknie i będzie mógł bezpiecznie wysadzić żołnierzy. Vittorio nie może wychylić głowy zza tego kiosku, działka maszyny go szachują. Niewątpliwie wezwali też posiłki.

Dobra wiadomość – rzekł diabeł. – Pan nie znajduje się na szczycie listy ich priorytetów, inaczej zostawiliby doktor Vassone i polecieli za panem. Ona jest wyżej, Hunt obejrzał się na diabła w milczeniu. Lewą ręką bezwiednie sięgnął ku okaleczonej dłoni. Dreszcz przeszedł mu po ciele. Oblizał wargi. Gdzie moja laska. – Otwórz Rangera – warknął na diabła, momentalnie furiacko wściekły. – Cofanj prawo kontroli. Baryshnikov tylko na wspomaganiu fizjologicznym i motoryce. I żadnych samowolek. Widzisz tę armatę? Obok trupa ze spalona nogą?

– Widzę.

– Po nią.

– Sir…

Ale Hunt już biegł. Do płonącego śmigłowca miał ponad trzydzieści metrów. Żołnierz, któremu spopieliło nogę (lecz nie dlatego nie żył: dotykał podbródkiem lewej łopatki), wypadł dziesięć stóp dalej. Wciąż ściskał swój karabin.

W momencie, gdy Nicholas położył na nim dłonie – poprawka: lewą dłoń – wszedł w jego ciało Noblisowy Ranger. Zjedna ręką służącą jedynie do niezgrabnego podpierania broni było to znacznie bardziej skomplikowane, ale i tak Hunt sprawił się w dwie sekundy, jakby miesiącami ćwiczył każdy najdrobniejszy ruch. Podnieść, aktywować, odbezpieczyć, złożyć się, wycelować. Całe szczęście, że karabin nie był sprzężony ze wszczepką zmarłego użytkownika i nie miał blokady.

Cała inicjatywa Nicholasa ograniczyła się do wyboru celu oraz momentu oddania strzału. A Hunt zaczął strzelać, ledwo przyjął pozycję. Jeszcze nie uspokoił oddechu: zadaniem edytora było między innymi niwelować efekty podobnych niedogodności.

Ranger podmalował na cielsku helikoptera najwrażliwsze strefy. Szwokk! szwokk! szwokkkk! – szczekał przy policzku Nicholasa karabin. Ostrzeliwana maszyna drgnęła, wahnęła się w bok, opuściła nos i zaczęła się obracać ku Nicholasowi, jeszcze szybciej obracały się jej działka. Karabin trząsł się i dygotał niczym żywe zwierzę, usiłujące wyrwać się z uścisku dręczyciela.

Szwokkkkkkkkkk!

– Sir! Musi pan uciekać! Natychmiast!

Walił dalej. Ranger kierował bronią, sam Hunt patrzył, zaś zupełnie gdzie indziej: w górę, na kiosk na deptaku po lewej. Nareszcie (po bardzo długiej sekundzie, dwóch) wyłoniła się zza niego ciemna sylwetka Vittoria, z bezwładnym ciałem kobiety w czarnym płaszczu, o twarzy zamienionej w brudną miazgę, białej piszczeli wyzierającej z nogawki spodni. Cień tylko mignął Huntowi – gdyby specjalnie nie wypatrywał, w ogóle by go nie spostrzegł. Mimo że z obciążeniem, biegł Vittorio jeszcze szybciej niż jurdy A amp;S w korytarzu Watergate. Kiosk – deptak – szyb windy – schody estakady – i nie było go, rozpłynął się w kolorowej nocy. Szwokkkpch! Pusty magazynek. Odrzucił ciężki karabin.

– Tędy!

Lecz śmigłowiec jakby stracił zainteresowanie Huntem: skoczył nagle w górę, przewalił się przez burtę i spadł między nitki estakad, w ślad za Vittoriem.

W percepcji Hunta tak właśnie to wyglądało: strzelanina i obrót helikoptera trwające dziesięciokroć dłużej aniżeli potem jego odlot.

– Tutaj!

Nicholas posłuchał diabła i uskoczył za wrak, bo jedno z działek wznoszącej się i oddalającej maszyny złapało go ostatecznie w celownik i zaraz wypruło serię, od której zatrząsł się płonący śmigłowiec i rozdzieliła na dwoje jezdnia. Może nie znajdował się na czele ich listy, ale to nie znaczy, że zmarnują nadarzającą się okazję.

– Przecież ona nie żyje! – przekonywał Hunta spowity w ogień Lucyfer. – Musi pan uciekać! Oni zaraz…

– Akurat – mruknął Nicholas, ostrożnie wyglądając zza wraku. – Gdyby byli pewni, że nie żyje, zajęliby się mną, a nie polowali na Bogu ducha winnego Cienia. Coś ci logika szwankuje, mój diable.

– Ależ widział pan na własne oczy!

– I co z tego?

CAV zniknął za zakrętem i Hunt wybiegł zza płomieni.

Po kilkunastu krokach opadł na kolana, polizał brudny beton, oddał mocz. Wspomaganie Baryshnikova wystarczyło, by go podnieść i wyciągnąć spod monady (czy cokolwiek to było), jednak Lucyfer wpadł w prawdziwą histerię.

– Grzyb sobie nie poradzi! Co pan robi! Sirl – Ślepia mu gorzały czerwono, z nozdrzy buchała gorąca, siarczana para. – Musi pan zawrócić! Ukryć się! Oni wszystko nagrywają! Sirl Jesteśmy pod siecią!

Nicholas wbiegł do windy. Poczuł jak ktoś mu podcina wiązadła kolanowe. Wjechawszy na poziom deptaku dostał się w dziecięcą depresję, mało nie zaszlochał na głos. Powlókł się do kiosku z kciukiem w ustach.

Przeszedł tędy Tłum, to było widać na pierwszy rzut oka. Tuzin trupów, w tym trzy pod samym kioskiem Ślady zębów na ladzie. Fekalia pod ścianą. Krew. Smród wielkiej ludzkiej masy, w powietrzu i w myślni.

Trzy pod kioskiem to były dwie kobiety i dziecko. Podszedł do tej opartej w półsiedzącej pozycji o bankomat. Czarne włosy, taka blada – ale MUI Necropolis zapewne dodał tu swoje trzy grosze. Golf rozdarty wzdłuż ukośnego ściegu kul, od mostka po pachwinę. Czarne smugi na twarzy. Starł je lewą dłonią. Skóra bardzo gorąca, bardzo miękka.

Marina otworzyła oczy.

– Gdzie…?

– Odciąga ich. Muszę cię stąd zabrać. Jak nogi? Zdaje się, że znowu straciła przytomność, bo źrenice uciekły jej pod powieki, stuknęła głową o futerał bankomatowego czytnika cashchipów; nie odpowiedziała.

– Diabeł, diagnoza! – krzyknął Hunt w OVR. Menadżer z miejsca odpalił medyczne programy eksperckie, Lucyfer ostentacyjnie pochylił się nad Vassone.

– Około stu ośmiu Fahrenheita. Duża utrata krwi. Prawdopodobnie rozległe obrażenia wewnętrzne, w niewiadomym stopniu naprawione nanomatycznie. To musiała być kuracja inwazyjna, Cień prawdopodobnie postawił wszystko na jedną kartę, ona ma teraz w sobie potężną dawkę gęstego nano. Jedno z dwojga: wyzdrowieje zupełnie albo umrze, i to szybko. Puls.

Hunt ujął jej nadgarstek w lewą dłoń. Diabeł/medanalizer mierzył.

– Dwieście osiemdziesiąt. Zgroza, sir. Źrenice. Hunt odchylił powieki.

– Lekki wstrząs mózgu. Proszę powąchać oddech. Hunt powąchał.

– Tu dobrze.

– Rokowania?

– Bardzo mi przykro, sir – nadął się diabeł/medanalizer- ale całość posiadanego przeze mnie materiału porównywawczego dotyczącego kuracji nanomatycznych stanowi zapis reakcji pana własnego organizmu na stymulanty regeneracyjne, jakie Vittorio podał panu dla szybszego zagojenia tamtych czterech ran postrzałowych. Z których wszakże żadna nie była śmiertelną. Tu sytuacja jest zupełnie inna: pani Vassone zapewne znajdowała się w stanie śmierci klinicznej, kiedy Cień transfuzował jej swoje nano komórkowe. Powiedziałbym, że należy się spodziewać czegoś w rodzaju wstrząsu hemolitycznego.

– Mogę ją przenieść?

– A ma pan wyjście?

– Ty lepiej nie bądź taki cwany.

– Przepraszam, sir. Przede wszystkim powinien pan wyjść spod sieci.

Gdzie Julius? – przemknęło Huntowi. Uciekł? Czy też leży tu gdzieś, zabity, nierozpoznawalny w formie bezdusznej?

Zarzuciwszy sobie na bark lekką torbę Vassone, samą Marinę objął pod ramionami i pod kolanami, podźwignął. Jezu, nie uniosę.

– Baryshnikov, motoryka – sapnął. Edytor wybalansował mu ciało.

Byle teraz nie wleźć w jakieś organiczne zawirowanie myślni…

– Tędy – wskazywał Lucyfer.

Marina, martwy ciężar, w dotyku gorąca niczym nasłoneczniony otoczak, leciała Nicholasowi przez ręce, zwłaszcza że prawa dłoń nie na wiele mu się przydawała. Bezwładnie odchylona głowa kobiety kołysała się na boki.

– Blokuj! – syknął przez zagryzione zęby, bo mięśnie mu coraz głośniej protestowały: Nicholas był człowiekiem fizycznie słabym, a w każdym razie o kondycji nie przekraczającej średniej, zawsze bardziej go obchodziły wygląd i wrażenie niż faktyczna siła. Nie dojdę, powtarzał teraz w myślach, nie dojdę, nie dojdę, nie dojdę. I krok za krokiem, w rytm czarnej mantry. A przecież nawet nie wiedział, dokąd właściwie miałby dojść. Diabeł prowadził w dół, na ulicę, i do wnętrza budynku, i na podwórze, i do sutereny, do piwnic, i na jeszcze inną ulicę… Towarzyszyła im wytrwale Bergrnanowska Śmierć, długimi, białymi palcami ścierała pot z twarzy Mariny, drzewce kosy postukiwało o brudne betony. Mijali odgryzające sobie palce zwierznice, zamieszkane i nie zamieszkane dżungle myślni. Diabeł ponaglał. Hunt w ogóle już nie czuł swojego ciała. Od wielkiego wysiłku biła mu z ran po palcach jasna krew. Potykał się mimo Baryshnikova. Ale musiał iść dalej. (Nie dojdę, nie dojdę nie dojdę). – Bierz – szepnął, gdy poczuł, że zaraz straci przytomność. Diabeł wziął.

Загрузка...