Rozdział IV. Groble słońca

Następnego dnia, z przyczyn, które Kerans miał zrozumieć w pełni znacznie później, porucznik Hardman zniknął.

Po głęboko przespanej nocy bez snów Kerans wstał ' wcześnie i o siódmej był już po śniadaniu. Potem spędził całą godzinę na balkonie, rozparty na leżaku w białych, lateksowych kąpielówkach. Wschodzące nad ciemną powierzchnią wody słońce obmywało promieniami jego szczupłe, hebanowe ciało. Niebo nad głową Keransa było jasne i fakturą przypominało marmur, kontrastując z czarną misą laguny, nieskończenie głęboką i nieruchomą niby bezdenna studnia z bursztynu. Wyłaniające się zza jej ocembrowania, porośnięte drzewami budynki, zdawały się liczyć miliony lat, jak gdyby zostały wypiętrzone z ziemskiej magmy wskutek jakiegoś przyrodniczego kataklizmu i zabalsamowane podczas eonów czasu, które minęły od chwili, gdy gmachy zaczęły osiadać.

Przystanąwszy przy biurku, żeby dotknąć mosiężnej busoli, lśniącej w ciemnościach apartamentu, Kerans poszedł do łazienki i przebrał się w drelichowy mundur koloru khaki, dokonując w ten sposób minimalnego ustępstwa wobec Riggsa, który rozpoczął przygotowania do wyjazdu, a ponieważ w związku z tym włoska moda przestała obowiązywać, Kerans wzbudziłby tylko podejrzenia pułkownika, gdyby nadal paradował w pastelowych, kolorowych ciuchach, ozdobionych firmowym logo hotelu Ritz.

Kerans już wcześniej brał pod uwagę możliwość pozostania nad laguną, ale nie chciał czynić w tym celu żadnych systematycznych przygotowań. Obok zapasów paliwa i żywności, których dostawy przez ostatnie sześć miesięcy zawdzięczał hojności Riggsa, potrzebował także niezliczonych drobiazgów i części zamiennych, od nowego cyferblatu do zegarka po całkowicie nową instalację oświetleniową w mieszkaniu. Kiedy baza zniknie wraz z warsztatem, Kerans będzie musiał sam sobie radzić z seriami dokuczliwych awarii, bo w okolicy zabraknie już dyżurnego sierżanta technicznego, który umiałby usunąć usterki.

Żeby ulżyć personelowi magazynów i oszczędzić sobie niepotrzebnych wypraw do bazy i z powrotem, Kerans zgromadził w mieszkaniu miesięczny zapas konserwowanej żywności. Były to w większości puszki ze skondensowanym mlekiem i mielonką, której nie dało się właściwie jeść bez dodatku przysmaków, znajdujących się w zamrażarce Beatrice. Kerans liczył przede wszystkim na jej pojemną chłodnię, pełną pasztetów z gęsich wątróbek i najlepszej wołowiny, choć i tych zapasów starczyłoby dla dwojga najwyżej na trzy miesiące. Później musieliby żywić się darami przyrody, czyli zapewne przejść na zupę na drewnie i jaszczurcze steki.

Znacznie poważniejszym problemem było paliwo. Zapasowe zbiorniki ropy w hotelu Ritz mieściły niewiele ponad pięćset galonów, co mogło wystarczyć najwyżej na dalsze dwa miesiące pracy układu chłodzenia. Gdyby zrezygnował z sypialni i garderoby, zamieszkał w salonie i podniósł temperaturę powietrza do dziewięćdziesięciu stopni, przy odrobinie szczęścia podwoiłby czas pracy urządzeń klimatyzacyjnych, lecz kiedy zapasy ropy zostaną ostatecznie wyczerpane, szansę ich uzupełnienia zmaleją właściwie do zera. Wszystkie zapasowe zbiorniki i kanistry z paliwem, ukryte w wypatroszonych gmachach wokół laguny, zostały w ciągu ostatnich trzydziestu lat dokładnie osuszone przez kolejne fale uciekinierów, płynących na północ motorówkami albo większymi jachtami motorowymi. Bak na katamaranie Keransa mieścił zaledwie trzy galony ropy, co mogło mu wystarczyć na pokonanie odległości trzydziestu mil albo pływanie przez miesiąc raz dziennie do laguny Beatrice i z powrotem, do hotelu.

Jednak, nie wiedzieć czemu, perspektywa tej robinsonady na wspak – celowego pozostania na odludziu bez nadziei na spotkanie jakiegoś wyładowanego rozmaitymi towarami stateczku, szczęśliwie dla Robinsona rozbitego na rafie – nie wzbudzała w Keransie większego niepokoju. Wychodząc z mieszkania, jak zwykle nastawił termostat na osiemdziesiąt stopni. Wiedział wprawdzie, że generator zmarnuje sporo paliwa, nie chciał jednak poczynić nawet pozornych ustępstw w obliczu czekających go po odjeździe Riggsa niebezpieczeństw. Z początku przypuszczał, że fakt ten stanowi odbicie trafnego, podświadomego przekonania, że zdrowy rozsądek w końcu zwycięży, ale kiedy zapalił silnik i skierował katamaran poprzez chłodne, oleiste fale ku strumieniowi wiodącemu do sąsiedniej laguny, zdał sobie sprawę, że jego obojętność wynika ze szczególnej natury decyzji o pozostaniu na miejscu. By użyć symbolicznego języka teorii Bodkina, decyzja Keransa oznaczała porzucenie konwencjonalnych miar czasu w połączeniu z pewnymi potrzebami fizycznymi i wkroczenie w świat czasu totalnego, neuronicznego, gdzie istnienie człowieka wyznaczać będą potężne interwały kalendarza geologicznego. Tutaj najmniejszymi jednostkami miary będą milionolecia, a problemy związane z odzieżą i żywnością staną się dla Keransa równie nieistotne, jak dla buddyjskiego mędrca, medytującego w pozycji lotosu przed pustą miseczką ryżową, w cieniu kaptura wiecznej kobry o milionie głów.


Gdy wpłynął do trzeciej laguny i uniósł wiosło, żeby odepchnąć długie na dziesięć stóp liście olbrzymich skrzypów, moknących w wodzie u ujścia strumienia, zauważył bez emocji, że grupa żołnierzy pod dowództwem sierżanta Macready'ego wybrała kotwice stacji badawczej i zaczęła holować ją ku bazie. Odległość między bazą i stacją zmniejszała się powoli, jak dwa skrzydła kurtyny, zamykającej stępo zakończeniu sztuki, a Kerans stał na rufie swego katamaranu, pod ociekającym wodą parasolem liści, niczym zabłąkany widz za kulisami, którego skromne uczestnictwo w dramacie teraz zakończyło się zupełnie.

Wolał nie zapuszczać znów motoru, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ujął więc wiosła, wypływając w krąg światła. Olbrzymie liście zanurzyły się aż po nasady w zielonej galarecie wody. Kerans wiosłował z wolna wokół laguny do bloku, w którym mieszkała Beatrice. Od czasu do czasu nad wodą niósł się warkot helikoptera, poddawanego przeglądowi na lądowisku, a fale, wzburzone przez stację badawczą, bębniły o kadłub katamaranu i biegły dalej, ku otwartym oknom po jego prawej ręce, ochlapując wewnątrz ściany. Jacht Beatrice skrzypiał boleśnie na cumach. Miał zalaną maszynownię, a jego rufa pod ciężarem dwóch wielkich silników Chryslera znalazła się pod wodą. Wcześniej czy później dosięgnie go któraś z burz termicznych i zakotwiczy jacht na zawsze pięćdziesiąt stóp niżej, na jednej z zatopionych ulic.

Kiedy Kerans wyszedł z windy, taras nad basenem był pusty, a szklanki, z których pili poprzedniego wieczora, stały wciąż na tacy pomiędzy leżakami. Słońce zaczęło już wypełniać basen, oświetlając żółte koniki morskie i błękitne trójzęby, zdobiące jego dno. W cieniach pod rynną, powyżej sypialni dziewczyny, wisiało kilka nietoperzy, które odleciały jednak, gdy Kerans usiadł, niby wampiryczne duchy, umykające przed wstającym dniem.

Przez żaluzje dostrzegł wewnątrz stąpającą cicho Beatrice. Pięć minut później weszła do salonu. Brzuch miała przewiązany czarnym ręcznikiem. Nie była dobrze widoczna w półmroku po drugiej stronie pokoju. Wydawała się Keransowi zmęczona i zobojętniała, kiedy witała go niedbałym ruchem ręki. Opierając się łokciem o stół, nalała sobie drinka, przyglądała się przez chwilę tępo jednemu z obrazów Delvaux, a potem wróciła z powrotem do sypialni.

Ponieważ nie wychodziła, Kerans poszedł jej poszukać. Kiedy pchnął szklane drzwi, gorące powietrze, uwięzione w salonie, uderzyło go w twarz jak odór dobywający się z zatłoczonej galery. W zeszłym miesiącu generator kilkakrotnie odmawiał współpracy z termostatem i temperatura w mieszkaniu wynosiła sporo ponad dziewięćdziesiąt stopni, a upał zawsze wpędzał Beatrice w stan monotonnego odrętwienia.

Siedziała na łóżku, kiedy Kerans wszedł do pokoju. Na jej gładkich kolanach spoczywała szklanka whisky. Gęste, gorące powietrze w sypialni przywiodło Keransowi na myśl kabinę Hardmana, w której Bodkin przeprowadzał swoje eksperymenty. Podszedł do termostatu, stojącego na stoliku nocnym, i ostrym szarpnięciem przestawił wskaźnik z siedemdziesięciu na sześćdziesiąt stopni.

– Znowu się zepsuł – powiedziała Beatrice, jak gdyby to było coś oczywistego. – Silnik odmawia ciągle posłuszeństwa.

Kerans chciał jej zabrać szklankę, ale dziewczyna cofnęła się.

– Zostaw mnie w spokoju, Robercie – powiedziała zmęczonym głosem. – Wiem, że jestem rozpustną, zapijaczoną kobietą, ale wczorajszą noc spędziłam w dżunglach czasu i nie życzę sobie żadnych wykładów.

Kerans przyjrzał się jej uważnie, uśmiechając się do swoich myśli z mieszaniną czułości i rozpaczy.

– Zobaczę, czy uda mi się naprawić silnik. W sypialni śmierdzi tak, jak gdyby kwaterował u ciebie cały batalion karny. Wykąp się, Bea, i weź się w garść. Riggs jutro wyjeżdża, powinniśmy zachować jasność umysłu. Co to za koszmary ci się śnią?

Beatrice wzruszyła ramionami.

– Miewam sny o dżungli – szepnęła niewyraźnie. – Uczę się od nowa alfabetu. Wczoraj śniły mi się dżungle w deltach. – Uśmiechnęła się ponuro, żeby po chwili dodać z nutką złośliwego humoru: – Nie rób takiej poważnej miny, niedługo i ty będziesz śnił te sny.

– Mam nadzieję, że nie. – Kerans przyglądał się z niesmakiem, jak Beatrice podnosi szklankę do ust. -A poza tym wylej tego drinka. Tradycyjne szkockie śniadanie dobre jest może dla szkockich górali, ale dla twojej wątroby to morderstwo.

Beatrice pokazała mu gestem, żeby sobie poszedł.

– Wiem. Alkohol zabija powoli, ale mnie się nie śpieszy. Idź sobie, Robercie.

Kerans dał za wygraną! odwrócił się na pięcie. Z kuchni zszedł schodami do składziku, znalazł latarkę, komplet narzędzi, i wziął się do pracy nad generatorem.


Pół godziny później, kiedy wrócił na taras, Beatrice pozornie wyrwała się już całkowicie z apatii i była zajęta malowaniem paznokci. Lakier miał kolor błękitu.

– I co, Robercie, jesteś już w lepszym nastroju? Kerans usiadł na wyłożonej kafelkami posadzce, ocierając ręce z resztek smaru. Otwartą dłonią chlastnął soczyście jędrną wyniosłość jej łydki, a potem sparował mściwy cios, jaki Beatrice wymierzyła mu piętą w głowę.

– Naprawiłem generator. Przy odrobinie szczęścia nie powinnaś mieć już z nim kłopotów. Chociaż zdarzyła się przedziwna rzecz: zegar zasilającego silnika dwusuwowego zepsuł się i biegł do tyłu.

Zamierzał przeanalizować do końca ironię tego zabawnego zdarzenia, kiedy z laguny dobiegło ich buczenie syreny alarmowej. W bazie rozległy się odgłosy gwałtownej, frenetycznej krzątaniny – silniki wyły na zwiększonych obrotach, skrzypiały żurawie, którymi spuszczano na wodę dwie zapasowe szalupy motorowe, a w tle słychać było zmieszane okrzyki i tupot nóg na schodkach i korytarzach.

Kerans wstał, pobiegł na drugą stronę basenu i przechylił się przez balustradę.


– Mam nadzieję, że nie wyjeżdżają już dzisiaj? Riggs jest dość sprytny, żeby spróbować takiego numeru. Myśli pewnie, że nas zaskoczy.

Beatrice stała obok niego, przyciskając ręcznik do piersi. Patrzyli oboje, co się dzieje w bazie. Wydawało się, że Riggs postawił na nogi cały oddział. Kuter i obie motorówki kołysały się na falach wokół nabrzeża. Zwisające bezwładnie śmigła helikoptera zaczynały się powoli obracać. Riggs i Macready szykowali się już, by wsiąść do maszyny. Reszta grupy czekała rzędem na nabrzeżu na swoją kolej, żeby wejść na pokład kutra i szalup. Nawet Bodkin zerwał się z koi i stał teraz z obnażonym torsem na mostku stacji badawczej, wykrzykując coś do Riggsa.

Nagle Macready zauważył Keransa przy balustradzie tarasu i powiedział coś do pułkownika, który ujął elektryczny megafon i podszedł na skraj pokładu.

– KE-RANS! DO-KTO-RZE KE-RANS!

Wśród dachów zadudniły wielkie fragmenty wzmocnionych sztucznie słów, odbijając się echem od blaszanych parapetów, dzielących płachty okien. Kerans przyłożył zwinięte w trąbkę dłonie do uszu, usiłując dosłyszeć, co pułkownik krzyczy, ale jego głos niknął w narastającym ryku silników helikoptera. Po chwili Riggs i Macready wsiedli do kabiny, a pilot zaczął przez szybę kokpitu nadawać sygnały świetlne.

Kerans odcyfrował znaki alfabetu Morse'a, odwrócił się szybko plecami do balustrady i zaczął wnosić leżaki do salonu.

– Przylecą po mnie – powiedział Beatrice, kiedy helikopter wzniósł się ze swego piedestału i ruszył w poprzek laguny. – Lepiej się ubierz albo zmykaj stąd. Strumień powietrza lądującego śmigłowca zedrze z ciebie ten ręcznik jak papierową serwetkę, a Riggs ma chwilowo ważniejsze rzeczy na głowie.

Beatrice pomogła mu zwinąć markizę i weszła do salonu, kiedy taras wypełnił migotliwy cień maszyny, a cięte śmigłami powietrze owiało ich ramiona.

– Ale co się właściwie stało, Robercie? Dlaczego Riggs jest taki zaaferowany?

Kerans osłonił głowę przed rykiem silników i wpatrywał się w obwiedzione pasem zieleni laguny, rozciągające się aż po horyzont. Kącik ust wykrzywił mu nagle pełen niepokoju skurcz.

– Nie jest zaaferowany, tylko nieprzytomny ze zdenerwowania. Wszystko zaczyna mu się nagle walić na głowę. Porucznik Hardman zniknął!


Z góry, przez otwarty luk helikoptera, dżungla wyglądała jak ogromny gnijący wrzód. Bezmierne gaje drzew nagozalążkowych rozciągały się gęstymi kępami na dachach zatopionych budynków, dławiąc ich białe, prostokątne szyje. Tu i ówdzie z trzęsawiska wystawały stare betonowe wieże ciśnień, a wokół kadłubów rozpadających się biurowców, porośniętych pierzastymi akacjami i kwitnącymi krzewami tamaryszku, można było dostrzec dryfujące szczątki prowizorycznych nabrzeży. Wąskie strumienie, które roślinne baldachimy w górze zamieniały w płonące zielonym światłem tunele, odprowadzały krętymi drogami wodę z większych lagun, łącząc się w końcu z szerokimi na sześćset jardów kanałami, które coraz bardziej poszerzały swój bieg na dawnych przedmieściach. Wszystko zalewał powoli muł, gromadzący się olbrzymimi wałami pod wiaduktami kolejowymi albo półksiężycami gmachów biurowych, sączący się przez zatopione arkady niczym cuchnąca treść żołądkowa jakiejś nowej Cloaca Maxima. Muł wypełniał już wiele mniejszych jezior, zamieniając je w żółte krążki pokrytego pleśnią szlamu, który zaczynała porastać obficie gęstwina rywalizujących z sobą form roślinnych, tworzących otoczone murami ogrody szalonego raju.

Przywiązany mocno do poręczy wewnątrz kabiny za pomocą nylonowej uprzęży, obejmującej go w pasie i w ramionach, Kerans śledził wzrokiem odsłaniający się jego oczom pejzaż, obserwując wszystkie drogi wodne, wypływające z trzech centralnych lagun. Pięćset stóp niżej cień helikoptera sunął po cętkowanej, zielonkawej powierzchni wody, Kerans mógł więc dobrze rozejrzeć się po okolicy. W strumieniach i kanałach roiło się od rozmaitych zwierząt: węże wodne wiły się wśród wyszczerbionych palisad przesiąkniętych wodą gajów bambusowych, z tuneli roślinnej zieleni wystrzelały nagle kolonie nietoperzy, niczym obłoki eksplodującej sadzy, a na ocienionych gzymsach siedziały nieruchomo iguany, przypominające Keransowi kamienne sfinksy. Niekiedy wydawało się, że jakaś ludzka postać, zaniepokojona warkotem helikoptera, zrywa się nagle i kryje gdzieś wśród okien na linii wody, ale okazywało się zaraz, że był to krokodyl ścigający ptaka albo tonący pień, który wyrwała woda spośród zdrewniałych paproci.

Dwadzieścia mil dalej horyzont przesłaniały wciąż j poranne mgły – wielkie całuny złotawej pary, zwieszające się z nieba jak firanki – ale powietrze nad miastem i było przezroczyste i jasne, a spalmy helikoptera lśniły, w słońcu, cofając się krętą, falistą sygnaturą. Kiedy spiralny patrol zaczął oddalać się od centralnych lagun, Kerans wsparł się o klapę luku i przyglądał się już tylko wspaniałym krajobrazom, zaniechawszy obserwacji leżącej w dole dżungli.

Szansę, żeby dostrzec Hardmana z powietrza, były i minimalne. O ile nie schronił się w jednym z budynków położonych w pobliżu bazy, posuwałby się z pewnością wzdłuż linii wody, gdzie byłby niewidoczny dzięki osłonie porastających brzegi paproci.

Siedzący przy przednim luku Riggs i Macready patrolowali wciąż teren, wymieniając się co chwila lornetką. Bez czapki, z twarzą owianą rzadkimi, piaskowymi włosami, Riggs przypominał nieco wściekłego wróbla, tym bardziej że drobna szczęka pułkownika dźgała gwałtownie powietrze niby dziób.

Riggs spostrzegł, że Kerans wpatruje się w niebo, i krzyknął: – Widziałeś go, doktorze?! Nie trać czasu, sekret udanego patrolu to maksymalna koncentracja i maksymalnie dokładna obserwacja terenu.


Kerans przyjął naganę do wiadomości i zaczął znów obserwować skośny krąg dżungli. Cienie wysokich gmachów centralnej laguny pochylały się wokół otworu luku. Zniknięcie Hardmana odkrył szpitalny sanitariusz dziś o ósmej rano, ale jego łóżko było zimne, Hardman więc niemal na pewno uciekł poprzedniego wieczora, prawdopodobnie niedługo po ostatnim obchodzie o wpół do dziesiątej. Nie zginęła żadna z łódek, przywiązanych do barierki na nabrzeżu, ale porucznik mógł z łatwością związać dwie puste beczki po ropie, ustawione w stos koło ładowni na pokładzie C, a potem bezszelestnie opuścić je na wodę. Na takim prymitywnym statku można było, wiosłując, przepłynąć do brzasku dziesięć mil, zatem Hardman znajdował się zapewne gdzieś na obwodzie obszaru poszukiwań o powierzchni siedemdziesięciu pięciu mil kwadratowych, z których każdy akr usiany był opuszczonymi budynkami.

Ponieważ nie zdążył zobaczyć się z Bodkinem, zanim Riggs wziął go na pokład helikoptera, Kerans mógł się jedynie domyślać powodów, dla jakich Hardman opuścił bazę, i spekulować, czy stanowiły one część większego planu, dojrzewającego powoli w umyśle porucznika, czy też były tylko nagłą, bezsensowną reakcją na wiadomość, że wkrótce opuszczą lagunę i ruszą dalej na pomoc. Początkowe podniecenie Keransa wyparowało i teraz odczuwał raczej dziwną ulgę, jak gdyby wskutek zniknięcia Hardmana jedna z otaczających go przeciwstawnych sił została zniesiona, a zrównoważony układ napięcia i impotencji znalazł wreszcie ujście. Czyniło to jednak decyzję o pozostaniu nad laguną jeszcze trudniejszą.

Riggs rozpiął swoją uprząż, wstał i z gestem rozdrażnienia podał lornetkę jednemu z dwóch żołnierzy, siedzących w kucki na podłodze z tyłu kabiny.

– Takie otwarte poszukiwania to strata czasu w tym terenie! – krzyknął pułkownik do Keransa. – Musimy gdzieś wylądować i spojrzeć na mapę, będziesz miał okazję, żeby wczuć się w psychikę Hardmana.

Znajdowali się około dziesięciu mil na północny zachód od centralnych lagun i wieże budynków stały się już niemal niewidoczne w mgiełkach na horyzoncie. Pięć mil dalej, dokładnie w pół drogi między nimi a bazą, widać było jedną z motorówek, płynącą w dół otwartego kanału. Jej biały ślad torowy rozpływał się na szklanej tafli wody. Gęstsza zabudowa na południu blokowała nieco napór mułu, toteż w tej okolicy szlamu było mniej, roślinność rosła bardziej skąpo, a pomiędzy głównymi szeregami budynków większa była przestrzeń niczym nie zmąconej wody. W sumie teren pod nimi był pusty i wymarły, i Kerans nabrał przekonania, choć bez żadnej racjonalnej przyczyny, że nie odnajdą Hardmana w sektorze północno-zachodnim.

Riggs przeszedł do kokpitu i w chwilę później zmieniła się prędkość oraz kąt nachylenia helikoptera. Przeszli w płytki lot nurkowy, maszyna wyprostowała się sto stóp nad wodą i teraz sunęła swobodnie szerokimi kanałami w poszukiwaniu odpowiedniego dachu, na którym mogłaby przycupnąć. W końcu wybrali garb na wpół zatopionego kina i wolno osiedli na kwadratowym, solidnym dachu kryjącym neoasyryjski portyk.

Przez kilka chwil rozprostowywali nogi, spoglądając na powierzchnię błękitnej wody. Najbliższym kina budynkiem był stojący samotnie dwieście jardów dalej dom towarowy. Otwarta perspektywa przypomniała Keransowi opis pejzażu zalanego Egiptu, pióra Herodota, który pisał, że obwałowane miasta wyglądały niczym wyspy Morza Egejskiego.

Riggs otworzył mapnik i rozpostarł polietylenową płachtę na podłodze kabiny. Wsparł się łokciami na skraju luku i wskazał palcem miejsce lądowania.

– No, sierżancie, wygląda na to, że jesteśmy już w połowie drogi do Byrd – powiedział do Daleya. -Ale oprócz tego, że wymęczyliśmy silniki, nie udało nam się wiele osiągnąć.

Daley skinął głową. Jego małą, poważną twarz krył hełm z włókna szklanego.

– Panie pułkowniku, myślę, że naszą jedyną szansą jest kontynuowanie patrolu na małej wysokości na kilku wybranych trasach. Może uda nam się znaleźć jakiś ślad, na przykład tratwę albo plamę ropy.

– Zgoda. Jest tylko jeden problem… gdzie mamy lecieć? – Riggs postukiwał pałką w mapę. – Hardman prawdopodobnie znajduje się gdzieś w odległości dwóch lub trzech mil od bazy. Jak myślisz, doktorze?

Kerans wzruszył ramionami.

– Naprawdę nie wiem, jakie są motywy ucieczki Hardmana. Ostatnio znajdował się pod opieką Bodkina. Możliwe, że…

Kerans urwał, a wtedy wtrącił się Daley z nową propozycją, odwracając uwagę Riggsa. Przez pięć następnych minut pułkownik, Daley i Macreday spierali się co do możliwych dróg ucieczki Hardmana, zaznaczając na mapie jedynie szersze drogi wodne, jak gdyby Hardman dowodził co najmniej pancernikiem kieszonkowym. Kerans przyglądał się wodzie, wirującej z wolna wokół budynku kina. Kilka gałęzi i kępek trzcin dryfowało obok z północnym prądem, a jasne słońce maskowało roztopione zwierciadło wody. Pod stopami Keransa woda uderzała rytmicznie o portyk, a jej rytm pulsował mu leniwie w głowie i wyznaczał poszerzający się coraz bardziej wzór obrazów interferencyjnych, jak gdyby Kerans posuwał się w kierunku przeciwnym do kierunku rozchodzenia się fal. Przyglądał się kolejnym zmarszczkom wody, liżącym lekko pochylony dach, i marzył, żeby mógł porzucić pułkownika, wejść wprost do laguny i rozpuścić się w niej wraz z odwiecznymi upiorami, które pilnowałyby go jak ptaki w chłodnej altanie magicznego spokoju – w lśniącym, smoczozielonym, nawiedzanym przez węże oceanie.

I nagle, bez najmniejszej wątpliwości, Kerans domyślił się, gdzie trzeba szukać Hardmana.

Czekał, aż Daley skończy.

– …znałem porucznika Hardmana, panie pułkowniku, wylatałem z nim prawie pięć tysięcy godzin, i myślę, że musiał nagle postradać zmysły. Chciał widać wrócić do Byrd i uznał, że nie może już dłużej czekać, nawet te dwa dni. Ruszył więc na północ i na pewno odpoczywa teraz gdzieś przy jednym z wiodących z miasta kanałów.

Riggs skinął niepewnie głową, nadal nie przekonany, gotów jednak przyjąć radę sierżanta z braku innych pomysłów.

– No, może masz rację. Chyba warto spróbować. Co o tym myślisz, Kerans?

Kerans potrząsnął głową.

– Pułkowniku, poszukiwania na północ od miasta to całkowita strata czasu. Hardman by tu nie przyszedł, bo to zbyt odsłonięty i odizolowany teren. Nie wiem, czy idzie pieszo, czy wiosłuje na jakiejś tratwie, ale na pewno nie posuwa się na północ, a Byrd to ostatnie miejsce na Ziemi, do którego chciałby wrócić. Porucznik mógł wybrać tylko jeden kierunek: południe. – Kerans wskazał splot kanałów, wpływających do centralnych lagun. Stanowiły one także dopływy pojedynczej, potężnej rzeki trzy mile na południe od miasta, której kręty bieg wyznaczały ogromne wały szlamu. – Hardman jest gdzieś tutaj. Pewnie potrzebował całej nocy, żeby dotrzeć do tego głównego kanału, i przypuszczam, że teraz odpoczywa przy jednym z jego dopływów, zanim wyruszy dalej dziś wieczorem.

Kerans zamilkł, a Riggs wpatrywał się uparcie w mapę, naciągnąwszy czapkę na oczy w geście oznaczającym pełną koncentrację.

– Ale dlaczego miałby iść na południe? – zaoponował Daley. – Za kanałem jest tylko zwarta dżungla i otwarte morze. Im dalej, tym bardziej wzrasta temperatura. Hardman się usmaży.

Riggs spojrzał na Keransa.

– Sierżant Daley ma rację, doktorze. Dlaczego Hardman miałby iść na południe?

Spoglądając znów na drugi brzeg, Kerans odpowiedział głucho:

– Bo żaden inny kierunek nie istnieje, pułkowniku.

Riggs zawahał się, a potem rzucił spojrzenie Macready'emu, który podszedł bliżej i stanął obok Keransa. Wysoka, pochylona sylwetka sierżanta rysowała się na tle wody jak posępny kruk. Macready niemal niezauważalnie kiwnął głową, odpowiadając na nieme pytanie pułkownika. Nawet Daley postawił nogę na stopniu wiodącym do kokpitu, przyjmując logikę argumentacji Keransa, jego wyjaśnienia i motywy postępowania uciekiniera.

Trzy minuty później helikopter gnał z pełną szybkością ku dalszym, leżącym na południu lagunom.

Jak prorokował Kerans, odnaleźli Hardmana wśród mułowych domów.

Zeszli na wysokość trzystu stóp nad wodą i zaczęli przeczesywać główny kanał pasami na długości pięciu mil. Olbrzymie wały mułu wznosiły się ponad powierzchnię wody niby żółte grzbiety kaszalotów. Gdziekolwiek hydrodynamiczne kształty kanału wyżłobiły sobie trwałą drogę wśród szlamowych brzegów, tam otaczająca dżungla wylewała się z dachów i zapuszczała korzenie w wilgotnej glinie, splatając trzęsawisko w jedną, nierozerwalną strukturę. Kerans uważnie przypatrywał się z luku wąskim plażom pod szeregiem nadbrzeżnych paproci, szukając jakichś zdradliwych śladów zamaskowanej tratwy albo prowizorycznej lepianki.

Jednak już po dwudziestu minutach i dwunastu uważnych przelotach nad kanałem Riggs odwrócił się od luku, ponuro potrząsając głową.

– Zapewne masz rację, Robercie, ale to beznadziejna robota. Hardman nie jest głupi, jeżeli zechce się przed nami ukryć, nigdy go nie znajdziemy. Nawet gdyby wychylił się przez okno i zaczął do nas machać, stawiam dziesięć do jednego, że w ogóle byśmy go nie zauważyli.

Kerans mruknął coś tylko w odpowiedzi, przyglądając się powierzchni wody. Każdy kolejny nawrót odbywał się mniej więcej sto jardów na prawo w stosunku do poprzedniej linii lotu, a podczas trzech ostatnich nawrotów Kerans obserwował półkolisty łuk budynku, będącego chyba wielkim blokiem mieszkalnym, stojącym w kącie utworzonym przez kanał i południowy brzeg strumienia, znikającego gdzieś w okalającej go dżungli. Osiem czy dziewięć pięter gmachu wystawało nad wodę, otaczającą niski kopiec mętnobrunatnego mułu. Jego powierzchnia ociekała strużkami wody, wydobywającymi się z kilkunastu płytkich stawków na wierzchołku wzgórka. Jeszcze dwie godziny wcześniej brzeg strumienia był płatem wilgotnego szlamu, ale teraz, o dziesiątej, kiedy przelatywał nad nim helikopter, zaczynał już schnąć i twardnieć. Keransowi, który osłaniał oczy przed odbitym słońcem, wydało się, że na gładkiej powierzchni widnieją dwie słabe, równoległe linie, biegnące w odległości mniej więcej sześciu stóp od siebie i prowadzące ku wystającej płycie niemal całkiem zalanego balkonu. Kiedy nad nim przelatywali, próbował zajrzeć w głąb balkonu, ale jego gardziel zapchana była wyrzuconymi przez wodę odpadkami i pniami gnijących drzew.

Kerans dotknął ramienia Riggsa i pokazał mu ślady. Był tak pochłonięty odtworzeniem ich krętej drogi, prowadzącej na balkon, że niewiele brakowało, a nie dostrzegłby w schnącym mule równie dobrze widocznych odcisków stóp, biegnących mniej więcej co cztery stopy pomiędzy dwiema liniami ciągłymi. Były to niewątpliwie ślady silnego, wysokiego mężczyzny, który ciągnął za sobą jakiś ciężki ładunek.


Kiedy warkot silnika na dachu ucichł, Riggs i Macready pochylili się, by zbadać prymitywny katamaran, ukryty pod balkonem pod osłoną gałęzi. Była to tratwa zbudowana z dwóch lotniczych zbiorników paliwowych, przymocowanych po obu końcach metalowego szkieletu łóżka. Szare kadłuby zbiorników pokryte były jeszcze smugami szlamu. Bryłki błota z butów Hardmana wiodły z balkonu przez przyległy pokój, prowadziły dalej w głąb mieszkania i znikały w bocznym korytarzu.


– Jesteśmy we właściwym miejscu, co do tego nic ma wątpliwości… prawda, sierżancie? – zapytał Riggs, wychodząc na słońce, żeby przyjrzeć się półksiężycowi bloku. Był to w istocie łańcuch pojedynczych domów, połączonych krótkimi kładkami, rozpiętymi pomiędzy studniami wind na szczytach budynków. Większość okien była wybita, kremowe kafle pokrywały wielkie płaty pleśni, a cała konstrukcja wyglądała jak krążek nadpsutego sera camembert.

Macready przykląkł przy jednym ze zbiorników, zeskrobał z niego muł i znalazł oznaczenie kodowe, wymalowane na przodzie. – UNAF 22-H-549… To nasze, panie pułkowniku. Uprzątaliśmy wczoraj zbiorniki lotnicze, składowaliśmy je na pokładzie C. Porucznik zabrał też chyba zapasowe łóżko ze szpitala po wieczornym obchodzie.

– Świetnie – Riggs z zadowoleniem zatarł ręce i podszedł do Keransa, uśmiechając się wesoło, ponieważ powróciła mu nagle pewność siebie i dobre samopoczucie. – Doskonale, Robercie. Posiadłeś wspaniałe umiejętności diagnostyczne. Rzeczywiście, miałeś całkowitą rację. – Pułkownik zerknął bystro na Keransa, jak gdyby zastanawiając się nad prawdziwym źródłem jego nieoczekiwanego olśnienia i usiłując dobrze sobie zapamiętać ten moment. – Uśmiechnij się, Hardman będzie ci dziękował, kiedy zabierzemy go z powrotem.

Kerans stał na skraju balkonu, nad zboczem stygnącego mułu. Uniósł wzrok ku milczącemu łukowi okien, zastanawiając się, w którym z około tysiąca pokoi znajduje się kryjówka Hardmana.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz. A poza tym, musisz go jeszcze złapać.

– Nie obawiaj się. Schwytamy go. – Riggs zaczął wydawać polecenia dwum pozostałym na dachu ludziom, którzy pomagali Daleyowi zabezpieczyć helikopter. – Wilson, miej oko na południowy zachód, a ty, Caldwell, podejdź na północną krawędź dachu. Musicie uważać na niego z obu stron, może będzie próbował uciec wpław.

Wilson z Caldwellem zasalutowali i odeszli, trzymając karabiny na wysokości ud. Macready przyciskał do piersi pistolet maszynowy, a kiedy Riggs odpiął kaburę, Kerans powiedział cicho:

– Pułkowniku, nie ścigamy przecież wściekłego psa.

Riggs machnął ręką.

– Spokojnie, Robercie, nie chcę tylko, żeby na przykład jakiś śpiący krokodyl odgryzł mi nogę. Choć, skoro już o tym mowa, to Hardman też wziął ze sobą rewolwer – odpowiedział pułkownik, posyłając Keransowi szeroki uśmiech.

Zostawił go, żeby to sobie przemyślał, i wziął do ręki elektryczny megafon.

– Hardman! Mówi pułkownik Riggs! – Wykrzyczał kilkakrotnie nazwisko Hardmana w milczącym upale, a potem mrugnął do Keransa i dodał: – Poruczniku, doktor Kerans chce z panem porozmawiać!

Zogniskowane w łuku gmachów dźwięki niosły się echem nad bagna i strumienie, dudniąc w oddali po nad wielkimi, pustymi równinami mułów. Wszystko dokoła lśniło w bezmiernym upale, a żołnierze na dachu mrużyli nerwowo brwi pod furażerkami. Z równiny szlamu bił kloaczny smród. Wyżej unosiły się miliony pulsujących, brzęczących łakomie owadów, i nagle Keransowi ścisnęły gardło mdłości. Na chwilę zakręciło mu się w głowie. Przycisnął mocno dłoń do czoła, oparł się plecami o kolumnę i nasłuchiwał rozbrzmiewających dookoła ech. Czterysta jardów dalej wystawały spośród roślinności dwie białe wieże ratuszowe, wyglądające niczym świątynie jakiejś zapomnianej, leśnej religii, a odbijające się od nich zgłoski jego nazwiska: “Kerans… Kerans… Kerans…", brzmiały w uszach jak uderzenia dzwonów, zwiastujących przerażenie i nieszczęście. Bezsensowne położenie wskazówek ratuszowych zegarów przypominało mu, bardziej niż cokolwiek dotąd, że jest w istocie podobny do wszystkich tych chaotycznych, groźnych widm, których cienie kładły się w jego umyśle coraz mroczniej, niby miriady ramion mandali kosmicznego czasu.


Kiedy zaczęli przeszukiwać budynek, dźwięk nazwiska “Kerans" wciąż jeszcze rozbrzmiewał mu w uszach. Na każdym kolejnym korytarzu doktor zajmował stanowisko przy schodach, a Riggs i Macready sprawdzali mieszkania, uważnie obserwując cały dom, kiedy wspinali się na kolejne piętra. Budynek wyglądał jak wybebeszony. Klepki podłogowe zgniły albo zostały wyrwane. Posuwali się powoli i ostrożnie, idąc od jednej belki stropowej do drugiej wzdłuż wykładanych kafelkami ścian. Odpadał z nich tynk, który pokrywał teraz szarymi stosami listwy przypodłogowe. Tam, gdzie przeświecało słońce, nagie deski splatały się z pnączami i mchem, toteż wydawało się, że konstrukcję budynku podtrzymuje jedynie obfita roślinność, krzewiąca się we wszystkich pokojach i korytarzach.

Przez szczeliny w podłodze bił odór tłustej wody, wlewającej się do środka przez okna na niższych piętrach. Spłoszone po raz pierwszy od lat nietoperze, obsiadające przekrzywione szyny do wieszania obrazów, rzucały się w panice do okien, żeby po chwili z okrzykami bólu rozlecieć się na wszystkie strony w jasnym słońcu dnia. Uciekające przed ludźmi jaszczurki przemykały szparami w posadzce albo ślizgały się rozpaczliwie na ściankach wyschłych wanien w łazienkach.

Riggs był już rozdrażniony upałem, a jego niecierpliwość rosła jeszcze w miarę, jak nadaremnie pokonywali kolejne kondygnacje. W końcu pozostały im jeszcze do sprawdzenia tylko dwa ostatnie piętra.

– No, gdzie on jest? – Riggs oparł się o poręcz schodów, gestem nakazał swoim ludziom ciszę i wsłuchał się w milczący budynek, oddychając przez zaciśnięte zęby. – Odsapniemy tu jakieś pięć minut, sierżancie. Musimy teraz zachować szczególną ostrożność. Hardman na pewno gdzieś tu jest.

Macready przewiesił przez ramię pistolet maszynowy i ruszył ku półkolistemu oknu nad drzwiami na następnym podeście, przez które ciągnął do środka lekki wiaterek. Kerans stanął pod ścianą. Jego plecy i piersi spływały potem, a skronie pulsowały z wysiłku po wspinaczce. Było wpół do dwunastej i temperatura na zewnątrz znacznie przekraczała sto dwadzieścia stopni. Spojrzał na nabiegłą krwią twarz Riggsa, podziwiając jego samodyscyplinę i prostolinijność.

– Nie patrz na mnie tak protekcjonalnie, Robercie. Wiem, że pocę się jak świnia, ale ostatnio nie wypoczywałem tyle co ty.

Obaj mężczyźni wymienili między sobą spojrzenia, zdając sobie sprawę, że zupełnie inaczej podchodzą do sprawy Hardmana, a potem Kerans, próbując zażegnać konflikt, powiedział cicho:

– Teraz chyba go złapiesz, pułkowniku.

Chciał gdzieś spokojnie usiąść, odszedł więc w głąb korytarza i otworzył drzwi prowadzące do pierwszego z brzegu mieszkania.

Kiedy nacisnął klamkę, framuga rozsypała się z wolna w kupkę przeżartych przez robactwo drzazg i pyłu. Podszedł do szerokich drzwi balkonowych. Sączyła się przez nie struga powietrza i Kerans pozwolił wiatrowi owiewać swoją twarz i pierś, przyglądając się leżącej w dole dżungli. Wyniosłość, na której stał półksiężyc bloków mieszkalnych, był kiedyś niewielkim wzgórzem, i wiele budynków, widocznych wśród roślinności po drugiej stronie szlamowej równiny, wystawało jeszcze ponad wodę. Kerans wpatrywał się w dwie wieże zegarowe, wznoszące się niczym białe obeliski ponad liśćmi paproci. Żółte powietrze zbliżającego się południa kładło się niczym ogromna, ciężka, półprzeźroczysta kołdra na liściastą kapę, tryskając tysiącem świetlnych, diamentowych pyłków, gdy tylko jakaś gałąź poruszyła się, odbijając promienie słoneczne. Niewyraźne zarysy klasycznego portyku i arkadowej fasady poniżej obu wież sugerowały, że te budynki tworzyły kiedyś małe centrum miejskie. Na tarczy jednego z mechanizmów brakowało wskazówek, które na drugim zegarze jakimś dziwnym przypadkiem stanęły niemal dokładnie na właściwej godzinie – jedenastej trzydzieści pięć. Kerans pomyślał, że być może zegar chodzi, nakręcany ciągle przez jakiegoś szalonego pustelnika, trzymającego się rozpaczliwie ostatniego, bezsensownego miernika zdrowego rozsądku, choć jeśli zegar rzeczywiście był wciąż sprawny, niewykluczone, że obsługiwał go Riggs. Gdy opuszczali zatopione miasta, pułkownik kilka razy nakręcał dwutonowe mechanizmy zardzewiałych zegarów katedralnych i dopiero wtedy odpływał wraz z załogą pośród ostatnich kurantów, rozbrzmiewających na wodzie. Przez wiele następnych nocy Keransowi śnił się pułkownik Riggs, przechadzający się dumnie w stroju Wilhelma Tella na tle ogromnego pejzażu, przypominającego krajobrazy z płócien Dalego – wciskał w zbity piach sztylety topiących się zegarów słonecznych.

Kerans oparł się o framugę okna i czekał, aż miną kolejne minuty, pozostawiając w tyle zegar stojący na jedenastej trzydzieści pięć, wyprzedzając go jak pojazd poruszający się po szybszym pasie ruchu. A może ten zegar wcale nie stanął (choć i w takim razie pokazywałby czas z całkowitą, niekwestionowaną dokładnością dwa razy na dzień – czego przecież próżno by wymagać od większości czasomierzy), lecz jest po prostu niesłychanie powolny, tak że jego ruch wydaje się niedostrzegalny? Im powolniejszy byłby zegar, tym bardziej zbliżałby się do nieskończenie stopniowalne-go i majestatycznego biegu czasu kosmicznego… A gdyby w ogóle odwrócić kierunek ruchu wskazówek, powstałby taki zegar, który w pewnym sensie poruszałby się jeszcze wolniej niż wszechświat, a zatem należałby do jakiegoś większego, metakosmicznego układu przestrzenno-czasowego.

Kerans bawił się tą myślą, dopóki nie odkrył na drugim brzegu wśród rumowiska małego cmentarza, schodzącego nisko ku powierzchni wody. Nagrobki pochylały się nad sobą jak grupka plażowiczów. Przypomniał sobie pewien makabryczny cmentarz, przy którym przycumowali kiedyś na rozkaz Riggsa. – Ozdobne florenckie grobowce nekropolii były popękane i rozbite, a na wodzie unosiły się zwłoki w rozpostartych całunach, niby podczas jakiejś ponurej próby generalnej przed premierą Dnia Sądu.

Kerans odwrócił wzrok i odszedł od okna. Niemal podskoczył ze strachu, gdy nagle zdał sobie sprawę, że w drzwiach za jego plecami stoi bez ruchu wysoki, czarnobrody mężczyzna. Zaskoczony, Kerans niepewnie przypatrywał się postaci, z trudem usiłując zebrać myśli. Olbrzym przygarbił się nieco, ale był rozluźniony – ciężkie ramiona spływały mu swobodnie wzdłuż tułowia. Na czole i nadgarstkach miał zaschnięty muł, który oblepiał mu także buty i drelichowe spodnie. Przypominał Keransowi jeden z tamtych zmartwychwstałych trupów. Zarośnięty podbródek mężczyzny niknął gdzieś pomiędzy jego szerokimi ramionami. Nieznajomy sprawiał wrażenie, że jest zmęczony i że jest mu niewygodnie, tym bardziej że miał na sobie niebieską kurtkę szpitalnego sanitariusza, za małą na niego o kilka numerów. Pod dystynkcjami kaprala wzdymały się wzgórza trójkątnych muskułów. Na twarzy brodatego człowieka malował się wyraz łapczywego napięcia, ale choć przypatrywał się Keransowi smutnym, beznamiętnym wzrokiem, jego oczy pałały niczym dwa świeżo podsycone ogniska, i tylko ów odblask zainteresowania osobą biologa uzewnętrzniał kryjącą się głębiej w tym mężczyźnie energię.

Kerans czekał, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności panujących w drugim końcu pokoju, spoglądając bezwiednie na drzwi do sypialni, w których pojawił się brodacz. Wyciągnął do niego rękę, jakby nie chcąc spłoszyć zaklętej chwili, jakby ostrzegał tamtego, żeby się nie ruszał, uzyskując w odpowiedzi grymas dziwnie pełnego zrozumienia współczucia, jak gdyby ich role były odwrócone.

– Hardman! – szepnął Kerans.

Jak rażony prądem Hardman rzucił się nagle na Keransa, blokując swoim potężnym ciałem pół pokoju. W ostatniej chwili przed zderzeniem uchylił się, minął


doktora, i zanim Kerans odzyskał równowagę, wybiegł na balkon i jednym skokiem przesadził balustradę.

– Hardman! – Kerans wypadł na balkon, kiedy jeden z żołnierzy na dachu wszczął na zewnątrz alarm. Hardman jak akrobata opuścił się po rynnie na wystający niżej parapet. Do pokoju wpadli Riggs i Macready. Jedną ręką przytrzymując czapkę, Riggs wychylił się głęboko za barierkę balkonu i zaklął widząc, że Hardman znika we wnętrzu jakiegoś mieszkania.

– Dobra robota, Kerans! O mało go nie złapałeś!

Wszyscy razem wypadli na korytarz i zbiegli po schodach. Cztery piętra niżej Hardman huśtał się na balkonowych poręczach, pokonując kolejne kondygnacje pojedynczymi susami.

Kiedy wybiegli na najniższe piętro, mieli trzydzieści sekund straty do Hardmana, a z dachu rozlegały się okrzyki podekscytowanych żołnierzy. Ale Riggs zatrzymał się jak wryty na balkonie.

– Dobry Boże, on próbuje spuścić tratwę z powrotem na wodę!

I rzeczywiście – Hardman, znajdujący się teraz mniej więcej w odległości trzydziestu jardów od nich, usiłował przeciągnąć swój katamaran przez zastygającą masę szlamu. Linę holowniczą zarzucił na ramiona i ostrymi szarpnięciami podrywał dziób tratwy z demoniczną energią.

Riggs zapiął kaburę i smutno potrząsnął głową. Odległość od brzegu wynosiła wciąż jeszcze co najmniej pięćdziesiąt jardów, a Hardman zapadał się po kolana w wilgotnym szlamie, zapominając zupełnie o przypatrujących mu się z dachu żołnierzach. W końcu odrzucił linę holowniczą, chwycił obiema rękami ramę metalowego łóżka i zaczął ją targać rozpaczliwie, rozpruwając sobie kurtkę na plecach.

Riggs wyszedł znów na balkon i gestem nakazał Wilsonowi i Caldwellowi zejść z dachu.

– Biedaczysko. Musi być już zupełnie wyczerpany. Doktorze, trzymaj się przy mnie, może tobie uda się go uspokoić.

Zaczęli ostrożnie okrążać Hardmana. Pięciu ludzi -Riggs, Macready, dwóch żołnierzy i Kerans – zbliżało się ku niemu po stromej skorupie, osłaniając oczy przed jaskrawym światłem słońca. Hardman, niczym ranny bawół, szamotał się wciąż w mule dziesięć jardów dalej. Kerans pokazał wszystkim, żeby zostali na miejscach, a potem podszedł bliżej wraz z Wilsonem, jasnowłosym młodzieńcem, który był kiedyś ordynansem Hardmana. Zastanawiając się, co ma powiedzieć, Kerans odchrząknął, oczyszczając gardło z węzłów flegmy.

Na dachu za nimi zagrzmiało nagłe staccato wyciągu, rozsadzając ciszę tej dramatycznej sceny. Idący kilka kroków za Wilsonem Kerans zawahał się, zobaczywszy, że Riggs spogląda z irytacją na helikopter. Daley uznał widocznie, że misja jest skończona, uruchomił więc silnik i śmigła maszyny wirowały już powoli w powietrzu.

Spłoszony Hardman zrezygnował z dotarcia do brzegu, przyjrzał się otaczającej go grupce ludzi, po czym porzucił swój katamaran i schował się za nim. Wilson z trudem i niepewnie posuwał się naprzód, brnąc z przewieszonym przez piersi karabinem przez miękki muł wzdłuż brzegu. Nagle zapadł się po pas i krzyknął coś do Keransa. Jego głos niknął w rosnącym huku silnika helikoptera, plującego przenikliwym łoskotem nad ich głowami. Wilson zachwiał się, a zanim Kerans zdążył go podtrzymać, Hardman wychylił się zza katamaranu z rewolwerem w dłoni i strzelił w ich kierunku. Oślepiający płomień z lufy colta przeszył powietrze i Wilson najpierw upadł twarzą na ziemię, a potem potoczył się w tył, trzymając się za zakrwawiony łokieć. Podmuch wystrzału zmiótł mu z głowy furażerkę.

Ponieważ pozostali żołnierze zaczęli wycofywać się na zbocze, Hardman zatknął rewolwer za pas, odwrócił się i pomknął wzdłuż brzegu ku budynkom stojącym na skraju dżungli o sto jardów dalej.

Ścigani wzmagającym się hukiem silnika, żołnierze rzucili się teraz w pościg za Hardmanem. Riggs i Kerans pomagali rannemu Wilsonowi, potykając się w zagłębieniach śladów, odciśniętych stopami biegnących z przodu ludzi. Na skraju mułowej równiny dżungla wznosiła się ku górze wysokim, zielonym urwiskiem, na którego tarasach rosły kolejne rzędy olbrzymich paproci i kwitnących widłaków. Hardman bez wahania wpadł w wąskie przejście pomiędzy dwiema kamiennymi ścianami zabytkowych budowli i zniknął w głębi alejki. Macready i Caldwell pędzili dwadzieścia jardów za nim.

– Gońcie go, sierżancie! – wrzasnął Riggs, kiedy Macready zatrzymał się, żeby na niego zaczekać. – Już go prawie mamy. Jest zmęczony! Rany boskie, niezłe jatki – pułkownik zwierzył się jednak po cichu Keransowi, a potem wskazał rozpaczliwie Hardmana, sadzącego w dal potężnymi susami: – Co właściwie prowokuje tego faceta do ucieczki? Do diabła, mam ochotę zostawić go w spokoju i ruszać swoją drogą.

Wilson oprzytomniał już na tyle, żeby poruszać się o własnych siłach, wobec czego Kerans puścił go i ruszył biegiem do przodu.

– Wilsonowi nic nie będzie, pułkowniku. Spróbuję pogadać z Hardmanem. Jest szansa, że może uda mi się go powstrzymać.

Alejka wyprowadziła ich na niewielki placyk, gdzie zespół statecznych, dziewiętnastowiecznych domów spoglądał na bogato zdobioną fontannę. Dzikie orchidee i magnolie wiły się wokół szarych jońskich kolumn starego gmachu sądu, wyglądającego jak miniaturowa kopia Partenonu z gęsto rzeźbionym portykiem, ale poza tym plac uchronił się przed naporem ostatnich pięćdziesięciu lat, leżał bowiem wciąż powyżej poziomu otaczającej go wody. Obok sądu i pozbawionej tarczy wieży zegarowej stał drugi budynek z kolumnadą, biblioteka albo muzeum, którego białe słupy lśniły w słońcu niczym sznur wielkich, wyblakłych kości.

Zbliżało się południe. Słońce zalało zabytkowy rynek ostrym, płonącym światłem. Hardman zatrzymał się i spojrzał niepewnie na ścigających go mężczyzn, a potem potykając się wbiegł po schodach do gmachu sądu. Dając znaki Keransowi i Caldwellowi, Macready zaczął wycofywać się pomiędzy zdobiące plac pomniki, i zajął w końcu stanowisko za misą fontanny.

– Doktorze, to zbyt niebezpieczne! On może pana nie poznać. Zaczekamy, aż zelżeje upał. Hardman nie ma stamtąd dokąd uciec. Doktorze…

Ale Kerans go nie słuchał. Posuwał się powoli do przodu po spękanych kamiennych płytach, osłaniając ramionami oczy. Niepewnie postawił nogę na pierwszym stopniu. Gdzieś pośród cieni słyszał oddech wyczerpanego Hardmana, pompującego do płuc rozpalone powietrze.

Wprawiając cały placyk w wibracje, helikopter przeleciał powoli ponad ich głowami. Riggs i Wilson wbiegli szybko po schodach do wejścia do muzeum, patrząc, jak tylne śmigło wykręca maszynę, lecącą po coraz ciaśniejszej spirali. Upał i huk uderzyły razem w mózg Keransa, ogłuszając go, jak jednoczesny cios tysiąca pałek. Wokół niego uniosła się chmura pyłu. Nagle helikopter zaczął tracić wysokość, z rozpaczliwym wyciem silnika opuścił się tuż nad powierzchnię placyku i wzniósł się w ostatniej chwili, zanim dotknął ziemi. Kerans uchylił się i ukrył wraz z Macreadym za fontanną, podczas gdy maszyna dygotała wciąż niespokojnie w powietrzu. Helikopter obrócił się, zawadził tylnym śmigłem o portyk gmachu sądu i zakołysał się w rytm wybuchu druzgotanego marmuru, a potem runął ciężko na bruk. Pogięte tylne śmigło wciąż obracało się kalekim ruchem. Daley wyłączył silnik. Na wpół ogłuszony przy zderzeniu z ziemią siedział jeszcze przy sterach, próbując bezradnie uwolnić się z uprzęży.


Zniechęceni tą drugą nieudaną próbą schwytania Hardmana, przykucnęli w cieniu pod muzealnym portykiem czekając, aż minie południe. Bezbrzeżny, biały blask, niby światło potężnych reflektorów, rozpalił szare kamienic domów wokół placu, wyglądających jak prześwietlona fotografia i przypominających Keransowi kredowobiałą kolumnadę jakiejś starej egipskiej nekropolii. Gdy słońce stanęło w zenicie, odbite od bruku światło zaczęło pełznąć od błyskam i w górę. Kerans opatrzył ranę Wilsonowi i dał mu na uspokojenie szczyptę morfiny, popatrując od czasu do czasu w kierunku pozostałych żołnierzy, pilnujących Hardmana i wachlujących się leniwie czapkami.

Dziesięć minut później, wkrótce po dwunastej, Kerans spojrzał raz jeszcze na plac. Przesłonięte teraz blaskiem i światłem budynki naprzeciwko fontanny po drugiej stronie stawały się widoczne już tylko od czasu do czasu, majacząc w powietrzu niczym zabudowa widmowego miasta. Na środku skweru przy fontannie stała wysoka, samotna postać mężczyzny. Drgające od żaru powietrze co kilka sekund odwracało normalną perspektywę, powiększając rytmicznie kształty Hardmana. Jego spalona słońcem twarz i czarna broda wydawały się teraz białe jak kreda, a uwalane mułem ubranie porucznika połyskiwało w oślepiającym słońcu niczym złota blacha.

Kerans dźwignął się na kolana w oczekiwaniu, że Macready rzuci się zaraz na Hardmana, ale sierżant stojący u boku Riggsa przytulił się do słupa, wbijając niewidzące oczy w posadzkę, jak gdyby zasnął albo zapadł w trans.

Hardman odsunął się od fontanny i ruszył powoli przez plac, pojawiając się i znikając co chwila pomiędzy falującymi zasłonami światła. Przeszedł w odległości dwudziestu stóp od Keransa, klęczącego z ręką na ramieniu rannego, żeby uciszyć jego przytłumione jęki. Porucznik obszedł helikopter, dotarł do drugiego skrzydła gmachu sądu i tam opuścił plac, idąc spokojnie w górę wąską alejką, prowadzącą ku mułowym wałom, ciągnącym się wzdłuż brzegów wody w odległości stu jardów.

Jak gdyby kwitując z aprobatą ucieczkę Hardmana, światło nieznacznie zmniejszyło natężenie.

– Pułkowniku Riggs!

Macready zbiegał po schodach, osłaniając oczy przed słońcem i wskazując drugą stronę mułowej równiny lufą pistoletu. Riggs powiódł za nim wzrokiem. Był bez czapki, a jego szczupłe plecy przygarbiły się. Pułkownik poczuł przygnębienie i zmęczenie.

Chwycił Macready'ego za łokieć, powstrzymując go.

– Zostawcie go, sierżancie. Teraz już go nigdy nie złapiemy. Zresztą, chyba i tak nie miałoby to sensu.

W bezpiecznej odległości dwustu jardów Hardman wciąż żwawo posuwał się naprzód, nie zniechęcony iście hutniczym żarem. Dotarł właśnie do pierwszego wzniesienia, ukrytego częściowo między ogromnymi kirami pary, wiszącymi pośrodku mułowej równiny, i wstąpił w nie jak człowiek znikający w gęstej mgle. Przed nim leżały nie kończące się brzegi śródlądowego morza, przechodzące na widnokręgu w rozpalone niebo, i Keransowi wydało się, że Hardman idzie po wydmach rozżarzonych do białości popiołów prosto w paszczę słońca.

Następne dwie godziny przesiedział cicho w muzeum, czekając na przybycie kutra, wysłuchując zirytowanych narzekań Riggsa i niezgrabnych usprawiedliwień Daleya. Wyczerpany upałem, próbował zasnąć, ale powtarzający się od czasu do czasu szczęk karabinów pruł jego obolały mózg niby kopniak skórzanego buciora. Zwabione dźwiękiem helikoptera, zjawiło się stado iguan. Jaszczury obsiadły placyk dookoła, porykując skrzekliwie w stronę siedzących na schodach ludzi. Chrapliwe, przeraźliwe głosy gadów napełniły Keransa tępym strachem, który utrzymywał się jeszcze, kiedy przypłynął kuter, a nawet w trakcie podróży powrotnej do bazy. Siedząc pod drucianym kapturem we względnym chłodzie i przyglądając się zielonym brzegom kanału, Kerans wciąż słyszał ochrypłe poszczekiwanie zwierząt.

W bazie położył Wilsona do szpitala, a potem odszukał doktora Bodkina i opowiedział mu o wszystkim, co stało się rano, wspominając także na koniec o iguanach. Bodkin pokiwał zagadkowo głową, u potem powiedział:

– Ostrzegam cię, Robercie, jeszcze je kiedyś usłyszysz.

Ucieczki Hardmana nie skomentował wcale.

Katamaran Keransa stał ciągle przycumowany po drugiej stronie laguny, toteż doktor postanowił przenocować w kabinie na stacji badawczej. Spędził w niej spokojne popołudnie, leżąc na koi w lekkiej gorączce. Rozmyślał o Hardmanie i jego dziwacznej odysei, wiodącej go na południe, a potem o mulastych wałach, błyszczących jak złoto w zenicie, groźnych, a zarazem gościnnych, niczym utracone, lecz wiecznie kuszące i nieosiągalne brzegi embrionalnego raju.

Загрузка...