Szczęśliwym zrządzeniem losu następnego dnia Keransa zasłoniły przed słońcem burzowe chmury, powietrze stało się zdecydowanie chłodniejsze, a temperatura w południe spadła do dziewięćdziesięciu pięciu stopni. Potężne zwały czarnych kumulusów, wiszące zaledwie czterysta czy pięćset stóp nad jego głową, okryły świat mrokiem zaćmienia słonecznego. Kerans na tyle odzyskał siły, że zapalił silnik i zdołał podnieść szybkość swojego stateczku do dziesięciu mil na godzinę. Krążąc pomiędzy wysepkami, płynął na południe, śladem dudniącego w jego głowie słońca. Wieczorem, kiedy rozszalała się ulewa, Kerans poczuł się jeszcze lepiej. Stał na zdrowej, lewej nodze przy maszcie, a strugi tropikalnej nawałnicy zrywały z jego piersi ostatnie strzępy kurtki mundurowej. Kiedy pas pierwszych deszczów przesunął się dalej na północ, zapanowała znakomita widoczność i Kerans ujrzał wreszcie południowe brzegi morza, utworzone przez łańcuch ogromnych wałów mułu o wysokości przeszło stu jardów. Lśniły w spazmach słońca niczym złotodajne pola, a dalej górowały już tylko szczyty drzew, należących do rozciągającej się wokoło dżungli.
W odległości pół mili od brzegu Keransowi zabrakło paliwa w zapasowym zbiorniku. Odkręcił silnik i wrzucił go do wody, przyglądając się, jak idzie na dno brunatnej wody, otoczony ledwo widocznym wieńcem bąbelków. Następnie zwinął żagiel i powiosłował powoli pod wiatr. Gdy dotarł na brzeg, zapadał już zmrok i cienie kładły się na wielkich szarych zboczach. Utykając przeciągnął katamaran przez płyciznę, osadził go na plaży, a potem usiadł, opierając się plecami o jedną z beczek kadłuba jego tratwy. Wpatrując się w bezgraniczną samotność martwego, ostatecznego brzegu, wyczerpany, Kerans zapadł wkrótce w niespokojny sen.
Następnego ranka rozmontował stateczek i wciągał go część po części na wielkie, pokryte śliskim iłem zbocza, miał bowiem nadzieję, że znajdzie jakąś drogę wodną wiodącą dalej na południe. Ogromne wały mułu biegły wokoło na przestrzeni wielu mil, a łukowate wydmy upstrzone były tu i ówdzie ciałami mątw i głowonogów. Stracił już z oczu morze i pozostał sam, w otoczeniu zaledwie kilku martwych przedmiotów, szczątków zaginionej rzeczywistości. Zza jednej wydmy co chwila wyłaniała się następna, a Kerans uparcie dźwigał ciężkie, pięćdziesięciogalonowe beczki z jednego wierzchołka na drugi. Niebo było matowe i bezchmurne, barwy łagodnego, beznamiętnego błękitu. Przypominało bardziej świat głębokiej, nieodwracalnej psychozy wariata niż burzliwą sferę niebieską, której kaprysów Kerans zaznawał przez kilka ostatnich dni. Zdarzało się czasem, że doktor upuszczał swój ładunek, a potem chwiejnym krokiem schodził w kotlinkę u stóp niewłaściwej wydmy i jak we śnie poszukiwał niewidzialnych drzwi, które wyprowadzą go z nocnego koszmaru, błądząc po dnach milczących dolin, gdzie grunt popękał w sześciokątne płytki.
W końcu porzucił całkowicie swój katamaran i brnął mozolnie dalej, dźwigając już tylko mały tobołek z najbardziej niezbędnymi zapasami. Oglądając się widział, jak beczki kadłuba powoli pogrążają się w ziemi. Starannie omijając lotne piaski pomiędzy wydmami, podążał w kierunku widniejącej w oddali dżungli, gdzie zielone wieże skrzypów i paproci sięgały na wysokość przeszło stu stóp.
Na skraju lasu jeszcze raz odpoczął, wspierając się o pień, i porządnie wyczyścił rewolwer. Słyszał dochodzące spośród ciemnych drzew piski nietoperzy, nurkujących w świecie nieskończonego zmierzchu otchłani lasu, i słyszał, jak powarkują rozdrażnione iguany. Ranna noga pokryła się bolesną opuchlizną w kostce, infekcja rozszerzyła się bowiem wskutek ciągłej pracy uszkodzonego mięśnia. Kerans wyciął z najbliższego drzewa odpowiednią gałąź i wsparty na takiej kuli pokuśtykał ku leśnym cieniom.
Wieczorem nadszedł deszcz, smagający biczami wody wielkie parasole drzew sto stóp wyżej. Czarne światło rozstępowało się jedynie wtedy, gdy fosforyzujące strugi przełamywały ciężar liści i lały mu się na głowę. Bał się spędzić noc pod gołym niebem, uparcie szedł więc dalej, ostrzeliwując się przeciw atakującym go iguanom, które umykały przed kulami, skacząc z jednego potężnego pnia na drugi. Tu i ówdzie w kopule dżungli zaczęły pojawiać się szczeliny, a wówczas blade światło padało zwykle na małe polanki, gdzie pośród liści majaczyły chłostane deszczem szczątki najwyższej kondygnacji jakiegoś budynku. Ale śladów budowli wzniesionych ludzką ręką było coraz mniej, ponieważ miasta i miasteczka południa pochłonięte zostały całkowicie przez przybierający muł i krzewiącą się bujnie roślinność.
Kerans parł dalej bez snu jeszcze przez trzy dni. Żywił się wielkimi jak kiście jabłek jagodami i wyciął sobie na kulę grubszą gałąź. Niekiedy po swojej lewej ręce spostrzegał między drzewami srebrzysty grzbiet leśnej rzeki, której powierzchnia tańczyła-w kroplach deszczu, ale zbite gąszcze namorzynu uniemożliwiały mu dostęp do wody.
I tak trwała jego podróż w głąb fantasmagorycznego lasu, a deszcz nieubłaganie obmywał mu twarz i ramiona. Czasami ulewa ustawała raptownie, i wtedy przestrzeń między drzewami wypełniały kłęby pary, wiszące nad przesiąkniętą ziemią jak przezroczyste runo. Znikały dopiero wtedy, kiedy deszcz zaczynał się na nowo.
Pewnego razu, podczas jednej z takich spokojniejszych chwil, Kerans wspiął się na wznoszące się na przestronnej polanie strome wzgórze w nadziei, że uda mu się uciec przed wilgotną mgłą, i nieoczekiwanie odkrył wąską dolinę, położoną wśród lesistych zboczy. Zamykały ją kapiące zielenią, gęsto porośnięte wzgórza, roztaczające się wokoło jak wydmy, które pokonał na początku drogi. Chwilami, kiedy podnosiły się wirujące mgły, Kerans widział rzekę, wijącą się pomiędzy szczytami o pół mili dalej. Zachodzące słońce pokrywało cętkami światła wilgotne niebo, a blade, karmazynowe mgiełki podkreślały czuby odległych wzgórz. Brnąc z trudem po wilgotnej, gliniastej ziemi, Kerans natknął się na ruiny niewielkiej świątyni. Pogięte słupki bramy zapraszały ku niskim, półkolistym schodom, wiodących do wejścia, utworzonego przez pięć zniszczonych kolumn. Dach zapadł się już dawno i stały tylko resztki bocznych ścian. Na końcu nawy strzaskany ołtarz wychodził wprost na otwartą dolinę, gdzie znikało już powoli słońce, którego olbrzymią, pomarańczową tarczę spowijały deszczowe mgły.
Kerans pomyślał, że mógłby tu spędzić noc. Idąc nawą, zatrzymał się apatycznie, kiedy znowu zaczął padać deszcz. Podszedł do ołtarza, oparł się ramionami o sięgający mu do piersi marmurowy stół i patrzył na kurczącą się tarczę słońca, którego powierzchnia poruszała się rytmicznie niczym żużel w misie pełnej roztopionego metalu.
– Aaa…aach! – W wilgotnym powietrzu rozległ się cienkim echem słaby, prawie nieludzki krzyk, przypominający jęk ranionego zwierzęcia.
Kerans rozejrzał się szybko sądząc, że do świątyni wbiegła za nim jakaś iguana, ale dżungla, dolina i kamienne ruiny milczały w bezruchu. Jedynie deszcz ściekał strugami przez szczeliny w popękanych ścianach.
– Aaa… Aach!
– Tym razem krzyk rozległ się tuż obok. Był skierowany do gasnącego słońca, którego tarcza pulsowała znowu, jak gdyby to ona sprowokowała ów zduszony jęk, na poły wyraz wdzięczności, na poły protestu.
Ocierając z twarzy krople deszczu, Kerans ostrożnie obszedł ołtarz dookoła i aż odskoczył ze strachu, bo niewiele brakowało, a potknąłby się o obdarte zwłoki ludzkie, siedzące tyłem do ołtarza z głową wspartą o kamienie. Odgłosy jęków musiała wydać ta właśnie wycieńczona postać, ale nieznajomy tkwił w całkowitym bezruchu. Jego ciało było tak sczerniałe, że Kerans był niemal pewien, że tamten nie żyje.
Długie nogi mężczyzny, przypominające dwie zwęglone szczapy, tkwiły bezwładnie na ziemi, pokryte stosem podartych, czarnych szmat i kawałkami kory, połączonymi nićmi jakichś pnączy. Podobnie przyodziane były także jego ramiona i zapadnięta pierś. Twarz pokrywała mu niegdyś wspaniała, lecz teraz rzednąca już broda. Po wychudłej, wystającej szczęce, zwróconej ku gasnącemu światłu, spływał deszcz. Ostatnie kapryśne promienie słońca padały na jego odsłonięte czoło i ręce. Nagle jedna z nich, przypominająca kościsty zielonkawy szpon, uniosła się niby dłoń nieboszczyka z grobu, wyciągnęła się do słońca, jak gdyby w geście pożegnania, a później opadła bezradnie z powrotem na ziemię. Słoneczna tarcza zadrżała znów rytmicznie i martwa twarz mężczyzny nagle zmieniła wyraz. Przepastne bruzdy wokół jego ust i nosa oraz policzki zapadłe tak głęboko, że wydawały się wypełniać całą jamę ustną, ożyły na chwilę, jak gdyby ciałem mężczyzny wstrząsnął krótki oddech.
Kerans nie potrafił się zmusić, by podejść jeszcze bliżej. Przyglądał się tylko rozciągniętej przed nim, wycieńczonej postaci. Ten człowiek nie był niczym więcej, jak tylko zmartwychwstałym trupem, nie było przy nim pożywienia ani żadnego narzędzia. Leżał wsparty o ołtarz jak nieboszczyk, którego wywleczono z grobu i pozostawiono samotnie w oczekiwaniu Dnia Sądu Ostatecznego.
Kerans po chwili zrozumiał, dlaczego mężczyzna jeszcze go nie zauważył. Brud i surowa, pokryta bąblami oparzeliny skóra wokół głębokich oczodołów tego człowieka zmieniła je w poczerniałe leje, na dnie których mdłym, ropiejącym lśnieniem połyskiwało blado odległe słońce. Oczy mężczyzny pokrywał niemal zupełnie rak rogówki i Kerans odgadł, że nie widziały już nic oprócz gasnącego słońca. Kiedy pomarańczowy dysk zapadł się za rozciągającą się przed nimi dżunglę i zmierzch okrył szarym całunem deszcz, głowa nieznajomego uniosła się boleśnie, jak gdyby chcąc lepiej zachować obraz wypalony w zniszczonych siatkówkach jego oczu, ale po chwili z powrotem osunęła się na bok, na kamienną poduszkę. Z ziemi poderwały się muchy, pobzykujące nad spływającymi deszczem policzkami obdartego człowieka.
Kerans, chcąc coś powiedzieć, pochylił się nad nieznajomym, który, jak mu się wydawało, zauważył jego ruch. Oślepłe oczy usiłowały przebić otaczający Keransa zamazany obłok.
– Hej, człowieku! – Głos mężczyzny zabrzmiał wątle i zgrzytliwie. – Ejże, żołnierzu, chodź tutaj! Skąd ty się tu wziąłeś?
Jego ręka niby krab przesuwała się po wilgotnej, kamienistej glinie, jak gdyby w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu. Po chwili mężczyzna zwrócił się znów do zapadłego już słońca, nie zważając na muchy, obsiadające mu brodę i twarz.
– Znowu zniknęło! Aaa…Aach! Oddala się ode mnie! Pomóż mi wstać, żołnierzu, pójdziemy za nim. Natychmiast, inaczej zniknie na zawsze.
Wyciągnął do Keransa szponiastą dłoń jak konający żebrak, a potem głowa znów opadła mu bezwładnie. Jego sczerniałą czaszkę zraszał deszcz.
Kerans ukląkł obok. Sądząc po szczątkach spodni od munduru, zniszczonego działaniem wody i słońca, zorientował się, że nieznajomy jest oficerem. Mężczyzna z trudem otworzył zaciśniętą dotąd prawą dłoń. Spoczywał w niej mały srebrny cylinder z okrągłą tarczą – kieszonkowy kompas, stanowiący część wyposażenia lotniczych zestawów ratunkowych.
– Hej, żołnierzu! – Mężczyzna nagle ożył, zwracając pozbawioną oczu głowę ku Keransowi. – Rozkazuję ci, żebyś mnie nie opuszczał! Możesz teraz odpocząć, a ja będę czuwał. Jutro ruszamy dalej.
Kerans usiadł przy nim, rozwinął swoje zawiniątko, po czym osuszył mu twarz, usuwając z niej martwe muchy. Biorąc głowę oficera w obie ręce, jak gdyby był dzieckiem, powiedział wyraźnie i powoli:
– Hardman, mówi Kerans… doktor Kerans. Pójdę z tobą, ale na razie spróbuj trochę odpocząć.
Hardman jednak nie rozpoznał jego nazwiska i tylko lekko zmarszczył brwi ze zdumieniem.
Podczas gdy wsparty o ołtarz Hardman odpoczywał, Kerans wyciągnął scyzoryk i zaczął wydłubywać z nawy spękane płyty kamiennej posadzki, które przeniósł w deszczu pod ołtarz. Zbudował z nich prymitywną altanę wokół leżącej nieruchomo na ziemi postaci. Szczeliny między kamieniami wypełnił naręczami pnącz, które pozrywał z rozpadających się ścian. Choć Hardman miał już schronienie przed deszczem, początkowo rzucał się niespokojnie w swojej ciemnej alkowie, ale wkrótce zapadł w płytki sen, z którego wyrywał go czasami jego własny, charczący oddech. Kerans tymczasem zawędrował przez mrok na skraj dżungli, zebrał z drzew kilka kiści jadalnych jagód, wrócił do kamiennego schronienia i czuwał przy Hardmanie, dopóki nad otaczającymi ich wzgórzami nie wstał nareszcie świt.
Kerans pielęgnował Hardmana jeszcze przez trzy następne dni, karmiąc go jagodami i spryskując mu oczy resztką penicyliny. Wzmocnił konstrukcję kamiennej chaty nowymi płytami ze świątyni i wyplótł prymitywne posłania z liści, na których mogli obaj spać. Popołudniami i wieczorami Hardman siadał w progu, wpatrując się poprzez mgły w odległe słońce. W przerwach pomiędzy następującymi po sobie burzami zroszone deszczem promienie nadawały zielonkawej skórze Hardmana niesamowity, intensywny poblask. Nie przypominał sobie Keransa i zwracał się do niego po prostu per “żołnierzu", ocykając się niekiedy z apatii, żeby wydać mu całą serię rozkazów bez związku na następny dzień.
Kerans nabierał coraz bardziej przekonania, że prawdziwa osobowość Hardmana tkwiła obecnie uśpiona głęboko w jego umyśle, i że zachowanie i reakcje porucznika stanowiły zaledwie blade odbicie jaźni, dławionej przez delirium i symptomy udaru słonecznego. Przypuszczał, że Hardman utracił wzrok mniej więcej przed miesiącem, a potem wiedziony instynktem wczołgał się na wzgórze, na którym stały ruiny świątyni. Stąd lepiej widział słońce, jedyny już na tyle wyrazisty i jasny obiekt, by jego obraz mogły jeszcze zarejestrować gasnące siatkówki Hardmana.
Drugiego dnia porucznik zaczął łapczywie jeść, jak gdyby szykował się do dalszego marszu przez dżunglę – do wieczora trzeciego dnia pochłonął kilkanaście kiści olbrzymich jagód. Zdawało się, że w jego potężne, ale wycieńczone ciało wstąpiły nowe siły, bo późnym popołudniem, kiedy słońce zachodziło już za lesistymi wzgórzami, Hardman zdołał dźwignąć się na nogi, wspierając się o ścianę na progu chaty. Kerans nie był pewien, czy porucznik teraz go poznaje, ale jego pełne rozkazów i poleceń monologi ustały.
Nie zdziwił się zbytnio, gdy obudziwszy się następnego dnia o świcie stwierdził, że Hardman zniknął. Kerans przetarł oczy w bladym świetle poranka i pokuśtykał w dół doliny, na skraj lasu, gdzie mały strumyczek dzielił się na dwie odnogi, płynące ku odległej rzece. Spoglądając na zwieszone w ciszy ciemne gałęzie paproci, wołał słabym głosem nazwisko Hardmana i nasłuchiwał, jak stłumione echo ginie pośród ponurych pni, a potem wrócił do chaty. Przyjął odejście Hardmana bez komentarza, zastanawiając się jedynie, czy spotka go jeszcze na trasie ich wspólnej, południowej odysei. Dopóki oczy porucznika będą na tyle silne, żeby odbierać sygnały z dalekiego słońca, i dopóki nie zwęszą go iguany, Hardman będzie szedł naprzód, posuwając się po omacku przez dżunglę z głową wzniesioną do przebijających spośród gałęzi promieni.
Kerans odczekał w chacie jeszcze dwa dni na wypadek, gdyby Hardman jednak postanowił wrócić, po czym sam ruszył w drogę. Zapasy medyczne już się skończyły, niósł więc jedynie zawiniątko z jagodami i rewolwer, w którym pozostały tylko dwa naboje. Sprawnego wciąż zegarka Kerans używał także w charakterze kompasu, starannie odmierzając ponadto upływ kolejnych dni nacięciami, żłobionymi każdego ranka na pasku od spodni.
Ruszył w głąb doliny, brodząc w płytkim strumieniu, który miał doprowadzić go do brzegów wielkiej rzeki. Od czasu do czasu wodę siekły gwałtowne deszcze, które jednak padały teraz głównie już tylko kilka godzin po południu i wieczorem.
Kiedy okazało się, że będzie musiał zboczyć kilka mil na zachód, żeby dotrzeć do rzeki, Kerans odstąpił od swoich zamiarów i poszedł dalej na południe. Gęste dżungle wzgórz zastąpił najpierw rzadki las, a potem bagna.
Obchodząc je, Kerans stanął nieoczekiwanie nad brzegiem potężnej laguny. Miała ponad milę średnicy i otoczona była białym pierścieniem plaży. Z piasku wystawały najwyższe kondygnacje kilku zrujnowanych bloków mieszkalnych, wyglądających z daleka jak plażowe szalety. Kerans zatrzymał się w jednym z tych domów na jeden dzień odpoczynku, chciał bowiem opatrzyć kostkę, którą pokryła czarna opuchlizna. Wyglądał przez okno na tarczę wody i patrzył, jak popołudniowy deszcz wali w powierzchnię laguny z nieubłaganą furią. A kiedy chmury zniknęły woda wygładziła się niczym tafla szkła, Kerans rozpoznał w jej barwach wszystkie metamorfozy, które widział dotąd w swoich snach.
Na podstawie znacznego wzrostu temperatury wywnioskował, że w drodze na południe pokonał już około stu pięćdziesięciu mil. Upał przenikał znów wszystko, podniósł się do stu czterdziestu stopni, i Kerans nie miał ochoty opuszczać laguny z jej pustymi plażami i cichym kręgiem dżungli. Wiedział, że Hardman wkrótce umrze, i że i on, być może, nie przeżyje długo w bezkresnych, rozległych dżunglach na południu.
Pogrążony w półśnie, rozmyślał o wydarzeniach minionych lat, które doprowadziły do jego pobytu w strefie lagun centralnych i pchnęły go na drogę neuronicznej odysei. Myślał o Strangmanie i jego obłąkanych aligatorach, a na końcu, z głębokim westchnieniem żalu i czułości pomyślał o Beatrice i życiodajnym uśmiechu dziewczyny, trzymając się jej wyrazistego wspomnienia tak długo, jak tylko mógł.
Potem usztywnił sobie chorą nogę, przywiązując do niej służącą mu za kulę gałąź, i kolbą pustego już rewolweru wydrapał na ścianie pod oknem wiadomość, której, jak sądził, nikt nigdy nie przeczyta:
Dzień 27. Odpocząłem i idę na południe. Wszystko porządku. Kerans.
Opuścił zatem lagunę i wrócił znów do dżungli. Po kilku dniach zupełnie stracił orientację, ale parł dalej na południe pośród nowych lagun, w przybierających na sile deszczach i narastającym upale, atakowany przez aligatory i olbrzymie nietoperze, niczym drugi Adam w poszukiwaniu zapomnianych rajów odrodzonego słońca.