Rozdział 5

Noc była jasna, księżycowa, kościół stał skąpany w świetle. Wysoką, stromą górę za Holar pokrywał lód i śnieg, odbity w bieli blask księżyca sprawiał wrażenie jeszcze chłodniejszego. Dolina leżała pogrążona w ciszy, nigdzie nie widać było najmniejszych oznak życia. Móri wślizgnął się do świątyni, uchylił drzwi do zakrystii i powiódł wzrokiem w stronę chóru, gdzie wśród cieni kryły się święte szafy i prastare krypty.

Długo czekał, ale wreszcie zobaczył, jak chłopiec zajmuje wyznaczone miejsce w dzwonnicy, a inny, wysoki, chudy jak szczapa młodzieniec przechodzi obok drzwi do zakrystii i kieruje się w stronę kazalnicy.

Mag-Loftur.

On oszalał, pomyślał Móri. Ma zamiar zaklinać z ambony!

W świetle księżyca ledwie mógł dostrzec rysy młodego człowieka, pociągłą ascetyczną twarz o oczach płonących fanatycznym blaskiem.

Móri zadrżał. Oto spotkał kogoś równego sobie. Kogoś, kogo tak jak jego dręczy nieprzeparte pragnienie zawładnięcia wszelkimi siłami magicznymi.

Mag-Loftur rozpoczął zaklinanie.

Naprawdę zna się na rzeczy, pomyślał Móri. Na niektórych dziedzinach nawet lepiej ode mnie. Na innych mniej, bo nie czytał drugiej „Gråskinny”.

No cóż, doskonale, wykona za mnie czarną robotę, pomyślał Móri cynicznie. Kiedy już nie będzie miał sil, dokończę to, co on zaczął. A jeśli uda mu się zdobyć „Rödskinnę”… Będziemy negocjować później.

Dobrze, że Tiril nie widziała w tym momencie twarzy Móriego. Niesamowita atmosfera panująca w kościele potęgowała jeszcze żądzę posiadania tajemnej wiedzy.

Nagle drgnął gwałtownie i poczuł, że ogarniają go mdłości.

W kościele coś się działo. Coś nieprawdopodobnego, niemożliwego do objęcia umysłem.

W jasnym świetle księżyca wpadającym przez okna z podłogi kościoła wyłonił się mężczyzna o poważnej, lecz życzliwej twarzy. Na głowie nosił koronę. Móri z bijącym sercem zgadywał, że jest to najpierwszy ze wszystkich biskupów, Jon Ogmundsson. Móri zerknął na dzwonnicę i dostrzegł pobielałą jak kreda twarz chłopca i ogromne, przerażone oczy. Tak młody chłopiec nie powinien być świadkiem tego rodzaju wydarzeń, pomyślał. Sam czuł się słabo, a przecież był zahartowany po tym, co musiał przejść jako czeladnik czarownika.

Nagle rozległ się niezwykły głuchy głos, to biskup przemówił do Loftura:

– Zaniechaj tego, na co się porywasz, zuchwalcze, póki jeszcze jest na to czas. Spadną na ciebie słowa mego brata, Gvenda, jeśli zakłócisz mu spoczynek!

Mag-Loftur nie zwracał jednak na niego uwagi i wciąż wypowiadał zaklęcia. On oszalał, powtarzał Móri w duchu. Czyżbym i ja był w równym stopniu opętany?

Wolał się nad tym nie zastanawiać.

Nie wiedział, czy śni, czy też ma omamy wywołane gorączką. Obrazy przesuwały się przed jego oczami, które jakby nie chciały zobaczyć tego, co widziały Wszyscy biskupi Holar z zamierzchłej przeszłości powstali ze swoich grobów w takiej kolejności, w jakiej żyli. Ubrani byli w białe szaty, każdy na piersi nosił krzyż, a w dłoni trzymał pastorał.

Prawdą okazało się to, co powiedział Loftur: Biskupi nie mogli oprzeć się jego zaklęciom, nie posiadali bowiem potęgi i czarodziejskiej mocy Gottskalka.

Wszyscy po kolei zamieniali kilka słów z Magiem-Lofturem, ale Móri nie usłyszał, co mówili Trzej nosili korony na głowie: pierwszy, który się ukazał, ostatni i jeden w środku, prawdopodobnie Gudhmundur Arason Dobry, chociaż on nie bardzo do nich pasował.

Widać było jednak, że żaden z tych patriarchów Kościoła nie posiadł wiedzy tajemnej, i nikt chyba się tego po nich nie spodziewał. Dokładnie jak przewidział Mag-Loftur, nie powstał z grobu żaden z późniejszych biskupów. Zostali wszak pogrzebani z Pismem Świętym na piersiach, a zwyczaj ten wprowadzono stosunkowo niedawno.

Gottskalk jednak wciąż opierał się zaklęciom, chociaż Loftur starał się uczynić, co tylko w jego mocy. Do spoconego z wysiłku czoła kleiły mu się włosy. Magiczne formuły skoncentrował teraz na Gottskalku Złym. Przydałaby ci się moja pomoc i znajomość drugiej „Gråskinny”, pomyślał Móri. Ale nie mam zamiaru się w to włączać. Na tyle bowiem znam się na ludziach, że potrafię przewidzieć, co byś zrobił. Pragniesz mieć „Rödskinnę” tylko dla siebie i nie cofniesz się przed niczym!

Po ściągniętej, skupionej twarzy Maga-Loftura i monotonnie wypowiadającym zaklęcia głosie nietrudno było poznać, że może on być niebezpiecznym wrogiem.

Na wet zahartowany Móri przeraził się, słysząc, jakich zaklęć używa Loftur. Odmawiał psalmy pokutne w imię diabła, spowiadał się z dobrych uczynków – wszystko odwrotnie. Trzej biskupi w koronach stali z uniesionymi rękami możliwie najdalej od Loftura, odwróceni do niego twarzami, pozostali natomiast spoglądali na nich, mając za plecami niepokornego młodzieńca.

Światło księżyca nadawało całej scenie jeszcze bardziej niesamowity charakter, niekiedy zniekształcało widok Móriemu. Chłopak na dzwonnicy siedział cicho niby mysz pod miotłą, ale Móriemu wydawało się, że słyszy, jak bije jego serce. Poza tym słychać było jedynie zaklęcia Maga-Loftura, nabierające mocy, wygłaszane z niezłomnym uporem, złowieszczo. Głos echem odbijał się od ścian kościoła.

W ciele Móriego wrzało, przeniknęło je straszliwe drżenie. Nie zniosę więcej, nie wytrzymam, szeptał jego wewnętrzny głos.

Nagle rozległ się potworny huk i pojawiła się jeszcze jedna postać. Gottskalk Zły! Pastorał trzymał w lewej ręce, w prawej niósł wspaniałą czerwoną księgę. Nie miał krzyża na piersiach. Ze wzgardą patrzył na biskupów, do Loftura zaś, wciąż odmawiającego magiczne formuły, uśmiechnął się drwiąco. Podszedł nieco bliżej i odezwał się z kpiną w głosie:

– Dobrze odprawiona msza, synu, o wiele lepiej niż się spodziewałem. Ale mej „Rödskinny” nie dostaniesz!

Mag-Loftur zachowywał się, jakby już opętały go złe moce, a poprzednie zaklęcia wydały się niczym w porównaniu z tym, co rozpoczął teraz. Odmawiał psalmy i „Ojcze nasz” wspak, w imię diabła, posługiwał się zaklęciami, których najwidoczniej bał się użyć wcześniej.

Wówczas to Móri zrozumiał, że Mag-Loftur posunął się za daleko.

Przerwij to, dopóki jeszcze jest czas, chciał zawołać, lecz w ustach mu zaschło, a gardło nie chciało słuchać. To się źle skończy, nie widzisz?

W następnej chwili okazało się, jak prorocze były jego słowa. Mocno musiał się uchwycić futryny drzwi zakrystii.

Cały kościół zadrżał w posadach i uniósł się w powietrze jak przy trzęsieniu ziemi.

Zdrętwiałemu ze strachu chłopcu na wieży i Móriemu wydało się nagle, że Gottskalk Okrutny zbliża się do Loftura t z wielką niechęcią wyciąga ku niemu róg księgi.

Móri zobaczył, że chłopak, który już wcześniej bliski był szaleństwa ze strachu, teraz przestaje nad sobą panować i zaraz osunie się na ziemię. Mag-Loftur wyciągnął rękę po księgę, chcąc przejąć ją z rąk złego biskupa. Młodziutki diakon zrozumiał to jako umówiony sygnał i mocno złapał za sznur przywiązany do dzwonu, uwiesił się na nim i wkrótce serce dzwonu zaczęło się poruszać.

Wśród potężnego huku wszyscy biskupi zniknęli pod podłogą.

Móri nie śmiał drgnąć, skamieniał ze strachu.

Mag-Loftur przez długą chwilę stał bez ruchu, ukrywszy głowę w dłoniach. Wreszcie zszedł na dół i ruszył ku swemu młodziutkiemu towarzyszowi.

Móri wiedział, że z zakrystii nie usłyszy ich rozmowy, dlatego prześlizgnął się w głąb nawy i ukrył pod kazalnicą. Mdłości wywołane strachem nie chciały ustąpić.

– Nie poszło tak dobrze, jak pójść powinno – usłyszał słowa Maga-Loftura, skierowane do chłopca. – Ale nie winię cię za to. Powinienem czekać do świtu. Wówczas biskup oddałby mi księgę z własnej woli, bo nie śmiałby jej zatrzymać. Światło poranka i moje zaklęcia uniemożliwiłyby mu schronienie się w grobie. Inni biskupi nie pozwoliliby mu zachować „Rödskinny”. Księga byłaby moja, moja! Ale on w tej walce okazał się silniejszy ode mnie, kiedy bowiem usłyszałem jego drwiące słowa, ogarnął mnie gniew i chciałem natychmiast posiąść księgę za pomocą czarnoksięskich formuł. I co więcej: zrozumiałem, na co się porwałem, dopiero wtedy, gdy już posunąłem się tak daleko, że gdybym wymówił choć jeszcze jedno zaklęcie, cały kościół zapadłby się pod ziemię. Taki właśnie był cel złego Gottskalka. Zauważyłeś, że kościół zatrząsł się w posadach, prawda? W tym momencie popatrzyłem na twarze koronowanych biskupów i przeraziłem się, chociaż zdawałem sobie sprawę, że ty już dłużej nie wytrzymasz i dzwon się rozdzwoni. Ale „Rödskinna” była już tak blisko, sądziłem, że uda mi się ją wziąć. Jakimż byłem głupcem! Muszę ci powiedzieć, że już dotknąłem jej rogu. Ale to, co się stanie, stać się musi, mój los jest już przesądzony, tak jak i twoja nagroda. Bez względu jednak na wszystko od tej pory nie mówmy już o tym.

Móri próbował stać się jeszcze mniej widoczny, kiedy mijali go w drodze do wyjścia, chłopiec pozieleniały na twarzy, Mag-Loftur blady jak kreda. Cała jego postać wyrażała rezygnację, pogodzenie się z przekleństwem, które nań spadło.

Móri także czuł, że został naznaczony, że w jego duszy na zawsze pozostanie ślad owych straszliwych chwil, kiedy Mag-Loftur bawił się życiem i śmiercią i przez moment wszystkim trzem dane było ujrzeć rzeczy, jakich ludzkie oczy nigdy nie powinny oglądać.


Móri dowiedział się, że Loftur po tych wydarzeniach stał się małomówny. Bliski postradania zmysłów, nie śmiał nawet na chwilę pozostawać sam, poza tym gdy tylko zapadł zmrok, trzeba było przy nim natychmiast zapałać lampy. Móri szczerze mu współczuł, sam bowiem musiał borykać się z podobnymi problemami, chociaż był tylko widzem, obserwującym wszystko z ukradka.

Często słyszano, jak Mag-Loftur mruczy pod nosem: „W trzecią niedzielę następnego miesiąca czekają mnie męki piekielne”.

Innym razem młody diakon z Holar usłyszał jego szept: „Sądziłem, że zostanę najpotężniejszy, i być może tak się stało. Ale jest jeszcze ktoś, tak, jest jeszcze ktoś, nigdy więc nie będę miał pewności”.

– Sądzę, że chodziło mu o was, panie – wyznał chłopiec Móriemu.

– To bardzo możliwe – przytaknął mu Móri.

Chłopiec powiedział z powagą:

– Wszyscy trzej byliśmy świadkami czegoś, czego ludzie nigdy dotąd nie widzieli ani nie słyszeli. Mnie udało się wyjść z tego cało, bo mój umysł nie był obciążony wiedzą tajemną. Na was dwóch natomiast spadło przekleństwo złego biskupa.

Móri spojrzał na niego.

– Na mnie także? – spytał zdjęty strachem.

– Tak, panie. Wy także jesteście naznaczony. Na waszej twarzy maluje się prawie taki sam obłęd i przerażenie, jak na twarzy Maga-Loftura.

– Chyba masz rację – westchnął Móri. – „Przekleństwo złego biskupa” to niedokładne określenie, jest za słabe, bo w te wydarzenia wmieszały się potężniejsze moce, lecz poza tym masz rację, choć trudno mi się do tego przyznać.

Moja dusza rozpadła się na kawałki, chłopcze. Ale postaram się lepiej skrywać to przed innymi.

Magowi-Lofturowi poradzono schronić się u pewnego starego proboszcza w Stadharstad, człowieka wielkiej wiary, doskonałego kapłana.

Wszyscy, którzy czuli się chorzy na duszy lub padli ofiarą czarów, pod dotykiem jego dłoni odczuwali ulgę. Loftur poprosił go o ochronę, pastorowi żal się zrobiło chłopaka i zgodził się nim zająć. Dzień i noc nie odstępował Loftura, czuwał nad nim w domu i na dworze.

Loftur powoli odzyskiwał równowagę ducha, ale proboszcz wciąż się o niego lękał. Najbardziej niepokoiło go, że Loftur nigdy nie mógł modlić się wraz z nim. Mimo to jednak młody człowiek towarzyszył kapłanowi w wizytach u chorych i cierpiących. Na częste wyjazdy proboszcz zabierał ze sobą swój strój kapłański, kielich z hostią, święty chleb i wino.

W wieczór poprzedzający trzecią niedzielę miesiąca Mag-Loftur zachorował. Pastor czuwał przy jego łożu, krzepiąc go słowami modlitwy. Rankiem jednak, o trzeciej, przybył posłaniec od jednego z przyjaciół pastora z parafii. Człowiek ów leżał umierający i gorąco pragnął, aby proboszcz udzielił mu ostatniego namaszczenia i przygotował do godnego końca, tak aby mógł stanąć twarzą w twarz z Bogiem.

Takiej prośbie pastor nie potrafił odmówić. Miał ten sam dylemat co Tiril, kiedy przyszedł do niej mały opiekun jej psów i kiedy jej losy tak źle się potoczyły.

Tak samo źle powiodło się pastorowi, a raczej Lofturowi, który nie był w stanie się ruszyć z powodu bólów i narastającej słabości. Nie mógł towarzyszyć swemu dobroczyńcy, musiał więc obiecać, że podczas nieobecności pastora nie opuści domu. Proboszcz pobłogosławił go i pożegnał serdecznym uściskiem, a wychodząc ukląkł przy drzwiach i modląc się uczynił znak krzyża na progu. Potem cicho rzekł do siebie: „Bóg jeden wie, czy tego człowieka da się uratować”.

Gdy tylko pastor opuścił dom, Mag-Loftur poczuł się lepiej. Pogoda była piękna, ogarnęła go przemożna ochota, by wyjść na dwór. Wszyscy mężczyźni znajdowali się wówczas na przystani, w obejściu zostały tylko kobiety i dzieci, nie mające dość sił, by go powstrzymać.

Mag-Loftur zmusił starego wieśniaka, by pożyczył mu łódź, którą mógłby wypłynąć na ryby. Chłop zgodził się, nie wiedział bowiem o obietnicy złożonej proboszczowi.

Morze przez cały dzień pozostawało spokojne, ale łodzi nikt nigdy już więcej nie ujrzał.

Dziwniejsze jeszcze się wydawało, że nawet wiosło nie wypłynęło na brzeg.

Jakiś człowiek tylko twierdził, że z brzegu widział łódź akurat w momencie, gdy wypłynęła na otwarte morze. Opowiadał, że nagłe szare włochate ramię wyłoniło się z odmętów, złapało za rufę, na której siedział Mag-Loftur, i razem z łodzią wciągnęło go pod wodę.


Młody diakon, który w tamtą straszliwą księżycową noc pomagał w kościele, wyszedł bez szwanku. Skończyło się jedynie na szoku.

Z Mórim jednak sprawa przedstawiała się gorzej, niemal tak samo źle jak z Magiem-Lofturem, w jego sercu bowiem tęsknota za „Rödskinną”" płonęła równie gorąco. Nocą dręczyły go koszmary, nie zawsze przy tym wiedział, czy śni, czy też nie, bo czasami budził się na pustkowiu, gdzie przypominająca mech trawa porastała pokryte lawą przestrzenie, nie pamiętając, jak się tam znalazł. Prawdą było to, o czym mówił chłopiec: noc czarów naznaczyła twarz Móriego cierpieniem. Był teraz blady jak cień, wychudzony i umęczony, tylko oczy płonęły blaskiem szaleństwa. Nie mógł odpędzić od siebie straszliwych snów, w których ziemia usuwała mu się spod nóg i leciał w przepaść wraz z kościołem. Chwytał się nie dających oparcia kępek trawy, widział rozpościerającą się pod nim otchłań, a w niej części chóru kościoła i świeczniki, gasnące w miarę jak przysypywała je ziemia.

Z każdą nocą, z każdym takim snem, stawał się coraz słabszy, a prześladujące go obrazy coraz wyraźniejsze.

Tej nocy, kiedy Mag-Loftur został wciągnięty w morską toń, Móri kolejny raz ocknął się na płaskowyżu, nie mając pojęcia, jak tam trafił. Pokryte lawą przestrzenie oświetlał księżyc. Móri zawisł na krawędzi krateru, w który z hukiem spadały kamienie przemieszane z ziemią.

To była rzeczywistość, nie żaden sen!

Dłonie Móriego z wysiłkiem szukały lepszego punktu zaczepienia. Od potu spływającego z czoła piekły oczy, jedna stopa znalazła maleńki występ, na którym mogła się oprzeć, lecz w jaki sposób miał wspiąć się do góry i wydostać z krateru? Wargi mu poszarzały, oślepł od sypiącego się z góry pyłu.

Muszę wracać, szeptał do siebie, dręczony bolesnym uczuciem żalu. O, wszystkie moce w niebie i na ziemi, nigdy wcześniej się do was nie zwracałem! Wysłuchajcie moich modłów i wybaczcie bluźnierstwo, jakiego dopuściłem się w kościele w Holar! Ulitujcie się nade mną, przebaczcie żądzę zawładnięcia mocami, których nie mam prawa posiąść! Muszę wracać do Norwegii. Omyliłem się, nie rozumiałem, co w życiu ma naprawdę wartość. Pozwólcie mi ujrzeć tę, za którą płacze moje serce, choć jeden jedyny raz! Tylko o to błagam! Pozwólcie przesłać pozdrowienie…

Z rozpaczą poczuł, że osypująca się ziemia i kamienie pokrywają już jego nogi i podnoszą się coraz wyżej. W tym momencie, kiedy wszelkie nadzieje gasły, uświadomił sobie, kto może przekazać wiadomość tej, która najbardziej cierpiała przez jego pragnienie osiągnięcia najwyższego stopnia wtajemniczenia.

Загрузка...