– Kerans!…
Zbudzony niskim buczeniem hydroplanu, zbliżającego się do lądowiska, Kerans wiercił się nerwowo, kręcąc głową z boku na bok na zapleśniałej poduszce. Utkwił wzrok w plamie jasnozielonego równoległoboku na suficie powyżej żaluzji i nasłuchiwał przez chwilę głosu silników maszyny, która zawróciła i zaczęła przyspieszać, a potem z wysiłkiem zwlókł się z łóżka. Było już po wpół do ósmej, o godzinę później, niż budził się jeszcze miesiąc temu, i oślepiające światło odbite od powierzchni laguny wbijało swoje paluchy do ciemnego wnętrza pokoju niczym Żarłoczny, złotoskóry potwór.
Z irytacją zauważy, że przed zaśnięciem zapomniał wyłączyć wentylator stojący obok łóżka. Zasypiał teraz często zupełnie nieoczekiwanie, czasami jeszcze siedząc na łóżku i rozsznurowując buty. Chciał zaoszczędzić paliwa, zamknął więc sypialnię i przesunął do salonu ciężkie, pozłacane dwuosobowe łóżko, ale mebel ten tak kojarzył mu się z pokojem, w którym zwykle sypiał, że wkrótce potem musiał przesunąć go na stare miejsce.
– Kerans!…
Głos Strangmana rozbrzmiewał na korytarzu ostrzegawczym echem. Kerans pokuśtykał leniwie do łazienki i zdążył opłukać twarz, zanim Strangman wszedł do mieszkania.
Cisnąwszy hełm na podłogę, Strangman wyciągnął karafkę gorącej, czarnej kawy i puszkę sera gorgonzola, zzieleniałego już ze starości.
– Przywiozłem ci w prezencie. – Przyjrzał się zmętniałym oczom Keransa, marszcząc przyjaźnie brwi. – No, co tam słychać w otchłani czasu?
Kerans siedział na brzegu łóżka czekając, aż w jego głowie zgaśnie dudnienie widmowych dżungli. Niczym bezbrzeżne mielizny pod powierzchnią otaczającej go rzeczywistości ciągnęły się w dal pozostałości jego snów.
– Co cię do mnie sprowadza? – zapytał Kerans prosto z mostu.
Strangman zrobił taką minę, jak gdyby poczuł się głęboko urażony.
– Ja cię po prostu lubię, Kerans. A ty ciągle o tym zapominasz. – Zwiększył moc działania klimatyzatora i uśmiechnął się do doktora, który przyglądał się badawczo jego chytrej, wykrzywionej grymasem twarzy. – Ale jest także inny powód. Chciałbym, żebyś zjadł dzisiaj ze mną obiad. Nie zaczynaj tylko kręcić głową. Musiałem tu przyjechać. Pora, żebym odwdzięczył się wam za gościnność. Beatrice i stary Bodkin obiecali, że przyjdą. Będzie wystrzałowo: przewidujemy pokazy ogni sztucznych, koncert gry na bongosach i małą niespodziankę.
– Jaką?
– Zobaczysz. Ale wierz mi, będzie to coś naprawdę spektakularnego. Ja niczego nie robię połowicznie. I gdybym tylko chciał, moje krokodyle tańczyłyby tu na czubkach ogonów. – Strangman z powagą pokiwał głową. – Zobaczysz, Kerans, spodoba ci się moja niespodzianka. A poza tym, może wpłynie dodatnio na stan twojego umysłu i zatrzyma tę twoją szaloną machinę czasu. – Strangman popadł nagle w nastrój pełen zadumy i wyobcowania. – Ale mnie nie wypada z ciebie kpić, Kerans. Ja nie udźwignąłbym nawet dziesiątej części tej odpowiedzialności, którą ty wziąłeś na siebie. Jak nie udźwignąłbym na przykład tragicznej samotności nawiedzanych przez upiory tutejszych bagien triasowych. – Sięgnął po leżący na klimatyzatorze tom utworów Johna Donne'a i zacytował kilka wersów: “Świat w świecie, a w nim każdym człowiek wyspą dla siebie, płynącą poprzez morza archipelagów…"
Niemal pewien, że Strangman stroi sobie żarty, Kerans zapytał:
– A jak wam idzie nurkowanie?
– Szczerze mówiąc, nie za dobrze. Miasto leży zbyt daleko na północy, by wiele mogło z niego pozostać. Ale mimo to odkryliśmy kilka interesujących rzeczy. Zrozumiesz wieczorem, o co mi chodzi.
Kerans zawahał się. Wątpił, czy będzie miał dość sił, aby gawędzić swobodnie z Bodkinem i Beatrice – nie widział ich od wypadku podczas podwodnej wyprawy do planetarium, chociaż co wieczór Strangman uruchamiał hydroplan i składał dziewczynie wizyty (czy z powodzeniem, Kerans mógł się jedynie domyślać, ale sądząc po uwagach, jakie kapitan wygłaszał pod jej adresem, na przykład “Kobiety są jak pająki, siedzą tylko i przyglądają się ofierze, rozsnuwając sieć" albo “Do diabła z tą dziewczyną, ona wciąż mówi tylko o tobie, Robercie", reakcja Beatrice na zaloty Strangmana była negatywna).
Jednak jakiś szczególny nacisk w głosie kapitana wskazywał, że obecność Keransa jest obowiązkowa, i że Strangman nie pozwoli mu odmówić. Teraz ruszył za nim do salonu, czekając na odpowiedź.
– To bardzo nieoczekiwane zaproszenie. Dajesz mi niewiele czasu.
– Strasznie cię przepraszam, Kerans, ale znamy się. tak dobrze, że byłem pewien, iż nie będziesz miał mi tego za złe. Złóż to na karb mojej maniakalno-depresyjnej osobowości. Zawsze lubiłem trochę szalone pomysły.
Kerans odszukał dwie pozłacane, porcelanowe filiżanki, po czym napełnił je kawą z karafki. “Znamy się tak dobrze", powtarzał ironicznie w myślach. Niech mnie diabli porwą, jeżeli znam cię choć trochę, Strangman. Gnający po lagunach niby zbrodniczy duch zatopionego miasta, będący apoteozą j ego bezsensownej przemocy i okrucieństwa, Strangman był dla niego na wpół piratem, na wpół wcielonym diabłem. Odgrywał jednak jeszcze inną, neuroniczną rolę, w której wydawał się Keransowi nawet postacią pozytywną, podsuwał mu bowiem ostrzegawczo lustro i przestrzegał go aluzyjnie przed przyszłością, jaką dla siebie wybrał. To właśnie ogniwo spajało ich ze sobą, a gdyby go zabrakło, Kerans dawno już opuściłby lagunę i ruszył na południe.
– Nie chodzi chyba o przyjęcie pożegnalne? – zapytał Strangmana. – Mam nadzieję, że nas nie opuszczacie?
– Oczywiście, że nie – odparł Strangman. – Przecież dopiero przyjechaliśmy. A poza tym, dokąd mielibyśmy iść? – zauważył roztropnie. – Niewiele miast już nam zostało… Słowo daję, czasami czuję się jak Phlebas Fenicjanin. Choć to właściwie twoja rola, prawda?
“Skubały mu kości
Prądy szepczące i schodził w otchłanie.
Życie swoje powtórzył, gdy wzniósł się i spadł.
Wir wchłonął pamięć lat jego młodości".
Nie dawał Keransowi spokoju, aż doktor przyjął w końcu jego zaproszenie, i wtedy dopiero Strangman triumfalnie odszedł. Kerans dopił pozostałą w karafce kawę, a kiedy ochłonął nieco, odsłonił żaluzje i wpuścił do środka jasne światło słońca.
Na zewnątrz, na jego krześle, stojącym na werandzie, siedziała biała jaszczurka, zwana ostrzegaczem, i przyglądała mu się swoim nieruchomym, kamiennym wzrokiem, jak gdyby czekając na coś, co ma się wkrótce wydarzyć.
Płynąc tego wieczora na drugi brzeg laguny na statek kołowy, Kerans zastanawiał się nad “niespodzianką" Strangmana w nadziei, że nie chodzi po prostu o jakiś wyrafinowany dowcip. Czuł się strasznie zmęczony, choć zgolił tylko brodę i przebrał się na obiad w biały smoking.
W lagunie trwały już zaawansowane przygotowania do przyjęcia. Statek zaopatrzeniowy, przyozdobiony markizami i kolorowymi lampkami, stał w odległości pięćdziesięciu jardów od brzegu, natomiast łodzie pracowały systematycznie wzdłuż wybrzeży, przepędzając aligatory do centralnej laguny.
Kerans wskazał ogromnego gada, rzucającego się pośród ostrych bosaków, i spytał Wielkiego Cezara:
– Co będzie dziś głównym daniem? Pieczeń z aligatora?
Olbrzymi, garbaty Mulat, siedzący przy sterze, wzruszył ramionami z wystudiowaną wieloznacznością.
– Strang przygotował na dzisiaj wielkie przedstawienie, naprawdę wielkie. Pan Kerans zobaczy.
Kerans wstał i oparł się na mostku.
– Wielki Cezarze, od jak dawna znasz kapitana?
– Długo, panie. Dziesięć lat, może dwadzieścia.
– To dziwny człowiek – ciągnął dalej Kerans. – Wpada raptownie z jednego nastroju w drugi. Musiałeś to zauważyć, skoro dla niego pracujesz. Twój kapitan czasami mnie przeraża.
Potężny Mulat uśmiechnął się zagadkowo.
– Pan Kerans ma rację – odrzekł chichocząc z cicha. – Ma rację.
Ale zanim Kerans zdążył zapytać, co kryje się za jego słowami, z mostka statku zaopatrzeniowego rozległ się głos skierowanego w ich stronę megafonu,
Strangman witał kolejno gości przy wejściu na statek. Był w znakomitym humorze, przez cały czas zachowywał wdzięk i wesołość i w wyszukanych słowach komplementował urodę oraz strój Beatrice. Była ubrana w spływającą do kostek suknię balową, a turkusowy makijaż wokół oczu upodabniał ją do rajskiego ptaka. Nawet Bodkin zdecydował się na ten dzień przystrzyc brodę i wygrzebał skądś przyzwoitą lnianą marynarkę. Wokół szyi przewiązał kawałek starej krepy – strzępiasty kompromis wobec czarnej muszki. Jednak oboje, podobnie jak Kerans, wydawali się jakby szklani i nieobecni, jedynie machinalnie uczestnicząc w rozmowie przy obiedzie.
Strangman tymczasem niczego nie zauważył, a jeśli tak, to był zbyt przejęty i zaaferowany, żeby zwracać na nich uwagę. Bez względu na motywy jego postępowania było jasne, że zadał sobie wiele trudu, aby przygotować swoją niespodziankę. Nad pokładem obserwacyjnym niczym świeży, biały żagiel rozwinięto nową płócienną markizę, podwiniętą na brzegach w kształcie odwróconego namiotu, tak żeby gościom nic nie zasłaniało widoku na niebo i laguny. Przy relingu stał duży okrągły stół, wokół którego rozmieszczono niskie otomany w stylu egipskim, o złoconych zagłówkach z kości słoniowej. Stół chaotycznie zdobiły nie pasujące do siebie, ale mimo wszystko wspaniałe srebrne i złote naczynia, w większości nieproporcjonalnych do potrzeb rozmiarów – na przykład miseczki do mycia rąk z pozłacanego brązu były wielkości umywalek.
W przystępie rozrzutności Strangman splądrował swój skarbiec pod pokładem – za stołem stało kilka rzeźb z poczerniałego brązu, podtrzymujących patery z owocami i orchideami, a o komin oparto gigantyczne płótno jakiegoś malarza ze szkoły Tintoretta, które zasłaniało luki ładowni i górowało nad blatem niczym fresk. Malowidło zatytułowane było Zaślubiny Estery i króla Kserksesa, ale zważywszy na pogański sposób potraktowania tematu i tło, na którym przedstawiono wenecką lagunę oraz pałace nad Canale Grandę, w połączeniu z piętnastowieczną oprawą i strojami postaci, równie dobrze można by nadać obrazowi tytuł “Zaślubiny Neptuna i Minerwy", co niewątpliwie Strangman chciał jeszcze podkreślić. Król Kserkses o przebiegłym obliczu z haczykowatym nosem, starszy mężczyzna w stroju Doży albo Wielkiego Admirała Wenecji, sprawiał wrażenie całkowicie zdominowanego przez swoją poważną, kruczowłosą Esterę, odznaczającą się słabym, lecz mimo to widocznym podobieństwem do Beatrice. Przyglądając się powierzchni płótna, pokrytego tłumem setek gości weselnych, Kerans nieoczekiwanie dostrzegł jeszcze jeden znajomy profil – twarz Strangmana, wyłaniającą się spośród ostro, okrutnie uśmiechniętych członków Rady Dziesięciu – lecz kiedy podszedł bliżej do obrazu, podobieństwo znikło.
Ceremonia zaślubin odbywała się na pokładzie galeonu przycumowanego przy Pałacu Dożów, a wyszukany, rokokowy takielunek zdawał się splatać ze stalowymi cumami i linami osprzętowymi statku zaopatrzeniowego. Obie jednostki znajdowały się w podobnym otoczeniu – lagun i wyrastających z wody budynków – a pstrokata zbieranina Strangmana wyglądała tak, jak gdyby zstąpiła przed chwilą z weneckiego płótna, na którym widać było obwieszonych biżuterią niewolników i kapitana gondolierów, Murzyna.
Sącząc swój koktajl, Kerans zwrócił się do Beatrice:
– Widzisz się na tym obrazie, Bea? Najwyraźniej Strangman ma nadzieję, że ujarzmisz falę powodziową za pomocą sztuczki, której użyła Estera, żeby podporządkować sobie króla.
– Słusznie, Kerans! – Strangman zszedł do nich z mostka. – Trafiłeś w samo sedno – ukłonił się Beatrice.
– Mam nadzieję, że przyjmujesz ten komplement, moja droga?
– Oczywiście, jestem zaszczycona. – Beatrice podeszła do obrazu i przez chwilę przyglądała się swojemu sobowtórowi, a potem odwróciła się, szeleszcząc brokatem, i stanęła przy relingu, wpatrzona w wodę. – Ale nie jestem pewna, czy chcę być obsadzona w tej roli, Strangman.
– Przecież pani już gra tę rolę, panno Dahl, bez wątpienia. – Strangman gestem wskazał stewardowi Bodkina, siedzącego samotnie w cichej zadumie, a potem poklepał Keransa po ramieniu. – Wierz mi, doktorze, wkrótce zobaczycie…
– To dobrze. Zaczynam się już trochę niecierpliwić, Strangman.
– Jak to, po trzydziestu milionach lat nie możesz zaczekać jeszcze pięciu minut? Przecież ja cię sprowadzam z powrotem do teraźniejszości.
W trakcie posiłku Strangman nadzorował kolejność serwowanych win, wykorzystując czas swojej nieobecności przy stole, żeby porozmawiać z Admirałem. Kiedy na zakończenie podano kilka gatunków brandy, Strangman, najwidoczniej po raz ostatni, zasiadł przy stole, pomrugując porozumiewawczo do Keransa. Tymczasem dwie łodzie popłynęły na drugi brzeg i zniknęły w gardzieli małej zatoczki, natomiast trzecia zajęła stanowisko na środku laguny, gdzie rozpoczął się pokaz ogni sztucznych.
Nad wodą unosiły się wciąż ostatnie promienie słońca, które przygasło jednak na tyle, żeby ostrymi eksplozjami na tle ciemniejącego, wieczornego nieba odcinały się wyraźnie migoczące oślepiająco diabelskie koła i race. Uśmiech na twarzy Strangmana stawał się coraz szerszy, aż wreszcie kapitan wyciągnął się wygodnie na kanapce, śmiejąc się do siebie bezgłośnie. Jego ponure rysy oświetlały rozbłyski czerwonych i zielonych rac.
Kerans poczuł się nieswojo. Pochylił się ku przodowi, żeby zapytać, kiedy wreszcie zobaczą obiecaną niespodziankę, ale Strangman go uprzedził.
– Co, jeszcze nie zauważyłeś? – Strangman rozejrzał się wokół stołu. – Beatrice? Doktorze Bodkin? Myślicie powoli. Wyjdźcie na chwilę z otchłani czasu.
Nad statkiem zapadła niesamowita cisza. Kerans machinalnie oparł się o reling, żeby przytrzymać się poręczy na wypadek, gdyby Strangman zamierzał na przykład zdetonować podwodny ładunek wybuchowy. Spojrzał na dolny pokład i ujrzał dwudziestu czy trzydziestu członków załogi, wpatrzonych nieruchomo w lagunę. Ich hebanowe twarze i białe podkoszulki skrzyły się upiornym światłem. Wyglądali jak załoga statku widma.
Zbity z tropu, Kerans przyjrzał się uważnie niebu i lagunie. Zmierzch zapadł nieco szybciej, niż się spodziewał, i zasłony ścian budynków na drugim brzegu okrył już cień. Jednocześnie jednak niebo o zachodzie słońca pozostało jasne i dobrze widoczne, rozjaśniając przeraźliwie szczyty rosnących wokół drzew.
Gdzieś w oddali rozległ się niski, dudniący dźwięk pomp powietrznych, które pracowały przez cały dzień, lecz których łoskot zagłuszył pokaz ogni sztucznych. Woda wokół statku stała się dziwnie nieruchoma i martwa, zniknęły bowiem przebiegające ją zazwyczaj fale. Sądząc, że Strangman przygotował podwodne przedstawienie z udziałem tresowanych aligatorów, Kerans uważnie przyglądał się powierzchni laguny.
– Alan! Patrz, na litość boską! Widzisz, Beatrice? – Kerans kopniakiem odsunął krzesło i przypadł do relingu, wskazując ze zdumieniem na lagunę. – Poziom wody opada!
Tuż pod ciemną, przejrzystą powierzchnią majaczyły ciemne, prostokątne zarysy zatopionych budynków, których otwarte okna wyglądały jak puste oczodoły w olbrzymich zatopionych czaszkach. Były już tylko kilka stóp pod wodą i przybliżały się z każdą chwilą, wynurzając się z głębin niczym ogromna, nie tknięta zębem czasu Atlantyda. Najpierw kilkanaście, a po chwili już kilkadziesiąt gmachów ukazało się oczom patrzących. Gzymsy i schody przeciwpożarowe domów były już dobrze widoczne poprzez rzednącą coraz bardziej, załamującą światło taflę wodną. Większość budynków była cztero- i pięciopiętrowa. Należały do dzielnicy małych sklepów i biur, otoczonych wyższymi wieżowcami, leżącymi na obwodzie laguny.
W odległości pięćdziesięciu jardów od statku pierwsze dachy zaczynały już łamać powierzchnię wody. Ukazał się tępy prostokąt, dławiony algami i wodorostami, po których ślizgało się rozpaczliwie kilka ryb. Po chwili pojawiły się następne dachy, wyznaczające już z grubsza kształt wąskiej ulicy. Widać było górne rzędy okien – z parapetów ściekała woda, a porozrzucane z rzadka przewody elektryczne, zwisające smętnie w poprzek jezdni, zdobiły frędzle morszczynów.
Laguna zniknęła. Statek opadał powoli na dół, osiadając w miejscu będącym kiedyś zapewne wielkim, otwartym placem. Z przodu rozciągał się teraz widok na rozsiane na dużej przestrzeni dachy, rozdzielone przecinkami zniszczonych kominów i wieżyczek, a płaska tafla laguny przemieniła się w dżunglę kubistycznych sześcianów, która na obrzeżach zlewała się w jedno z otulającą ją z góry roślinnością. Resztki wody uformowały się teraz w oddzielne kanaliki, ciemne i ponure, wirujące wokół rogów ulic i płynące dalej ciasnymi alejkami.
– Robert! Niech on przestanie! To okropne!
Kerans poczuł, że Beatrice chwyta go za rękę, a jej długie, polakierowane na niebiesko paznokcie wpijają mu się w ciało przez materiał fraka. Patrzyła na wyłaniające się z laguny miasto z wyrazem obrzydzenia na pełnej napięcia twarzy, z fizyczną odrazą, jaką wzbudzał w niej ostry, cierpki zapach odsłoniętych alg i wodorostów oraz pokrytego skorupkami pąkli rdzewiejącego żelastwa. Z neonów i krzyżujących się przewodów telegraficznych zwieszały się welony ohydnej piany, a fasady budynków pokrywała cienka warstwa szlamu, zamieniając kryształowe niegdyś piękno podwodnego miasta w gnijący, odwodniony rynsztok.
Kerans przez chwilę usiłował zebrać myśli, mocując się z tym całkowicie odwróconym w stosunku do jego rzeczywistości światem. Najpierw zastanawiał się, czy nie nastąpiły jakieś totalne zmiany klimatyczne, które spowodowały nagłe kurczenie się rozlanych oceanów i osuszenie zatopionych miast. Gdyby tak było, musiałby powrócić do nowej teraźniejszości albo pozostać jako rozbitek miliony lat stąd, na plaży jakiejś zagubionej w czasie triasowej laguny. Ale w jego głowie z nie słabnącą mocą dudniło wciąż wielkie słońce, a po chwili dotarł do niego szept stojącego obok Bodkina:
– To potężne pompy. Woda opada z szybkością dwóch albo trzech stóp na minutę. Jesteśmy już blisko dna. Fantastyczna sprawa!
Mroczniejącym powietrzem wstrząsnął śmiech. Strangman tarzał się z radości na kanapie, ocierając sobie oczy chusteczką. Opuściło go napięcie związane z zorganizowaniem przedstawienia i teraz cieszył się widokiem trzech zaskoczonych twarzy nad relingiem. Stojący nad nim na mostku Admirał przyglądał się im z kostycznym rozbawieniem. Gasnące światło lśniło na jego nagiej piersi jak na metalowym gongu. Dwóch czy trzech ludzi na niższym pokładzie trzymało cumy, kontrolując kierunek opadania statku na odsłonięty plac.
Dwie łodzie, które wpłynęły do ujścia strumienia podczas pokazów ogni sztucznych, dryfowały za masywną zaporą, a z dwóch wylotów potężnego układu pompowniczego lały się kaskady spienionej wody. Potem dachy przesłoniły widok i wszyscy na pokładzie i podnieśli wzrok na bielejące budynki wokół placu. Na dnie pozostało zaledwie piętnaście czy dwadzieścia stóp wody. Sto jardów dalej, na jednej z bocznych ulic, ujrzeli trzecią łódź, kręcącą się niezdecydowanie pod ciągnącymi się bezwładnie przewodami elektrycznymi i telegraficznymi.
Strangman opanował się i podszedł do relingu.
– Doskonałe, prawda, doktorze Bodkin? Wspaniały żart, wspaniałe widowisko! No, doktorze, niech pan nie będzie taki rozgoryczony. Należą mi się gratulacje! Niełatwo było zorganizować coś takiego.
Bodkin skinął głową i odszedł nieco dalej. Wciąż był oszołomiony.
– W jaki sposób udało ci się uszczelnić obwód laguny? – spytał Kerans. – Przecież wokół jeziora nie ma żadnego zespolonego wału ani muru.
– Już jest, doktorze. Przecież to wy jesteście ekspertami od biologii morza. Grzyby rosnące w mule bagiennym utwardziły całą górę szlamu. Od tygodnia mamy tu tylko jeden punkt przepływu wody. Zatkaliśmy go w pięć minut.
Spojrzał z radością na wyłaniające się w mdłym świetle ulice. Przez powierzchnię wody przebijały już garbate grzbiety samochodów i autobusów. Olbrzymie anemony i rozgwiazdy trzepotały się niemrawo na płyciźnie. Z okien tu i ówdzie zwisały bezwładnie wodorosty.
Bodkin powiedział głucho:
– To jest Leicester Square.
Strangman nagle przestał się śmiać i rzucił się ku niemu, popatrując żarłocznie na pokryte neonami portyki kadłubów dawnych kin i teatrów.
– A więc jednak znasz te okolice, doktorze! Szkoda, że nie chciałeś pomóc nam przedtem, kiedy nie mogliśmy niczego znaleźć. – Uderzył dłonią w poręcz i zaklął, szarpiąc Keransa za łokieć. – Na Boga, za to teraz będziemy mieli co robić! – Tu Strangman gwałtownie opuścił towarzystwo, burcząc coś jeszcze pod nosem, po czym odsunął kopniakiem stół i rozwrzeszczał się na Admirała.
Zaniepokojona Beatrice patrzyła, jak Strangman znika pod pokładem. Trzymała swoją szczupłą dłoń na gardle.
– Ten człowiek jest obłąkany. Co my teraz zrobimy? Przecież on osuszy wszystkie laguny.
Kerans kiwnął głową, rozmyślając o nagłej zmianie nastroju Strangmana, której przed chwilą był świadkiem. W momencie odsłonięcia zatopionych ulic i budynków jego zachowanie zmieniło się radykalnie. Zniknęły jakiekolwiek oznaki dwornej ogłady i lakonicznego poczucia humoru – teraz stał się szorstki i przebiegły, jak duch renegata z ulicy bandytów,. powracający na swój dawno zagubiony plac zabaw. Wydawało się, że woda w pewnym sensie znieczulała go, dławiąc prawdziwy charakter kapitana, skryty pod powierzchownym polorem wdzięku i zmienności nastrojów.
Za ich plecami na pokład padł cień wielkiego biurowca, rozsnuwając ukośną zasłonę mroku nad weneckim malowidłem. Widać było jeszcze tylko kilka postaci, między innymi Esterę i czarnego kapitana gondolierów oraz pojedynczą, białą twarz wygolonego gładko członka Rady Dziesięciu. Jak przepowiedział Strangman, Beatrice odegrała swoją symboliczną rolę, a Neptun ustąpił i wycofał się.
Kerans spojrzał na zaokrąglony korpus stacji badawczej, osiadły na budynku jakiegoś kina niczym olbrzymi głaz na skraju urwiska. Wieżowce stojące na obwodzie laguny były wyższe od pozostałych budowli o osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu stóp i przesłaniały teraz pół widnokręgu, zamykając ich na dnie ciemnego kanionu.
– Właściwie to wszystko nieważne – Kerans próbował zyskać na czasie. Przytrzymał Beatrice ramieniem, gdy statek dotknął dna i przechylił się lekko, miażdżąc pod dziobem niewielki samochód. – Kiedy skończą rabować sklepy i muzea, odjadą. Poza tym za tydzień albo dwa nadciągną tu deszcze.
Beatrice odchrząknęła z niesmakiem i skrzywiła się, widząc jak pierwsze nietoperze tłuką się wśród dachów, pędząc od jednej ociekającej wodą kryjówki do drugiej.
– Ale teraz w lagunie jest wyjątkowo obrzydliwie. Nie mogę uwierzyć, że ktoś tu kiedyś mieszkał. Wygląda jak jakieś wymyślone Miasto Piekieł. Robercie, ja potrzebuję laguny.
– Moglibyśmy opuścić to miejsce i ruszyć na południe przez równiny mułowe. Co o tym myślisz, Alan?
Bodkin powoli pokiwał głową, wpatrując się wciąż tępo w ciemniejące wokół placu budynki.
– Jak chcecie, to idźcie. Ja muszę zostać tutaj.
Kerans zawahał się.
– Alan, Strangman ma już teraz wszystko, czego potrzebuje – przestrzegł go łagodnie. – Staliśmy się dla niego bezużyteczni. Wkrótce będziemy tu już tylko niechcianymi gośćmi.
Ale Bodkin nie zwracał na niego uwagi. Przyglądał się ulicom, ściskając poręcz relingu jak starzec przy kasie ogromnego sklepu, kupujący wspomnienia z dzieciństwa.
Ulice były już niemal całkiem suche. Jedna z łódek opadła na chodnik, odepchnięta bosakiem na chwilę znów uniosła się na wodzie, aż w końcu osiadła definitywnie na ulicznej wysepce dla pieszych. Trzej ludzie załogi, prowadzeni przez Wielkiego Cezara, wskoczyli w sięgającą im do pasa wodę i zaczęli hałaśliwie brnąć w kierunku statku zaopatrzeniowego, ochlapując w podnieceniu stojące otworem wystawy sklepowe.
Statek kołowy osiadł już twardo na dnie, a Strangman wraz z załogą zaczęli wiwatować i krzyczeć, zasłaniając się przed pękającymi im nad głowami przewodami elektrycznymi i przechylającymi się niebezpiecznie słupami wysokiego napięcia. Na wodę spuszczono mały ponton i w rytm chóru pięści, wybijających takt o poręcz relingu, Admirał przewiózł Strangmana na drugą stronę płytkiego stawku, przybijając przy fontannie, stojącej na środku placu. Tu Strangman wyszedł z łódki, wyciągnął z kieszeni fraka pistolet sygnałowy i z okrzykiem uniesienia zaczął raz za razem strzelać w powietrze salwami kolorowych, rozbłyskujących niczym gwiazdy rac.