Móri, opowiadając Tiril o swych przejściach, przeżywał wszystko od nowa. Zrozumiał, w duszy ma ranę, która nigdy się nie zagoi i przez resztę jego dni ciągle będzie się otwierać i krwawić.
Ale o długości swego życia decydował on sam.
Trzej mężczyźni, narażając własne życie, z ogromnym wysiłkiem wydobyli go spod osuwającej się ziemi. Gorąco im dziękował. Wkrótce jednak rozpoczął się koszmar i w tym słowie nie było ani krzty przesady.
Wskazano mu niedużą izdebkę na poddaszu w szopie. Sądził, że tam będzie mu dobrze. Dopóki nie zasnął.
Wtedy się to zaczęło.
We śnie znów był na płaskowyżu. Wszystko wokół widział wyraźnie; przypuszczał, że znów wyszedł w noc. Chciał się obudzić, uciec stamtąd, lecz sen wciąż trwał.
Znalazł się dokładnie w tym samym miejscu co poprzedniej nocy i znów ziemia usunęła mu się spod stóp. Zabrakło jednak psiaka, który by go uratował.
Najdziwniejsze, że jednocześnie przebywał w kościele w Holar. Widział dawno zmarłych biskupów, stali z dłońmi wzniesionymi w górę. tym razem wszyscy odwróceni w jego stronę.
Ku Móriemu zmierzał biskup Gottskalk, jego stopy wciąż znajdowały się pod posadzka, ale przysuwał się coraz bliżej. Maga-Loftura ani młodego diakona nigdzie nie było widać. Móri znalazł się sam na sam z upiorami zmarłych duchownych.
Przemówił doń Gottskalk Okrutny, a jego głos poniósł się głucho pod sklepienie kościoła.
– Strzeż się, niepokorny, który złamałeś prawa życia i śmierci, aby zawładnąć moją mądrością! Nie wiesz nic o losie, jaki mnie spotkał!
Móri nie zdołał odpowiedzieć. Nagle usłyszał czyjś głos, monotonnie, z niezłomną siłą wypowiadający zaklęcia. Był to Mag-Loftur, lecz Móri go nie widział. Głos Loftura przemienił się we wściekły, pełen złości falset, a potem kościół zadrżał w posadach i uniósł się w powietrze. Poprzewracały się świeczniki.
Biskupi zniknęli, Móri poczuł, że kościół się przechyla, ziemia otworzyła się pod jego stopami, Móri znalazł się poza świątynią, ale nagle ujrzał ją pod sobą w dole, spadała, ginęła w otchłani. Teraz i sam Móri runął w dół, lecz zdołał uchwycić się występu skalnego. Niestety, kamień się ukruszył i Móri w ślad za kościołem obsunął się w przepaść.
Przez jakiś czas trwał w oszołomieniu, nie był w stanie określić, co się z nim dzieje. Nie wiedział, czy znajduje się w kościele, czy na zewnątrz, we śnie krzyczał ze strachu, ale nie przestawał spadać, widział, jak świece migocą i gasną, głęboko w dole majaczył dach kościoła, aż wreszcie cały budynek zniknął, pogrzebany przez osuwające się masy lawy.
On leciał dalej w dół. Unosił się w próżni, w której dał się słyszeć szum. Czuł, że nie jest ani na ziemi, ani w jej wnętrzu, lecz gdzie indziej, gdzie – tego określić nie potrafił.
Nagle szum ustał, zapadła śmiertelna cisza. Martwa, nieruchoma cisza, bez echa, bez odzewu.
Móri wolno otworzył oczy.
Mrok. Otoczył go niebieskawy mrok, rozświetlany tylko niebieskimi promieniami wpadającymi przez niewidzialne otwory.
Od cieni oderwały się dwie postacie i ruszyły w jego stronę.
Jedną z nich była piękna kobieta – wysoka, ubrana w długą jasną szatę, złote włosy spadały jej aż na plecy. Drugą był przystojny mężczyzna, mający w sobie jakąś obcość, sprawiał wrażenie, jakby dzieliła go od Móriego nieskończona odległość, choć jednocześnie był blisko. Wyglądał na dobrego, lecz oczy lśniły mu niebezpiecznym blaskiem tajemnic, które powinny zostać ukryte dla świata ludzi.
Móri odruchowo powitał przybyszów z szacunkiem.
Przemówiła kobieta:
– Móri, Móri, wielki jest mój żal! W dniu, w którym przyszedłeś na świat, wyznaczono mnie, bym towarzyszyła ci w życiu.
– Jesteś więc, pani, mym duchem opiekuńczym?
– Tak, i mówią, że jestem potężna. Nie mogłam jednak ustrzec cię przed twą własną żądzą.
– Przed pożądaniem „Rödskinny”? Wiem o tym – rzekł ze wstydem.
– „Rödskinna” jest tylko częścią drogi, jaką obrałeś dla siebie. Wielokrotnie próbowałam cię ostrzec, że droga czarnoksiężnika jest podstępna, kusi coraz głębszym wtajemniczeniem, aż wreszcie człowiek przekracza granice. Musisz teraz próbować odnaleźć drogę do domu, lecz ja nie mogę ci towarzyszyć. Drogę, którą wybrałeś, przyjdzie ci pokonać samotnie.
– Wielce mnie to zasmuca. Ale jak mam odnaleźć ten „dom”? Którędy iść?
– Twoja wędrówka będzie wiodła przez labirynty różnych wymiarów. Pierwszej nocy towarzyszyć ci będzie jeden z duchów, mój przyjaciel. On także jest twoim opiekunem, ale nie posiada mojej mocy, był kiedyś bowiem człowiekiem.
– Rozumiem.
– Człowiek jest w stanie porozumiewać się tylko ze swym właściwym duchem opiekuńczym, nie będziecie więc mogli ze sobą rozmawiać. Nie otrzymasz odpowiedzi na zadane pytania. Żegnaj! Jesteś jednym z niewielu, z którymi mi się nie powiodło, Móri.
Pragnął ją zawołać, lecz wtopiła się w niebieskawy mrok i zniknęła.
Jego pomocnik gestem wskazał mu drogę.
Schodzimy w dół, pomyślał Móri. Poruszamy się w dół po lodowato zimnych zboczach, ku czarnej jak węgiel czeluści.
Nadciągnął wiatr, w jego zawodzeniu usłyszał skargę, jakby grzeszna dusza żaliła się w potrzebie.
O nic jednak nie pytał.
Musieli znajdować się w wielkiej grocie, która kręto prowadziła dalej w ciemność. Jakiś dźwięk nabierał coraz większej mocy. To skarga wiatru przechodziła w jeszcze mroczniejsze tony, w przepojony bolesnym smutkiem chór męskich głosów.
W jednej chwili uświadomił sobie, że to czarnoksiężnicy z pradawnych czasów, niewypowiedziany ból ich duszy, wyrażający żal z powodu tego, czego się dopuścili. Móri wiedział, że wielu czarowników wykorzystywało swą wiedzę w służbie dobra. Ich głosów w tym chórze z pewnością nie słychać. To byli ci inni, ci, którzy zeszli na złą drogę.
Tak jak on, Móri?
Ciekaw był, czy wśród nich znalazł się zły biskup Gottskalk. Z pewnością tak właśnie się stało.
Mijali mroczne groty, poruszały się w nich cienie. Fantomy… Podniósł wzrok ku sklepieniu. Wędrujemy pod grobami czarnoksiężników, pomyślał.
Zostawili chóralną pieśń skargi za sobą. Otoczyło ich przenikliwe zimno, szli pod górę, wprawdzie droga wiodła stromo, lecz nie musieli się wspinać. Buty Móriego zdarły się na ostrych kamieniach.
Lód. W powietrzu czuć było mróz. Towarzysz Móriego kroczył przodem, niemy, obojętny. Miał tylko wskazywać drogę.
„Musisz teraz próbować odnaleźć drogę do domu”, powiedziała kobieta. Jakby wątpiła, że mu się to uda. A przecież zapewniono mu pomoc! Czyżby czekały go większe trudności?
Mróz stawał się coraz dotkliwszy, Móri poczuł, że zmrożony rękaw kurtki trzeszczy przy dotyku. Dokoła widział jedynie połyskujące kryształki, sam stał się niemal kryształem, widział, że z koniuszków palców sypią się błękitne iskierki niewyobrażalnego zimna.
Teraz umrę, pomyślał. Zamarznę na śmierć.
Nie mam już duszy. Cały składam się wyłącznie z pustego strachu i żalu, który przeszywa mnie tysiącem lodowatych ostrzy.
Pomocy, nie przeżyję tego!
Nagle otaczająca go atmosfera złagodniała. Zimno przestało już być tak dotkliwe, zrobiło się jaśniej. Dotarli do wyjścia z grot.
Ale gdzie się znajdowali?
Móri szedł za swym milczącym przewodnikiem, który uparcie kroczył naprzód. Nagle wszystkie kryształki lodu spadły na ziemię i zniknęły.
Na ziemię? Tu nie było ziemi. Chociaż nikt mu o tym nie powiedział, Móri zdawał sobie sprawę, że znalazł się w nieznanych wymiarach, otaczających wewnętrzny świat człowieka. Ujrzał tych, którzy wypatrują możliwości, by się weń wedrzeć: złe moce, dobre duszki, groźne zjawy i mroczne cienie.
W pewnym sensie można było powiedzieć, że owe istoty, te obce moce, poruszały się również wokół globu ziemskiego, chociaż działo się to na płaszczyźnie duchowej, nie materialnej. Bo teraz Móri znalazł się wśród nich. Mógł zajrzeć do świata ludzi, podczas gdy sam znajdował się w iluzorycznym wszechświecie.
Jego przewodnik się zatrzymał.
Zrobił to w sposób tak gwałtowny, że Móri wyczuł coś groźnego. „Nie idź dalej!”, tak odczytał to przesłanie.
I nagle… Duch opiekuńczy gwałtownie się odwrócił, wzburzony popatrzył na Móriego i zniknął.
– Och, nie! – zawołał Móri. – Ratunku! Jak mam się stąd wydostać?
Zdrętwiał.
Ze ścian, które wcale nie były, jak sądził, ścianami, lecz gęstymi zwałami chmur, rozległy się odgłosy człapiących, drepczących kroków. Słyszał podniecone, pełne złości pomrukiwanie, które się zbliżało, stłumione, zniecierpliwione okrzyki wydawane przez kogoś, kto nie może osiągnąć upragnionego celu.
Biegiem rzucił się do ucieczki. Niemal unosił się nad ziemia, której nie widział; ledwie ją wyczuwał, a mimo wszystko dawała mu podporę. Zrozumiał, że cokolwiek znajduje się po drugiej stronie chmur, jest niebezpieczne. Te cienie, które widział, pragnące przedostać się do świata…
Biegnij, Móri, biegnij! Musisz uciekać, prędko!
Próbował się zorientować, czy to jakieś jego ciemne sprawki próbują teraz się na nim mścić, ale nie mógł sobie nic takiego przypomnieć. Ci, którzy go gonili – bo bez wątpienia ścigali właśnie jego – usiłowali przedrzeć się przez jakąś zaporę. Ich zniecierpliwienie wyraźnie rosło, ponieważ im się nie udawało.
Te dźwięki! Tak niebywale przenikliwe! Pochrząkiwanie, żucie, cmokanie i ciamkanie. Zdyszana niecierpliwość…
W szaroliliowych chmurach na moment utworzyła się szczelina, jakby powłoka chmur nieco się przerzedziła i mógł za nią zajrzeć.
Z przerażenia zaparło mu dech w piersiach. Zdążył dostrzec zaledwie dwie istoty biegnące równolegle z nim, ale to i tak było dość. Przerażający potwór o sprężystym, kształtnym korpusie, ludzkiej postaci, lecz poruszający się na czworakach, przesłał mu spojrzenie krwistoczerwonych ślepi i diabelski, pełen wyczekiwania grymas na straszliwych szerokich ustach.
Druga istota była starą jak świat kobietą o pozbawionym kształtu ciele i pałających złem rysach twarzy. Pogroziła mu pięścią na znak, by się zatrzymał, czego, rzecz jasna, nie zrobił. Gdzieś dalej dostrzegł wielkie zwierzę, niezdarnie poruszające się na brzuchu. Oczy świeciły w jego stronę, zielone i – głodne? Stworów musiało być więcej, ale nie zdążył już ich zobaczyć.
Wtedy właśnie zrozumiał, gdzie jest. To przecież były złe moce, przebywające w wymiarach otaczających świat ludzi, od dawna szukające możliwości, by do niego wtargnąć.
A on, Móri, dawał im nagle doskonałą sposobność, stanowił ogniwo łączące owe dwa światy! Otworzył się dla mocy, nad którymi nie panował!
Znalazły się teraz bliżej. W każdej chwili mogły się przedrzeć i przy jego pomocy wpłynąć strumieniem do świata ludzi.
Czy nie ma nikogo, kto by mi pomógł? O, wszystkie dobre duchy, przybądźcie mi na ratunek!
Kobieta, jego duch opiekuńczy, nie mogła mu towarzyszyć. A gdy mężczyzna zrozumiał, jakiej biedy sobie Móri napytał, także odwrócił się do niego plecami. Po prostu musiał się poddać.
Móri wiedział, że dzięki znajomości czarnej magii pomógł wielu ludziom. Ale czy nie robił tego głównie po to, by sprawdzić, ile potrafi osiągnąć? Jak wielkim jest czarownikiem?
Czy nigdy nie zrobił nic bez egoistycznych pobudek? Czy nie było człowieka, który mógłby się za nim wstawić?
Tiril i Nera zdradził, opuścił ich, pozostawił samych w przerażającym świecie, kiedy tak bardzo potrzebowali jego pomocy i wsparcia. Rządziło nim pragnienie zdobycia „Rödskinny”, zasłużenia na miano najlepszego na świecie. Pozostawił ich zrozpaczonych i zawiedzionych.
A przecież właśnie wobec nich żywił najgorętsze uczucia w swym dorosłym życiu.
– Tiril – szepnął, śmiertelnie zmęczony po szaleńczym pościgu. – Tiril, wybacz mi! Nero, przekaż jej, że żałuję! Że niczego bardziej nie pragnę niż jej dobra! I że tak bardzo was teraz obojga potrzebuję.
Nagle stopy nie znalazły już oparcia. Bezradnie zaczął opadać w dół, koziołkując w powietrzu zanurzał się w wieczność.
Krzyki i hałas ucichły.
Jego ciałem targnął wstrząs. Zobaczył, że znajduje się z powrotem w małej, niebieskiej grocie, gdzie cały ten koszmar się rozpoczął.
Znów zapanowała martwa cisza.