Erling, jasnowłosy, szczery, otwarty młody człowiek z najlepszej rodziny, ze wspaniałymi widokami na przyszłość, był absolutnym przeciwieństwem Móriego.
Łączyła ich jedynie troska o Tiril.
Móri był, jak mówiła Tiril, dzieckiem Nocy i Śmierci. Miał bladą niczym kość słoniowa cerę kontrastującą z czarnymi niby węgle oczyma i okalającymi twarz włosami, niezwykle powolne ruchy, jak gdyby rytmem życia różnił się od innych śmiertelników, łagodny, niemal przerażający uśmiech…
Całą swą osobą niebywale kusił i pociągał.
Zarówno jednak Erling, jak i Tiril zwrócili uwagę na Jeszcze dziwniejszy element jego osobowości. Móri wznosił się ponad wszystko, co miało związek z ludzkimi uczuciami, takimi jak miłość, pożądanie czy erotyzm. Niezwykła siła bijąca odeń miała w sobie inne treści. Najtrafniejsze byłoby chyba przyrównanie jej do tęsknoty za śmiercią.
Tiril kochała go na swój sposób. Nie było to gorące pożądanie, gwałtowny pociąg fizyczny czy nawet platoniczna miłość. Nigdy nie zdołała nazwać uczuć, jakie dla niego żywiła. Od czasu do czasu przypominała sobie tę noc, gdy leżała chora, a on siedział przy jej posłaniu i gładził po piersi. Gwałtownie zareagowała na jego dotyk, ale jednak wówczas go nie pragnęła, uczucia, jakie nią targały, były zupełnie czymś innym. Przeraziła się wtedy do szaleństwa, jakby Móri miał ściągnąć ją w głąb otchłani, należącej do królestwa śmierci. Tęsknota za śmiercią może niekiedy mieć podłoże erotyczne, posmak łagodnej zmysłowości.
O tym jednak Tiril, rzecz jasna, nie wiedziała.
Tęskniła za swym przyjacielem Mórim. Tęskniła za spojrzeniem, jakie czasem jej posyłał, za pojawiającym się powoli uśmiechem. Za wszechwiedzą, malującą się w jego oczach. Za smutkiem, żalem, samotnością…
Ach, ta jego samotność, znacznie głębsza niż zwykłych ludzi! Móri był na całym świecie jedyny w swoim rodzaju, Tiril często o tym rozmyślała wtedy, gdy jeszcze znajdował się blisko niej. Samotność ta wiązała się w pewien sposób z przemijaniem czasu i przestrzenią kosmiczną, dana mu była wiedza nie przeznaczona dla zwykłych śmiertelników, pozwolił się wciągnąć wirowi, z którego nie był już w stanie się wyrwać.
Dlatego właśnie był taki niebezpieczny, Erling i Tiril ledwo to przeczuwali, nie mogli jednak zrozumieć, co tak ich w nim przerażało. Nikt nie powinien zapuszczać się na nieznane ścieżki, nie dające się objąć rozumem. Gdy jest się słabym, umysł odmawia posłuszeństwa. Gdy jest się silnym jak Móri, traci się kontakt ze światem ludzi.
Sam Móri być może jakoś by sobie z tym poradził. Istniało jednak niebezpieczeństwo, że pociągnie za sobą innych.
Może dlatego szukał samotności?
Kiedy Tiril świtały w głowie takie myśli – zaledwie świtały, nigdy nie objawiając się jasno – miała wrażenie, że przez pokój przemykał lodowaty powiew i ciarki przebiegały jej po plecach.
Potem zawsze, sama nie wiedząc dlaczego, wybuchała płaczem.
Dotarcie na Islandię zajęło Móriemu sporo czasu.
Statki między Wyspami Owczymi a jego ojczyzną nie kursowały tak często, jak przypuszczał, w oczekiwaniu na połączenie zastała go zima. Musiał spędzić ją na Wyspach, na odludziu, mając za sąsiada starego człowieka. Nikt więcej nie wiedział o Mórim.
Dopiero wiosną następnego roku dotknął stopą owej niezwykłej nagiej wyspy, za którą tęsknił tak długo.
Cieszył się wszystkim, co tu zastał. Z rozkoszą wdychał powietrze, przesycone szczególnym zapachem porośniętych mchem pól wygasłej lawy. Chłód bijący od szczytów pokrytych wiecznym śniegiem był dla niego niczym strumień świeżości, niosący jednocześnie powiew pradawnych czasów.
Nie mógł natychmiast wyruszyć na północ Islandii, musiał czekać, aż zrobi się cieplej. Okres topnienia lodów jeszcze się nie skończył.
Niecierpliwość spalała mu duszę.
„Rödskinna”. Klucz do tajemnej mądrości, nie mający sobie równych.
Chcąc skrócić czas oczekiwania, postanowił odwiedzić swego starego przyjaciela, wielebnego Eirikura z Vogsos.
Przybył jednak za późno. Z goryczą przyjął wieść, że sira Eirikur Magnusson już nie żyje. Wiadomość ta napełniła Móriego ogromnym żalem, wiele bowiem miał z nim do omówienia, wielu rad potrzebował, tyle przecież zobaczył i przeżył w nieznanym, dalekim kraju, Norwegii.
Udało mu się tylko porozmawiać z jednym ze służących wielebnego. Sługa, chociaż już starzec, doskonale pamiętał Móriego – któż zresztą mógłby go nie pamiętać? Uradował się widokiem młodego przybysza i tym, że będzie mógł mu wszystko opowiedzieć.
– Sira Eirikur był naprawdę wspaniałym człowiekiem – zaczął z przejęciem. – Jednym z najbardziej wielkodusznych. Potrafił jednak trochę za dużo, i ty, i ja dobrze o tym wiemy, Móri.
Móri pokiwał głową.
– Jaki był jego koniec?
– No, wszyscyśmy się trochę bali. Kochaliśmy go bardzo i lękaliśmy się, że być może po śmierci trafi… wiesz, gdzie.
– Tak, rozumiem.
– Ale nasz drogi, uczony pastor był przewidujący. Na łożu śmierci wskazał, kto ma nieść jego trumnę. Ja byłem jednym z wybranych – dodał staruszek z nieskrywaną dumą. – Sira Eirikur twierdził, że w chwili, gdy będziemy wynosić trumnę z kościoła, rozpęta się gradobicie. Prosił, by dopóki trumna nie zostanie wniesiona z powrotem do kościoła, nie stawiać jej ani przez moment na ziemi. Wówczas burza gradowa ucichnie. Później, jak mówił, nad kościołem ujrzymy dwa walczące ptaszyska, białe i czarne. Gdyby walkę wygrał biały ptak i siadł na kościelnej wieży, oznaczałoby to, że naszego drogiego pastora należy pogrzebać na cmentarzu, w poświęcanej ziemi. Gdyby jednak zwyciężył czarny ptak i przysiadł na dachu kościoła, pastora należało pochować poza murami cmentarza, znaczyłoby to bowiem, że jest stracony.
Zawstydzony staruszek zaśmiał się i otarł nos.
– Jak tak mówił, to myśleliśmy, że postradał zmysły…
– Ejże, chyba nie. – Móri spojrzał na niego łagodnie.
– No tak. Jeśli chodziło o pastora, to można się było po nim spodziewać wszystkiego. To, czym się zajmował, to nie były błahostki. Postąpiliśmy więc dokładnie tak, jak nam nakazał. I wyobraź sobie, Móri, wszystko prze,, biegło zgodnie z jego przewidywaniami: grad zaczął sypać: jak groch, nadleciały też ptaki. Stoczyły prawdziwą bitwę. Zwycięstwo odniósł biały i sira Eirikur spoczął na cmentarzu.
– Tego nigdy bym nie pomyślał – rzekł Móri zdziwiony.
– My także nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Widać Pan Bóg ulitował się nad nim, ale bo też i nasz wielebny uczynił wiele dobrego.
– Oczywiście. Był szlachetnym człowiekiem, nigdy go nie zapomnę: A jaki los spotkał jego przyjaciółkę, Disę? Czy przyszło jej tańcować w piekle?
– Stokkseyri-Disa? – Starzec zaśmiał się dobrodusznie. – Nie, ona jeszcze żyje. A jej kuzyn, Thormodhur Torfason, został znanym historykiem jak jego ojciec. Może i to wyznaczy im drogę do piekła, skąd mogę wiedzieć?
– Rzeczywiście, dziejopisarze potrafią zapewne kłamać i zmieniać bieg historii według własnego uznania – uśmiechnął się Móri. – Teraz jednak muszę ruszać dalej, zmierzam do siedziby biskupiej w Holar na północy.
– Drogi na razie nieprzejezdne. Możesz zostać u mnie, mam dosyć miejsca po tym, jak żona umarła, a dzieci się wyniosły. Hm… powiedziałeś, Holar? Jeszcze ci nie wywietrzała z głowy… – Ściszył głos do szeptu: -… ta księga?
– Nie, najwidoczniej nie. Musi należeć do mnie. Sira Eirikur uprzedził mnie i zaklęciami wydobył „Gråskinnę”. Na szczęście pozwolił mi ją przeczytać i uczyć się z niej. Ale „Rödskinna” jest moja. To ja wskrzeszę złego biskupa Gottskalka i wydrę mu księgę.
– Strasznie wyglądasz, Móri, kiedy oczy tak ci się świecą. Ale jeśli zależy ci na zdobyciu tej księgi, to musisz się pospieszyć. Powiadają, że jeden z tamtejszych uczniów doskonale zna się na czarach i pragnie tego samego.
W spojrzeniu Móriego pojawił się niepokój.
– Nie wolno do tego dopuścić. Muszę natychmiast tam wyruszyć!
– Wstrzymaj się do czasu, aż da się przebyć rzeki, inaczej się utopisz.
Jak diakon z Myrka, pomyślał Móri.
– Masz rację – przyznał. – Na razie muszę być cierpliwy.
Cierpliwości jednak mu nie starczyło. Myśl o tym, że ktoś mógłby go uprzedzić, dręczyła go uporczywie i wyruszył w drogę za wcześnie. Rezultat był taki, że na wyżynie znalazł się w pułapce, okrążony przez dwie rzeki. Ostatkiem sił zdołał uratować siebie i konia z rwących nurtów.
Opóźniło to jeszcze bardziej jego podróż, zwłaszcza że zapadł po tej przygodzie na zapalenie płuc i długo chorował na pustkowiu.
Wreszcie jednak dotarł do Holar.
Nie śmiał jechać wprost do Szkoły Łacińskiej, wolał najpierw rozpytać o to, co się tam dzieje.
Mieszkańcy Hjaltadalur chętnie opowiadali, wzburzeni i przerażeni pogłoskami o pewnym szalonym młodzieńcu, diakonie w Holar.
Młody człowiek zwał się Loftur Thorsteinsson. Powiadano, że z wielkim zapałem oddawał się studiom nad czarną magią i dlatego mówiono o nim Mag-Loftur. Wielu innych uczniów wciągał w zakazane eksperymenty, chociaż tamtym z reguły nie udawało się nic ponad najprostsze sztuczki. Loftur zachęcał swych kolegów do posługiwania się magią i wykorzystując ich, sprawdzał własne umiejętności. W przeciwieństwie do swych kolegów był niebezpiecznie zdolny.
Wielce to zaniepokoiło Móriego. Z zasłyszanych opowieści wynikało, że Mag-Loftur mógł wskrzesić czarami złego Gottskalka.
Siedział w chacie u jednego z chłopów i słuchał parobków, opowiadających z zapałem.
– Kiedyś, około świąt Bożego Narodzenia – mówili jeden przez drugiego – Mag-Loftur miał wracać do domu, do rodziców. Wziął wtedy jedną z dziewek służących, podkuł ją, osiodłał i dosiadł jak konia. Musiała zawieźć go tam i z powrotem. Dziewczyna długi czas nie wstawała potem z łóżka, tak bardzo ucierpiała. Dopóki jednak Loftur żył, nie mogła nikomu opowiedzieć o tym, co zaszło, on bowiem zapobiegł temu, rzucając na nią urok.
– Skąd więc o tym wiecie? – dopytywał się Móri.
Parobcy zerknęli na siebie z ukosa. Oczy niezwykłego przybysza przerażały ich nie na żarty.
– On sam o tym opowiadał – szepnął jeden.
Przechwałki, pomyślał Móri.
– Mówcie dalej.
– Innym razem dziewczyna służąca spodziewała się dziecka za sprawą Maga-Loftura, lecz on czarami spowodował jej śmierć.
– Jak do tego doszło? – spytał Móri, z każdą chwilą czując się bardziej nieswojo.
– Do obowiązków dziewczyny należało wynoszenie popiołu z kuchni – pospieszył z wyjaśnieniem drugi z parobków. – Aby uczynić pracę łatwiejszą, popiół wynosiło się w dużym, przypominającym koryto naczyniu, w którym mieściło się go sporo. Loftur, aby jeszcze bardziej ulżyć dziewczynie, czarami otworzył przed nią ścianę. Dziewkę jednak tak przeraziły zaklęcia, że przechodząc zawahała się na moment i ściana zamknęła się wokół niej. Rok później, kiedy mur rozwalono, znaleziono szkielet stojącej kobiety, obok niej stos popiołu, a w brzuchu kosteczki nie narodzonego dziecka.
To znaczy, że Mag-Loftur jest tu już od kilku lat – zauważył Móri.
– Tak, ale to młody człowiek, nie zaczął jeszcze trzeciego krzyżyka.
Cóż, jeśli przebywa tu od tak dawna, nie jest powie- dziane, że ma zamiar wskrzesić biskupa właśnie teraz, pomyślał Móri trochę uspokojony.
Parobcy mieli jeszcze coś do dodania:
– Za to, co zrobił, Mag-Loftur otrzymał upomnienie od dziekana, Thorleifura Skaftasona, najwyższego wówczas dostojnika kościelnego w Holar. Nawet to jednak nie zmusiło Loftura do zmiany postępowania. Rozpoczął walkę z dziekanem, lecz nie mógł wyrządzić mu żadnej krzywdy, bo i duchowny znał się na czarach. Mag-Loftur postanowił, że nie zakończy studiów, dopóki nie przeczyta całej pierwszej „Gråskinny”, tej z Holar, i nie nauczy się jej na pamięć.
Ja także znam „Gråskinnę”, triumfował w duchu Móri. I potrafię więcej od ciebie, Magu-Lofturze. Znam też na pamięć drugą „Gråskinnę”, tę, która znajduje się w Skalholt, księgę wielebnego Eirikura. Wątpię, byś i ty zdążył ją przeczytać! A już na pewno nie znasz zaklęć Jonssonów.
Przynajmniej więc na razie góruję nad tobą wiedzą.
Móri z wielką ostrożnością zbliżał się do Holar. Nie chciał popędzać tego Loftura, zależało mu, by go uprzedzić.
Im bliżej jednak był Holar, tym bardziej niepokojące wieści do niego docierały.
Mag-Loftur zwracał się z prośbą o radę do wielu czarnoksiężników, żaden jednak nie wiedział więcej niż on. (Widać nie słyszałeś o mnie, pomyślał nie bez złośliwości Móri). Mag-Loftur zdziwaczał i zrobił się taki złośliwy, że koledzy zaczęli się go bać. Nie śmieli mu się w niczym sprzeciwiać, choć odczuwali przerażenie.
Móri zyskał sprzymierzeńca ze Szkoły Łacińskiej.
Pewnego dnia młodziutki diakon przyniósł mu nieprzyjemne wieści.
Oto Mag-Loftur, znając odwagę chłopaka, zwrócił się do niego z prośbą o pomoc we wskrzeszeniu biskupów z zamierzchłych czasów.
Móri, usłyszawszy to, poczuł, że ciarki przebiegły mu po kręgosłupie.
– Mów – nakazał chłopcu. – Mów dokładnie, co ci powiedział.
Chłopak, bardzo młody, najwyraźniej żywił podziw zarówno dla Maga-Loftura, jak i dla Móriego.
– Wielce byłem temu niechętny – oświadczył Móriemu. – Ale Loftur zagroził mi śmiercią, jeśli odmówię.
– Uf, powinienem być na twoim miejscu, chłopcze – westchnął Móri. – Chociaż… Mag-Loftur pewnie by się na to nie zgodził. Przypuszczam, że nie życzy sobie rywali.
– O, z całą pewnością – stwierdził chłopiec z najgłębszym przekonaniem. – On jest niebezpieczny. Z jego oczu bije zło. Pragnie tylko jednego, a mianowicie dostać w swoje ręce tę księgę!
– Kiedy zamierza wskrzesić biskupa Gottskalka?
– Dziś wieczorem.
Móri odetchnął głęboko. A więc nie ma czasu do stracenia. I żadnej możliwości, by uprzedzić Maga-Loftura.
– Powtórz mi teraz słowo w słowo, co on ci powiedział – poprosił chłopaka przygnębiony. Wiedział, że z jego oczu bije teraz taki sam fanatyzm, jak z oczu Loftura, starał się więc nie patrzeć na chłopca.
Młodzieniaszek usiłował przypomnieć sobie wszystko po kolei. Bez skrupułów zdradzał Maga-Loftura, który zawsze traktował go nieuprzejmie, z góry. Ten piękny mężczyzna był o wiele milszy, choć i on chwilami go przerażał.
– Spytałem Loftura, na co mu się mogę przydać, jako że niewiele wiem o czarnej magii. Odparł, że muszę jedynie stać w dzwonnicy kościoła, trzymać w rękach sznur dzwonu, nie ruszać się z miejsca i zacząć bić w dzwon, gdy tylko otrzymam sygnał. Potem oznajmił: „Zamierzam ci dokładnie wyjaśnić, co mam zamiar zrobić. Tacy, którzy poznali czary i zaklęcia jak ja, mogą używać ich wyłącznie do złych celów…”
– To nieprawda – mruknął Móri. – Lecz jeśli on zaprzedał się złu, nie może inaczej wykorzystać swych umiejętności, po części więc miał rację. Mów dalej!
– Powiedział: „Ale jeśli ktoś posiadł dostateczną wiedzę, diabeł nie zdobędzie nad nim władzy, przeciwnie, będzie musiał służyć czarownikowi, nie otrzymując nic w zamian. Podobnie jak w dwunastym wieku Zły służył Sæmundowi Uczonemu, najpotężniejszemu czarnoksiężnikowi Islandii, jaki dotychczas żył. I każdy, kto posiadł odpowiednią wiedzę, może zdecydować, do jakich celów, dobrych czy złych, będzie używać swych umiejętności. Wiedzy takiej nie można obecnie nabyć, jako że nastał koniec Czarnej Szkoły i biskup Gottskalk Zły został pogrzebany wraz z»Rödskinną«. Sam więc chyba rozumiesz, muszę dostać tę księgę. Muszę ją mieć, aby diabeł wstąpił do mnie na służbę”.
Chłopiec zaczerpnął oddechu. Twarz Móriego pozostawała kamienna, nie chciał zdradzić, jak bardzo wzburzyły go słowa Maga-Loftura. Ten człowiek miał zamiar posunąć się dalej niż sam Móri!
– Z rosnącym przerażeniem słuchałem Maga-Loftura. „Mam zamiar wskrzesić z martwych złego Gottskalka i zaklęciami zmusić go do przekazania mi księgi. Powstaną: także wszyscy dawniejsi biskupi, oni bowiem nie potrafią przeciwstawić się sile zaklęcia w takim samym stopniu jak Gottskalk. Zmuszę ich, by odkryli przede mną wszystko, czego nauczyli się za życia. Nie sprawi mi to żadnego trudu, bo w ich twarzach wyczytam, czy wiedzą coś o czarach, czy też nie. Biskupów z późniejszych czasów nie mogę wywołać, ponieważ wszyscy zostali pogrzebani z Pismem świętym na piersi. Pamiętaj, na czym polega twoja rola, i słuchaj, co ci powiem. Nie wolno ci zadzwonić ani za wcześnie, ani za późno, od tego zależy moje życie, i doczesne, i wieczne. Później wynagrodzę cię tak, że nie będziesz miał sobie równych”. To właśnie mi powiedział.
Móri przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał, a w końcu oznajmił:
– Chciałbym, abyś zrobił to, o co cię poproszono, ale ja też muszę w tym uczestniczyć. Czy jest jakieś miejsce w kościele, gdzie mógłbym się ukryć? O ile dobrze zrozumiałem, biskupi zostali pochowani pod podłogą świątyni?
Móri wrócił myślą do czasów dzieciństwa, kiedy to w swej naiwności, aby zdobyć „Rödskinnę”, próbował odkopać grób biskupa na cmentarzu. Było to, oczywiście, niemożliwe, po pierwsze dlatego, że Gottskalk Zły spoczął nie na cmentarzu, lecz pod podłogą prezbiterium, a po drugie dlatego, że po dwustu latach w grobie i ciało biskupa, i jego księga obróciły się w proch.
Usiłował przywołać w pamięci, jak wygląda kościół – w Holar, ale chłopak uprzedził go, mówiąc, że Móri może się ukryć za drzwiami do zakrystii Kiedy uchyli je odrobinę, będzie miał widok na całą nawę.
Móriemu spodobała się ta propozycja.
– Kiedy wyznaczyliście sobie spotkanie?
– Mag-Loftur i ja mamy wstać zaraz po ogłoszeniu ciszy nocnej i iść do kościoła.
– Zadbaj o to, aby tylne drzwi były otwarte wcześniej, tak bym mógł wejść do środka.
Chłopak kiwnął głową.
– Prawdę mówiąc, ogromnie się cieszę, że i wy będziecie tam, panie. Inaczej chyba by mi zabrakło odwagi.
– Nie, odwagi ci nie brakuje – uspokoił go Móri z uśmiechem.