Rozdział 9

Czy ciągle muszę uciekać? zastanawiała się Tiril. Stała na dziobie i patrzyła, jak statek rozcina zielone fale.

Najpierw uciekłam z domu, ponieważ napastował mnie mój przybrany ojciec. Potem prześladowali mnie dwaj mężczyźni, zmuszając w końcu do ucieczki na morze. A teraz uciekam przed prawem!

Przed prawem, ja?

Dlaczego, moje życie tak się skomplikowało? Jestem przecież spokojną osobą nie pragnę niczyjej krzywdy.

Może właśnie dlatego? Może powinnam być twardsza i bezczelniejsza?

Nie, tak nie potrafię, widocznie inaczej być nie może. Dopiero w połowie drogi na Islandię zaczęły nachodzić ją wątpliwości. Jej najgorętszym pragnieniem było pomóc Móriemu albo przynajmniej go zobaczyć. Czuła, że w pewnym sensie są ze sobą związani. Ale zapomniała o jednej bardzo ważnej sprawie: w jaki sposób go odnajdzie?

Nie wiedziała o Islandii nic poza tym, co opowiedział jej Móri. Trudno było sobie wyobrazić, że wyspa jest taka mała, by mogła podejść do pierwszego lepszego napotkanego człowieka i spytać: „Gdzie znajdę Móriego?”

A na domiar wszystkiego, jeśli dobrze zrozumiała, Móri nie było jego prawdziwym imieniem, tylko przydomkiem, w dodatku oznaczającym upiora. Upiora czarnoksiężnika…

Zadrżała, zdjęta nagłym lękiem, pochyliła się więc, by pogłaskać Nera. Jego obecność zawsze dodawała jej otuchy.

Dla porządnego i dumnego psa spędzenie tak długiego, czasu na statku nie było wcale łatwe. Pierwsze dni okazały się naprawdę kłopotliwe, szczęśliwie najwyższy maszt miał zapach odpowiadający psu i posłużył za drzewko. Tiril zawsze starannie sprzątała po ulubieńcu, żeby przypadkiem nikt na niego nie narzekał.

Ale tym akurat nie musiała się martwić. Nero stał się maskotką marynarzy, rozpieszczali go smakowitymi kąskami, tak więc przy braku ruchu istniało niebezpieczeństwo, że pies zbytnio się zaokrągli.

Tiril starała się przypomnieć sobie szczegóły opowieści, Móriego. Najlepiej by było, gdyby obrała za cel ów kościół, o którym Móri zawsze opowiadał w związku z Gottskalkiem Złym. Kościół Holar, tak go nazywał. Zwróciła się z prośbą o radę do dwóch Islandczyków, którzy byli na pokładzie. Owszem, istniały dwa kościoły o tej nazwie. Oba leżały na północy.

Tiril wyjaśniła, że chodzi jej o siedzibę biskupa.

Aha, w takim razie to Holar w Hjaltadalur. Położone dalej na północ. Będzie musiała jechać do Skagafjördhur. Pomogą jej nawiązać kontakt z pewnym człowiekiem, który może ułatwić jej podróż z Rejkiawiku. On ma konie i przewodników, w dodatku mówi trochę po norwesku.

Konie? przestraszyła się Tiril. Nigdy jeszcze nie dosiadała konia.

Cóż, będzie musiała się nauczyć jeździć konno. Na Islandii bez konia daleko się nie dotrze, a opłynięcie wyspy statkiem mogłoby trwać zbyt długo. Okrążenie półwyspu z Isafjördhur zajmuje wiele czasu.

Isafjördhur? W głowie Tiril coś zaświtało.

Oczywiście! Móri opowiadał o tym półwyspie. Mieszkali tam jego przodkowie, czarownicy Jonssonowie.

O, Móri!

Gdy wracała myślą do wspaniałych chwil, jakie przeżyli razem w domu w Laksevåg do oczu napływały jej łzy.

– Muszę się dostać do Holar jak najszybciej – oświadczyła islandzkim marynarzom.


Cały dzień zajęło Tiril zaprzyjaźnienie się z jej islandzkim konikiem. Zachwycony Nero nareszcie mógł biegać po wielkich otwartych przestrzeniach. Nieco gorzej było, gdy dotarli do terenów wypasu owiec: dopiero po wielu krzykach i połajaniach Nero pojął, że nie wolno mu gonić tych śmiesznych wielkich szczurów, bo pewnie tak myślał o owcach.

Wszystko skończyło się dobrze, Nero był bowiem spokojnym, przyjaźnie nastawionym do świata psem, po prostu podobało mu się, że zwierzęta przed nim uciekają. Niestety, Tiril, jego pani, bardzo się rozgniewała i skarcony pies długo chodził ze spuszczonym łbem. Miał dość rozumu, by nie podejmować pościgu za owcami.

– Dobry pies – stwierdził przewodnik. Mówił bardzo podobnie do Móriego, tylko o wiele trudniej było go zrozumieć. Tego dnia bardzo chwalił Tiril, że tak prędko nauczyła się szczególnego kroku islandzkich koników – tyltu.

Prędko, pomyślała skrzywiona, rozcierając obolałe pośladki. Może i tak, ale to się czuje! Polubiła jednak niedużego, silnego konika, który w charakterystycznym galopie zdawał się płynąć w powietrzu, nie podrzucając przy tym jeźdźca.

– Czy jesteśmy teraz w Kaldidalur? – spytała, pamiętając, co opowiadał jej Móri.

– Nie, nie.

– Sprengisandur?

– Ależ nie! Nie wypuszczam się na tak niebezpieczne trasy. Znajdujemy się o wiele dalej na zachód, jedziemy na północ wzdłuż Holtavordhurheidhi.

Zdaniem Tiril przeprawa i tak była męcząca, dziewczyna cieszyła się więc, że nie musi jechać przez Kaldidalur czy Sprengisandur, którą to podróż Móri wspominał jako koszmar.

Z początku niewiele rozumiała, co mówi do niej przewodnik. Był on starszym, zahartowanym w zmaganiach z przyrodą człowiekiem. Z czasem jednak nauczyła się wychwytywać pojedyncze słowa, dzięki wrodzonej inteligencji potrafiła wytropić ich etymologię, czyli pochodzenie. Wiedziała, na przykład, że słowo „far” – ojciec, w różnych językach brzmi podobnie: father, Vater, padre, pere. W ten sposób potrafiła zrozumieć słowa z różnych języków.

Trzeba się było, niestety, pogodzić z faktem, że istnieją pewne wyjątki od wszelkich reguł, na przykład słowo „motyl”. „Motyl” po norwesku to sommerfugl, po szwedzku – fjäril, po niemiecku Schmetterling, po francusku – papillon, po angielsku butterfly, a po rosyjsku – baboczka albo motylok.

Wkrótce jednak zrozumiała, jakich zasad powinna się trzymać w języku islandzkim, więc gdy zbliżali się do Islandii Północnej, mogła się już jako tako porozumiewać z przewodnikiem. Nie było oczywiście mowy o pełnych zdaniach, radzili sobie pojedynczymi słowami, no i za pomocą rąk i nóg.

Na szczęście zanim statek na Islandię odpłynął z Bergen, Erling zdążył przynieść Tiril z domu trochę ubrań. Wręczył jej także sakiewkę z monetami, prawdopodobnie wyjętą z własnej kieszeni. Dziewczyna miała z tego powodu wyrzuty sumienia, z drugiej jednak strony nie była wcale pewna, czy to jego pieniądze. Równie dobrze mogły pochodzić z jej spadku, Erling wspomniał przecież, że zajął się jej interesami. Była mu za wszystko ogromnie wdzięczna i nie wiedziała, jak ma dziękować.

A przecież mogła coś dla niego zrobić! Niestety, Tiril nigdy nie traktowała poważnie miłości Erlinga.

Islandia…

Owa fantastyczna, niezwykła kraina, w której dzieło stworzenia wciąż trwało, gdzie rzeki pojawiały się i znikały, a wnętrze Ziemi było w ciągłym ruchu.

Kraina Móriego.

Tiril już ją pokochała.

Ten kraj nie był podobny do niczego, co do tej pory dane jej było zobaczyć.

Widziała białą parę unoszącą się ze zboczy, stada małych dzielnych koników pokonujących przestrzenie i dzikie wodospady wypływające jakby z nicości. Kępki mchu czepiające się martwych pagórków lawy i kamienia w miejscu, gdzie – jak by się wydawało – nic nie zdołałoby wyrosnąć.

Mijali głębokie rozpadliny, w których błocko gotowało się i wrzało, i mroczne doliny, nad którymi zawisły ciężkie od deszczu chmury, a wyżej rozpościerała się tęcza, bo na niebie świeciło słońce. Jej przewodnik i trzy zapasowe konie rysowali się niczym świetliste postacie na granatowoantracytowym tle.

O pogodzie trudno powiedzieć, by była wymarzona na podróż, na przemian świeciło słońce i padał deszcz. Największe jednak wrażenie zrobiły na Tiril wierzchołki gór. Wiele z nich było płaskich jak stół. Przewodnik wyjaśnił jej, co prawda głównie gestami, że w epoce lodowcowej Islandię pokrywał lód. Pod nim jednak wulkany wyrzucały z wnętrza Ziemi wrzącą lawę i rozżarzony popiół Lawa, hamowana przez lodowy dach, rozlewała się pod nim i w ten sposób utworzyły się szerokie, płaskie szczyty.

Tiril miała wrażenie, że strasznie się wloką. Tak wiele dni już upłynęło od czasu, gdy przyśnił jej się Móri na pustkowiu.

Na pewno już dawno nie żył.

Ach, nie, to nie może być prawda, nie wolno tak myśleć!

Pewnego dnia przewodnik wskazał na rzekę, którą właśnie mijali:

– To Öxnadalur.

I znów znajoma nazwa z opowiadania Móriego! Diakon z Myrka przeprawił się przez rzekę płynącą przez Öxnadal, a potem utonął w rzece Hörga. Znała historie Móriego na pamięć, uwielbiała je, na ich wspomnienie przenikał ją dreszcz emocji.

– Myrka? – spytała.

Wskazał na wschód. Daleko, za górami i dolinami…

– Nie jedziemy tamtędy – odparł. – Ruszymy inną drogą. Do Holar.

Pokiwała głową.

Zaprzyjaźnili się, tak zresztą być powinno, kiedy dwoje ludzi wybiera się w długa, uciążliwą podróż. Tiril cieszyła się, że przewodnik jest starszym, budzącym zaufanie człowiekiem. Miał żonę, dzieci i wnuki. Towarzystwo młodszego mężczyzny mogło być kłopotliwe. Istniałoby wtedy niebezpieczeństwo, że zainteresują się sobą nawzajem, mógł też okazać się typem natręta.

A Tiril nie chciała, by jej myśli zajmował ktoś inny niż Móri.

Niewiele mogła opowiedzieć o przyczynie swej wyprawy, nie starczało jej na to słów. I jak wyjaśnić, że wyruszyła w tak daleką drogę tylko dlatego, że coś jej się przyśniło? Albo że pewien czarnoksiężnik wskrzesił albo nie wskrzesił z martwych od dawna nie żyjącego biskupa, aby zdobyć jego księgę? I że we śnie widziała go, wpadającego do bezdennego krateru gdzieś na odległym, pustym płaskowyżu?

Nie miała pojęcia, gdzie może znajdować się ten płaskowyż, żywiła jednak nadzieję, że w Holar trafi na jakiś ślad Móriego.

Tiril nie doceniała jednak wrażliwości Islandczyków. Oni wyczuwali tajemnicze istoty, wiedzieli, czym są dramatyczne przygody. Gdy po wielu dniach, kiedy byli już coraz bliżej Holar, uznała wreszcie, że musi opowiedzieć o Mórim, Nerze i śnie, który ją tu sprowadził, przewodnik, Steinar Hafthorsson, wysłuchał jej z pełnym zrozumieniem.

Dysponowała też teraz znacznie większym zasobem słów, więc odważyła się na trudniejszą rozmowę.

– Przywykliśmy do podobnych historii – tłumaczył, widząc jej zdumioną minę. – Wiemy, że natura żyje. Spójrz na to usypisko kamieni! Ono należy do elfów, jest ich tutaj wiele. Zawsze zostawiamy tu modlitwę z prośbą o szczęśliwą podróż. Jeśli ktoś modli się do Boga zamiast do elfów, przyjmujemy to bez złości. Widzisz, Tiril, nie jest takie ważne, do kogo człowiek się modli. Na świecie jest wiele religii, we wszystkich jest jakiś bóg, do którego ludzie wznoszą modły. Trzeba to akceptować. Bo to nie Bóg jest najważniejszy, lecz modlitwa. Własne oddanie. Ono jest jakby energia, gwałtownie zagęszczona, bijącą od człowieka. A energia zawsze gdzieś dociera, coś osiąga. Dlatego właśnie modlitwa może uratować ludzkie życie.

Rozemocjonowany zapomniał, że Tiril niewiele rozumie. Na jej życzenie powtórzył wszystko wolniej i krótszymi zdaniami. Wreszcie pojęła.

– A ten stos kamieni? – spytała. – Co to znaczy, że zostawiacie tu modlitwę?

– Piszemy kilka słów na tym, co akurat jest pod ręka, na kawałku drewna, papieru albo na kamieniu, wkładamy do wydrążonej kości i wciskamy między głazy.

– Zróbmy to – ucieszyła się Tiril. – Ale nie mam ani…

Steinar wyjął potrzebne przybory z bagażu dźwiganego przez piątego, jucznego konia. Tiril nie myślała o niebezpieczeństwach grożących im podczas podróży. Jej jedynym życzeniem był Móri, Móri, Móri. Taką właśnie prośbę napisała i wsunęła do wydrążonej kości.

Przyroda na północy była inna. Doliny zieleńsze. Góry bardziej strome, ale przełęcze łagodne. Na łąkach pasło się wiele koni i owiec.

Ponieważ przewodnik zabrał trzy dodatkowe konie, cztery wierzchowce na zmianę niosły ludzi na grzbietach. Dzień wcześniej jechali przez wielkie pole lawy i Nero poranił sobie łapy. Dzielnie jednak znosił ból.

– Niedługo odpoczniesz – pocieszała go Tiril. – Kiedy tylko spotkamy Móriego.

Jeśli w ogóle go spotkamy, pomyślała z trwogą.


Holar…

Tutaj biskup Gottskalk prowadził swą Czarną Szkołę. Tiril trochę o niej wiedziała, rozpytywała bowiem już wcześniej. Impulsy przyszły z osławionej Czarnej Szkoły na Sorbonie we Francji.

Pierwszym, który dał podstawy tej szkole czarnej magii, był rzymski poeta Wergiliusz, żyjący w ostatnim stuleciu przed narodzeniem Chrystusa. W średniowieczu wielce go poważano, był wszak zdolnym… tak, właśnie czarnoksiężnikiem. Krążyło wiele historii o jego niezwykłej znajomości wiedzy tajemnej. W niektóre nie chciało się wierzyć – na przykład w to, że stworzył czarodziejskiego konia albo że rozmawiał z duchami z Wezuwiusza. Inne opowieści były bardziej prawdopodobne. Ale Wergiliusz najbardziej się wsławił jako autor wielkiego eposu, „Eneidy”.

Jego nauka o czarnej magii dotarła więc aż na północ Islandii, myślała Tiril. Dreszcz przebiegł jej po plecach. To, co tajemnicze, mistyczne i przerażające, najłatwiej za- korzenia się w świecie, we wszystkich krajach, także na jego krańcach.

Na Islandii czarną magię określano słowem „galder”, a czarnoksiężników nazywano mistrzami galdru.

Sympatyczny przewodnik opowiedział jej nieco więcej o tutejszej Czarnej Szkole w Holar. Zamknięto ją wiele, wiele lat temu, ale ostatnio wznowiła działalność. Oczywiście czarnoksięskie praktyki uprawiano w tajemnicy, ale krążącym pogłoskom nie udało się zapobiec. Wspominano w nich o nadzwyczaj zdolnym i bardzo niebezpiecznym czarnoksiężniku.

– Jak on się nazywa? – natychmiast spytała Tiril.

– Mówią o nim Mag-Loftur.

A więc nie Móri, zdziwiła się Tiril w duchu.

– To młody chłopak – ciągnął przewodnik. – Ale jego zdolności zdają się nie mieć granic. Ostatnio, kiedy tu byłem, słyszałem niesamowitą historię. Podobno próbował wskrzesić z martwych pewnego starego biskupa, który…

– Mag-Loftur?!

– Tak. Towarzyszył mu młodziutki diakon. On twierdzi, że Magowi-Lofturowi się powiodło! A w każdym razie prawie. W to, co mówi chłopiec, należałoby właściwie wierzyć, bo mało brakowało, a postradałby zmysły ze strachu. Co noc dręczą go koszmary.

Tiril była wstrząśnięta, wzburzona, niczego nie mogła zrozumieć. Co to miało znaczyć? Gdzie w tym wszystkim Móri?

– Jak nazywa się ten młody chłopiec?

– Słyszałem jego imię… jak to było?

Wreszcie sobie przypomniał.

Muszę z nim porozmawiać, postanowiła Tiril. On może coś wiedzieć, przynajmniej czy Móri był tutaj, czy nie.

Zabrakło jej śmiałości, by porozmawiać z Magiem-Lofturem. Już samo jego imię brzmiało trochę strasznie, poza tym był rywalem Móriego.

Ostatni dzień jazdy wzdłuż Skagafjördhur zdawał się nie mieć końca. Zwykle tak bywa, że kiedy człowiek jest już blisko celu podróży, zaczyna mu brakować cierpliwości.

Tiril przestała już mieć nadzieję, że odnajdzie Móriego, a tym bardziej że znajdzie go żywym. Skoro jednak dotarła tak daleko, postanowiła dowiedzieć się dokładnie, jaki los go spotkał, poznać prawdę, choćby była najbardziej gorzka.

Zapłaciła przewodnikowi z góry za określoną liczbę dni, miała teraz sporo czasu przed wyruszeniem w powrotną drogę.

Powrót? Dokąd?

W każdym razie nie do Bergen. Na razie jeszcze nie, przynajmniej dopóki nie ucichnie burza wokół Ester i dwóch prześladowców.

Postanowiła, że pierwszym dłuższym przystankiem będzie Rejkiawik. Spodobała jej się Islandia i mieszkający tu ludzie. Teraz, kiedy pierwsze trudności językowe zostały pokonane, radziła sobie coraz lepiej. Wychwytywała parę słów w zdaniu, a reszty się domyślała.

Czasami okazywało się to dobrą metodą komunikacji, innym razem – całkiem nieskuteczną.

Ale to był ojczysty język Móriego. Bardzo ją radowało, że poznała choć trochę tę mowę. Będzie mogła go zaskoczyć…

Znów dopadły ją czarne myśli. Móri… pewnie go już nie ma.

Ale dotarła przecież do Holar i musi zrobić wszystko, co w jej mocy.

Siedziba biskupa w północnej Islandii leżała w szerokiej dolinie Hjaltadalur, za nią wznosiła się wysoka góra. Kościół, dom biskupa, Szkoła Łacińska wraz z kilkoma jeszcze innymi budynkami tworzyły miniaturowe społeczeństwo, będące jednak ośrodkiem wielkiej władzy. Obok znajdował się ogród, w którym uprawiano arcydzięgiel, piękną roślinę z intensywnie żółtymi baldachami kwiatów, z której na Islandii wytwarzano wódkę.

Tiril bała się zapuścić sama między zabudowania, Steinar więc postanowił jej towarzyszyć.

Poprosiła o chwilę rozmowy z młodym chłopcem. Otrzymała przyzwolenie. Pogoda akurat dopisywała, usiedli więc w wieczornym słońcu na ławeczce przy cmentarzu.

Dowiedzieli się, że obecny kościół – bardzo duży, lecz już zniszczony – zamierzano zburzyć, a na jego miejscu wybudować nowy, mniejszy.

Tiril zerknęła przez ramię, zastanawiając się, gdzie też mógł zostać pogrzebany Gottskalk Okrutny, przypomniała sobie jednak, co mówił Móri: zły biskup spoczął W krypcie pod podłogą kościoła.

Zdecydowała, że nie będzie wchodzić do świątyni.

Steinar pełnił rolę tłumacza, znał już bowiem sposoby Tiril na zrozumienie islandzkiego. To, co docierało do Tiril, bywało zwykle znacznie uproszczone, lecz na ogół wystarczało.

Chłopiec rzeczywiście sprawiał wrażenie chorego. Oczy miał rozszerzone strachem, podskakiwał przy każdym głośniejszym dźwięku, widać też było, że ze śmiertelnym przerażeniem spogląda na budynek kościoła.

Przewodnik spytał, jak się wiedzie Magowi-Lofturowi.

Chłopiec drgnął.

– On nie żyje – szepnął, odwracając głowę. – Zniknął. Wielkie, szare włochate ramię wciągnęło go w morską otchłań.

Tiril poczuła, że blednie.

– Kiedy to się stało?

Chłopak po zastanowieniu się podał dokładną datę.

A zatem mogło się to wydarzyć tej samej nocy, kiedy Nero przebudził mnie wyciem, a potem przyśnił mi się Móri na płaskowyżu, pomyślała Tiril. Mogło to być właśnie wtedy!

Czyżby w ten sposób przekazano jej wieści o śmierci Maga-Loftura?

Ośmieliła się wreszcie zadać najważniejsze pytanie:

– Przybyłam tu w poszukiwaniu mego przyjaciela – zaczęła. Steinar tłumaczył. – Nosi imię Móri, łatwo go rozpoznać. Ja nazywam go Aniołem Śmierci.

– Móri – jęknął przerażony chłopak. – Znam go! Był z nami w kościele!

– Co takiego?! Dlaczego nikt inny o nim nie wspominał?

– Ponieważ towarzyszył nam w tajemnicy. Tylko ja wiedziałem o jego obecności.

– A więc to nie on wskrzesił biskupa?

– Nie. Bardzo tego pragnął, lecz nie chciał stawać na drodze Magowi-Lofturowi.

– Czy Mag-Loftur wiedział o nim?

– Ależ skąd! To mogło być niebezpieczne! Loftur był nieobliczalny.

Serce Tiril o mało nie wyskoczyło z piersi, kiedy zadawała następne pytanie:

– A… gdzie jest teraz Móri?

– Nie wiem – odparł chłopiec. – Po tej strasznej nocy musiało go spotkać coś złego, tak jak Loftura. Ja uszedłem cało, bo nie znałem czarnoksięskich formuł. Nie interesowała mnie także ta przeklęta księga!

– Tak, „Rödskinna”. Nie podsuniesz nam jakiegoś pomysłu, gdzie może znajdować się Móri? A może sądzisz, że on także… nie żyje?

Chłopiec bezradnie pokręcił głową.

– Nic nie wiem. Ostatnio, kiedy rozmawiałem z Mórim, wspominał, że wybiera się do Hjaltadalsheidhi.

Heidhi – wzgórza.

Przewodnik i Tiril popatrzyli na siebie. A więc wiedzieli już, jaki będzie kolejny etap ich podróży.

– Czy nie jest to dzika, bezludna okolica?

– Straszna. Hjaltadalsheidhi przechodzą w Hörgadalsheidhi, a tam, między Öxnadalur i Hörgadalur, leży budzący grozę ostry szczyt Hraundrangi.

Oto i wszystkie nazwy z opowieści Móriego, jedna za drugą! Hraundrangi-Móri, tak przecież brzmiało imię jego ojca.

Tiril zorientowała się nagle, że mężczyźni rozmawiają właśnie o owej górze.

– Podobno na wierzchołku Hraundrangi leży skrzynia pełna złotych monet – mówił Steinar. – Ale pewnie ludzie gadają tak tylko dlatego, że na szczyt nie da się wspiąć.

Chłopiec nie był przekonany.

– Na pewno się da, bo przecież Hraundrangi-Móri, znany czarnoksiężnik, zaniósł tam tę skrzynię.

– Musiało się to wobec tego stać już wtedy, gdy zmienił się w upiora – krótko odrzekł przewodnik. – Żywy człowiek nie jest w stanie się tam dostać.

Tiril zadrżała. Wiedziała, że przydomek „Móri” oznacza właśnie upiora czarnoksiężnika, a nie żywego człowieka.

Ale Móri miał na imię Móri i był przecież…

Od tej myśli zakręciło się jej w głowie, zapanowała jednak nad sobą i zakończyła beztroskim tonem:

– W każdym razie pojedziemy na te wzgórza.

Загрузка...