Rozdział VIII. Człowiek o białym uśmiechu

Strangman, mężczyzna o przystojnej, ponurej twarzy, przyglądał się im z mieszaniną podejrzliwości i rozbawionej pogardy. Wyciągnął się pod chłodną markizą, ocieniającą pokład rufowy statku zaopatrzeniowego. Był teraz przebrany w świeży biały garnitur, którego jedwabista powierzchnia odbijała złocenia renesansowego tronu z wysokim oparciem, wyłowionego zapewne z jakiejś weneckiej albo florenckiej laguny i stwarzającego wokół dziwnej osobowości tego człowieka aurę niemal magiczną.

– Motywy pańskiego postępowania wydają mi się bardzo niejasne, doktorze – zwrócił się do Keransa. – Ale może pan sam porzucił już nadzieję, że uda się je panu zrozumieć. Nadajmy im zatem miano totalnego syndromu plażowego i na tym zakończmy sprawę.


Strangman pstryknął na stewarda, stojącego w cieniu za jego plecami, i z tacki z przekąskami wybrał sobie oliwkę. Beatrice, Kerans i Bodkin siedzieli półkolem na niskich kanapach, na przemian chłodnych i rozpalonych, w zależności od tego, kiedy uszkodzony klimatyzator zmieniał raptownie zasięg swego działania. Na pół godziny przed południem laguna była już ognistą misą, a rozproszone światło zasłaniało niemal wysoki blok mieszkalny na przeciwległym brzegu. W piekielnym upale dżungla pozostawała nieruchoma – aligatory kryły się nawet w najmniejszym skrawku cienia, jaki tylko udało im się znaleźć.

A jednak na jednej z łodzi krzątało się kilku ludzi Strangmana. Wyładowywali ciężki sprzęt do nurkowania pod nadzorem potężnego, garbatego Murzyna, ubranego w zielone bawełniane szorty. Wyglądał jak olbrzymia, groteskowa karykatura człowieka. Od czasu do czasu zsuwał z oka przepaskę i krzykliwie wyzywał ich od ostatnich, a wtedy w parującym powietrzu niosły się zmieszane przekleństwa i jęki wysiłku.

– Niech mi pan jednak powie, doktorze, kiedy ostatecznie zamierza pan stąd wyjechać – naciskał dalej Strangman, najwyraźniej niezadowolony z odpowiedzi Keransa.

Kerans z wahaniem zastanawiał się, czy powinien podać jakąś datę. Czekali godzinę, zanim Strangman się przebrał, po czym Kerans powitał go w imieniu swoim i swoich towarzyszy, usiłując wytłumaczyć mu, dlaczego pozostali w lagunie po odjeździe Riggsa.

Wydawało się jednak, że Strangman nie chce albo nie umie poważnie potraktować ich wyjaśnień, przechodził bowiem gwałtownie od zdumienia nad ich naiwnością do ostrej podejrzliwości. Kerans przyglądał mu i się uważnie, nie chcąc wykonać choćby najbłahsze-go fałszywego ruchu. Kimkolwiek Strangman był naprawdę, z pewnością nie był zwyczajnym korsarzem. Statek zaopatrzeniowy, jego załogę i ich kapitana przenikała jakaś niezwykła atmosfera grozy. A Keransa niepokoił szczególnie Strangman ze swoją blado uśmiechniętą twarzą, której surowe rysy wyostrzały się jeszcze, kiedy uśmiechał się drwiąco.

– Właściwie nie rozpatrywaliśmy w ogóle możliwości wyjazdu – powiedział Kerans. – Myślę, że wszyscy chcemy pozostać tu jak najdłużej. Mamy niewielkie zapasy.

– Ależ, szanowny panie – odparł Strangman. – Temperatura na tych terenach podniesie się wkrótce do blisko dwustu stopni. Cała planeta powraca pędem do czasów epoki mezozoicznej.

– W rzeczy samej – wtrącił się Bodkin, budząc się na chwilę z zamyślenia. – A o tyle, o ile sami jesteśmy częścią tej planety, my także powracamy w przeszłość. A tu jest nasza strefa przejściowa, tutaj na nowo asymilujemy się do naszych biologicznych początków. Dlatego postanowiliśmy tu pozostać. Żaden inny ukryty motyw nie istnieje, panie Strangman.

– Oczywiście, że nie, doktorze. Całkowicie szanuję waszą szczerość. – Na twarzy Strangmana krzyżowały się oznaki zmiany nastroju, przechodzącego kolejno od irytacji, sympatii i nudy aż do obojętności. Przez chwilę nasłuchiwał, jak jego ludzie pompują na łodzi powietrze, a potem zapytał: – Doktorze Bodkin, czy jako dziecko mieszkał pan w Londynie? Zapewne zostawił pan tu mnóstwo sentymentalnych wspomnień, na przykład wielkich pałaców i muzeów… Czy może jedyne pańskie wspomnienia pochodzą z okresu przedmacicznego?

Kerans uniósł wzrok, zdumiony łatwością, z jaką Strangman opanował żargon Bodkina. Zauważył, że Strangman przenikliwie obserwuje nie tylko rozmówcę, lecz czeka także na reakcję ze strony jego albo Beatrice.

Ale Bodkin wykonał jedynie nieokreślony gest.

– Nie, obawiam się, że nic nie pamiętam. Niedawna przeszłość mnie nie interesuje.

– Wielka szkoda – zauważył figlarnie Strangman. – Wasz problem polega na tym, że tkwicie tu od trzydziestu milionów lat i spoglądacie na świat z niewłaściwej perspektywy. Tracicie mnóstwo z przemijającego piękna życia. Ja na przykład jestem zafascynowany niedawną przeszłością. Skarby epoki triasu nie mogą się równać ze skarbami ostatnich lat drugiego tysiąclecia.

Strangman oparł się na łokciu i uśmiechnął się do Beatrice, która, siedząc z rękami dyskretnie zakrywającymi nagie kolana, przypominała mysz obserwującą okaz wyjątkowo dorodnego kocura.

– A pani, panno Dahl? Wygląda pani nieco melancholijnie. Czyżby dopadła panią choroba lokomocji czasowej? Na zakrętach chronoklastycznych? – Zachichotał, ubawiony swoim celnym dowcipem, a Beatrice odpowiedziała cicho:

– Jesteśmy trochę zmęczeni, panie Strangman. A zmieniając temat, to nie podobają mi się pańskie aligatory.

– Nie zrobią wam krzywdy. – Strangman rozparł się wygodnie i obrzucił całą trójkę badawczym spojrzeniem. – Wszystko to jest bardzo dziwne. – Rzucił przez ramię jakieś burkliwe polecenie stewardowi, a potem zmarszczył brwi i pogrążył się w zadumie.

Kerans zauważył, że skóra na jego twarzy i dłoniach była niesamowicie biała, pozbawiona najmniejszych nawet śladów pigmentu. Silna opalenizna Keransa, podobnie jak Beatrice i doktora Bodkina, niemal nie pozwalała go odróżnić od negroidalnych członków załogi Strangmana. Subtelne różnice pomiędzy mulatami i kwarteronami zniknęły. Jedynie Strangman zachował pierwotną bladość skóry, której barwę podkreślał jeszcze jego biały strój.

Podszedł do nich Murzyn o nagim torsie, w czapce z daszkiem na głowie. Z jego potężnych mięśni ściekał strumieniami pot. Mierzył blisko sześć stóp wzrostu, ale niezwykła szerokość jego barów nadawała mu przysadzisty i zwalisty wygląd. Okazywał swojemu przywódcy szacunek i posłuszeństwo, Kerans zaczął się zastanawiać, w jaki sposób udaje się Strangmanowi zachować autorytet w grupie i dlaczego załoga bez szemrania akceptuje jego szorstki, grubiański ton.

Strangman sucho przedstawił im Murzyna.

– To jest Admirał, mój bicz i prawa ręka. Jeśli będziecie czegoś ode mnie chcieli, a mnie akurat nie będzie, zwróćcie się do niego. – Strangman wstał i zszedł z podwyższenia. – A teraz, zanim nas opuścicie, pozwólcie, że zabiorę was na krótki spacer po moim statku skarbów. – Podał galanteryjnie ramię Beatrice, która przyjęła je nieco bojaźliwie, bo oczy Strangmana zalśniły drapieżnością.

Jak przypuszczał Kerans, statek zaopatrzeniowy był kiedyś pływającym kasynem i gniazdem rozpusty – parowcem, który cumował zapewne poza pięciomilową strefą wód przybrzeżnych gdzieś pod Messyną albo Bejrutem, albo u ujścia jakiejś rzeki pod łagodniejszym, bardziej umiarkowanym niebem na południe od równika. Kiedy schodzili z pokładu, kilku ludzi opuszczało na brzeg stary, ozdobny trap – jego łuszczące się, pozłacane poręcze ocieniał jakby wielki namiot z białych klepek, ozdobiony draperią i złotymi kutasikami, a sznury podtrzymujące tę konstrukcję na kołach trzeszczały, jak gdyby trap był balkonem zawieszonym na linach. Wnętrze statku urządzone było również w podobnym, pseudobarokowym stylu. Ciemny i nieczynny bar, znajdujący się na dziobie pokładu spacerowego, przypominał wyglądem bogato zdobioną nadbudówkę rufową galeonu – jego portyk podtrzymywały nagie złocone kariatydy. Półkolumny ze sztucznego marmuru tworzyły niewielkie loże, prowadzące dalej, do prywatnych alków i jadalni, natomiast podwójna, centralna klatka schodowa przypominała tandetną scenografię filmową, mającą imitować Wersal. Pod sufitem tłoczyły się zakurzone kupidyny i kandelabry, a wytłuszczony mosiądz pokrywała pleśń i grynszpan.

Zniknęły jednak dawne stoły do ruletki i chemin de fer, porysowany parkiet zastawiały natomiast rozmaite skrzynie i pudła, ustawione w stosy pod osłoniętymi drucianą siatką oknami, toteż do środka sączyło się z zewnątrz jedynie słabe odbicie światła. Wszystko było dobrze zapakowane i opieczętowane, ale na starym mahoniowym stole nawigacyjnym Kerans ujrzał kolekcję marmurowych kończyn i popiersi z brązu, prawdopodobnie fragmenty jakichś pomników, które należało dopiero posortować.

Strangman zatrzymał się na chwilę u stóp schodów, zrywając z jednego z malowideł ściennych pas wyblakłej tempery.

– Ten statek rozpada się już na kawałki. Z pewnością nie dorównuje standardem hotelowi Ritz, doktorze. Zazdroszczę panu zdrowego rozsądku.

Kerans wzruszył ramionami.

– Czynsz w tej okolicy nie jest ostatnio wysoki. – Czekał, aż Strangman otworzy drzwi, i weszli do głównego magazynu, ciemnej, dusznej jaskini, załadowanej wielkimi drewnianymi skrzyniami. Podłogę pomieszczenia pokrywały trociny. Opuścili już klimatyzowaną część statku, toteż Admirał i jeszcze jeden marynarz szli tuż za nimi, chłodząc ich bezustannie lodowato zimnym powietrzem z węża pożarowego, podłączonego do wylotu w ścianie. Wtem Strangman pstryknął palcami i Admirał zaczął szybo zwijać płótno, którym owinięte były skrzynie.

W mdłym świetle Kerans dostrzegł niewyraźnie lśniący zarys wielkiego, zdobnego ołtarza, stojącego w kącie magazynu. Ołtarz ozdobiony był wyrafinowanymi ślimacznicami i potężnymi kandelabrami w kształcie delfinów, wyżej natomiast mieściło się neoklasyczne proscenium, mogące nakryć niewielki dom. Obok stało kilkanaście posągów, pochodzących głównie z okresu późnego renesansu, o które wsparte były ciężkie złocone ramy obrazów. Dalej stało kilka mniejszych ołtarzy i tryptyków, znakomicie zachowana kazalnica, wykładana złotem, trzy spore posągi, wyobrażające postaci na koniach, w grzywach których tkwiły wciąż splątane pasma wodorostów, kilkoro ogromnych, katedralnych drzwi, zdobionych złotem i srebrem, i duża, wykładana marmurem fontanna. Metalowe półki biegnące wzdłuż ścian magazynu zastawione były wszelkiego rodzaju mniejszymi rupieciami, jak urny wotywne, kielichy, tarcze, tace, fragmenty ozdobnych zbroi, zdobione kałamarze i tym podobne rzeczy.

Strangman, trzymający wciąż rękę Beatrice, wykonał szeroki gest, obejmujący kilka jardów przestrzeni. Kerans usłyszał, że mówi “Kaplica Sykstyńska" i “grób Medyceuszy", ale Bodkin mruknął: – Z estetycznego punktu widzenia większość tych przedmiotów to śmieci, zrabowane wyłącznie ze względu na wartość złota. Zresztą, nie ma go wcale tak wiele. Co ten facet kombinuje?

Kerans skinął głową, obserwując Strangmana w białym garniturze i stojącą obok niego Beatrice w sukience wysoko odsłaniającej nogi. Nagle przypomniał sobie tamten obraz Delvaux, przedstawiający wyfraczone szkielety. Kredowobiała twarz Strangmana wyglądała jak czaszka, a on sam miał w sobie coś z beztroski tamtych kościotrupów. Bez żadnego powodu Kerans poczuł nagle przemożną niechęć do tego człowieka, choć była to wrogość raczej natury ogólnej niż osobistej.

– I co, panie Kerans, co pan o tym myśli? – Strangman obrócił się na pięcie w końcu korytarza i zawrócił, burkliwie nakazując Admirałowi, by ponownie nakrył eksponaty. – Udało mi się zrobić na panu wrażenie, doktorze?

Kerans oderwał wzrok od twarzy Strangmana i spojrzał na zrabowane zabytki.

– Przypominają kości – powiedział głucho.

Strangman, zaskoczony, pokręcił głową.

– Kości? Na litość boską, co pan wygaduje? Pan jest szalony, Kerans! Kości, dobry Boże!

Nieoczekiwanie Admirał wydał z siebie bolesny jęk, a potem podjął refren z ust Strangmana, z początku powtarzając słowo “kości" cicho, do siebie, jak gdyby badał jakiś nieznany przedmiot, po czym zaczął to słowo powtarzać coraz szybciej, niby w nerwowej ekstazie, a jego szeroka twarz zatrzęsła się od śmiechu. Po chwili dołączył do niego drugi marynarz i teraz już razem wyśpiewywali to słowo, falując nad wężem przeciwpożarowym jak zaklinacze kobr.

– Kości! Tak, człowieku, ażesz to wszystko kości! Ażesz to kości, ażesz kości, ażesz…!

Strangman spojrzał na nich gniewnie, a mięśnie jego twarzy tężały i rozluźniały się niby powrozy. Zdjęty wstrętem na widok takiej wulgarności i braku zimnej krwi, Kerans odwrócił się, chcąc wyjść z magazynu. Poirytowany Strangman ruszył natychmiast za nim. Wparł otwartą dłoń w plecy Keransa i pchał go wzdłuż korytarza, prowadząc ku drzwiom.

Pięć minut później, kiedy Kerans, Bodkin i Beatrice odpływali już jedną z łódek, Admirał i sześciu innych członków załogi zgromadziło się szeregiem przy relingu, wciąż jeszcze podśpiewując i tańcząc. Strangman odzyskał tymczasem dobry nastrój i stał już spokojnie w swoim białym fraku, z dala od roztańczonych marynarzy, machając im ironicznie ręką na pożegnanie.

Загрузка...