Rozdział V. Podróż w otchłań czasu

Jeszcze tej samej nocy, kiedy Kerans zasnął w swojej koi na stacji badawczej, a ciemne wody laguny sunęły przez zatopione miasto, przyśnił mu się jego pierwszy sen. Śniło mu się, że wyszedł z kabiny na pokład, przechylił się przez reling i wpatrywał się w czarny, lśniący dysk laguny. Zaledwie kilkaset stóp nad jego głową wirowały gęste całuny mętnych gazów, przez które dostrzegał słabe, błyszczące zarysy gigantycznego słońca. Dudniąc z oddali, gwiazda pulsowała w lagunie tępymi rozbłyskami, zapalając długie wapienne urwiska, które zajęły teraz miejsce pierścienia białych gmachów.

Odbijająca się w tych rytmicznych błyskach głęboka misa wody skrzyła się opalizującą plamą. Wyładowania świetlne miriadów fosforyzujących drobnoustrojów, zbitych w gęste ławice, układały się w szeregi podwodnych aureoli. Nieco niżej roiły się tysiące splątanych z sobą węży i węgorzy, wijących się szalonymi ruchami, rozrywającymi powierzchnię laguny.

Ogromne słońce dudniło coraz głośniej, wypełniając sobą niemal całe niebo, a wtedy gęsta roślinność, porastająca wapienne urwiska, cofnęła się gwałtownie, odsłaniając czarne i kamiennoszare łby olbrzymich triasowych jaszczurów. Gady podeszły majestatycznie na skraj stoku i zaczęły ryczeć do słońca. Głosy zwierząt wzmagały się stopniowo, aż w końcu nie można było ich odróżnić od wulkanicznego grzmotu słonecznych flar. Kerans poczuł huczący w nim niby puls potężny czarodziejski zew ryczących gadów, a potem wszedł do jeziora, którego wody wydały mu się jak gdyby przedłużeniem własnego układu krwionośnego. Tępe dudnienie ciągle narastało. Kerans poczuł, że bariery dzielące komórki jego ciała od otoczenia zewnętrznego rozpuszczają się, a potem popłynął naprzód, rozpościerając ramiona w czarnej, dudniącej wodzie…


Zbudził się w dusznym, blaszanym pudle kabiny, z początku zbyt zmęczony, żeby otworzyć oczy. Głowa pękała mu jak rozpłatana dynia. Siedząc na łóżku i opłukując twarz letnią wodą z dzbana, widział wciąż rozognioną tarczę widmowego słońca i słyszał jego ciężkie, rytmiczne pulsowanie. Obliczył częstotliwość uderzeń i okazało się, że była równa częstotliwości bicia jego serca, ale dźwięki w jakiś obłąkany sposób przekraczały próg słyszalności, odbijając się mgliście od metalowych ścian i sufitu niczym szepczący szmer ślepego prądu pelagicznego, uderzającego o kadłub łodzi podwodnej.

Keransowi zdawało się, że rytmiczne dudnienie ściga go jeszcze, kiedy otworzył drzwi kabiny i ruszył korytarzem w stronę kuchni. Było kilka minut po szóstej rano i stacja badawcza drżała wątłą, pustą ciszą. Pierwsze błyski fałszywego świtu oświetlały zakurzone stoły laboratoryjne, pełne odczynników chemicznych, i skrzynie, stojące rzędem pod bulajami na korytarzu. Kerans kilka razy przystawał, próbując odpędzić echa, które uparcie rozbrzmiewały mu w uszach, i zastanawiał się, jaka jest prawdziwa tożsamość j ego nowych prześladowców. Podświadomość Keransa błyskawicznie stawała się świetną pożywką dla rozmaitych zaraźliwych fobii i obsesji, kierujących się ku jego już i tak przeciążonej psychice niby zagubieni telepaci. Prędzej czy później archetypy także ogarnie niepokój i zaczną ze sobą walczyć, anima przeciw personie, ego przeciwko id

Po chwili Kerans przypomniał sobie, że Beatrice Dahl przyśnił się ten sam sen, i w końcu udało mu się opanować. Wyszedł na pokład i ponad gnuśnymi wodami laguny spojrzał w kierunku wieży bloku mieszkalnego dziewczyny. Zastanawiał się, czy nie pożyczyć jednej z łodzi wiosłowych, uwiązanych u nabrzeża, i nie popłynąć do Beatrice. Dopiero teraz, kiedy i on wyśnił ten sam sen, zdał sobie sprawę, ile odwagi i samodzielności wykazała Beatrice, nie przyjmując od niego nawet najskromniejszych wyrazów współczucia.

A jednak Kerans wiedział, że z jakiegoś powodu właściwie wcale nie zamierzał okazywać jej prawdziwej litości. Pytania na temat koszmarów nocnych Beatrice ograniczył bowiem do minimum i nie zaoferował jej ani żadnego antidotum, ani środka uspokajającego. Nie próbował też rozwijać niewyraźnych aluzji Bodkina i Riggsa do tych tajemniczych snów oraz do niebezpieczeństw, jakie z sobą niosą, jak gdyby dobrze wiedział, że i on będzie je wkrótce śnił, jak gdyby akceptował je, niby nieunikniony element swego życia, jak wizja własnej śmierci, którą każdy nosi z sobą w najtajniejszych zakamarkach serca. (Logicznie rzecz biorąc – bo czyż istnieje zjawisko obciążone bardziej ponurą prognozą końca niż życie? – powinniśmy każdego ranka mówić swoim przyjaciołom, że smuci nas perspektywa ich nieuchronnej śmierci, jak nieuleczalnie chorym, a ponieważ wszyscy ludzie w lagunie powszechnie zrezygnowali wobec siebie z podobnych gestów współczucia czy litości, nie mieli także najmniejszej ochoty do jakiejkolwiek dyskusji na temat snów).

Kiedy Kerans wszedł do kuchni, Bodkin już siedział przy stole, popijając spokojnie kawę, którą zaparzył w dużym, poobijanym rondlu, stojącym na piecu. Jego. przenikliwe, bystre oczy przyglądały się dyskretnie Keransowi, który usiadł na krześle i zaczął powoli masować sobie dłonią trawione gorączką czoło.

– A więc stałeś się jednym z tych, których nawiedzają sny, Robercie. Oglądałeś miraże morderczej laguny. Wyglądasz na zmęczonego. Czy sen był głęboki?

Keransowi udało się roześmiać posępnym śmiechem.

– Chcesz mnie przestraszyć, Alan? Na razie trudno mi to ocenić, ale był chyba głęboki. Boże, żałuję, że spędziłem tu wczorajszą noc. W hotelu Ritz nie miewam żadnych snów. – Kerans w zamyśleniu popijał gorącą kawę. – Więc o to chodziło Riggsowi, kiedy pytał mnie, czy dobrze sypiam. Ilu z jego ludzi nawiedzają te sny?

– Riggs ich nie miewa, ale śni przynajmniej połowa żołnierzy. No i oczywiście Beatrice Dahl. Mnie nawiedzają już od trzech miesięcy. Właściwie we wszystkich przypadkach chodzi o ten sam, nieustannie powracający sen. – Bodkin mówił leniwym, niespiesznym głosem, łagodnie, porzucając na chwilę swą zwykłą obcesowość, jak gdyby Kerans został teraz członkiem jakiejś wewnętrznej grupy wybrańców. – Trzymałeś się długo, Robercie, co oznacza, że masz skutecznie działające filtry podświadomości. Zaczynaliśmy się wszyscy zastanawiać, kiedy do nas dołączysz. – Bodkin uśmiechnął się. – Oczywiście tylko w przenośni. Nigdy nie rozmawiałem z nikim o tych snach. Może z wyjątkiem Hardmana, ale tego biedaka sny po prostu zżerały. – Po chwili Bodkin dodał: – Widziałeś słońce? Zauważyłeś identyczną częstotliwość pulsów? Na tamtej płycie, której słuchał Hardman, było nagranie jego własnego tętna. Odtwarzałem je w nadziei, że uda mi się w ten sposób zażegnać kryzys. Nie myśl, że celowo chciałem go wygnać do dżungli.

Kerans skinął głową i spojrzał przez okno na zaokrąglony korpus pływającej bazy, przycumowanej teraz obok stacji. Wysoko na górnym pokładzie stał nieruchomo wsparty o reling sierżant Daley, drugi pilot helikoptera, wpatrując się w chłodną wodę wczesnego poranka. Być może i on zbudził się właśnie z tego samego, wspólnego wszystkim snu, i chciał nasycić oczy oliwkowozieloną zjawą laguny w płonnej nadziei wymazania z pamięci palącego obrazu triasowego słońca. Kerans przeniósł wzrok na ciemne cienie pod stołem, widząc znów słaby blask fosforyzujących stawów. W jego uszach rozbrzmiewało odle-• głe dudnienie słońca, niosące się po powierzchni lagunowej topieli. Kiedy udało mu się pozbyć pierwszych lęków, zdał sobie sprawę, że słoneczne dźwięki kryją w sobie coś kojącego, że są niemal równie uspokajające i krzepiące, jak bicie jego własnego serca. Ale Kerans wciąż bał się olbrzymich jaszczurów.

Przypomniał sobie iguany, które porykiwały na nich na schodach muzeum. Tak jak w umyśle Keransa zatarła się różnica pomiędzy ukrytą i bezpośrednią treścią snu, tak też zniknęły podziały na rzeczywistość i nadrzeczywistość w świecie zewnętrznym. Widma niezauważalnie przechodziły z koszmarów w rzeczywistość i z powrotem, tak że nie można było już odróżnić ziemskiego i psychicznego krajobrazu, podobnie jak kiedyś w Hiroszimie, Oświęcimiu, na Golgocie i w Gomorze.

– Alan, pożycz mi może te budziki Hardmana. Albo jeszcze lepiej, przypomnij mi, żebym zażył dzisiaj wieczorem luminal – poprosił Bodkina, choć nie był wcale przekonany o skuteczności działania wspomnianych środków.

– Nie rób tego – przestrzegł go stanowczo Bodkin. – Chyba że chcesz podwoić intensywność marzeń sennych. Tamę snom położyć mogą wyłącznie resztki systemu kontroli twojej świadomości. – Bodkin zapiął bawełnianą marynarkę, otulającą jego nagą pierś. – Zresztą, tak naprawdę to nie był żaden sen, Robercie, tylko pradawne wspomnienie organiczne, liczące całe milionolecia.

Bodkin wskazał krawędź dysku słońca, wschodzącego za lasami skrzypów i paproci.

– To obudziły się wrodzone mechanizmy uruchamiające pamięć biologiczną, wszczepioną twojej cytoplazmie przed milionami lat. Rozdymające się słońce i coraz wyższa temperatura prowadzą cię wstecz, w dół kolejnych poziomów rdzeniowych, ku zatopionym oceanom, zanurzonym pod najniższymi pokładami twojej podświadomości, ku całkowicie nowej strefie jaźni neuronicznej. To transferencja lędźwiowa, biopsychiczna pamięć absolutna. My rzeczywiście pamiętamy te bagna i laguny. Już za kilka dni przestaniesz bać się snów, pomimo ich powierzchownej grozy. To właśnie przez te sny Riggs dostał rozkaz wyjazdu.

– Pelikozaur? – zapytał Kerans.

Bodkin skinął głową.

– Dowcip obrócił się przeciwko nam. W Byrd nie potraktowali naszego raportu dosłownie, ponieważ nasz pelikozaur nie był wcale pierwszy, o którym im doniesiono.


Na schodkach rozległy się kroki, które następnie skierowały się raźno na blaszany pokład. Po chwili pułkownik Riggs, świeżo ogolony i już po śniadaniu, pchnął podwójne, wahadłowe drzwi.

Machnął im na powitanie pałką, przyglądając się śmietnisku nie pozmywanych naczyń i swoim dwum podwładnym, rozpartym wygodnie na krzesłach.

– Boże, ale tu chlew. Dzień dobry, panowie. Mamy przed sobą dzień pełen roboty i pora zabrać już łokcie ze stołu. Ustaliłem godzinę wyjazdu na dwunastą w południe jutrzejszego dnia, a od dziesiątej musimy znajdować się w stanie pełnej gotowości. Nie chcę marnować paliwa, więc wszystko co się da wyrzućcie za burtę. Dobrze się czujesz, Robercie?

– Doskonale – odparł bezbarwnie Kerans, prostując się na krześle.

– Miło mi to słyszeć. Masz nieco szklany wzrok. No, dobra. Jeśli chcesz poprosić mnie o kuter, żeby ewakuować się z hotelu…

Kerans słuchał go machinalnie, przyglądając się słońcu, wschodzącemu pysznie za plecami gestykulującego pułkownika. Całkowicie dzieliło ich teraz to, że Riggs nie śnił lagunowego snu i że nie odczuł jego potężnej, halucynacyjnej mocy. Pułkownik wciąż pozostawał posłuszny rozumowi i logice, uwijając się z pakietem instrukcji w ręku w swoim zredukowanym, nieistotnym świecie, niczym pszczoła robotnica, powracająca do rodzinnego ula. Po kilku minutach Kerans zaczął zupełnie ignorować Riggsa, wsłuchując się w głębokie, podprogowe dudnienie w uszach. Na wpół przymknął oczy, żeby lepiej widzieć lśniącą, cętkowaną powierzchnię jeziora pod mrocznym nawisem stołu.

Bodkin, siedzący naprzeciwko z rękami skrzyżowanymi na brzuchu, zdawał się robić to samo. Ile razy przedtem podczas ich niedawnych rozmów znajdował się myślami wiele mil stąd?

Kiedy Riggs wyszedł, Kerans ruszył jego śladem do drzwi.

– Oczywiście, pułkowniku, wszystko będzie gotowe na czas. Dziękujemy za odwiedziny.

Ale gdy kuter ruszył już w poprzek laguny, Kerans wrócił zaraz na swoje krzesło. Przez kilka chwil obaj mężczyźni przyglądali się sobie uważnie. Na zewnątrz owady odbijały się od drucianej siatki, a słońce wznosiło się na niebie coraz wyżej. W końcu odezwał się Kerans.

– Alan, ja nie wiem, czy stąd wyjadę.


Bodkin nie odpowiedział. Wyciągnął papierosy, zapalił jednego ostrożnie, a potem rozparł się na krześle i spokojnie wdychał dym.

– Czy wiesz, gdzie jesteśmy? – zapytał po chwili. – Wiesz, jak się nazywa to miasto?

Kerans potrząsnął przecząco głową, a Bodkin powiedział:

– Jego część nazywała się kiedyś Londynem. To niezbyt istotne, ale dziwnym trafem tutaj się urodziłem. Wczoraj popłynąłem łódką na teren dawnego uniwersytetu, który jest teraz plątaniną małych strumieni, i odnalazłem laboratorium, gdzie uczył niegdyś mój ojciec. Wyjechaliśmy stąd, kiedy miałem sześć lat, ale pamiętam, że pewnego dnia odwiedziłem tutaj ojca. Kilkaset jardów dalej było planetarium, widziałem tam kiedyś jakieś widowisko filmowe, jeszcze zanim wymontowano projektor. Kopuła tej budowli stoi do dziś, znajduje się jakieś dwadzieścia stóp pod wodą. Wygląda jak gigantyczna muszla, porośnięta wodorostami, prosto z kart Wodnych dzieci. To dziwne, ale kiedy spojrzałem na ten budynek, wróciło do mnie całe moje dzieciństwo. Prawdę mówiąc, przedtem właściwie wszystko zapomniałem… Człowiekowi w moim wieku pozostają już tylko wspomnienia wspomnień. Odkąd stąd wyjechaliśmy, nasza rodzina zaczęła prowadzić wyłącznie wędrowny tryb życia, w pewnym sensie więc to miasto jest jedynym domem, jaki miałem… – Bodkin urwał nagle, a na jego twarzy nieoczekiwanie pojawiło się zmęczenie.

– Mów dalej – powiedział spokojnie Kerans.

Загрузка...